Apteka marzeń - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Apteka marzeń ebook i audiobook

Natasza Socha

4,7
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Ta historia wydarzyła się naprawdę. To opowieść o matce, która nie poddała się do samego końca. I o dziewczynce, której lekarze dawali dwanaście procent szans na przeżycie. O lekarzach, siostrach i pielęgniarkach. O psie, chociaż ten prawdziwy miał nieco inaczej na imię i chyba był suczką. O płytkach krwi i niedobrych komórkach. O Karolinie, którą wymyśliłam, choć, jak się okazuje, nie do końca. O marzeniach zamkniętych w czerwonych balonikach. I o Drużynie Szpiku, która rozdziela kroplówki życia”.

Natasza Socha

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 336

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 19 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,7 (9 ocen)
8
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Olaw1

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca historia.. chwyta za serce i motywuje by cieszyć się życiem
00
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

piękna wzruszająca historia.polecam
00
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

"Apteka marzeń" autorstwa Nataszy Sochy to książka, która od pierwszych stron wciąga w emocjonalny rollercoaster, oferując coś znacznie więcej niż typową opowieść o chorobie. Socha, znana z wrażliwego podejścia do trudnych tematów, podejmuje w tej książce niezwykle wymagające wyzwanie – pisze o walce młodej dziewczyny z rakiem, jednak, zamiast skupiać się na cierpieniu, maluje portret nadziei, wewnętrznej siły i niezwykłej woli życia. Bohaterka, Karolina, to nastolatka pełna pasji, planów i marzeń – dziewczyna taka jak wiele innych. Gdy jednak niespodziewanie zdiagnozowany zostaje u niej nowotwór, jej świat wywraca się do góry nogami. Karolina zostaje postawiona przed zadaniem, które dla większości dorosłych wydaje się nie do przejścia. Jednak, zamiast poddać się rozpaczy, postanawia walczyć. W tej walce towarzyszy jej specyficzny sposób patrzenia na życie oraz humor – miejscami lekki, miejscami czarny, ale zawsze szczery. Co wyróżnia tę książkę, to sposób, w jaki autorka opisuje cod...
00
Wiecich

Z braku laku…

Bez sensu
00
Magdola

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, emocjonalna, taka prawdziwa
00

Popularność




Wprowadzenie

Ta histo­ria wyda­rzyła się naprawdę.

To opo­wieść o matce, która nie pod­dała się do samego końca.

I o dziew­czynce, któ­rej leka­rze dawali dwa­na­ście pro­cent szans na prze­ży­cie.

O leka­rzach, sio­strach i pie­lę­gniar­kach. O psie, cho­ciaż ten praw­dziwy miał nieco ina­czej na imię i chyba był suczką.

O płyt­kach krwi i nie­do­brych komór­kach.

O Karo­li­nie, którą wymy­śli­łam, choć, jak się oka­zuje, nie do końca.

O marze­niach zamknię­tych w czer­wo­nych balo­ni­kach. I o Dru­ży­nie Szpiku, która roz­dziela kro­plówki życia.

MAGDALENA. Szósty zmysł, którego zabrakło

MAG­DA­LENA

Szó­sty zmysł, któ­rego zabra­kło

Są mie­siące, które kocha się miło­ścią szcze­gólną. Taki maj na przy­kład. Zie­leń aż razi w oczy, słońce flir­tuje ze skórą i pach­nie zapo­wie­dzią jesz­cze cie­plej­szych dni. Krzewy bzu bez­wstyd­nie wydzie­lają inten­sywny zapach, od któ­rego aż kręci się w gło­wie i który tylko kon­wa­lie potra­fią prze­bić.

Kiedy kupo­wa­łam ostat­nio bukie­cik u star­szej pani, przy­zna­łam się, że zawsze je sta­wiam koło łóżka w sypialni, choć wiem, że są tru­jące.

– Co jest tru­jące? – spy­tała groź­nie bab­cia.

– No, kon­wa­lie – odpo­wie­dzia­łam nie­pew­nie.

– To pro­szę ich nie jeść.

Przy­staję na moment w parku i zamy­kam oczy. Łapa­nie chwil ma w sobie jakąś magię. Coś, co trwa wiecz­nie, z cza­sem zaczyna nudzić, dla­tego tak piękne w życiu są poje­dyn­cze momenty. Gdyby się jesz­cze dało zamknąć je w sło­iku i oglą­dać zawsze wtedy, gdy aku­rat bra­kuje wspar­cia… Gdy zamiast słońca chlu­pie w butach. Albo gdy pta­szek wypadł z gniazda.

– Boli – mówi Ola i cią­gnie mnie za rękę.

Moja mała, nie­spełna dwu­let­nia córka stoi pochy­lona i wska­zuje na ptaszka pal­cem. Raczej nic go już nie boli, ale prze­cież nie możemy go tak tu zosta­wić. Zawi­jam więc pta­sie tru­chełko w chu­s­teczkę, sta­ra­jąc się na nie nie patrzeć (dzieci jakoś nie mają z tym pro­blemu), a potem razem kopiemy dołek i zasy­pu­jemy ptaszka zie­mią. Pamię­tam, jak kie­dyś w dzie­ciń­stwie w podobny spo­sób chcia­łam pocho­wać zwłoki dżdżow­nicy, ale moja mama nie poko­nała wła­snego obrzy­dze­nia i oznaj­miła, że dżdżow­nica nie będzie mieć pogrzebu.

Chyba byłam zawie­dziona.

– Boli – mówi znowu Ola.

– On teraz śpi i pew­nie nie­wiele czuje.

– Ale mnie boli.

– Brzu­szek?

Mała wzru­sza ramio­nami.

– Nóżki?

– Też.

Patrzę na nią w mil­cze­niu. Ola od jakie­goś czasu szybko się męczy. Spa­cery nie spra­wiają jej już takiej przy­jem­no­ści, nawet jeśli towa­rzy­szy im smak i zapach lodów tru­skaw­ko­wych. A wszyst­kie pomy­sły na wspólne zabawy koń­czą się tak samo…

stem­plo­wa­nie na papie­rze

odry­so­wy­wa­nie wzo­rów

malo­wa­nie na gaze­cie

ryso­wa­nie kredą na ciem­nym papie­rze

ukła­da­nie kom­po­zy­cji ze sznurka i kolo­ro­wych włó­czek

kolo­rowa wydzie­ranka

zabawy z pla­ste­liną

– Nie chcę – powta­rza Ola, a jej usta wygi­nają się w pod­kówkę.

Klę­kam wtedy przed nią, pocie­ram nosek i patrzę pro­sto w oczy. I Ola też patrzy, ale nie chce już ani kolo­ro­wej wydzie­ranki, ani pla­ste­liny, ani nawet malo­wa­nia bez pędzelka, całą sobą, rękami, nogami i brzu­chem. Stoi tylko, taka mil­cząca i nie­obecna.

Nie lubię poczu­cia bez­rad­no­ści. Zwłasz­cza wobec dziecka, które naj­wy­raź­niej czeka, aż roz­wiążę jego małe dyle­maty i znajdę spo­sób, by znowu chciało mu się śmiać.

– Przy­nieś kamyczki, tro­chę list­ków, patyki, to poba­wimy się w sklep – pró­buję dalej. Dziecko nie będzie smutne i apa­tyczne w nie­skoń­czo­ność, po pro­stu cza­sem wyła­do­wują mu się bate­rie. Trzeba pocze­kać, posie­dzieć na ławce, poma­so­wać plecki i kupo­wać kamyki, zupeł­nie jakby to były owoce.

– Trzy jabłka, dwie gruszki i dwie śliwki popro­szę – mówię sta­now­czym tonem i Ola w końcu się śmieje, poda­jąc mi wszyst­kie kamyki, listeczki, a nawet dwa śli­maki, które aku­rat spa­ce­ro­wały po ławce.

– Bar­dzo panią prze­pra­szam, ale ta śliwka się rusza.

Ola chi­cho­cze.

– To nie śliwka.

Marsz­czę brwi.

– Ma pani rację, to śli­mak! Śliwka-śli­mak, nic dziw­nego, że odro­binę się pomy­li­łam. Czy on jest jadalny?

– Nie!

– A ma jakieś imię?

– Mati.

– Tak jak twój brat?

Ola kiwa głową.

– To weźmy Matiego do domu i przed­stawmy mu jego imien­nika. A po dro­dze zjemy jesz­cze lody. Matiemu też damy, żeby nie czuł się gor­szy – pusz­czam oko do córeczki i jed­no­cze­śnie myślę, że to bar­dzo smutne być na przy­kład takim listo­pa­dem. Czy ktoś w ogóle kocha taki mie­siąc? Bez lodów, śli­ma­ków i słońca? Kiedy chlu­pie, wieje i pach­nie smut­kiem? Z dru­giej strony to chyba głu­pie obra­żać się na mie­siące. To nie ich wina, że przy­roda wybrała im taką, a nie inną oprawę.

Pod wiel­kim drze­wem stoi grupa star­szych kobiet i śpiewa pio­senki. Ot tak, po pro­stu. Zamiast sie­dzieć na ław­kach i kar­mić gołę­bie, zamiast machać dru­tami lub czy­tać jakieś kolo­rowe pisemka, stoją i śpie­wają. Sipiń­ską i chyba Czer­wone Gitary. I Skal­dów, za któ­rymi jakoś nie prze­pa­dam. Trzę­sący się pan z wielką grzywą, śpie­wający o tym, jak gonić kró­liczka, zawsze mnie prze­ra­żał. Ale w wyko­na­niu tych star­szych kobiet brzmi to nawet zadzior­nie. Uśmie­cham się pod nosem i pro­po­nuję Oli, żeby­śmy też razem coś zanu­ciły. Kręci prze­cząco głową, więc posta­na­wiam zaśpie­wać sama. Czy ja znam jakąś pio­senkę o śli­maku?

