Anioł śmierci z kilku stron - Antoni Kroh - ebook + książka

Anioł śmierci z kilku stron ebook

Antoni Kroh

4,7

Opis

Czy o przemijaniu i śmierci można mówić bez patosu, a nawet żartobliwie? Antoni Kroh, korzystając ze swej imponującej wiedzy etnograficznej i pasji bibliofilskiej, proponuje takie właśnie spojrzenie. Bogaty zbiór cytatów literackich i opisów związanych z ceremoniałem pogrzebowym oraz formami utrwalania pamięci o tych, którzy odeszli, znakomicie ilustruje istniejące od wieków sposoby akceptacji i zrozumienia tego zjawiska.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Harbanowicz

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura!
00
mariaoleszko

Nie oderwiesz się od lektury

Szanowny Autorze,dziękuję za piękną Wiedzę. Wyrazy szacunku dla Pana dzieła.
00

Popularność




WARSZAWA 2023

Redakcja: Tadeusz Nowakowski

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Rysunki: Barbara Magierowa

Fotografia na okładce: Cmentarz w Przemyślu,

fot. Antoni Kroh

Wydawca i autor dziękują Muzeum Okręgowemu w Nowym Sączu

za nieodpłatne udostępnienie rysunków Barbary Magierowej

Copyright © by Antoni Kroh

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2023

Wydanie elektroniczne 2022

ISBN: 978-83-244-1152-8 (EPUB), 978-83-244-1152-8 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Horacy nieprześcigniony, ale Kochanowski mój

Za moich młodych lat gość, nim rozsiadł się na honorowym miejscu w naszym jedynym pokoju i zaczynał ględzić jak nakręcony, pytał dwornie, gdzie można umyć ręce. Wskazywano mu stosowny przybytek. Po chwili dobiegał nas szum wody ze spłuczki klozetowej. My, dzieci, wiedziałyśmy swoje, ale nie obnosiłyśmy się z tą wiedzą.

Zwrot o myciu rąk był ogromnie ważny, bo świadczył, że zarówno gość, jak gospodarze odebrali staranne wychowanie i wiedzą, jak znaleźć się w towarzystwie. Co w tamtych czasach nie było rzeczą oczywistą, oj nie było. Zaś bez rytuałów, bez etykiety nie ma kultury. Rytuały nas jednoczą, czynią z nas zamknięty krąg, lepszy od innych zamkniętych kręgów, który akceptuje swoich, odrzuca obcych.

Siedemdziesiąt lat temu ludzie z mojego otoczenia nie defekowali. Ta kwestia ich nie dotyczyła, obchodzili się jakoś. Owo tabu nie obejmowało dzieci, i to tylko niektórych. Dzisiaj panują inne konwenanse – bliźni owszem wydalają, niektórzy nawet uczynili tę sferę życia tematem głośnych zwierzeń. Ale, rzecz ciekawa, nie umierają. Co prawda od czasu do czasu ktoś opuszcza ten padół, lecz bez zapowiedzi. Umarł, któż by przypuszczał? Nic na to nie wskazywało.

Wolno narzekać na złe samopoczucie, wypada opisywać kwieciście swoje przypadłości. Ale nie wolno mówić, że to zwiastuny zbliżającej się śmierci. Taki panuje ceremoniał. Ja tylko stwierdzam, mnie tam bez różnicy, spokojnie czekam.

Podobnie miała się rzecz z fizjologią kobiecą. Nie mogła być tematem rozmowy w większym gronie. Nawet słowo „majtki” nie nadawało się do użytku. „Śnieg za oknem, włóż ciepłe niewymowne”. Dzisiaj niewymowna jest zbliżająca się śmierć, nie uchodzi zwierzać się z jej natarczywych, a konsekwentnie narastających symptomów. Nawet w rozmowie z najbliższymi.

– Co u ciebie słychać? Jak się czujesz?

Odpowiedzieć szczerze, że czuję się „trzy ćwierci do śmierci”, albo na ludowo: „jeszcze dwa, trzy pierdy i pomrę”, wyznać, że nie boję się odejścia, lecz żmudnego umierania, chciałbym jeszcze zrobić to czy tamto, ale raczej nie zdążę – znaczy złamać konwenans, zrobić przykrość rozmówcy, narazić się na połajanki i reprymendy w rodzaju: ależ co ty gadasz, na pewno zdążysz, świetnie wyglądasz, jeszcze długo pociągniesz, ruszasz się jak młodzieniaszek, gdzie ci tak śpieszno, osiemdziesiąt lat to żaden sędziwy wiek, ludzie żyją znacznie dłużej! Nie gadaj byle czego, bo jeszcze coś wykraczesz.

Takie reakcje to relikty odwiecznej wiary, że wypowiadając jakieś straszne słowo, na przykład „diabeł” czy „cholera”, przywołujemy złe moce, wyzwalamy zarazę. Starożytni górale o niedźwiedziu mówili „on”. Dla bezpieczeństwa, żeby nie usłyszał i nie pomyślał, że go zapraszamy do kompanii. Wrony, gdy krakały bardziej niż zwykle, albo tak się ludziom zdawało, mogły wykrakać śmierć. Do dziś krążą przysłowia „nie wywołuj wilka z lasu” – niepotrzebnym gadaniem o nieszczęściu spowodujesz nieszczęście – albo „wypluj to słowo”. Odwracanie złego losu za pomocą cenzurowania wypowiedzi ma swoją naukową nazwę, ale nie będę się nią popisywać, bo zapomniałem.

Snując w luźnej rozmowie uwagi, zresztą mało oryginalne, na temat nadciągającej śmierci, jestem więc prawie samobójcą, przyśpieszam bieg wypadków swoją bezmyślną gadaniną. Zaś bliźni ratują mnie, robiąc sztuczne oddychanie metodą usta-usta, czyli ple-ple.

Pytanie „jak się czujesz?” nie jest uprzejmością, choćby i zdawkową, nie jest również wyrazem troski o zdrowie, lecz egzaminem ze znajomości rytuału. Umiesz się znaleźć, nie umiesz, jesteś swój lub nie. Porządek musi być, należy udzielić odpowiedzi zgodnej z oczekiwaniem rozmówcy – czuję się świetnie, znacznie lepiej niż wczoraj, dawno się tak wspaniale nie czułem. Niczym Ignacy Rzecki z Lalki, który „nabierał ciała”, aż umarł.