Sie­dział w tra­wie w wyso­kim ogro­dzie, poziom­kowy na obiad jadł krem, oran­żadę z kon­wa­lii pił co dzień, a na deser, jak Fran­cuz, jadł ser.

(Fasolki, Kolega śli­mak)

Był począ­tek maja. Jedna z legend mówi, że podobno to wła­śnie w tym mie­siącu nastą­piło stwo­rze­nie świata. Cie­kawe, czy wtedy też pach­niało bzem?

Następ­nego dnia cią­gle jesz­cze był począ­tek maja. A dokład­nie pią­tego. Rok dwa tysiące czwarty. Data, który wypa­liła zna­mię nie­mal na każ­dej czę­ści mojego ciała. Jesz­cze wczo­raj świe­ciło słońce. Jesz­cze wczo­raj owoce miały smak, a kawę piłam z praw­dziwą przy­jem­no­ścią, choć tak naprawdę to wcale za nią nie prze­pa­dam.

Kto ukradł zwy­czajne życie?

Kto zde­cy­do­wał, że nie wolno mi już bez­tro­sko pić kawy i cie­szyć się sma­kiem tru­ska­wek?

Chyba każdy zna to uczu­cie, kiedy naj­chęt­niej scho­wałby się pod koł­drą i uda­wał, że go nie ma? Ola jest dzi­siaj znowu taka męcząca. Apa­tyczna, marudna, bez chęci na cokol­wiek. Od kilku dni chce koniecz­nie ze mną spać i cią­gle każe sobie maso­wać plecki. Oczy­wi­ście, że to robię, masuję, głasz­czę i przy­tu­lam, ale cza­sem jestem tro­chę zła. Czy mat­kom wolno się zło­ścić na swoje dzieci?

– Oluś, zmy­kaj do sie­bie – szep­czę jej do ucha, ale ona nie chce. Wtula się we mnie jesz­cze bar­dziej i popi­skuje.

Był kie­dyś taki film Szó­sty zmysł. Kiedy oglą­dasz go po raz drugi, to już wiesz, o co cho­dzi, a kolejne sceny rozu­miesz wyjąt­kowo dobrze. Wiesz, że główny boha­ter nie żyje i dla­tego to, co było wcze­śniej, układa się w logiczną całość. Ale kiedy widzisz film po raz pierw­szy, jesteś ślepa. Nie sły­szysz żad­nych nie­do­mó­wień, nie dopa­tru­jesz się pod­stępu, nie zasta­na­wiasz się nawet, że może cho­dzić o coś zupeł­nie innego. Po co zwra­cać uwagę na szcze­góły, skoro cały prze­kaz jest sto­sun­kowo pro­sty?

Kiedy Ola powie­działa mi, że nie chce jej się cho­dzić i że mam ją cały czas nosić na rękach, poje­cha­li­śmy dla świę­tego spo­koju do leka­rza. Pona­ci­skał jej brzu­szek, osłu­chał, obej­rzał z każ­dej strony i stwier­dził, że to wątroba. Chyba.

– Jest tro­chę powięk­szona, może po tej stro­nie leży przy­czyna. Zrób­cie małej USG i będzie­cie mieć pew­ność. Cza­sem, kiedy dziecko rośnie, bolą je różne rze­czy. Kości, mię­śnie, stawy. To nor­malne, ale sprawdź­cie to.

Ilu z nas spraw­dza?

Kto bie­gnie z każ­dym bólem do leka­rza?

Pią­tego maja. Ter­min pry­wat­nej wizyty. Słońce wstało o czwar­tej pięć­dzie­siąt cztery. Imie­niny Gotarda, Wal­de­mara, ale też Anioła… Iro­nia losu. Swoją drogą nie mia­łam poję­cia, że Anioł to imię. Raczej… zawód? A czy anioł pisany małą literą też ma swoje imię, czy po pro­stu dopi­suje mu się wielką i w ten spo­sób zostaje nazwany?

W radiu powie­dzieli, że dzi­siaj obcho­dzimy bar­dzo nie­ty­powe święta. Mię­dzy­na­ro­dowy Dzień Położ­nika oraz Dzień Walki z Dys­kry­mi­na­cją Osób Nie­peł­no­spraw­nych. I jesz­cze, że będzie bar­dzo gorąco. To z jed­nej strony dobrze, ale z dru­giej tak sobie, bo podobno „jeśli w maju desz­cze na dwo­rze, to jesie­nią chleb w komo­rze”. Nie wiem, czemu to zapa­mię­ta­łam, ale wydaje mi się, że z tego dnia pamię­tam każdy szcze­gół. Dźwięki ulicy, dotyk słońca, Olę, która pra­wie w ogóle się nie odzywa, mojego męża, który nuci coś pod nosem i Mate­usza, który upiera się, że nie będzie jechał z nami na wizytę.

– Odstaw­cie mnie od razu do babci, to zjem wię­cej cia­sta. – Obli­zuje łako­mie usta. – I lodów – dodaje, pusz­cza­jąc do nas oko. Mój syn ma w swoim życiu trzy pasje – samo­chody, flagi i jedze­nie lodów. Albo w ogóle sło­dy­czy.

Patrzę na dwa gołę­bie, które zawzię­cie sku­bią skórkę chleba, na kobietę w bia­łych koza­kach, która z każ­dym kro­kiem wygląda coraz żało­śniej, a ludzie pod nosem śmieją się z tych koza­ków w taki upał. Ja też się tro­chę pod­śmie­chuję i to jest chyba ostatni raz, kiedy świat wydaje mi się nor­malny. Godzinę póź­niej białe kozaki stają się tak nie­istotne, tak głu­pie, błahe i nie­warte wspo­mnień, że para­dok­sal­nie znowu chcę je zoba­czyć. Bo są dowo­dem na to, że można się śmiać. I że życie to rów­nież strasz­liwe bzdury, które uła­twiają nam poru­sza­nie się po tym wszyst­kim co poważne, trudne i skom­pli­ko­wane.

– To nie wątroba – mówi pani dok­tor, a ja myślę sobie, że wolę leka­rzy, któ­rzy się uśmie­chają.

„Uśmiech­nij się” – pro­szę ją w duchu, ale jej twarz jest tak spięta, że żaden gry­mas nie ma prawa prze­ciąć tego sku­pie­nia i roz­ła­do­wać gęst­nie­ją­cej z każdą minutą atmos­fery.

W oddali zegar wybija dwu­na­stą. Dwa­na­ście moc­nych, sta­now­czych ude­rzeń, z któ­rych każde jest coraz bar­dziej zło­wro­gie. Być może komuś innemu zegar wybija je zwy­czaj­nie, ale ja już wiem, że dla mnie tym razem brzmią ina­czej.

Powiem to szybko i bez zbęd­nych epi­te­tów. Bo taka była dia­gnoza.

Neu­ro­bla­stoma, guz, prze­rzuty, krwo­tok, ból, onko­lo­gia, pęk­nię­cie, prze­szczep, che­mia, szpi­tal, nowo­twór, czas.

Poli­czy­li­ście? Dokład­nie dwa­na­ście wyra­zów, jak dwa­na­ście ude­rzeń zegara. Niczego nie można już zmie­nić. A wska­zówki zaczy­nają nagle biec coraz szyb­ciej i szyb­ciej, zupeł­nie jakby czas wła­śnie zaczął się z nami ści­gać. Nie mamy na nogach spor­to­wych butów, nie mamy kon­dy­cji i nie znamy trasy. Czas ma nad nami prze­wagę.

I wyrywa mi Olę z rąk.

KAROLINA

KARO­LINA

Lustro odbija dość szczu­płą twarz czter­na­sto­latki. Dwa prysz­cze, z czego jeden na samym środku czoła. Przy­po­mina tro­chę hin­du­ską kropkę i bar­dzo ciężko go czymś zama­lo­wać. Im wię­cej flu­idu, tym więk­sze sko­ja­rze­nie z bindi, a prze­cież do Hin­du­ski jest jej daleko. Co prawda, ma ciemne włosy, ale raczej krę­cone i zde­cy­do­wa­nie zbyt jasną cerę. Kropka w tym miej­scu czoła podobno chroni przed ucieczką wewnętrz­nej ener­gii, więc Karo­lina ma nadzieję, że pryszcz też odgrywa jakąś rolę.

Zresztą nie to jest teraz naj­waż­niej­sze. Bo wła­śnie przy­szedł list. E-mail w zasa­dzie. I cho­ciaż wia­do­mo­ści od nie­zna­nych osób zazwy­czaj lądo­wały w spa­mie, tej aku­rat udało się jakoś prze­drzeć do nor­mal­nej poczty i posta­wić świat na gło­wie. Karo­lina ni­gdy nie lubiła bra­zy­lij­skich tasiem­ców, w któ­rych nikt nie pyta o nic wprost i potem przez dwie­ście odcin­ków szlo­cha, że coś nie wyszło. Ona zawsze pytała od razu. I tak też zro­biła tym razem. Zaraz po odczy­ta­niu wia­do­mo­ści, po któ­rej odro­binę skrę­ciło jej wnętrz­no­ści.

– Mamo, czy ja mam brata?

Wzrok mamy zastygł i naprawdę nie trzeba było być geniu­szem, żeby to jed­no­znacz­nie zin­ter­pre­to­wać.

– Nie mogłaś mi powie­dzieć?

– Jak się dowie­dzia­łaś?

Karo­lina wes­tchnęła. Nie­grzeczne odbi­cie piłeczki, bar­dzo w stylu rodzi­ców. Naj­pierw wypa­da­łoby odpo­wie­dzieć, ale nie, mama musi zyskać na cza­sie. No dobrze. Powie jej pierw­sza.

– Od tegoż brata wła­śnie. Napi­sał do mnie e-mail, wiesz? Cie­kawe, skąd miał adres. Ma dzie­więć lat, a za chwilę dzie­sięć, jak mnie poin­for­mo­wał, i gacie do kolan, przy­naj­mniej na zdję­ciu, któ­rego nie omiesz­kał mi wysłać. Ma na imię Wik­tor i mieszka we Wro­cła­wiu, i tu mnie zasko­czył, bo mówi­łaś, zdaje się, że tata uciekł do Austra­lii i słuch po nim zagi­nął. Wszelki słuch.

Mama mil­czała gło­śniej, niż gdyby wrza­snęła.

– Ale może to jakaś pomyłka? Może ten pajac nie jest moim bra­tem, a tata spod Wro­cła­wia nie jest moim tatą? – Karo­lina pró­bo­wała jakoś ura­to­wać to mil­cze­nie.

Chwi­lowe zawi­ro­wa­nie rze­czy­wi­sto­ści, zaraz wszystko wróci do normy.

Nie­wielka kro­pelka nadziei wypa­ro­wała natych­miast, gdy zoba­czyła, jak mama zagryza dolną wargę.

Mowa ciała. Już przed­szko­laki o niej wie­dzą.

– Wiesz co, chyba nie chcę o tym na razie roz­ma­wiać – powie­działa, patrząc na matkę.

– Ale może wła­śnie teraz jest dobry moment…

– Oba­wiam się, że żaden nie będzie dobry, a już na pewno nie ten. Muszę to prze­tra­wić, zanim chlu­snę wul­ga­ry­zmami.

– Ty nie klniesz prze­cież – zdzi­wiła się mama.

– Teraz mam powód. Ale spró­buję się opa­no­wać – powie­działa Karo­lina i wró­ciła do swo­jego pokoju.

Spraw­dzić skrzynkę?

Odru­chowo zer­k­nęła w kom­pu­ter.

Hej, ode­zwij się. Ja wiem, że ty to ty, usta­li­łem wszystko, mama potwier­dziła. Tata jesz­cze nie wie, bo go nie ma. Wyślesz mi swoje zdję­cie? Na pewno jesteś tro­chę do mnie podobna. I może nawet lubimy te same rze­czy? Mama mówi, że to dobrze, że chcę cię poznać. A Ty nie uda­waj, że mnie zle­wasz.

– Zle­wam cię, bucu. Zle­wam cię total­nie. Sikam na cie­bie z każ­dej strony kwa­sem siar­ko­wym, sol­nym i Bóg wie jakim jesz­cze, tak żebyś się roz­pły­nął w zupie nie­chcia­nych zna­jo­mo­ści – powie­działa gło­śno Karo­lina, patrząc w ekran kom­pu­tera i wysta­wia­jąc język. A potem znowu poszła poroz­ma­wiać z mamą.

Tak, to jed­nak był ten moment.

Jak można coś takiego ukry­wać? W końcu to pół brata i nawet jeśli ni­gdy w życiu go nie spo­tka, bo nie ma abso­lut­nie takiego zamiaru, to jed­nak ten fakt jest dość istotny. I mama powinna ją o tym poin­for­mo­wać.

Dla­czego doro­śli mają taki pro­blem z komu­ni­ka­cją? Mówie­niem prawdy? Cho­dzą i do znu­dze­nia powta­rzają, że kłam­stwo ma krót­kie nogi, a potem sami się na tym wykła­dają. Gdzie tu logika?

Twarz mamy zdo­biły maleń­kie punk­ciki wyrzu­tów sumie­nia. To pokrze­pia­jące, że jed­nak gry­zło ją od środka i nie dawało spo­koj­nie spać. W końcu oszu­kała córkę, nawet jeśli zro­biła to w tak zwa­nej dobrej wie­rze. Nie powie­działa, bo… bo ojciec nie­stety oka­zał się szują. Uznał, że dwu­let­nie dziecko potwor­nie go męczy, więc wsiadł w samo­lot i zro­bił fru. Ale potem zro­bił fru w drugą stronę i wró­cił z tej Austra­lii. I musiał się z mamą kon­tak­to­wać.

– Z pew­no­ścią dum­nie poin­for­mo­wa­łaś go, że ma spa­dać. Ile wtedy mia­łam lat? Czy byłam już na tyle duża, że mogłam się pod to „spa­daj” pod­łą­czyć? W jaki spo­sób rodzic oce­nia, czy ma wta­jem­ni­czyć dziecko w pewne sprawy? Rzuca monetą? Idzie do wróżki? A może do Roz­mów w toku?

Mama wyglą­dała tak, jakby zapo­mniała, do czego służy alfa­bet. Karo­lina mówiła więc dalej.

– Nie, pew­nie pró­buje mono­logu z wła­sną intu­icją. Tak będzie lepiej… To było jedyne wyj­ście… Tylko wiesz, mamo, wyj­ścia zawsze są dwa. I rodzic zawsze wybiera to gor­sze.

– Nie bar­dzo wiem, jak mogła­bym się uspra­wie­dli­wić. Mówisz strasz­nie dużo i nawet z jakimś tam swoim nasto­let­nim sen­sem. Ale ja też mam swoją rację. Ojciec rze­czy­wi­ście się ze mną skon­tak­to­wał, ale w zasa­dzie sama nie wiem po co. Poin­for­mo­wał mnie, że wraca do Pol­ski i jakby co, to przy­naj­mniej wiem, gdzie go szu­kać.

– Jakby co?

Wzru­szyła ramio­nami.

Jasne.

Karo­lina mach­nęła tylko ręką i znowu wró­ciła do swo­jego pokoju. Ścią­gnęła zdję­cie Wik­tora na pul­pit i kary­ka­tu­ral­nie je powięk­szyła. Ziarno wiel­ko­ści piłeczki ping­pon­go­wej, w ogóle nie wia­domo, co przed­sta­wiała fotka. Boho­maz. Abs­trak­cja. Mazy. Ale kiedy cof­nęła usta­wie­nia, znowu wysko­czyła jej zadziorna mina brata (pół).

– Czy on ma coś ze mnie? – spy­tała gło­śno.

Uszy, nos, brodę? Wbiła wzrok w ekran. Abso­lut­nie nic. Rów­nie dobrze ktoś inny mógłby do niej napi­sać i przed­sta­wić się jako brat.

Nie­prawda. Uszy, broda i nos były podobne.

Cho­lera.

– Hej, kotku. – Mama nie dawała za wygraną.

Karo­lina zatkała sobie uszy, ale jak ma się czter­na­ście lat, to to już nie działa. Trzeba w końcu się ode­zwać. Wyszła z pokoju i sta­nęła w drzwiach kuchni.

– Pew­nie będziesz się tłu­ma­czyć. – Zaśmiała się by­naj­mniej nie­we­soło.

Mama cicho wes­tchnęła.

– Pro­blem polega na tym, że sama się jesz­cze nie oswo­iłam z jego powro­tem. Wiem od jakie­goś czasu, ale…

– Ale wie­dzia­łaś, że ma syna.

– Kitek, on zadzwo­nił kilka lat po swoim wyjeź­dzie, spy­tał, co sły­chać, czy nie potrze­buję pomocy, ale na wszelki wypa­dek od razu zazna­czył, że ma sporo wydat­ków, bo zało­żył nową rodzinę i ona się powięk­sza. I że może będzie lepiej, żeby zostało tak, jak jest dotych­czas. A jak tylko się odkuje finan­sowo, to na pewno da mi znać.

– Ale dupek – zawyła Karo­lina, poru­szona nad­gni­łym cha­rak­te­rem wła­snego ojca.

Mama była na tyle w porządku, że jej nie uci­szyła i nie powie­działa cze­goś w rodzaju: „Ależ kocha­nie, to w końcu twój ojciec”. Pew­nie w myślach obrzu­ciła go znacz­nie dosad­niej­szym sło­wem niż „dupek”.

– Kiedy wró­cił?

– Rok temu.

Karo­lina pod­sko­czyła.

– Mogłaś powie­dzieć wcze­śniej!

Mama spu­ściła głowę.

– Ale ja naprawdę nie wie­dzia­łam jak. I co. I w jakim kon­tek­ście. W takich sytu­acjach czło­wiek głu­pieje. Odsu­nę­łam ten pro­blem na bok, bo myśla­łam, że może jakoś sam się roz­wiąże.

– No i się roz­wią­zał.

– Nie wzię­łam pod uwagę Inter­netu.

Karo­lina mach­nęła ręką.

– Mamo, ja mam czter­na­ście lat! Ow­szem, jestem bacho­rem w wieku doj­rze­wa­nia, ale chyba na tyle mnie znasz, że wiesz, że nie ucieknę z domu, nie prze­gryzę sobie żył, ani nie łyknę ecstasy, żeby lepiej zro­zu­mieć świat. Nie wysa­dzę też miesz­ka­nia na złość tobie.

Mama pod­nio­sła głowę i krzyk­nęła. Nawet dość gło­śno.

– PRZE­PRA­SZAM! Ty masz czter­na­ście lat, a ja trzy­dzie­ści dzie­więć i prawo do pomy­łek. Mam nawet prawo do bycia głu­pią, bo wiek nie ma tu nic do tego. Powin­nam ci powie­dzieć, ale się wystra­szy­łam, okej?

Karo­lina popa­trzyła na nią zdu­miona. Po co ten krzyk?

– Dobra. Idę się przejść i prze­wie­trzyć myśli – powie­działa spo­koj­nie i się­gnęła po kurtkę.

A potem poszła.

Po powro­cie znowu usia­dła przed ekra­nem. Uza­leż­niła się czy co?

Matko, co za nachalny dzie­ciak.

Lubię Twoje imię. Można je zmie­nić na Rolka. Wiesz, Karo­lina – Rolina – Karolka – Rolka. Podoba się?

Idiota.

MAGDALENA. Mucha spacerująca po suficie

MAG­DA­LENA

Mucha spa­ce­ru­jąca po sufi­cie

Chyba po raz pierw­szy w życiu wpa­dłam w histe­rię.