Odpowiadając na pytanie o samopoczucie, można wykręcić się dowcipem, lecz należy czynić to rozważnie, dostosowując żart do poczucia humoru rozmówcy. Można na przykład wyrecytować:

My podobni jesteśmy duchom

i staramy się trzymać, lecz

czasem we śnie odpadnie nam ucho

albo noga lub inna rzecz;

czasem w mózgu zaśpiewa ptaszynka

lub króliczek podskoczy hop-siup,

czasem nawet zaszkodzi nam szynka

i już koniec, i astry na grób.

Gałczyński to napisał, gdy miał czterdzieści trzy lata.

Może to i dowcipne, ale staruszek, któremu we śnie odpadło ucho, noga albo inna rzecz, śmiechem nie wybuchnie. Jemu należy wyrecytować coś innego, na przykład kawałek z Horacego w przekładzie Adama Naruszewicza:

My z sobą gwarzym, a czas skrzydłopłochy

I słowa goni i chwile powiewne;

Póki masz w ręku, zażywaj tej trochy

Życia marnego, bo jutro niepewne.

Antyczny poeta Horacy, autor słów „Carpe diem”, czyli chwytaj każdy dzień, „Virtus post nummos”, czyli najpierw pieniądze, potem cnota, który napisał o sobie per „Epicuri de grege porcus”, czyli wieprzek z trzody Epikura, zawarł odchodzenie i związane z tym frustracje we wspaniałym wierszu:

Nie dociekaj nie nasza to rzecz Leukonoe

kiedy umrzeć mam ja kiedy ty nie odsłaniaj

babilońskich arkanów. Co ma być niech będzie

Czy wiele zim przed nami czy właśnie ostatnia

pędzi morze Tyrreńskie na oporne skały

rozważnie klaruj wino nadzieję odmierzaj

na godziny – czas biegnie zazdrosny o słowa –

I weseląc się dziś nie dowierzaj przyszłości

Horacy żył w pierwszym wieku przed Chrystusem, ponad dwa tysiące lat temu. Od jego czasów aż do naszych kolejni autorzy zmagają się z tematem umierania. Z różnym skutkiem, ale próbować, próbować, a nuż się uda. Może nie jak Horacemu, lecz jednak. Jeśli kto umie, może przywołać głębokie, acz nieco frywolne rosyjskie przysłowie, popularne w Warszawie mojej młodości, zakończone hardą pointą: но стараться надо.

Podobnie z erotykami – od czasów Owidiusza i dzieł znacznie starszych od Sztuki kochania nieustannie powstają nowe, nowe, wciąż nowe utwory na ten odwieczny temat. Autorzy ustawiają się do sławy niczym turyści w kolejce na Giewont.

Najnowszy dowcip znad Morskiego Oka:

– Przepraszam, czy to kolejka na Rysy? Bo chciałbym stanąć we właściwej, żebym się potem nie rozczarował. Bo ja, proszę pana, jestem tutaj pierwszy raz.

– Nie na Rysy. Do bufetu.

Uczony polonista napisał, że Pieśni Jana Kochanowskiego to prawie dosłowne tłumaczenia lub parafrazy Horacego. Wymienił w przypisach jedną fraszkę i siedem pieśni, nawiązujących w różnym stopniu do poezji starożytnego mistrza. A więc uogólnienie nieco przesadne, bo wszystkich pieśni jest pięćdziesiąt i jeszcze jedna, Świętojańska o sobótce, gdzie w czarnoleskim krajobrazie „faunowie skaczą leśni”. Tym razem to nie Horacy, lecz subtelny żart wielbiciela antyku.

Ustalenia wpływologii naukowej, z całym szacunkiem, chyba jednak nie wystarczą, by wyrobić sobie pogląd na tę sprawę.

Trzeba zdobyć się na wysiłek nieco bardziej interdyscyplinarny. Przede wszystkim – odsunąć na bok naszą współczesną wiedzę o prawie autorskim. Za czasów Kochanowskiego sprawy te ujmowano zgoła inaczej, pojęcie plagiatu prawie nie istniało. Dzieła klasyków były dobrem ogólnie dostępnym, podobnie jak w latach mojego dzieciństwa borówki w lesie – dzisiaj, żeby je skubać, trzeba wykupić kartę w gminie, inaczej grozi srogi mandat, za każdym smrekiem czyha egzekutor. Jeśli poeta czegoś potrzebował, brał bez ceremonii. Faunowie leśni są przecież niezbędni na staropolskim festynie, bez nich by się nie obyło, to się czuje. Zresztą w Szachach i w niektórych fraszkach Kochanowski zaznaczył, że to przekłady lub zapożyczenia. Był pod tym względem prekursorem; współcześni mu autorzy brali rozmaite koncepty jeden od drugiego, nie opowiadając się, traktując to jako rzecz naturalną, niczym dzisiejsi studenci.

Z prawem autorskim wchodzącym na nowe tereny łowieckie zetknąłem się w latach siedemdziesiątych. Prawnik interesujący się sztuką prymitywną powiedział na zebraniu twórców ludowych, że każdemu autorowi dzieła plastycznego, również haftu na góralskich portkach, należą się tantiemy od filmowców, wydawców, organizatorów występów folklorystycznych, autorów plakatów, projektantów mody itd. Ktoś z sali zawołał, że przyśpiewki i nuty również mają autorów i także się należy. Prawnik potwierdził.

Niebanalne kwestie, jak ustalenie autorstwa, wysokość stawek, przepisy wykonawcze odłożono na później. Ożywione dyskusje trwały długo, ale rzecz ostatecznie przycichła. I bardzo dobrze, bo zbierało się na niezłą burzę, godzącą w samą istotę kultury ludowej. Ktoś zaproponował opatentowanie programu zespołu folklorystycznego, by artyści z sąsiedniej gminy nie mogli go „odpatrywać”. Były również zjawiska na odwyrtkę: poetka ludowa ogłosiła młodopolski wiersz Maryli Wolskiej jako swój, inny poeta pokłócił się z Panem Bogiem prawie tymi samymi słowami co Lermontow, autor nieznany redaktorce tomiku. Gdyby prawo autorskie zaczęło obowiązywać w twórczości ludowej, zrobiłoby się groźnie.