Patrzę przed sie­bie, a moje ciało zaczyna wypeł­niać strach. Czuję go dosłow­nie wszę­dzie, jakby był rtę­cią, która prze­pływa przez kostium ze skóry i dociera do naj­mniej­szych zaka­mar­ków, do miejsc nie­wi­docz­nych dla oka.

Na sto­liku stoi fili­żanka z nie­do­pitą kawą, leżą roz­rzu­cone dłu­go­pisy, jakieś kartki i puszka z mię­to­wymi cukier­kami. Mózg zaczyna odno­to­wy­wać coraz mniej zna­czące szcze­góły. Muchę spa­ce­ru­jącą po sufi­cie, gwizd wia­tru, przy­po­mi­na­jący jakąś melo­dię, odgłos odpa­la­nego samo­chodu, który naj­wy­raź­niej ma pro­blemy z aku­mu­la­to­rem, tupot dzie­cię­cych nóg na kory­ta­rzu. Na moment zawie­szam się w cza­so­prze­strzeni, zupeł­nie jak­bym nie wie­działa, co mam dalej robić. Krzy­czeć? Pła­kać? Odcią­gnąć lekarkę od mojego dziecka? Scho­wać się w ramiona męża i kazać mu sta­now­czo zapro­te­sto­wać? Ale Alek­san­der też patrzy na mnie nie­przy­tom­nym wzro­kiem, jakby uwie­rzył w to, co usły­szał, i jakby się z tym pogo­dził. Pod­cho­dzi do mnie i mocno przy­tula. Gdyby nie on, pew­nie osu­nę­ła­bym się na pod­łogę i została tam jak roz­lane mleko. Jak garść pia­sku, któ­rego nie można zebrać.

Mózg ludzki ma dziwną skłon­ność do odsu­wa­nia od sie­bie prze­ra­ża­ją­cej prawdy. Szuka innych wyjść, innych wytłu­ma­czeń, jakiejś pomyłki, błędu, wresz­cie maka­brycz­nego żartu. Prze­cież ist­nieje coś takiego jak błędna dia­gnoza lekar­ska. I każdy wie, że to się zda­rza. Nie, nie będziemy wystę­po­wać o odszko­do­wa­nie, wystar­czy, że lekarka wszystko odwoła i przy­zna, że jej wie­dza medyczna po pro­stu spła­tała figla. Kazała wyol­brzy­mić pro­blem i wystra­szyć nas, rodzi­ców.

– To nie jest powięk­szona wątroba. To guz.

– Nie! – krzy­czę i chwy­tam fili­żankę z nie­do­pitą kawą. Robię zamach, zupeł­nie jak­bym chciała roz­bić ją o ścianę, ale zimny płyn tylko ochla­puje mi sukienkę.

– Muszą pań­stwo jechać do szpi­tala. Teraz, od razu, nie jutro, nie za tydzień. Na onko­lo­gię. Nie ma już czasu.

Ści­skam rękę męża tak mocno, że pra­wie syczy z bólu. A potem bie­rze głę­boki oddech, kiwa głową i mówi:

– Jedziemy.

I bie­rze mnie za rękę, a ja czuję wdzięcz­ność, że jest ktoś sil­niej­szy ode mnie. Ktoś, kto zamó­wił tak­sówkę, wziął Olę na kolana, jed­no­cze­śnie cały czas głasz­cząc mnie po gło­wie.

Onko­lo­gia. Dzie­dzina medy­cyny zaj­mu­jąca się scho­rze­niami nowo­two­ro­wymi. Rakiem. Jeśli listo­pad jest naj­mniej lubia­nym mie­sią­cem, to rak wygrywa w kate­go­rii naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­nych słów. Każdy chciałby żyć tak, żeby ni­gdy nie zaha­czyć o to słowo, nie otrzeć się o nie, a już na pewno nie wyma­wiać go w kon­tek­ście kogoś naj­bliż­szego.

– Mała ma wewnętrzne krwo­toki, stąd ten ból, bo guz… On się po pro­stu roz­lał. – Wiem, że lekarka musiała to powie­dzieć, a jed­nak nie mogłam zro­zu­mieć, jak można tak bez­ce­re­mo­nial­nie… Tak wprost, bez żad­nego „będzie dobrze”.

I wtedy zaczy­nam krzy­czeć.

Wrzesz­czę tak bar­dzo, że prze­ra­żam samą sie­bie. Nie wiem, ile razy uży­wam słów „pomyłka”, „bzdura”, „absurd”. Świat zlewa się do jed­nego krzyku, któ­rym pró­buję zagłu­szyć strach. Podobno o histe­rii mówi się w kon­tek­ście gwał­tow­nego zde­ner­wo­wa­nia, wzbu­rze­nia albo irra­cjo­nal­nego lęku. U mnie sku­mu­lo­wało się wszystko naraz. Panika, szał, wście­kłość.

Bo który nor­malny czło­wiek jest w sta­nie spo­koj­nie ode­brać słowa, które wyrzuca z sie­bie lekarka? Cho­ciaż stara się to robić tak­tow­nie i z dużym współ­czu­ciem, to jed­nak wydaje wyrok na moje dziecko! Nie mogła powie­dzieć, że Ola prze­ja­dła się sło­dy­czami?

Że ma wzdę­cia?

– Guz ma dwa­na­ście na osiem cen­ty­me­trów.

Ile, ile? Prze­cież jej brzu­szek jest za mały na takiego bydlaka!

– Czy córka ostat­nio upa­dła?

Nie wiem! Każde dziecko upada, prze­wraca się, potyka. Nie wiem!

– Moż­liwe, że pod­czas upadku guz pękł i się roz­lał. Doszło do wewnętrz­nych krwo­to­ków.

A gdy­bym rzu­ciła jej się do gar­dła i zatkała usta? Czy gdyby te słowa ni­gdy nie zostały wypo­wie­dziane, guza by nie było?

Szó­sty zmysł.

Apa­tycz­ność Oli. Bóle ple­ców. Bóle brzu­cha. Płacz bez powodu. „Mamo, chcę z tobą spać”…

Jak można być tak ślepą? Jestem matką! Matki widzą wszystko, wyczu­wają naj­drob­niej­sze waha­nia nastro­jów swo­ich dzieci, wie­dzą, co im jest, jesz­cze zanim kto­kol­wiek inny to wie. To dla­czego ja byłam ślepa?

Nie mam ani szó­stego zmy­słu, ani żad­nego innego.

Chcę krzy­czeć.

Otwie­ram usta i… nie wydo­by­wam z sie­bie żad­nego dźwięku. Po ataku histe­rii tracę mowę. Przez całą drogę do szpi­tala nie odzy­wam się sło­wem. Patrzę na Olę, a słowa wię­zną mi w gar­dle. Kotłują się w nim, pró­bują wydo­stać na wol­ność. Zamy­kam oczy.

To jest moje dziecko. Moje. Nikt, abso­lut­nie nikt mi go nie odbie­rze.

KAROLINA

KARO­LINA

To chyba było w paź­dzier­niku ubie­głego roku.

Jakiś wto­rek, bo miała tego dnia basen. Nie lubiła tych zajęć, bo ni­gdy nie uda­wało jej się wytrzeć do sucha i zawsze nacią­gała na mokre nogi skar­petki i spodnie.

Fuj.

Chyba każdy zna to uczu­cie. Kle­jąca się do ciała odzież, nie­przy­jemna wil­goć i uno­szący się wszę­dzie zapach chloru. A naj­gor­sze, kiedy kilka kro­pe­lek z wło­sów dostaje się pod bluzkę i ścieka wzdłuż ple­ców aż do pupy.

Basen o tej porze roku powi­nien być zabro­niony. Czło­wiek nie jest rybą, foką, nie jest też pin­gwi­nem ani kro­ko­dy­lem. I lubi być suchy, kiedy na dwo­rze wieje jesie­nią.

Po powro­cie do domu zamknęła się w swoim pokoju, co ostat­nio zda­rzało jej się wyjąt­kowo czę­sto. Mama posta­no­wiła to igno­ro­wać, zresztą dys­ku­sje z nasto­lat­kami są rów­nie sku­teczne jak prze­ko­na­nie szer­sze­nia, że jest nie­po­trzebny.

Karo­lina usia­dła na łóżku i zaczęła sku­bać rękaw swe­tra. Wysku­bała już cał­kiem fajną dziurę. „Mogą przez nią wejść zło­dzieje albo w uszy nam nawieje” – to z jakiejś bajki, ale paso­wało. W końcu zerwała się, pode­szła do biurka i się­gnęła po zeszyt. Ni­gdy wcze­śniej nie pisała pamięt­ni­ków, dzien­ni­ków ani żad­nych innych „zło­tych myśli”, ale tym razem czuła potrzebę naskro­ba­nia kilku słów. Żeby zapa­mię­tać te emo­cje, które nią teraz tar­gały. I żeby w przy­szło­ści nie powtó­rzyć błę­dów mamy. Bo ni­gdy prze­cież nie wia­domo, co się wyda­rzy. A jak jej mąż też gdzieś zwieje?

„Spró­bujmy scho­wać emo­cje do sło­ika, zakrę­cić go i odsta­wić na półkę. Zostaje czy­ste powie­trze i nie­zmą­cony niczym spo­kój. Świeżo wypra­so­wane prze­ście­ra­dło. Nacią­gnięta siatka w cyrku. No to co, że mam brata? Zresztą co to za brat, przy­rodni? Pół­brat. Od pasa w górę czy w dół?

Ojciec też mnie nie­wiele obcho­dzi. To nawet nie jest pół­oj­ciec, bo zwiał, jak mia­łam dwa latka. Co mnie tak męczy? W dupie mam więzy rodzinne i ukła­da­nie zdjęć w albu­mach. I pod­rzu­ca­nie liści w parku, trzy­ma­jąc tatu­sia i mamu­się za rękę.

W dupie to mam.

Mama znowu pró­bo­wała ze mną roz­ma­wiać, ale poin­for­mo­wa­łam ją, że nie mam ochoty. Koniec tematu, brat wypa­ro­wał, tata też. Wróćmy do stanu sprzed kilku tygo­dni. Nie było może ide­al­nie, ale za to spo­koj­nie…”

Odło­żyła zeszyt i zaczęła obie­rać poma­rań­czę tak dokład­nie, że nie było na niej nawet grama bia­łej błonki. Nic. Tylko sok zamknięty w kuli. Wbiła zęby w miąższ i pozwo­liła, by cie­kło jej po bro­dzie, szyi, aż do brzu­cha.

Będzie kle­jąco-chlor­kowa.

Dla­czego życia nie można prze­żyć na wła­snych warun­kach? Wybrać sobie kilka opcji i, lawi­ru­jąc mię­dzy nimi, mieć radość z tego, że przez kil­ka­dzie­siąt lat czło­wiek bie­rze udział w jakiejś faj­nej impre­zie. Rzu­ca­nie sobie kłód pod nogi, podej­mo­wa­nie wyzwań, mno­że­nie bez­senso-wnych pro­ble­mów to kom­pletne zaprze­cze­nie filo­zo­fii epi­ku­re­izmu, o któ­rej ostat­nio uczyli się w szkole. Wie­rzyć świa­dec­twu zmy­słów, cie­szyć się życiem i korzy­stać z jego rado­ści. Dobro to przy­jem­ność, czyli brak bólu, jak gło­sili epi­ku­rej­czycy.

A ją wła­śnie boli świa­do­mość, że mama ją oszu­kała, tata olał, a młod­szy pół­brat zacze­pia, cho­ciaż ona nie ma na to naj­mniej­szej ochoty. Zdjęła z półki album z dzie­ciń­stwa i dokład­nie przyj­rzała się swo­jemu ojcu, który zwiał do Austra­lii, gdyż zapewne poczuł zapach przy­gody, oczy­wi­ście z kan­gu­rem w roli głów­nej. Na zdję­ciach wyglą­dał cał­kiem miło i nawet spra­wiał wra­że­nie, że rodzina mu się podoba. Naj­wy­raź­niej do czasu.

Krzysz­tof.

Tam zapewne był Chri­sem. Cie­kawe, jak mówią do niego we Wro­cła­wiu? I czemu nie odzy­wał się przez tyle lat? Nie­wia­ry­godne, jak łatwo jest wykre­ślić z wła­snego życia córkę i zastą­pić ją synem.

– Zjesz coś? – Mama zaj­rzała do pokoju, ale widząc minę Karo­liny, zaczęła się wyco­fy­wać.

– Mie­lone z koali – odburk­nęła jej córka i rzu­ciła albu­mem w kąt.

Mama wes­tchnęła.

– Wiem, że to dla cie­bie przy­kre, ale cza­sem już tak jest, że jedni mogą cho­dzić we wszyst­kich butach, a dru­gich wszyst­kie buty obcie­rają.

Karo­lina wydęła usta.

– Ale masz porów­na­nia! Poza tym nie wiem, co mnie bar­dziej wku­rza – fakt, że tatuś mnie wymie­nił na inne dziecko, czy to, że mnie okła­ma­łaś. Nawet jeśli niczego by to nie zmie­niło, powin­nam wie­dzieć, że mam brata. Zna­czy pół.

– Wiem. – Mama ski­nęła głową. – Tylko chyba uro­słaś za szybko i ja nie zorien­to­wa­łam się, że nie jesteś już dziec­kiem. Za długo to odkła­da­łam. – Spu­ściła głowę.

No, dobrze.

Zoba­czymy jesz­cze, co wynik­nie z tej zna­jo­mo­ści, bo brat (pół) naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał odpu­ścić. Pisał do niej przy­naj­mniej trzy, cztery razy w tygo­dniu i koniecz­nie chciał wszystko wie­dzieć. Natręt jakiś. Musiał się potwor­nie nudzić w tym Wro­cła­wiu. I na doda­tek zaczął zaprzą­tać jej myśli. Zamiast sku­pić się na czymś innym, auto­ma­tycz­nie poświę­cała mu coraz wię­cej uwagi. Główną rolę w jej zeszyto-pamięt­niku odgry­wał wła­śnie on – młod­szy, dopiero co odna­le­ziony brat. Pół­brat.

Co się ze mną dzieje? – myślała. Chciała o nim zapo­mnieć, ale się nie dało. Tak jak wtedy, gdy się ma słabą gumkę do ście­ra­nia, która ni­gdy nie usuwa błę­dów do końca. Choćby się tarło i tarło, i tak widać, co się wcze­śniej zapi­sało.

„Uszy chyba jed­nak moje. Ten sam kształt, lekko spi­cza­sty na koń­cach. Jakby nas ktoś zaraz po poro­dzie za te uszy na kla­mer­kach powie­sił”.

A potem dalej.

„Wik­tor.

Wik­to­rek-trak­to­rek. Ma roz­pięty roz­po­rek.

No i po co ja się w niego wpa­truję? Raczej nie uda mi się przez ekran kom­pu­tera wyci­snąć rodzin­nych więzi i poko­chać pół­brata. W zasa­dzie szkoda, że nie mam żad­nego chło­paka. Mogła­bym mu się wyża­lić w rękaw, a on by obie­cał, że w razie czego kop­nie mojego ojca w tyłek. Nie­stety, chyba jestem samotna. Zna­czy, pew­nie mam czas na chło­paka, choć, patrząc na moje kole­żanki, to raczej jestem opóź­niona w tym tema­cie. Co gor­sza, mam spore szanse wpaść w deka­dencki dół, tak przy­naj­mniej napi­sano w jakimś bab­skim piśmie.

Już w latach 80. ubie­głego wieku po raz pierw­szy wyka­zano, iż izo­la­cja spo­łeczna jest jed­nym z czyn­ni­ków ryzyka przed­wcze­snej śmierci.

Bar­dzo zachę­ca­jąca notka. Zdaje się, że mój pół­brat pozna mnie dopiero na pogrze­bie, ale wtedy raczej nie poga­damy. Mam nadzieję, że cho­ciaż ojcu zrobi się głu­pio i zeżrą go wyrzuty sumie­nia”.

Listo­pad, środa, godzina 18:09. Koniec wpisu.

– Kupi­łam wędzony ser, ten, który lubisz, żura­winę i świeże bułki. – Mama zaj­rzała do pokoju i pró­bo­wała się uśmiech­nąć.

Bez vice versa.

Kiedy wyszła, Karo­lina podra­pała się po bro­dzie i włą­czyła kom­pu­ter.

Cie­kawe, czy tatuś też się gdzieś zalo­go­wał?

Wpi­sała imię i nazwi­sko.

A, nie. Nie ma gada. Pew­nie ze stra­chu się ukrywa. Kto wie, ile jesz­cze zosta­wił dzie­cia­tych panie­nek, zanim wybrał romans z kan­gu­rem? Może po Pol­sce biega pół tuzina pół­ro­dzeń­stwa spo­krew­nio­nego z jego pier­wo­rodną córką? Gorzej, jeśli nawet nie jest pier­wo­rodna.

Zro­biła kanapkę z wędzo­nym serem i posy­pała ją obfi­cie słodką papryką w proszku. Zja­dła też kilka łyżek kon­fi­tury z żura­winy, aż ją w końcu zemdliło. A potem, kie­ro­wana jakimś dziw­nym impul­sem, odpi­sała Wik­tor­kowi.

Spa­daj.

Może nie­grzecz­nie, ale za to zwięźle.

Po jakimś cza­sie zaczęła roz­ma­wiać z mamą jak daw­niej. Sta­rała się uni­kać tematu tatu­sia, ale udało jej się wytrzy­mać nie­całe dwa dni.

Potem w końcu zary­zy­ko­wała.

– Mamo, czemu on wtedy zwiał? Z tego co wiem, małe dzieci są słod­kie, zwłasz­cza małe dziew­czynki z kokard­kami we wło­sach. Gdy­bym była star­sza, pysko­wała, pod­wa­żała jego zda­nie – no to co innego. Ale tak?

Mama zamy­śliła się przez chwilę.

– Nie miał pracy. Był tak sfru­stro­wany, że nawet nie otwie­rał drzwi sąsia­dom. Twier­dził, że jest bez­na­dziejny, że nie nadaje się na ojca, męża, a już tym bar­dziej na głowę rodziny. Snuł się całymi dniami po domu i nawet ty nie potra­fi­łaś go roz­ba­wić. A potem poja­wił się nie­jaki Tomasz, jego kolega ze stu­diów. Zaczął nama­wiać ojca na wspólny wyjazd do Austra­lii. Mieli tam pra­co­wać w jakiejś małej fir­mie kom­pu­te­ro­wej, która pil­nie potrze­bo­wała spe­cja­li­stów. A ponie­waż obaj skoń­czyli infor­ma­tykę i znali dobrze angiel­ski, uznali, że ide­al­nie się nadają. Tyle że Tomasz nie miał wtedy jesz­cze rodziny, a twój ojciec – ow­szem. Ale i tak się spa­ko­wał, obie­cał, że zarobi grube miliony, a potem wróci z kon­te­ne­rem lalek Bar­bie dla cie­bie.

– To tro­chę mu się ten powrót prze­cią­gnął, nie sądzisz? Poza tym nie wspo­mi­nał o bra­cie.

Mama uśmiech­nęła się cierpko.

– O dru­giej żonie też nie. To zna­czy przy­słał papiery roz­wo­dowe, a ja je chęt­nie pod­pi­sa­łam, bo w końcu po co ci mąż, który ma cię w dupie.

Karo­lina unio­sła brwi. O, mama się „wyraża”. Czyli cią­gle ją to wku­rza.

– A co myślisz teraz?

Wzru­szyła ramio­nami.