Później spierano się o prawa do nazwy „oscypek”. Wprowadzono surowe przepisy, więc natychmiast pojawiły się sery o nazwie „scypek”, jakże inaczej. Jeszcze później ktoś wymyślił, że reklamy, zwłaszcza piwa, w których wykorzystywane są góralskie motywy, należałoby opodatkować na rzecz Związku Podhalan. „Aleć na to zgody nie było”.

A tymczasem z tego świata odchodziła ostatnia generacja tradycyjnych twórców ludowych.

Jan Kochanowski wiedział o swoim wielkim talencie, parokrotnie o nim pisał, ale mocno wątpię, czy przyjąłby do wiadomości, że jego dorobek pisarski ma nieporównanie większą wartość materialną niż Czarnolas ze wszystkimi przyległościami. Same tylko tantiemy za powtarzanie sprośnych fraszek to byłaby góra pieniędzy (nigdy bym się nie wypłacił). Za jego czasów tak nie było. Poeta – to ówcześnie nie była profesja, a już z pewnością nie środek utrzymania. Więc co? Jakie zajmowała miejsce?

Na okładce pierwodrukuPieśni Mistrz umieścił czterowiersz, w którym jasno tę sprawę ujmował:

Nikomu, albo raczej wszytkim, swoje księgi

Daję. By kto nie mniemał (strach to bowiem tęgi),

Że za to trzeba co dać. Wszyscy darmo miejcie.

W jego czasach nawiązywanie do antyku było tak naturalnym środkiem wyrazu, jak w XIX wieku wtrącanie słów francuskich, a dzisiaj angielskich. Świadczyło o wykształceniu, ogładzie w wielkim świecie. Horacego, Owidiusza, Wergiliusza nie można było nie znać. Lecz ich obecność w kulturze polskiego renesansu to zjawisko złożone, niejednoznaczne. Pieśń trzecia („Dzbanie mój pisany, dzbanie polewany”) nie jest przeróbką Amphora mia, ale czymś więcej. Dzban znacznie różni się od amfory. Brzuchaty, kolorowy, z solidnym uchem, zdobiony pisaniem, czyli malunkami. Kto przed laty bywał na jarmarku w Starym Sączu albo w Kołaczycach, wie, o czym mowa. Dzban jest tutejszy, narodowy w formie (mam nadzieję, że ten znakomity dowcip jest zrozumiały nie tylko dla starszych czytelników). Słowo „pisać” w znaczeniu „malować, zdobić malowanym ornamentem” zanikło, ostało się jedynie w tekstach o pisaniu ikon.

Dzban polewany, czyli oblany polewą. Nie przecieknie, wino się nie wyleje, a przecież o to chodzi. Bowiem dawne naczynia gliniane przemakały, nie każdego było stać na polewę, niektóre miały ją tylko do połowy wysokości. „Dzbanie mój pisany, dzbanie polewany” – znaczy: cieszę się życiem, dobrze mi się wiedzie, jestem w świetnym nastroju. Stan ducha oddany za pomocą jednego tylko rekwizytu – do tego trzeba mistrza.

Na studiach kilkakrotnie zwracano mi uwagę, niekiedy dość opryskliwie, że literatura staropolska co innego, a kultura ludowa co innego, należy stosować do nich odmienne narzędzia badawcze. Nie stosowałem się do tych wskazówek, więc mi poradzono z dobrego serca, dla mojego dobra, żebym się przeniósł na polonistykę. Nie uczyniłem tego, a teraz, po ponad półwieczu, mogę powiedzieć z dumą, może naiwną, że dobrze zrobiłem, intuicja mnie nie zawiodła. Od wczesnych lat licealnych aż do późnych emeryckich czytałem Kochanowskiego po dyletancku, po amatorsku (amo, amare – kochać), z sercem. Dobrze mi z tym było.

Podobnie rzecz miała się z Paskiem i paroma innymi. To były wierne przyjaźnie, na całe życie.

Żebyś miał sto pałaców

Gorąco, duszno. Siedzę przy biurku, wpatruję się w monitor komputera i dyszę golizną. Zwrot o dyszeniu golizną wyczytałem około siedemdziesięciu lat temu w „Expressie Wieczornym”. Leżałem w dziecięcym szpitalu Karola i Marii w Warszawie, ulica Działdowska, i chłonąłem artykuł, że w Ameryce rozgogolone modelki na reklamach bezwstydnie dyszą golizną, by wtryniać ludziom niepotrzebne, drogie towary, a tymczasem Murzyni (wtedy było to słowo neutralne) cierpią nędzę. Gniją tony pomarańczy (to szczególnie działało na dziecięcą wyobraźnię), bo Murzynów nie stać, a chciwi kapitaliści ani myślą rozdać, wolą wrzucić do Missisipi, chociaż to niebezpieczne dla żeglugi.

Ach, ta Ameryka.

Jestem sam w mieszkaniu, dyszę golizną, lato upalne. Aby do wieczora.

Mam już osiemdziesiąt lat, życie ze mnie uchodzi. Uczucie na ogół przyjemne, jak wieczorne zmęczenie po górskiej wędrówce. I bardzo interesujące. Wiele egzotycznych doznań, pierwszy raz czegoś takiego doświadczam. Żebym tylko to, co należy mi się jak psu micha, dostał bez marudzenia. Żeby zdrowy rozsądek nie kazał „oknem się wyrzucić, a tam wielki kawał z góry” – mieszkam na ósmym piętrze – i uniknąć tzw. domu spokojnej starości względnie pogodnej jesieni, gdzie terapeutki organizują przymusowe zajęcia plastyczne, teatralne, gadania o niczym, gimnastykę artystyczną itp., wszystko dla mojego dobra, gdzie co dnia odprawiane są chóralne modły, a w jadalni wisi krzepiące hasło, na przykład „Niezależnie od wieku, ciesz się życiem człowieku”, zaś na korytarzach wystawa dzieł sztuki, przedmiot dumy pensjonariuszy. Pokoje najczęściej kilkuosobowe, szlafkamraci ględzą jak dzień długi. Niekiedy brak personelu, a wtedy staruszkowie muszą radzić sobie sami. Wolno im dreptać wte i wewte jedynie przed obiadem, zaś po obiedzie przymusowo leżakują, uchowaj Boże nieszczęścia, kto będzie odpowiadał. Ach, żebym znowu nie musiał pod presją robić rzeczy bezcelowych, dla mojego dobra, bo tzw. głupiego robota jakoby świetnie wpływa na organizm. Niechże to się odbędzie szybko i sprawnie.