– Chyba nic. Nie czuję ani żalu, ani zło­ści, ani nawet nie jestem cie­kawa tego two­jego brata. No, może tro­chę. Szkoda mi tylko, że tobie namie­szali w gło­wie.

Karo­lina napeł­niła szklankę wodą i wypiła ją jed­nym hau­stem.

– Spo­tka­ła­byś się z nim na moim miej­scu?

– Z kim? – Mama spoj­rzała na nią z nie­po­ko­jem. – Z ojcem?

Córka par­sk­nęła śmie­chem.

– Ojca mam w dupie. Z Wik­tor­kiem.

Mama zasta­no­wiła się przez chwilę.

– Wik­to­rek naj­mniej tu zawi­nił.

Dobra. Czego kon­kret­nie chcesz ode mnie? Poba­wić się w Jasia i Mał­go­się? Bo nie bar­dzo rozu­miem…

Wik­to­rek, jak przy­stało na praw­dzi­wego dzie­się­cio­latka, nie robił zapewne nic innego, jak tylko sie­dział w sieci. Bo jak ina­czej wytłu­ma­czyć fakt, że odpi­sał Karo­li­nie w ciągu minuty?

No, naresz­cie jakiś ludzki odruch. Jesz­cze nie wiem, czego chcę, ale myślę, że faj­nie mieć star­szą sio­strę. Bo ja jestem jedy­nak, zna­czy byłem do nie­dawna. Ale potem pod­słu­cha­łem jakieś strzępki roz­mów, tro­chę sobie pogłów­ko­wa­łem, a na koniec spy­ta­łem mamę pro­sto z mostu. Doro­słych w ogóle należy pytać pro­sto z mostu, bo ina­czej daje im się nie­po­trzeb­nie czas do namy­słu. A tak – tra­fieni w sam śro­dek – z wra­że­nia gadają prawdę.

No i powie­działa.

Że tata kie­dyś miał rodzinę w Pol­sce, ale nic z tego nie wyszło, zna­czy oprócz córki. Czyli cie­bie.

– Nic z tego nie wyszło! Pew­nie moja matka za mało przy­po­mi­nała kan­gu­rzycę – wrza­snęła Karo­lina i ze zło­ścią wyłą­czyła kom­pu­ter. Dobra, może Wik­to­rek sam w sobie nie zawi­nił, ale jeśli odzie­dzi­czył przy­naj­mniej jeden pro­cent genów tatu­sia, to i tak nale­żało go skre­ślić. Prę­dzej czy póź­niej zrobi komuś podobne świń­stwo.

– Nie potrze­buję takiego brata – zamru­czała.

Pół­brata, zna­czy.

Ej, co jest znowu? Grypę masz czy ci kom­pu­ter siadł?

Znowu on. Oczy­wi­ście.

Zga­dłeś. Mam grypę. Kan­gu­rzą.

Wyślij.

To jakaś alu­zja?

O, nie­źle kom­bi­nuje. Nie­głupi nawet, choć ma spie­przone DNA.

Dygre­sja, były jedy­naku.

A potem posta­no­wiła nie odzy­wać się do niego ni­gdy wię­cej i zapo­mnieć, że w ogóle ist­nieje. Nie otwie­rała poczty, nie reago­wała na wir­tu­alne zaczepki. Trudno. Tyle lat radziła sobie bez brata, to teraz też może. Na doda­tek on za bar­dzo przy­po­mina jej ojca, któ­remu się znu­dziła. A nawet naj­bar­dziej twardy i wyra­cho­wany nasto­la­tek, zwłasz­cza płci żeń­skiej, nie czuje się kom­for­towo z poczu­ciem odrzu­ce­nia. Wik­to­rek niech żyje swoim wro­cław­skim życiem, z mamą i tatu­siem pod­łym tchó­rzem, a ona skupi się na sobie. Są waż­niej­sze rze­czy, niż skle­ja­nie potłu­czo­nych sko­rup.

MAGDALENA. W dupie mam wszystkie statystyki

MAG­DA­LENA

W dupie mam wszyst­kie sta­ty­styki

Oczy­wi­ście, że nie rozu­mia­łam ani słowa z tego, co do mnie mówili. A mówili dużo, mądrze, naukowo i bar­dzo poważ­nie.

Neu­ro­bla­stoma.

Sta­dium czwarte, prze­ży­wal­ność kil­ka­na­ście pro­cent. Moż­liwe prze­rzuty do węzłów chłon­nych, wątroby, kości, skóry, szpiku, płuc i mózgu. Lecze­nie: che­mio­te­ra­pia, radio­te­ra­pia, połą­czone z zabie­gami chi­rur­gicz­nymi oraz prze­szcze­pem szpiku.

Powtó­rzyć?

Neu­ro­bla­stoma.

Lity nowo­twór, guz lub masa, który wywo­dzi się z cewy ner­wo­wej będą­cej czę­ścią współ­czul­nego układu ner­wo­wego. Każdy z tych wyra­zów jest okropny, a w połą­cze­niu brzmią jesz­cze gorzej. Podobno część tego układu odpo­wiada za reak­cje orga­ni­zmu w sytu­acjach stre­so­wych, gdy trzeba wal­czyć lub ucie­kać. Jego nerwy bie­gną wzdłuż krę­go­słupa i łączą się z róż­nymi orga­nami. Naj­czę­ściej neu­ro­bla­stoma ata­kuje nad­ner­cza, choć cza­sem wybiera sobie tkanki ner­wowe znaj­du­jące się w szyi, jamie brzusz­nej lub w obrę­bie mied­nicy.

Patrzę na leka­rza, który mówi do mnie tak, jakby tłu­ma­czył mi, skąd się biorą plamy na ubra­niach.

Jak też tak umiem, tylko nie znam tylu medycz­nych okre­śleń. Zresztą przy pla­mach to nie do końca istotne. Chcę coś wtrą­cić, ale czuję się jakaś głu­pia.

– „Neuro” wska­zuje na komórki ner­wowe, a „blast” na nie­doj­rzałe. „Nor­malne” neu­ro­bla­sty, czyli nie­doj­rzałe komórki ner­wowe, powstają w tkance embrio­nal­nej i tam wzra­stają. Neu­ro­bla­stoma ozna­cza więc nie­doj­rzałe komórki, które ufor­mo­wały masę prze­kształ­ca­jącą się w pra­wi­dłowe komórki ner­wowe. „-Oma” to koń­cówka, którą dodaje się, two­rząc nazwę nowo­tworu.

Pra­wi­dłowe komórki?

Chyba coś mu się pomy­liło!

Pra­wi­dłowe komórki nie zabi­jają czło­wieka, a ten guz nie daje nam dużych szans. Ola jest taka mała. Drobna. Nie ma nawet dwóch lat!

– Bo na neu­ro­bla­stomę prze­waż­nie cho­rują małe dzieci.

Czy ten czło­wiek ma na wszystko gotową odpo­wiedź?

– Połowa nowo­two­rów u malu­chów to wła­śnie ten guz. Śred­nia wieku pacjenta w momen­cie dia­gnozy wynosi dwa lata. U wielu dzieci cho­roba jest wykry­wana po dru­gim roku życia, ale liczba dia­gnoz z wie­kiem jest coraz mniej­sza.

W dupie mam te wszyst­kie sta­ty­styki. I wia­do­mość, że nie do końca wia­domo, co jest przy­czyną. Że to przy­pad­kowy roz­rost komó­rek. Nie pro­si­łam o przy­pad­ko­wość w życiu. O nie­spo­dzianki i gwał­towne zwroty akcji też nie. Chcia­łam mieć rodzinę.

Już jako nasto­latka wie­dzia­łam, że moja córka będzie miała na imię Ola. Tak jak moja przy­ja­ciółka z dzie­ciń­stwa. Uwiel­bia­łam to imię, bo można było je dowol­nie zmie­niać. Ola, Olena, Alek­san­dra, Olu­nia, Olcia.

Marzy­łam o mądrym, bystrym, mądra­liń­skim synku w oku­la­rach i córeczce, która będzie taka tylko moja. Nie przy­po­mi­nam sobie, żeby w moich marze­niach poja­wiały się hasła zwią­zane z funk­cjo­nal­nymi komór­kami ner­wo­wymi, z guzem wieku dzie­cię­cego, z przy­pad­ko­wo­ścią wresz­cie. Ni­gdy nie chcia­łam sko­czyć na bun­gee.

Lekarz pod­cho­dzi do mnie i kła­dzie mi ręce na ramio­nach.

– Będziemy wal­czyć.

Myślami jestem gdzie indziej. Czy rodzice cze­kają na nas z obia­dem? Czy będzie mize­ria? Uwiel­biam mize­rię. Świeże ogórki, śmie­tana zmie­szana z jogur­tem, tro­chę soli, kope­rek.

– Czy będzie mize­ria? – Patrzę na Alek­san­dra, a on tylko przy­ta­kuje. Od razu mnie rozu­mie. Nie uci­sza, nie macha znie­cier­pli­wiony ręką, nie lek­ce­waży.

– Będzie na pewno. Wiesz, że mama zawsze robi dla cie­bie mize­rię.

– Musimy zacząć od sil­nego ude­rze­nia. – Leka­rza nie obcho­dzi nasz obiad. Może nie lubi ogór­ków?

– Zope­ru­je­cie ją? – pytam.

Kręci prze­cząco głową.

– Guz jest wszę­dzie. Nie można go wyciąć, bo nie sta­nowi jed­no­li­tej masy. Musimy zaata­ko­wać che­mią.

Che­mią?

Moje maleń­stwo, mój skarb naj­więk­szy che­mią?

– Naj­pierw zro­bimy biop­sję, ale nie będziemy cze­kali na wyniki histo­pato. Ja wiem, że to neu­ro­bla­stoma, a czas w tym przy­padku nie działa na naszą korzyść. Liczą się godziny. – Spo­gląda na nas i pociera ręką pod­bró­dek.

Nie pamię­tam zapa­chu ogór­ków.

– Niech go pan wytnie – szep­czę, a Olek patrzy na leka­rza z tą samą prośbą w oczach.

– Mała wykrwawi się na stole.

Chcia­ła­bym umieć zemdleć na zawo­ła­nie. Zanu­rzyć się w nicość, odpły­nąć gdzieś tam, gdzie nie trzeba podej­mo­wać żad­nych decy­zji, a potem obu­dzić się i kiw­nąć głową w podzię­ko­wa­niu, że wszystko się udało.

– Che­mia – zga­dzam się. – Pro­szę pana… dla­czego ja niczego nie zauwa­ży­łam?

Próba uśmie­chu, ale też jakaś taka nie­udana. Czy w tym szpi­talu ktoś cza­sem się uśmie­cha? A może nawet cał­kiem gło­śno śmieje? Wiem! To się nazywa gelo­te­ra­pia. Tera­pia śmie­chem, która pozwala zwal­czać cho­roby, a nawet uśmie­rzać ból! Dla­czego więc nikt się tutaj nie śmieje? Czy­ta­łam kie­dyś o pisa­rzu, który cier­piał na jakąś dziwną cho­robę auto­im­mu­no­lo­giczną. Nie mógł się ruszać, bo ból dosłow­nie ści­nał go z nóg. Leżał godzi­nami w łóżku i oglą­dał „ukrytą kamerę”. I pomo­gło! Naprawdę pomo­gło! Wszystko się cof­nęło, znowu zaczął cho­dzić.

Łzy stają mi w oczach. A prze­cież mia­łam się śmiać…

– Czę­sto nawet dobrzy pedia­trzy nie potra­fią posta­wić pra­wi­dło­wej dia­gnozy – mówi tym­cza­sem lekarz. – Objawy mogą być różne: nad­po­bu­dli­wość, złe samo­po­czu­cie, gorączka, bóle sta­wów. Początki cho­roby przy­po­mi­nają prze­zię­bie­nie czy grypę. Objawy poja­wiają się naj­pierw tam, gdzie nowo­twór się roz­wija. Guz w jamie brzusz­nej powo­duje na przy­kład u dziecka obrzmiały brzuch, zapar­cia, wymioty lub bie­gunkę. Guz przy krę­go­słu­pie może być przy­czyną pro­ble­mów z racz­ko­wa­niem lub cho­dze­niem. A przez guz w klatce pier­sio­wej mogą poja­wić się pro­blemy z oddy­cha­niem. Ale to wszystko zda­rza się cza­sem nawet i bez guza, dla­tego tak ciężko jest cokol­wiek zauwa­żyć.

– Ale ja jestem matką…

– To nie twoja wina! – pro­te­stuje gwał­tow­nie mój mąż. – I ni­gdy nie wolno ci tak pomy­śleć.

– Ola jest już u nas. Zawal­czymy o nią, a ja bar­dzo lubię mieć dodat­kowe życia na plu­sie. Nawet w grach kom­pu­te­ro­wych zawsze sta­ram się mieć kilka zapa­so­wych egzy­sten­cji, żeby nie dać się zasko­czyć. – Uśmie­cha się lekarz i trwa to dłu­żej niż dwie sekundy.

Ten uśmiech odbija się od szpi­tal­nych ścian i siada mi na dłoni. Zaci­skam mocno pię­ści, żeby go nie wypu­ścić. Jest jak wróżba, że nie wszystko jesz­cze stra­cone.

Tylko jak w to wie­rzyć, kiedy twoje dziecko patrzy na cie­bie z prze­ra­że­niem, nie rozu­mie­jąc tego całego zamie­sza­nia wokół jego osoby, tych wkłuć, zastrzy­ków, tego bólu, który trzeba zadać, żeby zro­bić kolejne bada­nia. Patrzy na mnie i pła­cze. A ja pła­czę razem z nią.

KAROLINA

KARO­LINA

Karo­lina tak naprawdę bar­dzo chciała być Karo­lem, choć to imię aku­rat nie­spe­cjal­nie jej się podo­bało. Karo­lina brzmiało zde­cy­do­wa­nie lepiej, a Karol głu­pio. W wieku pięt­na­stu lat sytu­acja nieco się zmie­niła i Karo­lina po raz pierw­szy poczuła, że przy­na­leż­ność do płci żeń­skiej wcale nie jest tak okropna, jak jej się wyda­wało. W wieku pięt­na­stu lat w ogóle wiele się zmie­niło. A nawet tro­chę wcze­śniej. To wtedy uświa­do­miła sobie, że jed­nak będzie dziew­czyną, a potem kobietą, a w zasa­dzie to kobietą wła­śnie się stała, bo w końcu dostała pierw­szą mie­siączkę.

Późno.

Ostat­nia w kla­sie. Naj­gor­sze zaś było to, że dziew­czyny opo­wia­dały o tym tak swo­bod­nie, jak o zaku­pach w mar­ke­cie.

Mam okres. Leci ze mnie.

Karo­lina nie potra­fiła tego zro­zu­mieć. To jed­nak było coś intym­nego, coś, co nale­żało do niej, i zupeł­nie nie widziała potrzeby dzie­le­nia się z całym świa­tem wia­do­mo­ścią, że wła­śnie krwawi. Poza tym czuła się nieco opóź­niona w tym całym akcie budze­nia się kobie­co­ści. Na szczę­ście coś drgnęło.

Co prawda, na­dal nie potra­fiła się prze­ko­nać do nosze­nia sukie­nek lub odsła­nia­ją­cych brzuch kusych koszu­lek, ale ponie­waż biust zaczął powoli dawać o sobie znać, wybrała się do sklepu po biu­sto­nosz.

– Miseczka AA? – spy­tała ją sprze­daw­czyni, patrząc inten­syw­nie na to, co zakwi­tało wła­śnie pod bluzką Karo­liny.

Zaczer­wie­niła się. Trzeba było przyjść z mamą, ta zachłan­ność na bycie doro­słą tym razem się nie spraw­dziła. Kon­takt ze sprze­daw­czy­nią sta­ni­ków wytrą­cił Karo­linę z rów­no­wagi i zachwiał jej poczu­ciem wła­snej war­to­ści. Czy AA to nor­malny roz­miar w tym wieku, czy jed­nak rodzaj obe­lgi? Nie­które jej kole­żanki miały więk­sze piersi niż ich matki. Czy jest też miseczka AAA? Oraz AAAA?

– Popro­szę. – Ski­nęła głową, uda­jąc, że zakup AA zbli­żony jest do zakupu kilo­grama mar­chewki. Pro­sty i zwy­czajny. A potem poszła do przy­mie­rzalni i z dziką satys­fak­cją odkryła, że potrze­buje roz­miar więk­szy. A może nawet dwa? Z AA biust wyska­ki­wał fry­wol­nie, ciut obu­rzony fak­tem, że ktoś chciał go ści­snąć bia­łym, mięk­kim mate­ria­łem w cenie dwu­na­stu zło­tych.

– Za mały – oznaj­miła Karo­lina i dum­nie unio­sła pod­bró­dek. Wró­ciła jej pew­ność sie­bie i poczu­cie wła­snej war­to­ści.

Roz­miar A paso­wał ide­al­nie. Piersi scho­wały się w nim, uro­czo zanu­rzone w mię­ciut­kich misecz­kach, a dziew­czyna doszła do wnio­sku, że jed­nak chce być kobietą. W zasa­dzie to można być jed­nym i dru­gim. Kobie­cość trzy­mać na szcze­gólne oka­zje, a na co dzień zacho­wy­wać się po męsku. Być twar­dym, nie mazać się bez powodu, na­dal cho­dzić po drze­wach i omi­jać Bar­bie sze­ro­kim łukiem. Ostatni rok dał jej nie­źle w kość. Co prawda, wszystko zmie­rza ku szczę­śli­wemu zakoń­cze­niu, ale to nie zmie­nia faktu, że tro­chę emo­cjo­nal­nie obe­rwała.

Po wyma­za­niu Wik­torka z pamięci (przy­naj­mniej czę­ścio­wym), Karo­lina odczuła chwi­lową ulgę. Ulga prze­obra­żała się jed­nak niczym kokon w motyla i z cza­sem prze­stała być tak zwy­czaj­nie obo­jętna. Nie była już spo­ko­jem, raczej wyrzu­tem sumie­nia, czymś, co dra­pało Karo­linę coraz czę­ściej i moc­niej.

– Do dia­bła – powie­działa gło­śno, budząc się w dniu swo­ich pięt­na­stych uro­dzin i czu­jąc, że ten dzień jest do dupy, choć jesz­cze dobrze się nie zaczął.

Nie odcza­ro­wały go ani pre­zenty, ani życze­nia kole­gów z klasy, zwłasz­cza oso­bi­ste od Pawła, ale o Pawle na razie posta­no­wiła w ogóle nie myśleć, ani zapro­sze­nie od mamy na jakiś tam kon­cert.

Wzięła głę­boki oddech i otwo­rzyła skrzynkę, a potem spam, do któ­rego prze­kie­ro­wy­wała wszyst­kie wia­do­mo­ści od Wik­tora.

Sie­dem­dzie­siąt dwa e-maile.

Sie­dem­dzie­siąt dwa elek­tro­niczne listy, w któ­rych on cią­gle pyta o to samo. Dla­czego? I argu­men­tuje też podob­nie – prze­cież jesteś moją sio­strą! Pięt­na­sto­letni czło­wiek nie jest jesz­cze może tak praw­dzi­wie doro­sły, ale prze­staje już być idiotą. Nie wyje jak dziecko, któ­remu odmó­wiono cukierka, tylko zasta­na­wia się nad powo­dem odmowy. Zaczyna roz­wa­żać za i prze­ciw, zaczyna myśleć przy­czy­nowo-skut­kowo i nie obraża się na śnieg, który spadł w maju. Czło­wiek staje się doj­rzały nie wtedy, kiedy potrafi sam zasznu­ro­wać buty czy też ugo­to­wać obiad, ale kiedy powoli uwal­nia się od wła­snego ego­izmu. Kiedy oprócz „ja” poja­wiają się rów­nież inni ludzie.