Ja tu wydaję dyspozycje losowi, a los wie swoje i zrobi po swojemu. Bardzo dobrze, tak powinno być. Mimo to zawsze trzeba myśleć o śmierci, bo to zwykła część naszego życia. Kiedy o niej nie myślimy, nadajemy sobie prawa nieistniejące, nierealne. Dwieście lat temu właśnie ludzie przestali myśleć o śmierci i śmierć stała się mniej godna, mniej warta, przerażająca. Ludzie, starzejąc się i uciszając, przygotowują się do śmierci. Ale w naszej cywilizacji to, niestety, zaczęło się psuć. Jesteśmy przygotowani śmiercią przyjaciół. Bo jak uczy doświadczenie – najpierw umierają nasi znajomi, a my dopiero potem (Paweł Hertz).

Ileż modlitw, ile przekleństw służy opędzaniu się od nagłej śmierci albo sprowadzaniu jej na bliźniego! Żeby cię szlag trafił, żeby cię nagła cholera. I seria ostrzeżeń: nie znasz dnia ani godziny, śmierć przychodzi jak złodziej. Ależ wiem, wiem, witam w niskich progach, cała przyjemność po mojej stronie, każda chwila dobra. O ile straszniej brzmi przekleństwo: żebyś konał, konał i skonać nie mógł. Albo żydowskie: żebyś miał sto pałaców, w każdym sto pokojów, w każdym pokoju sto łóżek i żeby cię ciskało z łóżka na łóżko! Jacek miesiącami czekał na śmierć, patrząc w okno, obserwując ptaki na gałęzi, chmury na brudnym warszawskim niebie i zmieniające się pory roku. Czytać i pisać nie był w stanie, radio go mierziło, telewizją się brzydził. Więc siedział i czekał. Gdy go odwiedzałem, cieszył się przez kilka chwil, pytał o to czy tamto, ale szybko tracił cierpliwość.

– Idź już sobie, przestań być taki miły, nic nie poradzisz, przecież nie wymagam, żebyś mnie zabił. I nie pocieszaj mnie pustą gadaniną, nie zadawaj głupich pytań, wszystko jest jasne. Żadnych kwiatów, smakołyków, książek. Co najwyżej kilka nowinek o dzieciach, zaśpiewaj coś po rosyjsku, мой костёр в тумане светит, искры гаснут на лету i wynocha.

Gdybym przed laty nie wyprowadził się z Warszawy, co najmniej raz w miesiącu jeździłbym na Powązki albo na któryś inny cmentarz spełnić towarzyski obowiązek. Ale mieszkam daleko, mogę samotnie pójść nad rzekę i powspominać, jeśli chcę i kiedy chcę. W ogóle dobrze mi się wiedzie. Sam wyznaczam sobie zajęcia, sam dyktuję tempo, niczego nie muszę. Starość, jak inne fazy życia, ma wiele dobrych stron. A kto na nią złorzeczy, niechaj dla równego rachunku złorzeczy także na dzieciństwo, młodość, dojrzałość. I niechaj sobie marudzi, proszę uprzejmie, byle nie przy mnie.

Ojciec stracił życie w wypadku samochodowym, gdy miałem cztery lata, więc znałem go jedynie jako bohatera wspomnień, urywanych opowieści, czyli postać literacką. Gdy był studentem, rozbolały go zęby. Poradzono mu świetną dentystkę, przemiłą starszą panią, utalentowaną stomatolożkę. Osobę nietuzinkową, która na początku wizyty pytała, czy pacjent jest skłonny ofiarować swoje cierpienia na duszyczki czyśćcowe. Niektórych to zniechęcało – obawiali się, że pani doktor obdarzy duszyczki czyśćcowe borowaniem, bez którego mogłoby się obejść. Ale ojciec się zgodził, wycierpiał, co było do wycierpienia, nie skarżył się, chociaż od czasu do czasu podejrzewał, że pani doktor jest wobec czyśćcowych duszyczek nieco przesadnie szczodra.

Na pożegnanie wręczyła mu legitymację Bractwa Dobrej Śmierci.

– Niech się pan nie obawia, to solidna, katolicka organizacja.

– Ale ja jestem ewangelikiem.

– Nic nie szkodzi, młodzieńcze, śmierć nie wybiera. Zarobiłeś sobie uczciwie na dobrą śmierć, po co się ceremoniujesz. Przyda ci się. Nie znasz dnia ani godziny. Ewangelik, nie ewangelik.

W hospicjach, czyli umieralniach, nie ma zajęć świetlicowych, ale są kapelani. Razu pewnego zatrudnili młodziaka, który nie wiedział, jak się do tego zabrać, bo go nie nauczono, a własnego wyczucia nie miał. Więc odruchowo sięgnął po kicz. Pochylił się nad pacjentem i zaczął tubalnym szeptem:

– Bracie, czy wiesz, że niedługo staniesz przed Bogiem? Czy jesteś gotów?

Pacjent uniósł głowę.

– No, tak. Leżę i czekam, śmierć się guzdrze, a zamiast niej staje mi nad głową jakiś sukienkowy i bawi się w zgaduj zgadulę. Jak jesteś taki mądry, to powiedz, kto napisał: „Gdy nic tobie nie pomoże, idźże sobie precz, niebożę! A kysz, a kysz!”.

Inny pacjent wyrecytował księdzu:

A kiedy będę umierać,

skoro umierać mam,

ty nie bądź przy tym i nie radź:

już ja potrafię sam.

Jeszcze inny przywołał Fredrę:

– Jaśnie panie, dobrze będzie!

A gdy ksiądz próbował przywołać delikwenta do porządku i narzucić konwencję, w której czuł się pewnie, usłyszał cytat z Villona:

Kto zdycha, wszytko lża mu gadać.

Ksiądz się nabzdyczył, mamrotał coś pod nosem, a na pożegnanie oznajmił, że więcej nie przyjdzie. Kierowniczka westchnęła. Trudno znaleźć kapelana do hospicjum, księża niezbyt się palą do tej niewdzięcznej i źle płatnej roboty, chorzy bywają opryskliwi, a niektórzy, co gorsze, inteligentni, potrafią się odgryźć, zbić kapłana z katolickiego pantałyku. Co innego w szpitalach – nawet ci w ciężkim stanie, tak zwani terminalni, są na ogół potulni wobec osób duchownych, bo wciąż wierzą w powrót do życia i mają nadzieję, że jeszcze z Panem Bogiem coś ugrają. No, i płacą, kupują sobie nadzieję. Uczciwa transakcja – obie strony zadowolone, więc czegóż się czepiać.

Iż, gdy wydam dziesięcinę,

Bych był najgorszy, nie zginę.

A damli dobrą kolendę,

że z nogami w niebie będę.

W hospicjach sprawa wygląda inaczej, pacjenci są niewypłacalni, rodziny nie dają kieszonkowego. Szkoda, żeby się zmarnowało.

Pielęgniarki czy salowe w szpitalach, zwłaszcza te z dłuższym stażem, to przebogate skarbnice opowieści typu „prawda życia niekłamana niczem”. Gdy z przyczyn od siebie niezależnych trafiałem do takiej instytucji, jakby dla mnie stworzonej, przez pierwsze dwie, trzy doby należało jak najdłużej spać, aby potem w środku nocy przytomnie wejść do dyżurki, uśmiechnąć się nieśmiało i poprosić o szklankę herbaty. Następnie przysiąść i „zamienić się na słuch”.

Ale nie tylko tam. Kiedyś słuchałem przez cały wieczór, co opowiadały panie wolontariuszki w hospicjum obsługującym inteligencką dzielnicę o przedwojennych socjalistycznych tradycjach. Zmrok zapadał, na stole biały zabytkowy obrus, pocerowany w kilku miejscach, na nim świetne jedzonko i czerwone wino. Słuchałem z zaciekawieniem – i nagle przyszło mi do głowy, żeby dla ludzi w podeszłym wieku napisać samouczek ciętych odpowiedzi na pytania z dziedziny eschatologii oraz nauk pokrewnych, dodając bukiecik najpiękniejszych znanych mi utworów o umieraniu.

W XIX i XX wieku wydawano wzory listów handlowych, rodzinnych, miłosnych. „Ukochany mój! Bezgranicznie tęsknię za Tobą, aż serce mi pęka. Leżę na perskim dywanie i biję ramionami jak zraniony ptak”. Chyba Makuszyński to cytował, wspomnienie młodzieńczego romansu z jakąś szwaczuchną. Tuwim przypomniał kilka takich wzorcowych listów: „z wyrzutem z powodu niezwrócenia surduta wypożyczonego”; „przy posłaniu pasztetu z dzika” i inne, równie piękne. Chyba dotychczas nikt nie wpadł na pomysł opracowania kajecika-śpiewnika dla ciężko chorych i umierających. Tuwim – mam taką nadzieję – byłby zachwycony, sprowadziłby kilka egzemplarzy, nie tylko do swej biblioteki kuriozów, ale i na prezenty, umieściłby w Cicer cum caule. Taki poradnik można by rozprowadzać w uzdrowiskach, sanatoriach, szpitalach, nawet w co elegantszych zakładach pogrzebowych, których ostatnio się namnożyło. Ale cóż, rzecz puszczono na żywioł, ktoś mało wyrobiony może w najważniejszym momencie zapomnieć języka w gębie, a na tamtym świecie będzie sobie w brodę pluł.

Warto więc podjąć wysiłek. Zacznę od średniowiecza.

Dusza z ciała wyleciała,

Na zielonej łące stała –

Stawszy silno, barzo rzewno zapłakała.

K niej przyszedł Święty Piotr a rzeknący:

Czemu, duszo, rzewno płaczesz?

Ona rzekła:

Nie wola mi rzewno płakać,

A ja nie wiem, kam sie podziać.

Rzekł święty Piotr je:

Pojdzi, duszo moja miła!

Powiedę cie do rajskiego,

Do królestwa niebieskiego.

Do którego królestwa dowiedzie nas

Ociec Bóg, Syn i Duch Święty.

Amen.

Wypadałoby również zacytować Villona.

Kto się odzywa?

– Ia.

– Któż?

– Serce twoie,

Co ledwie trzyma się na nitce kruchey.

Iuż nie mam siły, tchu: dychnąć się boię,

Kiedy cię widzę, iak, spuściwszy słuchy,

Wszyłeś się w kącik, na kształt biedney psiny.

W Rozmowie Mistrza Polikarpa ze Śmiercią Śmierć jasno stawia sprawę – wszyscy pomrzemy, również duchowieństwo, odmalowane w tym utworze niezbyt pochlebnie, zresztą jak w niektórych innych pomnikach piśmiennictwa narodowego.

Kanonicy i proboszcze

Będą w mojej szkole jeszcze,

I plebani z miąszą szyją,

Jiżto barzo piwo piją,

I podgardłki na pirsiach wieszają.

Mistrz Franciszek Rabelais, mój dobrodziej, opiekun w trudnych chwilach, pięknie opisuje lekarskie poczucie humoru (mógłbym również to i owo opowiedzieć), jak to pewien starożytny doktor odpowiedział pacjentowi, obawiającemu się o swe życie:

Toć i Patroklus uległ tej potrzebie,

Który był pewnie więcej wart od ciebie.

Oczywiście Kochanowski:

Ziemianin jeden w Polszcze, ożeniwszy się, w kilka niedziel zastał, a żona leży w połogu; i pocznie okna, co były zasłonione, oddzierać i frasować się. A żona leżąc: – Nie frasuj się – powiada – nie frasuj, nie twojeć. (Gorączka połogowa to była wówczas choroba śmiertelna).

Jeszcze Kochanowski, niechże pacjenci w hospicjum mają chwilę uciechy:

Płacze Marek nie przeto, że świat zostawuje,

Ale że dzwonnikowi grosz jeden gotuje;

A żeby jednym kosztem odprawić co więcej,

Kazał synowi umrzeć po sobie co pręcej.

Kochanowskiego można by cytować obficie, teraz jeszcze tylko Nagrobek opiłej babie.

„Czyj to grób?” – „Bodaj zdrów pił”. – „Czyja to mogiła?”

„Jeno rychło, już bych dwie tymczasem wypiła”.

„Nie chcewa się rozumieć”. – „Nalejże mnie sporzej!”

„Wściekła babo, nie pijęć do ciebie!” – „Tym gorzej!”

„Imię twoje chcę słyszeć”. – „A szatan ci po tym:

Wiedzieć, kto w tamtym grobie albo kto w owo tym?”

„Miejże się tedy dobrze!” – „A jako bez piwa?”

„Przyuczaj się!” – „Nie byłam trzeźwia jako żywa!”

W kościele farnym w Brzeżanach (rodzinnym mieście marszałka Edwarda Rydza Śmigłego, który w latach trzydziestych, gdy był na szczytach władzy, zmienił sobie nazwisko na Śmigły Rydz, powodując ortograficzny galimatias) – wisiało epitafium, sławne na całą Rzeczpospolitą:

Tu leży Jakób, co miał za herb Strzemię,

Puślisko się urwało, a on hep o ziemię.

Po wojnie urządzono tam magazyn, może halę sportową. Płyty z dwuwierszem nie ma, sprawdzałem. Można się domyślać, że ją wyrwano i potłuczono. A może spoczywa na miejscowym cmentarzu, na grobie jakiegoś notabla. Rewers hep o ziemię, awers starannie wypolerowany i przycięty do nowych wymiarów, epitafium azbuką, pozłacane litery, lista zasług nieboszczyka. Dopóki płyta żyje, jeśli żyje, można mieć nadzieję, że ktoś kiedyś zauważy podczas generalnego remontu, jakie ma odwrocie. Ale raczej nic z tego, puślisko urwało się na dobre. Żyje tylko w folklorze. I żyć będzie.

Majątek – długom,

liberię – sługom,

tytuł – synowi.

Bywajcie mi zdrowi!

Taki oto testament pozostawił pewien szlachcic. Nie pamiętam, skąd to wziąłem, nagle mi się przypomniało. Miałem wspaniałe życie, zebrałem w głowie spory śmietnik, co jakiś czas ni z gruszki, ni z pietruszki wyskakuje coś, o czym jeszcze przed minutą nie miałem zielonego pojęcia.

W takim zbiorku przydałoby się zamieścić kilka linijek Jana Chryzostoma Paska:

Zbierając chłopi zdobycz na pobojowisku, nadeszli jednego trupa tłustego z brzuchem, okrutnie szablą rozciętym, tak że intestina z niego wyszły. Więc, że kiszka przecięta była, obaczył jeden czerwony złoty, dalej szukając, znalazł więcej: dopieroż inszych pruć, i tak znajdowali miejscami złoto, miejscem też błoto. Nawet i tych, co po lasach żywcem znajdowali, to wprzód koło niego poszukali trzosa, to potym brzuch nożem rozerznąwszy i kiszki wyjąwszy, a tam nic nie znalazłszy, to dopiero: „Idźże złodzieju pludraku, do domu; kiedy zdobyczy nie masz, daruję cię zdrowiem”.

Zaraz potem Mrożek. Dlaczego Mrożek? Bo tak i już:

Boże jedyny...

Boże jedyny, na co te popłuczyny.

Czemuś mnie nie wziął do swej boskiej chwały,

gdym był wspaniały?

Czemu ci bardziej w niebie odpowiada

obecność dziada?

Z muzyką niebios czy lepiej licuję,

gdy pokasłuję?

Czy bardziej zdobi w niebieskim kącie

uwiędłe prącie?

A jeśli w niebie zrobi się dziura,

czyli ją zatka ma emerytura?

Marudzenie Mrożka można zrównoważyć, refleksyjnie zawodząc po góralsku:

Ej, byli chłopcy, byli, ino sie minyli.

Ej, i my sie minimy po malućkiej kwili.

I weselej:

Kie jo bedym umiéroł, weznym gęśle, bedym groł.

Kie jo bedym z-icie kóńcéł, prasnym gęśle, bedym tóńcéł!

Potem ewentualnie Fredro:

– Przebacz waćpan niezgrabność! – mówił kat łotrowi –

Pierwszy raz dzisiaj wieszam, jestem nowym katem.

– Proszę się nie żenować – łotr grzecznie odpowié –

Pierwszy raz mnie wieszają, nie poznam się na tem!

Jeszcze Fredro:

Może to i prawda, że kto siwieje, ten traci duszę, jakby mu kto ją łupał trzaska po trzasce, tak że na koniec zupełnie bez niej zostanie...

Refleksyjny Boy w Zielonym Baloniku:

Życie ludzkie na pozór

to zwykły kawał,

Lecz on nie jest tak prosty,

jakby się zdawał;

Ledwie się wyznasz na niem,

Jużeś jest starym draniem:

Kiedyś taki rozumny,

Właźże do trumny...

Fragment piosenki legionowej:

Panna umierała, jeszcze się pytała,

czy na tamtym świecie ułani będziecie.

Hej, hej, ułani, malowane dzieci,

niejedna panienka za wami poleci.

Ksiądz jej odpowiedział, chociaż sam nie wiedział,

że na tamtym świecie są ułani przecie.

Hej, hej, ułani, malowane dzieci,

niejedna panienka za wami poleci.

Ksiądz Jan Twardowski, koniecznie. Choćby dlatego, że pierwsza linijka jego wiersza pojawia się rytualnie na nagrobkach, klepsydrach, w gazetowych nekrologach. Wiersz jest cytowany opacznie, bo przecież Autor pisze o kochaniu ludzi żywych, nie umarłych. Ale jakoś nikomu to nie wadzi.

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą

zostaną po nich buty i telefon głuchy

– Człowiek się całe życie uczy i głupi umiera – powiedziała babcia z dumą w głosie, gdy nauczyłem ją, po kilku nieudanych próbach, regulować temperaturę wody w piecyku gazowym. Przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania, babcia sama nie wychodziła na miasto, bo winda. Tej trudności nie pokonała. Musiałem jej towarzyszyć, gdy wybierała się do kościoła.

Dla równowagi warszawska ballada podwórzowa Na rogu Ludnej i Czerniakowskiej, choćby tylko końcowy fragment:

Przyszła policja, wzięli łobuza

i przywiązali do słupa.

Gruchnęła salwa, ciało się omskło,

rodzinie wydali trupa.

Kilkadziesiąt lat temu był to szalenie popularny utwór. Na tyle, że pojawiła się parodia.

Przyszła policja, wzięli łobuza

i przywiązali do słupa.

Strzały gruchnęli, szelki obcięli

i ukazała się dupa.

Jeśli choć jeden pacjent się uśmiechnie, znane i szeroko stosowane właściwości terapeutyczne słowa „dupa” przydadzą się jeszcze raz.

Studenci lat siedemdziesiątych śpiewali przy rajdowych ogniskach Działacza pamięci żałobny rapsod:

Działaczem się urodziłem i działaczem umrę,

a jak umrę, to na plenum zbijcie dla mnie trumnę.

Nie chcę trumny hebanowej, nie chcę płyt nagrobka,

Tylko trzy segregatory włóżcie mi do środka.

Ho, ho, hoho hoho, bęc!

Niech nad grobem się całują gołąbki pokoju,

a w trumnie niech spoczywa działacz po udoju.

Gdy się mury pną do góry, kiedy krzywa rośnie,

gdy wokoło wszystko kwitnie, ja gniję radośnie!

Ho, ho, hoho hoho, bęc!

Jeszcze Leśmian – jako że w hospicjach umierają także oczytani, wrażliwi inteligenci:

Zbladła twarz Don Żuana, gdy w ulicznym mroku

Spotkał swój własny pogrzeb, i przynaglił kroku.

I zatracił różnicę między ciałem w ruchu

A tym drugim, co legło w trumiennym zaduchu.

Czuł tożsamość obojga – orszak szedł pośpiesznie,

A jemu się zdawało, że w miejscu tkwi śmiesznie.

Czekał, aż uśnie w Bogu, lecz stwierdził naocznie,

Że Bóg nie jest – noclegiem – i że już nie spocznie.

Pogardą na śmiertelne odpowiadał dreszcze.

„Śpi snem wiecznym” – szeptano, ale nie spał jeszcze.

Szedł coraz bezpowrotniej – w pozgonnym rozpędzie.

„Śpi snem wiecznym...” Snu nie ma i nigdy nie będzie!

„Szczęśliwy! Już nie cierpi!” – tak mówiono wkoło –

A on w świat trosk mogilnych kroczył niewesoło,

W świat, gdzie pierwszą ułudą jest ostatnie tchnienie –

I zaczęło się nowe – nieznane cierpienie.

Dzwony jeszcze dzwoniły. Nie słuchał ich wcale.

Szli ludzie – dotąd żywi... Minął ich niedbale.

Czczość dzwonów i daremność zrozumiał pogrzebu

I zmarłymi oczyma przyglądał się niebu.

Leśmian, więc Dwoje ludzieńków:

Często w duszy mi dzwoni pieśń, wyłkana w żałobie,

O tych dwojgu ludzieńkach, co kochali się w sobie.

Lecz w ogrodzie szept pierwszy miłosnego wyznania

Stał się dla nich przymusem do nagłego rozstania.

Nie widzieli się długo z czyjejś woli i winy,

A czas ciągle upływał – bezpowrotny, jedyny.

A gdy zeszli się, dłonie wyciągając po kwiecie,

Zachorzeli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie!

Pod jaworem – dwa łóżka, pod jaworem – dwa cienie,

Pod jaworem ostatnie, beznadziejne spojrzenie.

I pomarli oboje bez pieszczoty, bez grzechu,

Bez łzy szczęścia na oczach, bez jednego uśmiechu.

Ust ich czerwień zagasła w zimnym śmierci fiolecie,

I pobledli tak bardzo, jak nikt dotąd na świecie!

Chcieli jeszcze się kochać poza własną mogiłą,

Ale miłość umarła, już miłości nie było.

I poklękli spóźnieni u niedoli swej proga,

By się modlić o wszystko, lecz nie było już Boga.

Więc sił resztą dotrwali aż do wiosny, do lata,

By powrócić na ziemię – lecz nie było już świata.

Ten wiersz to komentarz do pieśni ludowej zanotowanej przez Kolberga:

Zakochali się, zakochali się

dwoje ludzieńków w sobie,

a Pan Jezus wie, a Pan Jezus wie,

czy na pociechę sobie.

Zakochali się, zakochali się,

dobę się nie widzieli,

jak się ujrzeli, jak się ujrzeli,

oboje zachorzeli.

Tomik można zilustrować barokowym Tańcem Śmierci z kościoła Bernardynów w Krakowie. Przypuszczam, że jest to prawzór historyjek obrazkowych, dziś zwanych komiksami. Długo przed nim tkwiłem, wpatrując się z zachwytem. Miałem wtedy jedenaście lat. Wypuścili mnie ze szpitala, pan doktor obiecał, że astma minie, gdy skończy się okres dojrzewania. Trzeba więc pogodzić się z losem, hmm. Ciocia Jadzia miała mnie odebrać i odwieźć do Bukowiny, do Babuni, ale z nieznanych powodów zostawiła w Krakowie u pani P., przyjaciółki z lat młodości. „Krysieńko, bądź tak miła, przechowaj go do jutra. Antosiu, bądź grzeczny, nie zrób mi wstydu”. Niebawem okazało się dobitnie, kto komu robi wstyd, i to niemały. Pani P., osoba kulturalna, starej daty, niestety nerwowa i do dzieci nienawykła, już po tygodniu zaczęła się niecierpliwić. Wysłała cioci telegram: „proszę mnie zabrać Antoś”, po kilku dniach kolejny: „natychmiast zabrać Antosia”. Minął kolejny tydzień. Nie miałem źle, bo pani P. była kierowniczką internatu w liceum dietetyczek, znakomita wyżerka, a zawieszenie między bytem a niebytem wielce mi odpowiadało. Lecz sytuacja niezręczna, pani P. coraz bardziej traciła cierpliwość. Zaproponowałem, żeby wsadziła mnie rankiem do zakopiańskiego autobusu i powiedziała kierowcy, żeby mnie w Zakopanem przesadził do bukowiańskiego, wysiądę na Klinie i dotrę bez kłopotów. Pani P. miała wielką ochotę tak uczynić, ale zabrakło jej odwagi. Co prawda to prawda, miałem wtedy jedenaście lat, dorośli są przekonani, że dziecko w tym wieku... No i łaziłem sobie po Krakowie samopas, czekając, aż ciocia nabierze rozumu. Ołtarz Wita Stwosza wrócił z wojennej tułaczki, oglądałem go z bliska, po kawałku, na Wawelu. Zwiedziłem galerię obrazów w Sukiennicach, katedrę. Słuchałem hejnału. Padał śnieg, roztapiał się na grzbietach dorożkarskich koni. Dobrze miałem.

Ale Taniec Śmierci, to dopiero było coś.

Scena centralna przedstawiała kobiety różnych stanów, od królowej do wiejskiej baby, stojące w kółeczko, między nimi pląsające kościotrupy. Tak samo bawiliśmy się w szkole na przerwach – my, pierwszaki AD 1948. Wokół tańczącego kółeczka kandydatów na nieboszczyków, w staropolskich strojach, nieznany artysta rozłożył czternaście obrazków, pod każdym czterowiersz. Takie obrazki z wierszowanymi podpisami były mi dobrze znane, na przykład Wicek i Wacek, dzielne wisusy z Widzewa, które wodziły za nos III Rzeszę. Albo Zacny Azor – rezolutny pies, wyszedł cało z wielu wojennych niebezpieczeństw i powrócił do swego pana, zwycięsko wywijając ogonem.

Psie, toć twoja gęba swojska!

Tyś mój Azor, Azor z wojska!

Obok suka, cała w łatach,

kapral nazwał ją: Armata.

Gdy z Azorem miała pieski,

kapral zbił im skrzynkę z deski.

Chciał, by zacny ród nie zginął,

więc się dobrze wiodło psinom.

Ależ się wtedy spłakałem.

Do Tańca Śmierci wracałem kilka razy.

Rożnych Stanów piękne grono

Gęstą Śmiercią przepleciono.

Żyjąc wszystko tańcujemy,

A że obok Śmierć nie wiemy.

U dołu dwaj muzykanci i kościotrupy trzymające kartelusze z nutami. Adam i Ewa, wąż, otchłań piekielna, brama do Nieba, u góry Bóg Ojciec na chmurce. Sumienny artysta odrobił wszystko jak należy, pewnie zleceniodawcy dopilnowali.

Niekiedy tę umoralniającą poezję doprawiano szczyptą humoru do smaku, jak w przypadku osób duchownych:

Wszak Kanony Zakazują

niechay Xięża nie tancuią

A wyscie Święci Kapłani

gwałtem w ten Taniec Zabrani.

Po latachTaniec Śmierci stanął przede mną jak żywy, gdy w tygodniku „Nie” trafiłem na komiks Kazimierza Wiśniaka pod neobarokowym tytułem Lecą prochy Cioci Zochy. Też historyjka obrazkowa z kościejami, podobne dydaktyczne czterowiersze, tylko bardziej współczesne. Były to pierwsze lata Niepodległej, wybuchła epidemia ekshumacji wielkich rodaków zmarłych za granicą, czasem przed kilkudziesięciu laty, i sprowadzania ich prochów do kraju. Przenoszono również albo rewaloryzowano (przepraszam, tak mówi się w środowisku) groby krajowe. Nieboszczykom, raczej ich szczątkom, szyto eleganckie mundury, fundowano paradne trumny, z których wystawały fikuśne koronki, jak obyczaj każe.

Taniec Śmierci autorstwa Kazimierza Wiśniaka łączył tradycyjną formę ze współczesną treścią. Czułem wdzięczność do Artysty.

Nekrofile i zajoby przetrząsają różne groby.

Trupy, wietrząc swą zagładę, plują na nich trupim jadem.

Było także, że polegli w walce nekrofilów gryzą w palce. I o tym, że lecą prochy Cioci Zochy od lat wielu, bo chcą spocząć na Wawelu.

Taniec Śmierci, którego nie przywoływałem w ciągu kilkudziesięciu lat i zapomniałem o nim, w jednej sekundzie wyskoczył nie wiadomo skąd i stanął przede mną, jak przed laty. Wyraźnie, ze szczegółami, jakbym go widział wczoraj.

Należałoby także zamieścić fragmentAlicji w Krainie Czarów, ten o umieraniu. Tak przynajmniej go rozumiem:

– I prosiłabym, żebyś się ciągle nie zjawiał i nie znikał tak nagle! Można dostać od tego zawrotu głowy.

– W porządku! – powiedział Kot: i tym razem zniknął powolutku, zaczynając od czubka ogona, a kończąc na wyszczerzonym uśmiechu, który trwał jeszcze przez jakiś czas, kiedy reszta już znikła.

– No! Często widywałam kota bez uśmiechu – pomyślała Alicja – ale uśmiech bez kota! To najdziwniejsza rzecz, jaką widziałam w życiu!

Gdzie jesteś, drzewo mocne i dumne,

Rozgałęzione, liściami szumne,

Węzłem korzeni zarosłe w ziemi,

Drzewo, z którego będę miał trumnę?

(Julian Tuwim, Nieznane drzewo)

... i żyli długo a szczęśliwie aż do samej śmierci.

(banalne zakończenie bajki ludowej)

Не говори с тоской: их нет,

Но с благодарностью: были.

(Василий А. Жуковский, Воспоминание)

Mojo staro, nie umiroj,

ftoz mi bedzie gacie piroł!

(śpiewka podhalańska)

Już można okna otworzyć,

Tak łatwiej ci będzie dożyć...

– Która godzina?

– Za dziesięć minut ostatnia.

(Jan Brzechwa, Pocieszenie)

Imieniny Powązek

starych i nowych, wojskowych,

nietrudny obowiązek

świeczek stearynowych.

Leżą zimne kamienie,

stajemy co kawałek.

Świeczek pełne kieszenie,

dwa pudełka zapałek...

(Witold Dąbrowski)

Ów zbiorek trzeba koniecznie zakończyć optymistycznie, zwycięstwem życia nad śmiercią:

– Tutaj po wojnie to dopiero będą urodzaje – odezwał się po chwili Szwejk. – Nie muszą kupować mączki kostnej, to wielki pożytek dla rolników, gdy im na polu zgnije cały regiment, to jest najlepsze nawożenie.

(Jaroslav Hašek, Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej)

I jako premię dla wytrwałych wiersz zapomnianego poety Henryka Salza:

PSALM

Bądź pochwalona, Śmierci, smutnych zbawicielko,

chorych orędowniczko i pocieszycielko.

Bądź pochwalona, Śmierci, co wyzwalasz ludzi,

których tak krwawo żywot bezowocny trudzi.

Bądź pochwalona, Śmierci, co uwalniasz z męki

bezbolesnym dotknięciem twojej chłodnej ręki.

Ty, co do portu błędne prowadzisz żeglarze

i cichym snem łagodzisz przerażone twarze.

Ty, mocniejsza od Nędzy, Żądzy i Rozpaczy,

co w Ziemię Obiecaną wiedziesz lud tułaczy.

Oto przede mną siadły: Żądza, Rozpacz, Nędza,

siadły i drwią; i darmo duch się im opędza.

Otom