Trudno powie­dzieć, czy uro­dziny do cze­goś zobo­wią­zują, ale Karo­lina poczuła, że wła­śnie dzi­siaj musi zro­bić coś, czym udo­wodni sobie, że staje się mądrzej­sza.

Prze­pra­szam. Może spró­bujmy raz jesz­cze?

I wysłała dodat­kowo swoje zdję­cie.

I tak zaczęli do sie­bie pisać, opo­wia­da­jąc o wszyst­kim i o niczym, dzie­ląc się nawet pro­gnozą pogody oraz stop­niem uwiel­bie­nia cze­ko­la­do­wych ciast. Podej­ściem do zwie­rząt oraz wstrę­tem do pają­ków. Kolo­rem kan­gu­rzego futra i pro­ble­mem z trą­dzi­kiem.

Wik­tor był wpraw­dzie młod­szy, ale i tak świet­nie się z nim rozu­miała. Ostroż­nie zapro­siła go w waka­cje do sie­bie, a mama nawet się zgo­dziła. Choć oczy­wi­ście nie obyło się bez dys­ku­sji, że może to jesz­cze tro­chę za wcze­śnie. Mama Wik­tora też podobno uznała spo­tka­nie za dobry pomysł, choć cią­gle nie była prze­ko­nana, czy dobrze robią, nie infor­mu­jąc jej męża, a ojca Wik­tora i Karo­liny, że jego dzieci nawią­zały ze sobą kon­takt.

Nie, pro­szę, jesz­cze nie… – pisała Karo­lina.

Niech będzie. Krzysz­tof i tak cią­gle wyjeż­dżał do Austra­lii, żeby poza­my­kać osta­tecz­nie wszyst­kie inte­resy i to zamy­ka­nie stale się prze­dłu­żało. Poza tym to prze­cież nic takiego… Brat odna­lazł sio­strę, piszą do sie­bie, może się spo­tkają… Mama Wik­tora posta­no­wiła, że na razie o niczym mężowi nie wspo­mni, a życie może samo pod­su­nie jakieś roz­wią­za­nie.

I tak mijały kolejne tygo­dnie.

Karo­lina uśmiech­nęła się, popra­wiła sta­nik, spoj­rzała w lustro i pomy­ślała, że to bar­dzo dziwne. Zamiast swo­jego odbi­cia widzi wielką czarną plamę. I ta plama pły­nie w jej stronę tylko po to, by za chwilę otu­lić ją cał­ko­witą ciem­no­ścią.

I ciszą.

Dwie godziny póź­niej, sie­dząc w pocze­kalni szpi­tala, zoba­czyła małą dziew­czynkę, która z wiel­kim smut­kiem w jesz­cze więk­szych, ciem­nych oczach szła kory­ta­rzem. Mama co chwila ją przy­tu­lała. Zanim weszły na bada­nie, Karo­lina doli­czyła się sied­miu dłuż­szych przy­tu­leń i czte­rech krót­szych. Puściła nawet do tej dziew­czynki oko i zro­biła zeza. Mała zatkała sobie dło­nią usta, jakby wsty­dziła się par­sk­nąć na cały szpi­tal. Na pewno jed­nak nawią­zały jakąś nić poro­zu­mie­nia, moż­liwą wyłącz­nie mię­dzy oso­bami nie­peł­no­let­nimi. Doro­śli nie mają już wstępu do tego świata, a to dla­tego, że do wszyst­kiego pod­cho­dzą zbyt racjo­nal­nie. Nie wie­rzą we wróżki. W elfy. Boją się pają­ków. No dobrze, pają­ków to ona aku­rat też nie lubiła. Ale u doro­słych wszystko jest na serio i na poważ­nie. I zawsze, ale to zawsze przy­po­mi­nają, żeby umyć ręce po przyj­ściu do domu. Cie­kawe, czy ktoś kie­dyś umarł od nie­umy­cia rąk?

– Lepiej ci? – spy­tała Karo­linę mama i ner­wowo popra­wiła apaszkę na szyi.

– Mamo, nie jest ci za cie­pło w tych chu­s­tecz­kach?

– Nie wiem.

– Jak to nie wiesz?

– No nie wiem po pro­stu, teraz mar­twię się tym, że zemdla­łaś. – Mama pogła­skała ją po twa­rzy i zastu­kała obca­sami. Cza­sem ner­wo­wość obja­wia się naprawdę w śmieszny spo­sób. Ludzie wyko­nują serię dziw­nych ruchów, zupeł­nie nie zda­jąc sobie z tego sprawy. Co chwila pocie­rają nos albo dra­pią się za uchem, nad­mier­nie się pocą i powta­rzają w kółko te same słowa.

– Lepiej ci?

Karo­lina się roze­śmiała. To tylko omdle­nie. Tro­chę głu­pio wyszło, że tak gruch­nęła w przy­mie­rzalni, dobrze cho­ciaż, że miała na sobie sta­nik. Pierw­szy samo­dziel­nie kupiony biu­sto­nosz, biały w zie­lone kokardki. Ciut infan­tylny, ciut za duży jed­nak, ale prze­cież nikt nie miał go oglą­dać. Nie­stety, jako pierw­szy ujrzał go lekarz karetki. Karo­lina zaczer­wie­niła się na samo wspo­mnie­nie ostat­niej godziny. Na szczę­ście lekarz gdzieś znik­nął, krew pobrał ktoś inny, a teraz cze­kają na kolejne bada­nia. Cho­ciaż jeśli o nią cho­dzi, to wszystko jest już dobrze.

– Lepiej ci? – Mama naj­wy­raź­niej zacięła się niczym płyta w gra­mo­fo­nie dziadka. Swoją drogą pierw­szy raz widzi ją aż tak zde­ner­wo­waną. Nawet wtedy, kiedy na jaw wyszła prawda o Wik­torku, mama znio­sła to jakoś lepiej. A teraz sie­dzi, stuka tymi obca­sami, cią­gle dra­pie się za uchem i prze­łyka ner­wowo ślinę. To tylko szpi­tal. Fakt, nie pach­nie tu zbyt ład­nie i ogól­nie panuje dość ponura atmos­fera, ale trudno, żeby ludzie tań­czyli ze szczę­ścia, dowia­du­jąc się o róż­nych cho­ro­bach. Hurra, mam grypę! Niech żyje mię­śniak macicy! Cie­szy mnie świa­do­mość poli­pów!

– Karo­lina Majew­ska. – Usły­szały głos lekarki i obie wstały nie­mal jed­no­cze­śnie.

Białe drzwi numer sie­dem­na­ście. Karo­lina sta­nęła przed nimi w bia­łym sta­niku w zie­lone kokardki, ukry­tym pod nie­bie­ską bluzą, i otrze­pu­jąc się z pył­ków zde­ner­wo­wa­nia (wystar­czy, że mamę dopa­dło), weszła do gabi­netu.

Seria pytań wystrze­li­wa­nych niczym race z pisto­letu huko­wego. Punkt kul­mi­na­cyjny – raca w górze, czas na odpo­wiedź i powolne opa­da­nie, aż lekarka wszystko zano­tuje i zada kolejne pyta­nie.

– Uczu­cie zmę­cze­nia?

No, ow­szem.

Zbyt mało czer­wo­nych krwi­nek.

– Obni­żona odpor­ność?

Moż­liwe.

Zbyt mało bia­łych krwi­nek.

– Siniaki lub krwa­wie­nia?

Zda­rzyło się.

Zbyt mało pły­tek krwi.

Cie­kawe, ile osób w tym szpi­talu lubi wio­snę, a ile zimę? To pew­nie zależy od tego, kiedy tu tra­fiły. Kiedy zapadł wyrok. Cie­kawe, ile z nich już nie doczeka ani wio­sny, ani zimy. Karo­lina pomy­ślała, że te pyta­nia jakoś dziw­nie ją ata­kują. Jak małe nożyki, któ­rymi cyr­ko­wiec rzuca w kobietę sto­jącą nie­ru­chomo przy drew­nia­nej ścia­nie. I nie wie­działa, czy powinna raczej zro­bić unik, żeby nie zostać tra­fioną, czy stać bez ruchu i uda­wać, że wszystko jest w porządku.

Pró­bo­wała się uśmiech­nąć i wtedy jeden z noży­ków tra­fił ją bole­śnie w szyję. Godzinę póź­niej noży­ków było już znacz­nie wię­cej.

MAGDALENA. Naleśniki z dżemem

MAG­DA­LENA

Nale­śniki z dże­mem

Tajem­nicą dobrych nale­śni­ków jest cia­sto o kon­sy­sten­cji kre­mo­wej, które nie jest ani zbyt gęste, ani zbyt rzad­kie. Nie­któ­rzy na początku wle­wają do miski mleko, tym­cza­sem lepiej jest naj­pierw wbić jajka, potem dodać mleko, a na końcu mąkę i dokład­nie wszystko wymie­szać. Nie powstaną wtedy grudki. I warto dodać do cia­sta dwie łyżki oleju, dzięki czemu nie trzeba wyle­wać go za każ­dym razem na patel­nię. Nale­śniki ide­al­nie sma­kują z praw­dzi­wymi powi­dłami śliw­ko­wymi.

Stoję w kuchni i smażę osiem­na­stego nale­śnika, nie czu­jąc jego zapa­chu, nie patrząc na kon­sy­sten­cję cia­sta i nie pod­ja­da­jąc co chwila, jak mam to w zwy­czaju. Zwy­czaje bowiem zostały zabu­rzone, rze­czy­wi­stość zamknęła się w szpi­tal­nych ścia­nach, a wszel­kiego rodzaju odczu­wa­nie było na ten moment wyja­ło­wione z emo­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki