To jest zjawisko, i na to nie ma rady - Antoni Kroh - ebook + książka

To jest zjawisko, i na to nie ma rady ebook

Antoni Kroh

4,5

Opis

Wspomnienia Antoniego Kroha dotyczące przede wszystkim przyjaźni z artystką Barbarą Magierową. Autor z sentymentem, ale i właściwym sobie humorem opowiada o wspólnej pracy nad tworzeniem wystaw i książek w niełatwych realiach Polski Ludowej, m.in. o zbieraniu materiałów do Prywatnego leksykonu współczesnej polszczyzny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WARSZAWA

Redakcja: Tadeusz Nowakowski

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Autorzy i źródła zdjęć:

Piotr Droździk (s. 214, 216, 219)

Katarzyna Filgasová (s. 236)

Antoni Kroh (s. 27, 28, 29, 251)

Wydawca i autor dziękują Muzeum Okręgowemu w Nowym Sączu

za nieodpłatne udostępnienie rysunków Barbary Magierowej.

Podziękowania zechce także przyjąć Šarišské múzeum w Bardiowie (Słowacja)

za udostępnienie fotografii ze s. 139.

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań,

by zawrzeć stosowne umowy dotyczące materiału

ilustracyjnego zawartego w książce, niestety w kilku przypadkach

okazało się to niemożliwe, dlatego wszystkich zainteresowanych prosimy

o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.

Copyright © by Antoni Kroh

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2022

Wydanie elektroniczne 2022

ISBN: 978-83-244-1124-5 (EPUB), 978-83-244-1124-5 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Witaj

Piesek Witaj stoi na honorowym miejscu w naszej pracowni. Basia go narysowała, aby mnie witał, gdy wrócę z kilkudniowego wyjazdu. Basia nie żyje, piesek Witaj niezmiennie cieszy się na mój widok. Podnosi łapkę i w ogóle całym swym jestestwem wyraża bezgraniczną radość. To zobowiązuje.

Ma swój pierwowzór – kudłatą Sunię z Kopańca w Górach Izerskich. Znam ją tylko z opowiadań. Sunia uwielbiała tarzać się w śniegu. Wbijał jej się w futerko, a pod brzuszkiem rosła wielka piguła, która unosiła Sunię na tyle, że przebieranie łapkami stawało się bezskuteczne. Pozostawało więc jedynie głośne, rozpaczliwie skamlenie. Basia brnęła w śniegu, brała Sunię pod pachę i łagodnie strofując, stawiała koło pieca, w brytfannie używanej po raz ostatni zgodnie ze swym przeznaczeniem w grudniu czterdziestego czwartego roku. Sunia stała cierpliwie, czekała, aż śnieg zmieni się w brudną wodę, a łapki dotkną ziemi. Wodziła tylko za Basią wymownym spojrzeniem, przypominając, że niebawem trzeba będzie wyjąć psa z brytfanny i powycierać, a wodę wylać.

Sunia cieszyła się pełną swobodą. Zamykana była jedynie podczas cieczki. Zbiegali się adoratorzy z bliska i z daleka. Czterech, pięciu, czasem więcej. Basia lubiła na nich popatrzeć. Cóż za rozmaitość ras, min, środków wyrazu! Siedzieli rzędem na belce, wpatrywali się w zamknięte drzwi.

Zachowało się zdjęcie Basi z Sunią. Kto je robił, nie wiem.

Pierwotne, odrzucone wersje Witaja wyglądały tak:

Ofiarowała mi te rysunki z ociąganiem, nie odpowiadały jej oczekiwaniom. Chciała wyrzucić. Mnie tam się podobają.

Wspominała też drugiego przyjaciela z Kopańca, wilczura. Siedziała w gospodzie, obok jakiś mężczyzna z psem.

– Wyjeżdżam, nie mam co z nim robić. Nie mogę wygnać, bo wraca, więc chyba go powieszę albo zatłukę.

– To niech mi pan go da.

– O nie, nie. Za darmo nie dam, nie wypada. Ale mogę niedrogo sprzedać. Okazyjnie.

Pies darł w górę, ledwo za nim nadążała. Doskonale rozumiał, co by go czekało, i chciał być od tego jak najdalej.

W marcu sześćdziesiątego ósmego Basia brała wybitny udział w strajku we wrocławskiej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Była dobrą studentką, ale na polecenie esbecji wpisano jej do indeksu same dwóje i skreślono z listy studentów. Wspominała z zaciśniętym gardłem, że wykładowcy, którzy jeszcze niedawno lubili ją i cenili, nagle zaczęli uciekać wzrokiem, traktować jak powietrze.

Tchórzostwo to niewątpliwie jedna z najstraszniejszych ludzkich wad. Tak powiedział Jeszua Ha Nocri do Piłata. Michał Bułgakow powtórzył to czterokrotnie; kto czytał Mistrza i Małgorzatę, wie, że to bardzo ważne zdanie, spinające powieść. A kto nie czytał, niechaj przeczyta. Jeszcze zdąży. Wykładowcy, którzy relegowali Basię z uczelni, chyba czuli mniej więcej to, co Piłat.

„Tchórzostwo to niewątpliwie jedna z najstraszniejszych wad. Tak mówił Jeszua Ha Nocri. Nie, filozofie, nie zgadzam się z tobą: to wada najstraszniejsza! (...) Ale wybacz mi, filozofie! Czyż przy swoim rozumie możesz dopuścić myśl, że z powodu człowieka, który popełnił przestępstwo przeciw cezarowi, prokurator Judei zrujnuje swoją karierę?”

Basia przez półtora roku pielęgnowała młodniki w Górach Izerskich. W latach sześćdziesiątych tamtejsze lasy wyglądały zwyczajnie, nic nie zapowiadało ich zagłady. Minęło parę lat, siarka i tlenek azotu z pobliskich elektrowni wywołały kwaśne deszcze, obumarła połowa drzew.

Ciekawy byłem Gór Izerskich, nie znam tamtych stron. Chciałem zobaczyć miejsca, gdzie żyła, pochodzić po górach. Las podobno odrasta.

– Nie chcę tego widzieć.

Psy zajmowały poczesne miejsce w naszej ponadtrzydziestoletniej współpracy.

– Zobacz, każdy czeka inaczej – powiedziała, gdy staliśmy pod sklepem. – Ten całym ciałem, w napięciu, od czubka nosa do końca ogona, zobacz, jak sprężył grzbiet, mięśnie pod skórą mu drgają. Tamten odwrócił łeb, patrzy w drugą stronę, obraził się, trzeba go będzie przepraszać. Inny znów pogrążył się w niebycie, siedzi nieruchomo. Tamten zaś ujada rytmicznie, wyszczekuje swoją krzywdę, nie odpuści, domaga się sprawiedliwości. A już zupełnie szczególnie zachowują się psy, gdy ich właścicielki trafiają na siebie w sklepie i wdają się w dłuższą pogawędkę.

Akurat przyszła jakaś pani. Jeszcze nie uwiązała psa, a już się awanturował. Wiedział, że znów spotka go zniewaga. A mógłby przecież z panią wejść. Obwąchać, podyskutować, doradzić. Jego oczywiste prawo.

– Wybacz, przepraszam cię, muszę już iść. Im szybciej pójdę, tym szybciej wrócę. Nie krzycz.

– No, bądźże cicho, nie tylko tobie jest nieprzyjemnie.

– Jak będziesz tak szczekać na całą ulicę, to za karę nic ci nie kupię, zobaczysz.

Ale gdzie tam.

Pozostało mi przyzwyczajenie – lubię gapić się na psy czekające pod sklepem. Trochę się z nimi solidaryzuję.

Basia opowiadała, że jakiś Francuz, zafascynowany teatrem Grotowskiego, przyjechał do Wrocławia. Dzielnie zmagał się z polszczyzną. Wyznał, że ogromnie mu się podoba polska dbałość o psy. Na niektórych skrzyżowaniach zauważył napisy „Piesi”, liczba mnoga od „pies”, ostrzeżenie dla kierowców, żeby jechali uważnie.

Minęło pół wieku, przyjechałem po coś do Wrocławia i proszę, co kilkadziesiąt kroków tabliczka z napisem „Piesi”. Miło mi się zrobiło.

– Przed Marcem działałam w ZSP, w niewielkiej, zgranej grupie. Rektor nas cenił, zaprosił na kawę, by zaproponować, żebyśmy się wszyscy zapisali do partii i obsadzili uczelnianą podstawową organizację partyjną, on się wystara dla nas o etaty asystenckie, będzie można wiele zdziałać.

Takie wtedy krążyło przekonanie: niechaj do partii wedrze się wysoka fala ludzi młodych, wykształconych, rozsadzą ją od środka. Jestem rówieśnikiem Basi, miałem wtedy dwadzieścia kilka lat. Taką właśnie drogę życiową sugerował mi pan W., skądinąd mądry człowiek, za czasów carskich konspirator, później polityk, z niejednego pieca chleb jadł.

Odpowiedziałem bez namysłu, że trzeba przeprowadzić doświadczenie: zatrudnić w Bristolu kilka zakonnic i sprawdzić, jak prędko wyplenią stamtąd wszelakie zepsucie. Pan W. łypnął jednym okiem, „włożył do ust milczenia palec podziwu” i przestał o tym mówić.

– Miałam wszystkiego dość, ciasno mi było, zastanawiałam się nad emigracją. Ktoś mnie spytał, czy znam francuski. Powiedziałam, że jak pies – wszystko rozumiem, ale słabo mówię. To nie był żart, ale rzeczowa odpowiedź. We Wrocławiu kręciło się wtedy sporo Francuzów, jeden całymi dniami oglądał Rękopis znaleziony w Saragossie, kadr po kadrze, robił notatki. Inni przyjeżdżali, by oglądać Teatr Laboratorium. Ówczesny młody Wrocław to było bardzo żywe i wartościowe środowisko. Marzec je rozpędził.

Namawiali, żebym wyjechała, obiecywali pomoc.

Odziedziczyłem po Basi kieszonkowy słownik francuski z notatkami, wzory listów, gramatykę, Listy z mojego wiatraka i Tartarin z Tarasconu w oryginale.

W Kopańcu zaprzyjaźniła się z leśniczym. Polubił ją, bo nie bała się roboty i wypytywała o różne leśne sprawy. No, i mówiła bałakiem, jak on, lubiła też słuchać opowieści o lasach Czarnohory. Załatwił jej pracę w gminnej bibliotece. Ale ubecja nie wyraziła zgody na przenosiny. Ubek lubił słowo „resocjalizacja” i dawał tego dowody, rugając leśniczego oraz bibliotekarkę za sam pomysł.

Latem siedemdziesiątego studentom pozwolono wyjechać, ale nie tam, gdzie studiowali poprzednio, lecz koniecznie gdzie indziej. Basia do Łodzi. W Kopańcu zamieszkali hipisi. Starzy mieszkańcy ich pamiętają, marcowych studentów nie.

W tamtejszym kościele Świętego Antoniego zostało po niej malowidło. Opowiedziała mimochodem, że ksiądz u niej zamówił, nie pamiętam co. Sięgnął do kieszeni, wyjął garść pomiętych banknotów, dał bez liczenia.

– Pani weźmie, to ludzkie. A panią ciężko skrzywdzili.

Niedawno przeczytałem, że w Wilnie jest Republika Zarzecze, dzielnica artystów, z własną konstytucją.

„§ 11. Człowiek ma prawo opiekować się psem, dopóki śmierć jednego z nich nie zabierze.

§ 12. Każdy pies ma prawo być psem”.

Chciałem podzielić się tą wiadomością z Basią. Ale Basia nie żyje.

Wycięła to z gazety. Szkoda jej było wyrzucić, bo to przecież dzieło sztuki. Zastanawiałem się: a może tak zatytułować książkę?

Inne tytuły, które brałem pod uwagę, a potem z konieczności odrzuciłem:

„Czy środa może przypaść w piątek?”.

Inspiracją była ukochana książka Basi – Atlantyda. Opowieść o Wielkim Księstwie Bałaku Andrzeja Chciuka. Rzecz dzieje się w latach trzydziestych w Drohobyczu. Narrator, maturzysta, zadarł z rzymskokatolickim katechetą, bo nie chciał wyjawić, który z kolegów powiedział głośno w obecności księdza słowo „gówno”. Ksiądz się uwziął, chłopakowi groziło usunięcie ze szkoły, ale wyciągnął go z opresji wykładowca religii żydowskiej. Należało mu podziękować.

– Chciuk. Mnie mówią, że ty nie jesteś głupi, ale ty, zdaje się, nie rozumiesz jednego: czy środa może przypaść w piątek? Nie może. (...) Ksiądz katecheta Gościński tej sprawy nie może inaczej zrozumieć, niż zrozumiał, jasne? I nawet nie możesz oczekiwać, by inaczej zrozumiał. To jest zresztą bardzo porządny człowiek, widzisz, on i ja, my, jesteśmy w tym samym sporcie, tylko w innym klubie.

– To czemu rebe mi pomógł?

– Czy ja wiem czemu? Bo może tu nic nie było, a może ty kiedyś jakiemuś biednemu Żydkowi też pomożesz? Bóg jeden to wie. Do widzenia, panie Chciuk!

Od tego czasu w trudnych sytuacjach życiowych, gdy napotykam jakieś nieporozumienie albo opaczne zrozumienie mych intencji, gdy czyjeś podejście mnie wkurza, powtarzam sobie słowa uczonego rebego Schreiera: „Czy środa może przypaść w piątek? Nie może”. No, bo czy może? Zaraz też głupota ludzka i podłość mniej mnie denerwują. Albo i nie głupota, i nie podłość, tylko fakt, że zrozumieć innego nie przychodzi łatwo, która to prawda winna grać na obie strony. Ale niestety nie zawsze gra.

I tytuł, który ostatecznie wybrałem: „To jest zjawisko, i na to nie ma rady”.

Tak odpowiedziała studentka spytana na egzaminie, co to jest interferencja fal akustycznych. Adiunkt zrobił zgorszoną minę, chciał wlepić dwóję, ale nie wlepił, bo akurat w tym momencie się zakochał. Żyli długo i szczęśliwie. Basia o tym opowiadała, gdy zbieraliśmy nad Dunajcem kasztany, które potem nosiła po kieszeniach i ściskała w dłoni, dzięki czemu ręka jej nie drżała podczas długiego rysowania.

„To jest zjawisko, i na to nie ma rady”. Byłaby szkoda, gdyby ta piękna, ulotna fraza poszła w zapomnienie, więc gdy wróciliśmy do pracowni, zapisała ją na fiszce i wetknęła do kartoteki. „Odpowiednie dać rzeczy słowo!” – jakże słusznie napisał Cyprian Norwid, ulubiony autor Zenona Kliszki. (Informacja dla młodszych czytelników: w latach sześćdziesiątych druga osoba w państwie, w marcu 1968 inicjator decyzji o zdjęciu Dziadów ze sceny Teatru Narodowego. W grudniu 1970 współodpowiedzialny za pacyfikacje w Gdańsku i Gdyni. Protegował wydanie dzieł wszystkich Norwida, lubił się z tym obnosić. W Warszawie mówiono: „Jak bida, to do Norwida”).

Ozdobą Psiwólki, czyli naszej pracowni, jest kalendarz z psami. Powiesiliśmy go, instalując się w lokalu. Minął rok, pasowało wyrzucić i kupić nowy, ale lojalna Basia nie pozwoliła. Odtąd co miesiąc drukowałem dół, który starannie dolepiała, górę zaś – czyli wizerunki psów – uroczyście odwracaliśmy, żegnając i witając starych przyjaciół o antycznych imionach: January, August, November, December. Psy z Psiwólki mają już ponad dwadzieścia lat, u nich to wiek sędziwy, aż nieprawdopodobny, ale wyglądają młodo, niektóre z nich to nieustanne szczeniaki o wielkiej urodzie, budzącej nadzieję. Obok kalendarza, jako naturalne dopełnienie, torebki na psie odchody, przywiezione z Pragi. Znaczy torebki przywiezione. Wiszą tam na latarniach, można je po prostu zerwać i schować na pamiątkę. Każda dzielnica drukuje swoje, ze stosownym rysunkiem i tekstem. Basi najbardziej podobała się sylwetka zadowolonego psa, mówiącego „Děkuji!”. Natomiast poddała surowej krytyce poglądowe rysunki przedstawiające psa robiącego kupę, a obok pana z nocnikiem oraz psa siedzącego na sedesie i czytającego gazetę.

– Taka natrętna dydaktyka i ten rodzaj humoru świadczy o braku delikatności.

Co kraj, to obyczaj. Praga podjęła problem od strony pragmatycznej, Wrocław przywołał na pomoc poezję, korzystając z wypróbowanych form życia społecznego: przed dzielnicowym ratuszem stanęła grupa mieszkańców z transparentem: „Wrocławianin trudno ma, gdzie nie spojrzy, kupa psia!”. Do demonstrantów wyszedł pan w garniturze, z zatroskaną miną.

Psiwólka, nie Psia Wólka. Neologizm, znany tylko Basi i mnie. Uznała, że Psiwólka będzie wygodniejsza w użyciu. Tytuł książki mógłby więc brzmieć W czterech ścianach Psiwólki.

Szkoda, że trzeba wybrać tylko jeden tytuł, a nie kilka na zmianę, jak ubrania. Ale to jest zjawisko, i na to nie ma rady.

Antoni Słonimski ułożył swoich przyjaciół i wrogów w porządku alfabetycznym. Ze swych bogatych przeżyć wybrał do książki, co mu pasowało, resztę pominął. Dzięki temu w jego narracji nie widać luk, czasem znacznych. Alfabet wspomnień ma bardzo poręczną formę literacką. Skorzystał z niej Kisiel, Urban, inni.

Z tego płynie morał, że aby rzecz dała się czytać, bo o to przecież chodzi, trzeba narzucić sobie ramy, a nie zasuwać metodą „gadaj sobie dowoli, aż cię morda zaboli”, jak mawiano u nas na Bielanach.

To będzie pamiętnik pracy. Nie ma w nim rodziny, nie ma pana doktora, który uratował mi życie, brak niesamowitych rozmów szpitalnych, przyjaciół czeskich, nie ma Warszawy i Zakopanego sprzed pół wieku, wyprawy w Bieszczady latem pięćdziesiątego ósmego, nie ma młodzieńczych ambicji i upokorzeń, nie ma dziewczyn, ówczesnych książek, filmów, wystaw. Nie ma ludzi, którzy mi pomogli, i tych, którzy szkodzili, ot tak, dla czystej przyjemności.

Pracowałem z Basią przez trzydzieści kilka lat, to będzie pamiętnik tej pracy. Oczywiście przyszło mi też pracować z innymi ludźmi, byłoby co opowiadać, ale obrazek potrzebuje ram. Dziękuję za uwagę.

Nieznajomi

Mama przyjechała do nas do Sącza w odwiedziny. Rozmawiamy, co by tu zwiedzić w okolicy, zeszło na cepeliowską spółdzielnię Koronka w Bobowej. Tkają tam piękne wełniane kilimy.

– To ja sobie taki sprawię. Żeby mi wisiał nad łóżkiem. Nie będę mieć przed oczami ściany podczas kolejnej bezsennej nocy. Bobowa? Niedaleko stąd? Zaraz, zaraz. Bobowa to przecież kraj lat dziecinnych Wieniawy, chętnie tam się wybiorę. My, pensjonarki z gimnazjum panny Plater, kochałyśmy się wszystkie w Wieniawie, naturalnie z wyjątkiem endeczek, bo im nie wypadało. Choć niektóre się wahały. Chodziłyśmy w Aleje Ujazdowskie popatrzeć na Marszałka i Wieniawę, można ich tam było spotkać. Któraś z koleżanek spytała: słuchajcie, kim jest ten starszy pan z wąsami, w szarej bluzie, który idzie obok Wieniawy? To zdanie szybko się rozeszło, powtarzała je cała Warszawa.

Dziadek przyniósł z senatu dykteryjkę o Wieniawie, że ni z tego, ni z owego w teatrze klepnął jakąś przechodzącą damę poniżej pleców, aż klasnęło. Taką miał ułańską fantazję. Ciało poniżej pleców okazało się częścią korpusu dyplomatycznego, należało do ambasadorowej zaprzyjaźnionego królestwa, chyba Belgii. Ambasador uniósł się honorem, złożył oficjalną skargę w Belwederze. Marszałek wezwał Wieniawę i straszliwie zrugał, trzeba wiedzieć, kogo się klepie, to wielki polityczny błąd o daleko idących konsekwencjach, ma się wbić w galowy mundur i iść przeprosić. Pani ambasadorowa zgotowała słodką zemstę. Nie poprosiła do salonu, lecz stojąc w przedpokoju, załamała ręce i zaczęła ubolewać.

– Ach, ogromnie mi przykro, zaszła straszliwa pomyłka. Nie wiedziałam, że to sam pan generał raczył mi poświęcić nieco uwagi, myślałam, że to jakieś nędzne indywiduum, którego nie powinno się wpuszczać do teatru. A tu proszę, pan generał Długoszowski we własnej osobie! Co za zaszczyt! Dziękuję panu generałowi za wizytę, lecz tymczasem żegnam, proszę wybaczyć, jestem zajęta.

Wzięła od Wieniawy wielki bukiet róż, jeszcze raz podziękowała, odwróciła się i odeszła. Nie mogła bardziej go upokorzyć.

O wyczynach Wieniawy śpiewano w kabarecie:

Ja się boję w nocy spać, nie wiem dlaczego,

Ja się boję potem stać u Piłsudskiego.

Lecz nie bądź srogi, Dziadku drogi, bo ja jestem ułan chwat,

Mnie się zdaje, że mam znowu dwadzieścia lat!

Mama zwierzyła się przed laty przyjaciółce, nie wiedząc, że podsłuchuję:

– Antek był moim jedynym mężczyzną. Ale, gdyby okoliczności sprzyjały, zawróciłoby mi w głowie jeszcze dwóch: Wieniawa i Boy. Cóż, nie złożyło się. Chyba to lepiej, choć trochę szkoda.

– Dobrze więc, jedziemy jutro do Bobowej, bardzo się cieszę. Najpierw do Jankowej, tam jest wzorcownia kilimów. Pooglądamy sobie, zamówimy, a potem pospacerujemy śladami Wieniawy i zjemy obiad w miejscowej gospodzie o wyszukanej, jakże trafnej nazwie Bobowianka. Mamo kochana, to będzie piękny dzień.

W Jankowej przyjęła nas kierowniczka wzorcowni. Młoda, bardzo ładna, rzeczowa kobieta. Z uśmiechem, bez odrobiny zniecierpliwienia, rozpościerała kolejne kilimy, opowiadała o nich, wyjaśniała, pokazała tkalnię i przędzalnię. Mama długo nie mogła się zdecydować. W końcu wybrała kilimRzeka Biała. Nad tapczan, o poziomej kompozycji. Przez całą tkaninę wije się szare pasemko rzeki, a wokół kolorowe, stylizowane drzewa w jesiennych kolorach.

– Przepraszam, czy pani jest tutejsza?

– Nie, przyjezdna. Od niedawna.

– To zapewne pani nie wie, gdzie jest dwór Długoszowskich?

– Parę kroków od rynku, vis-à-vis kościoła Wszystkich Świętych. Bobowianie mówią na niego Zamek. Dwór stoi, jest w nim szkoła, z dawnego wyposażenia nic nie zostało. Do roku czterdziestego piątego mieszkał w nim brat Wieniawy. Budują nową szkołę, więc uznali, że dworu nie warto remontować. Lepiej tam nie wchodzić, smutny widok.

– Nie mam zwyczaju wchodzić do cudzego domu pod nieobecność gospodarzy – uśmiechnęła się Mama.

Pani kierowniczka uśmiechała się podobnie. Pomyślałem, że chyba sporo w życiu przeszła.

– Na cmentarzu jest grobowiec Długoszowskich, nieźle zachowany. A za górą, w Lipnicy Wielkiej, po obu końcach wsi stoją dwa dwory, też Długoszowskich. W jednym stacja naukowa, w drugim ośrodek zdrowia. Ludzie opowiadają, że młody Wieniawa jeździł tam konno w odwiedziny, niezależnie od pogody. Ale Bobowa to również, a może przede wszystkim, zabytki żydowskie.

Pożegnaliśmy się. Gdy byliśmy sami, Mama się odezwała, kręcąc głową:

– Ta kierowniczka od kilimów to interesująca kobieta. Ileż ona wie. A mówiła, że mieszka tu od niedawna.

Ja także pomyślałem coś w tym rodzaju.

No i rozstaliśmy się bez jakichkolwiek przeczuć, nie wiedząc o sobie niczego. Mama nie wiedziała, że ta interesująca pani od kilimów przez trzydzieści kilka lat będzie kontynuować i rozwijać jej dzieło – słownik mowy potocznej. Również nie wiedziała, że za kilka lat odejdzie, a po jej śmierci zabiorę do Sącza bibliotekę literatury polskiej, którą starannie zbierała, i upamiętnię ją ekslibrisem. Przyjdę w tej sprawie do Basi, która tymczasem przeprowadzi się z Bobowej do Nowego Sącza i zacznie współpracować z naszym muzeum.

Z kolei Basia nie wiedziała, że za kilka lat będziemy wspólnie robić wystawę „Łemkowie” i na tyle się zgramy, że żal nam będzie się rozstawać. Podejmiemy kolejną robotę, po niej kolejną. I również, oczywiście, nie miała zielonego pojęcia, że zostanie współautorką leksykonu, który rozrośnie się do czternastu milionów znaków drukarskich.

Zwiedziliśmy z Mamą miasteczko: dwór, grobowiec Długoszowskich, synagogę, w której stały warsztaty tkackie, kościół z gotyckim portalem i kamiennym progiem, głęboko wyżłobionym w ciągu setek lat służby. Rozsiedliśmy się w Bobowiance. Mama nieśmiało spróbowała płynu w miejscowym narzeczu zwanego kawą.

– Przyznaj się, dla ciebie Wieniawa to postać trochę niepoważna. Wjeżdża konno do Adrii (zresztą nieprawda), pije, płata głupie figle, poklepuje nieznane kobiety, pisuje andrusowskie szlagiery. A to sprawa nieprosta. Pamiętasz pana Ch.? W pierwszych latach powojennych pracował jako osobisty tłumacz generała Ludowego Wojska Polskiego, który po polsku nie umiał. No i ten generał, Rosjanin w polskim mundurze, był zafascynowany postacią Wieniawy. Zbierał zdjęcia, publikacje, miał tego sporą kolekcję. Pan Ch. robił mu przekłady. Szukał ludzi, którzy Wieniawę znali osobiście. Idol sowieckiego generała, dziwne. Jak myślisz, co on w nim widział?

Basia wielokrotnie wspominała Bobową. Proponowano jej i Mietkowi pozostanie w Łodzi na uczelni, ale postanowili gdzieś się przenieść i samodzielnie robić coś wartościowego, a nie parzyć kawkę profesorom. Akurat w Bobowej szukano plastyków od tkanin. Oboje skończyli wydział tkanin, zdecydowali się. Przedtem wzięli ślub. Zabukowali termin w urzędzie, poprosili dwóch przypadkowych kolegów na świadków, a po uroczystości, jeśli to odpowiednie słowo, wypili we czworo butelkę wina. Ileż było gadania w obu rodzinach!

Dzięki tym przenosinom Basia miała przyjemność poznać osobiście psa pani Janikowej, który był osobnikiem nerwowym, wielce niecierpliwym. Drżał z emocji, gdy pani Janikowa gotowała mu obiad. Przestępował z nogi na nogę, przekrzywiał łeb, łapał zębami za fartuch, szczekał, skomlał, przysiadał, podskakiwał.

– Poczekaj, gorące. Uspokój się, przecież ci nie zjem. Musi ostygnąć. Skaranie boskie z takim psem. Ktoś mógłby pomyśleć, że zagłodzony, niedożywiony. A przecież nic podobnego. On po prostu ma taki charakter. Wczoraj dostał, dzisiaj dostanie, jutro dostanie, dobrze o tym wie. I takie głupoty wyczynia. Co za łakomiec nienażarty. Przynajmniej ładnie z jego strony, że nie jest człowiekiem. Lubię go, ale tylko jako psa – monologowała pani Janikowa – jakbym miała takiego chłopa, tobym go z domu przepędziła. Zobacz, Basiu, cuduje, jakby od tygodnia nie miał nic w pysku. Wstyd mi robi przy ludziach. Nie ma go cały dzień, ale gdy postawię na blasze jego garnek i naleję wody, już waruje, już mnie pogania.

– Dawno temu, może to było w końcu lat pięćdziesiątych – powtarzała Basia przy innej okazji miejscową legendę – któraś bobowianka wybrała się do Krakowa. Zobaczyła na Plantach kobiety spacerujące z psami, uznała, że to wielce wytworne. Wróciwszy do domu, odpięła burka z łańcucha, przywiązała mu do obroży postronek i kilkakrotnie obeszła rynek dostojnym krokiem. Ściągnęła zbiegowisko, co najmniej pół miasta pękało ze śmiechu. Miała później niełatwo, bo gdzie się pokazała, tam na jej widok szczekano. Dzieci też odpokutowały, rzecz jasna.

Inna niewiasta weszła do historii Bobowej w latach pięćdziesiątych przy okazji zwalczania stonki. Ogłoszono akcję, miała się stawić co najmniej jedna osoba z każdego domu, oznajmiał to duży kolorowy plakat z wyobrażeniem żuczka kolorado.

– To nie żuczek kolorado, to kto inny nas okrado! – krążył wierszyk o treści mocno antypaństwowej.

Kobieta nigdy przedtem o stonce nie słyszała, była przekonana, że to potwór wielki jak na plakacie, przyszła więc na zbiórkę z widłami. Wieś w takich sytuacjach jest bezlitosna. Drwiono z niej jeszcze po dwudziestu latach.

Przed wojną Bobowa była ośrodkiem chasydyzmu, rezydował tu słynny cadyk, większość mieszkańców stanowili Żydzi. W latach trzydziestych Stanisław Kowalski, miejscowy kronikarz, zapisał:

„Całe miasto wygląda jak podrutowane. W rogu każdego narożnego domu żydowskiego wznosi się wysoka tyka, a na niej drut, prowadzący górą przez ulicę do takiejże samej tyki w przeciwległym domu żydowskim. W ten sposób są połączone wszystkie żydowskie domy. Według bowiem przepisu religijnego Żydom nie wolno w sobotę wychodzić poza dom. (...) Połączone drutami domy mają stanowić niejako jeden dom. (...) Zbliża się szabas. Na rynku bobowskim można zobaczyć iście wschodni obrazek: pochód chasydów do bóżnicy. Z domów wychodzą i kroczą przez pusty rynek Żydzi w długich, aksamitnych «jupicach», z przerzuconymi na ramiona chustkami. Na nogach mają czarne, krótkie, powyżej kolan spodnie, z których zwisają białe sznurki – «cyces», białe długie pończochy i czarne pantofle. Na głowie okrągłe, obszyte futrem lisa czapki, spod których wychodzą kręte jak korkociąg pejsy. Pod pachą niosą kilka ksiąg do modlitwy”.

Według miejscowej klechdy bobowscy Żydzi, w przeczuciu zagłady, ulali złotego cielca i zakopali pod synagogą. Uporczywa legenda spowodowała, że wszczęto poszukiwania. Zatrudniono dwóch archeologów i jednego ubeka, który ich pilnował. Nie znaleźli. Tłumaczono to na dwa sposoby: jeden, że Żydzi swój skarb dobrze ukryli, drugi, że nie należy wierzyć w regionalne bajdy.

Powtarzano również, że koronki bobowskie, poświadczone w dziewiętnastowiecznych dokumentach, również były dziełem Żydów. Sprzedawali je w Wiedniu jako brabanckie. Ale to oczywista nieprawda. Podobnie zresztą opowiadano w Beskidzie Śląskim, w Koniakowie.

Wesele córki cadyka (tłumy, pociąg specjalny z Krakowa, banderia konna w strojach góralskich) przeszło do miejscowej legendy, doczekało się nawet literatury naukowej, a niedawno teatralnej inscenizacji.

Przy cepeliowskiej spółdzielni Koronka działał, jakże inaczej, zespół pieśni i tańca, kultywujący piękne ludowe tradycje pogórzańskie. O ile mi wiadomo, działa do dzisiaj, choć spółdzielnia mocno podupadła. Widziałem go na scenie tylko raz – grupa chłopów w obszernych płóciennych gatkach, uszytych z jednej beli materiału parę dni przed występem, tłukła cepami w deski sceny i biegała w kółko, śpiewając. Zdaje się, że Basia w czymś im pomagała, bo ją od czasu do czasu brali na występy gościnne. Zbiórka przed świtem przy autobusie, kieliszek wsiadanego.

– Kumie, widzym wos!

– A to kwała Bogu, zeście nie ślepy.

A gdy już kielonek obszedł wszystkich po kolei, ktoś intonował:

– Kiedy ranne wstają zorze...

Basiu, jakże inaczej: każdy człowiek, rzucony w obce środowisko, widzi przede wszystkim rzeczy nowe, dla niego egzotyczne, zabawne, dla innych najzwyczajniejsze. A co dopiero Ty – człowiek o wyostrzonej wrażliwości artystycznej, z nerwem teatralnym i filmowym.

Leżałem w szpitalu w Gorlicach, obok rolnik z Jankowej. W ciężkim stanie, bo zasysał ustami urządzenie do rozpylania silnych środków chwastobójczych i trochę się napił. Był cały w nerwach – lato, żniwa, tyle roboty, a on leży. Odwiedzała go rodzina. Pytał, co zrobili, zawsze mu było źle. Poganiał, żeby się nie rozsiadywali, tylko wracali do chałupy co prędzej, robota czeka. W tej dusznej, letniej atmosferze ni z tego, ni z owego, patrząc na mnie, wygłosił radykalną ocenę opieki nad folklorem. W największym skrócie: twórcy ludowi to najgorsze męty, lenie, darmozjady, dziady. Na jego polu stoi sześćdziesiąt pięć snopków, na polu sąsiada, artysty ludowego, osiemnaście.

– Jak ty się, człowieku, nie wstydzisz?

– A, nie wstydzę się, przywykłem – i śmieje mi się w oczy. Śpiewa i tańczy w zespole, płacą mu za to, nagrody, stypendia, wyjazdy zagraniczne, po co ma się mordować. Ja bym ten cały folklor, tych twórców...

W osiemdziesiątym pierwszym roku pracowałem w regionalnym tygodniku „Dunajec”. Przyszedł list z Bobowej. Autorka napisała, że jej okna wychodzą na magazyn domu towarowego, widzi na własne oczy, kto bierze najatrakcyjniejsze towary. Sekretarz, dyrektor, komendant (tu nazwiska). Wszystko partyjne. A naród stoi całą noc w kolejce i podobno nie dowieźli. Autorka napisała do gminy. Odpowiedzieli, że kończą budowę nowego magazynu, przeniosą, więc niebawem nastąpi koniec gorszących scen pod jej oknami. Szlag ją trafił, napisała jeszcze raz, do redakcji.

– Panie Antku, niechże pan ten list głęboko schowa. Z pana nigdy nie będzie dziennikarz, nie rozumie pan najprostszych rzeczy.

Opowiedziałem to Basi.

– Wiem, kto napisał ten list.

Wystawa „Łemkowie Лемкы”

Wystawę „Łemkowie” (1984) wspominałem już parokrotnie, między innymi w dwóch książkach. Nie pamiętam tamtych tekstów, nie mam siły do nich wracać. Brakuje Basi, która mnie strzegła.

– O tym przecież pisałeś.

– E, kto by zauważył.

– Są tacy.

Kończyłem stroniczkę. Gdy drukarka zaszumiała, Basia podnosiła głowę.

– Coś dla mnie?

Jej stół przytykał do mojego. Rzucałem kartkę, falowała w powietrzu, Basia wyciągała ręce. Dopiero za trzecim, czwartym razem oddawała bez poprawki. A gdy mówiłem, że jej uwaga jest nietrafna, ustępowała bez zbędnych słów. Dobrze miałem.

O wystawie „Łemkowie” postaram się opowiedzieć coś nowego, choć mogą zdarzyć się powtórki. Jestem staruszkiem, staruszkom wolno mówić w kółko jedno i to samo. W jadłodajni, do której chodziliśmy, przesiadywał dziadek, który informował nas co najmniej kilkadziesiąt razy, że pochodzi z Sosnowca, piętro nad nimi mieszkał Janek Kiepura, kopali szmaciankę na podwórku, Janek był fajnym kolegą, ale cóż, wyjechał w szeroki świat i jak kamień w wodę. Pytał, co jemy, i niezależnie od odpowiedzi komentował: ha, państwu wolno, jesteście młodzi! Miał rację, dopiero zbliżaliśmy się do sześćdziesiątki. Gdy dziadek zniknął, bardzo nam go brakowało. Łudziliśmy się, że pewnie wrócił do Sosnowca i tam sobie w spokoju żyje u rodziny.

Wystawę „Łemkowie” wymyślił ówczesny dyrektor muzeum w Nowym Sączu, Andrzej B. Krupiński. Przejął dla muzeum sądecką synagogę, spowodował usunięcie z niej jakiegoś magazynu, nasza wystawa była pierwsza po generalnym remoncie budynku. Planował także prezentację kultury Niemców i Żydów sądeckich. Na początku lat osiemdziesiątych był to śmiały plan, jedność moralno-polityczna społeczeństwa nie została jeszcze odwołana. Lecz Krupiński wkrótce awansował, został wojewódzkim dyrektorem od kultury, tak zwany kopniak w górę. Plotkowano, że czasami wpadał w chandrę, urzędowanie nudziło go śmiertelnie, a gdy władze zwierzchnie telefonowały, skrzeczał głosem wiejskiej baby: „Panocku, jo tam nie wiem, jo tu tylko przątom”. Potem go przenieśli, czy sam się przeniósł, chyba do Krakowa. Straciłem go z oczu. Wiele mu zawdzięczam.

Synagoga sądecka jest wysoka, dach wsparty od wewnątrz na czterech solidnych filarach. W sali głównej zamontowano antresolę, co znacznie zwiększyło powierzchnię wystawienniczą.

Układ sam się narzucał: na parterze umieściliśmy etnografię, na antresoli dzieje XX stulecia. Oprawcami plastycznymi byli Basia i jej mąż Mietek. Podzielili się robotą: Mietek wziął parter, Basia antresolę. Dobrze się stało, Mietek lepiej dogadywał się z etnografkami, bo na ogół milczał. Basia nie. Gdy koło drewnianej ławy postawiła zydel, wyglądał jak od kompletu, Majka powiedziała stanowczo, że tak być nie może, bo ława pochodzi z zachodniej Łemkowszczyzny, a zydel ze środkowej, nie wolno stawiać obok, to niemerytoryczne. Takie słowo. Na przykład gdy góral ma na nogach adidasy, jest ubrany niemerytorycznie. Basia, że taki zydel mógłby stanąć w skansenie mazowieckim albo kaszubskim i nikt by nie poznał.

– No, może masz rację, ale uczciwość naukowa wymaga... („Może masz rację” w języku polskim znaczy: „Masz rację, ale mi to nie pasuje, więc nie masz racji”).

– A szafa, merytoryczna? – spytałem, bo akurat diabli mnie tam przygnali.

– Tak, bo pochodzi z plebanii z zachodniej Łemkowszczyzny.

– Ale z plebanii, nie z chłopskiej izby, a przecież markujesz wnętrze chyży. W chłopskich chatach nie było szaf, ubrania przechowywano w skrzyniach.

– Ale ma rzeźbiony gzyms, wprowadza nastrój. Zdobienie wykonał miejscowy stolarz, więc jest regionalna.

– A czemu powiesiłyście kołyskę nad stołem? To niemerytoryczne. Dziecko sika, w kołysce dziury, może podczas obiadu nakapać do miski. Goniąc za uczciwością naukową, trzeba uważać, żeby nie ugryźć się we własny ogon.

– E, wydziwiasz.

No, niechże im kapie, skoro i tak dziecka nie włożą. Miałem dosyć innej roboty.

Potem Basia przyszła na antresolę, wysapać złość.

– Ty podobno jesteś magister etnografii, tak? Więc mi łaskawie wyjaśnij, co to jest granica etnograficzna, jak ją pojmować?

– No, jak w filmie o Kargulu i Pawlaku. Co za płotem, to wróg.

– Kot też?

– Też!

Granice etnograficzne owszem istniały, ale nie było etnografów, którzy by stawiali posterunki, sprawdzali paszporty i ścigali przemytników. Dawni etnografowie nie instruowali, nie korygowali, lecz stwierdzali stan faktyczny. Wedle jakich kryteriów i na ile dokładnie, to już inna kwestia, ale podział musiał być, no bo jakże. Nim zaczęli dyktować, co jest lachowskie, co góralskie, chłopi postępowali straszliwie niemerytorycznie. Przenosili na potęgę fakty kulturowe tam i z powrotem. No, ale mieli słabo rozbudzoną regionalną tożsamość, więc sumienie ich nie ruszało. Granice etnograficzne istniały, zgoda. Od czasu do czasu można trafić na ich ślady. Ostateczną instancją powinien być jednak pomyślunek. Doktrynerstwo jest bardzo potrzebne, ale jedynie doktrynerom. A jeśli ktoś tęskni za prestiżem, niechaj ten pomyślunek nazwie intuicją naukową.

– Cóż więc robić?

– Nic. Przecież się uwijają. Zdążą, za kilka dni zobaczymy, co zdziałały, na ich uczciwości naukowej publika i tak się nie pozna, a w sprawach czysto plastycznych niechaj decyduje Mietek.

Na wernisażu podszedł do mnie Jacek M. i pogratulował.

– Cóż za miła niespodzianka, pierwszy raz widzę wystawę etnograficzną bez kołowrotka!

– Powiedz to Basi, niechże się ucieszy. To jej zasługa. Dziewczyny ustawiły na honorowym miejscu, a ona zabrała i schowała. Powiedziała, że po jej trupie. Każda wystawa etnograficzna obowiązkowo musi mieć kołowrotek, trzeba czy nie trzeba, bo to klejnot, logo tradycyjnej kultury ludowej. Ta nie będzie miała.

– A powinna. To przecie symbol, znak rozpoznawczy, nie jakieś tam narzędzie pracy, jedno z wielu. Już nasza pramatka Rzepicha miała kołowrotek. „Rzepicho, siądź przy prakołowrotku! Rzepicho, przędź wątek prapraprzodków!”. Tak śpiewał Mieczysław Czechowicz w Kabarecie Starszych Panów. Jakże słusznie!

– Ale ja mam informacje z pewniejszego źródła, bo od starej góralki, która w latach trzydziestych we wsiach gorczańskich prowadziła kursy przędzenia na warculi. Opowiadała mi o tym. Tak, dobrze słyszysz: w Ochotnicy, Tylmanowej pierwsze kołowrotki, czyli warcule, pojawiły się dopiero w latach trzydziestych XX wieku. To był wielki krok naprzód w porównaniu do przęślic.

Petro mruczał, że jako Łemko wstydzi się tych prymitywnych zydli i w ogóle ma niechętny stosunek do etnografii. Na to Jola Antecka, dziennikarka, która dużo pisała o kulturze ludowej, odparowała, że profesor Pigoń uczył się czytać i pisać, siedząc na takim zydlu o trzech nogach, rozkładając zeszyt na takim stole. Całe życie był z tego dumny. Stołek się chwiał, lampa filowała. Oczywiście, naftowa. Nafta była droga, bo wtedy wszystko było drogie. Z wyjątkiem pracy chłopskiej, bo ta była prawie darmowa.

Pośrodku synagogi stał wóz maziarski z Łosia koło Gorlic. Obwieszony wiadrami, zestawiony z mapą wędrówek, robił wrażenie. Tamtejsi gazdowie handlowali dziegciem i mazią własnej produkcji. Przemierzali tysiące kilometrów w głąb Rosji, na Litwę, Łotwę, do Niemiec, na Morawy, Wielką Nizinę Węgierską, Siedmiogród. Wyjeżdżali wiosną, wracali późną jesienią. Wszystkie prace rolne spadały na kobiety.

Zaraz na początku roboty Basia powiedziała, że trzeba zadbać, by Łemkowie poczuli się tu gospodarzami, bo to ich wystawa. Może w ten sposób uda się, chociaż po części, rozproszyć obawy starych, obolałych ludzi. Na przykład byłoby dobrze, gdyby podpisy pod eksponatami były po polsku i po łemkowsku. I radzić się, radzić, pytać, nukać. W każdej sprawie po kilka razy, bo zbyt często wyjaśnienia prowadzą w różne strony.

Petro z ochotą przyjął propozycję współpracy. Ja robiłem podpisy na maszynie, niedawno odziedziczonej po Mamie, Petro kaligrafował wersję łemkowską. Przy tak dobrej okazji dużo mówił, a myśmy się uczyli. Bo zarówno Basia, jak ja byliśmy w sprawach łemkowskich ignorantami.

Wystawa powinna mieć wyrazisty symbol graficzny – rzucający się w oczy, oczywisty znak. Słowo „logo” wówczas nie kursowało. W czasach mojej drukarskiej młodości znane było jedynie jako skrót od „logotyp”, wieloliterowa czcionka, zawierająca powszechnie zrozumiały skrót (zł, itp.). Basia wypatrzyła w Zyndranowej przekrzywiony, pochylony krzyż artystycznej kowalskiej roboty, o szlachetnej formie, ze wsi Czeremcha w Krośnieńskiem. Pan Teodor Gocz opowiedział, że gdy w latach pięćdziesiątych cerkiew rozbierano, krzyż się wygiął, spadając z wysokości. Podmurówka ostała się na tyle, że jeszcze dziś można powiedzieć: jestem w kruchcie, jestem w nawie, jestem w światyłyszczu.

Pożyczyliśmy ten krest, wisiał w centralnym miejscu i został wykorzystany jako motyw na planszę i folder.

Obok niego wisiał drugi żelazny cerkiewny krest, z Jasielskiego. Oba powiesiliśmy błędnie. Przeoczyliśmy, że dolna, skośna belka prawosławnego krzyża ma prawy koniec niżej, lewy wyżej. A myśmy powiesili odwrotną stroną – lewy niżej, prawy wyżej. Wystawę zwiedziły setki Łemków. Nie wiem, czemu milczeli. Można było ten błąd łatwo naprawić, wystarczyło przystawić drabinkę i odwrócić. Pomyłkę wytknięto mi dopiero po latach, mimochodem, gdy fotografia jednego z tych krzyży ukazała się w książce.

Motyw tego krzyża ze skazanej na śmierć wsi Czeremcha, który zgiął się, spadając, przeleżał w trawie i trafił do muzeum w Zyndranowej, zapadł w serca, upowszechnił się i pozostał symbolem łemkowskiej tragedii lat czterdziestych. Intuicja plastyczna Basi bardzo się przydała. Kolejni projektanci naprawili błąd – metalowe tabliczki na cerkwiach, upamiętniające pięćdziesiątą rocznicę Akcji „Wisła”, a także inne odwzorowania „naszego” krzyża, mają belki umieszczone poprawnie.

Zapamiętam do końca życia, czyli poniewczasie, że prawosławny krest ma dolną belkę umieszczoną tak, nie inaczej. Lecz dysponuję tylko zdjęciem z tamtych lat, więc przez sentyment umieszczam je jak na wystawie, z błędem. Można by odwrócić jednym kliknięciem. Ale pozwólcie starszemu panu tkwić we wspomnieniach, może to coś da.

Na wernisaż zdążyliśmy jedynie ze skromniutkim folderkiem, dostarczonym w ostatniej chwili przed uroczystością. Była to zasługa Mieczysława Mączki, kierownika Sądeckiej Oficyny Wydawniczej Wojewódzkiego Ośrodka Kultury, wydawcy kilku tomików łemkowskiej poezji i prozy, który miał dobre kontakty z drukarzami i potrafił czynić cuda. Był to rok osiemdziesiąty czwarty, między stanem wojennym a normalizacją socjalistyczną. O ówczesnej poligrafii można by długo prawić. Ale po co.

Rozerwałem paczkę, dałem Basi kilka egzemplarzy.

– Napisz mi dedykację. Ale natychmiast, bez namysłu.

Następnego dnia poszliśmy na obiad. Wydawało nam się, że pożegnalny.

– Zrobię ci na pamiątkę sweter inspirowany czuhanią.

Bardzo ten sweter polubiłem. Gruby, solidny, luźny, workowaty, z siwej, brązowej i czarnej naturalnej owczej wełny. Skąd ją Basia wytrzasnęła, nigdy się nie dowiem. Żył długo, ale z odzieżą tak już jest, że im bardziej ją lubimy, im lepiej w niej się czujemy, tym krócej żyje. A ja ten sweter bardzo lubiłem. Później dowiedziałem się, że w latach siedemdziesiątych projektowała nie tylko kilimy, ale także eleganckie wdzianka, unikalne, najwyżej po kilka egzemplarzy. Sprzedawano je w salonach Cepelii. Rzecz jasna anonimowo. Damy zadawały szyku i po niedługim czasie wyrzucały. Projekty zaginęły. No, i odleciało w niebyt – czyli, jak by powiedział filozof Pierre Teilhard de Chardin, do Punktu Omega, bo tam gromadzą się wszystkie wytwory myśli ludzkiej, nic się nie marnuje, jak w dawnej gazdówce.

Dla nas robota nie skończyła się razem z wernisażem. Przychodzili dziwni ludzie, każdy chciał porozmawiać. Wielce pouczające rozmowy. Trzeba było także zrobić spis z natury do prawdziwego katalogu, rzecz jasna na miarę tamtych czasów. Ukazał się dopiero w czerwcu, ale wystawę przedłużono, bo miała powodzenie i dostała nagrodę ministra. To znaczy pogratulowano dyrektorowi, który nastał w trakcie montażu i w niczym się nie przyczynił, dyrektor Majce i mnie, ja Basi. Trzytysięczny nakład rozszedł się natychmiast, trzydzieści tysięcy egzemplarzy też byłoby mało, ludzie chcieli przepłacać, ale zezwolenie opiewało na trzy tysiące i, jak mówią w Sączu, „nie ma uproś”. Co się sekretarka w muzeum nasłuchała, to jej. Przy okazji wyszło na jaw, ilu mamy, Basia i ja, gorących przyjaciół. Bez przerwy ktoś pisał albo dzwonił, przypominał się czule, żeby koniecznie załatwić, bo mu „ogromnie zależy, no wiesz”. A myśmy już nie mieli, naprawdę. Jak mówiły ówczesne sprzedawczynie: było, ale wyszło. Oczywiście żaden to argument. Wytrzep w rękawa, rusz łepetyną, bądź człowiekiem, no. Po 1989 roku pośród wielu innych rewolucyjnych zmian nastała i ta, że nakładu nie wyznaczano z góry, lecz w miarę potrzeby robiono dodruki. Postępu nie da się zahamować – jak słusznie zawołał Stasio, mój przyjaciel, gdy pośród ulewnego deszczu udało mu się uruchomić trabanta. No, ale na razie mamy rok osiemdziesiąty czwarty, poligrafia jest, jaka jest. A przepisy wokół niej, moje uszanowanie.

Okładka kataloguŁemkowie to chyba pierwsza praca Basi w technice, którą po latach poszukiwań sobie wybrała i w niej się wydoskonaliła. Piórko, tusz. Nie żaden program komputerowy, tylko precyzyjna, żmudna robota, wymagająca skupienia. Czarne kropki rzadziej albo gęściej, tu, a nie tam. Nie wolno chybić, bo wtedy cała robota na nic. Tak powstaje wybitne dzieło sztuki. Narzędzia pracy były, jakie były, tusz prędko zasychał, trzeba było co chwilę myć narzędzia. Ile czasu trwała praca nad jednym obrazkiem, ile za niego płacono, nie warto wspominać.

Po latach weszły w użycie komputery.

– Pani Basiu, jak pani to zrobiła, którym programem? Niechże go pani da skopiować.

– To nie jest program komputerowy. Ja to robię ręcznie, piórkiem.

– E, niemożliwe. Normalny człowiek byłby się skichał, robiąc ręcznie takie coś. To na pewno program komputerowy.

– Ale ja nie jestem normalnym człowiekiem. No, i nie mam komputera.

Unikalna technika. Warto się przyjrzeć, z lupą.

Wystawę trzeba było zdemontować, eksponaty rozwieźć i pooddawać. Lecz przyjaźnie z Łemkami zostały. Jeździliśmy na występy zespołu Łemkowyna, który tym się wyróżniał, że żaden ekspert od sztuki ludowej nie sprawował nad nim nadzoru, więc pozostał oryginalny, spontaniczny, pełen uroczych niedoróbek. Dzięki temu nie miał czego szukać na festiwalach folklorystycznych Karpat Polskich. Jeździliśmy na Łemkowskie Watry. Łemkowskie pismo „Besida”, powstające na naszych oczach, przez wiele lat miało nagłówek autorstwa Basi. Opracowała graficznie kalendarze łemkowskie, zaprojektowała znaczek Watry i coś jeszcze.

Na początku lat dziewięćdziesiątych pracowaliśmy w Sądeckiej Oficynie Wydawniczej. Udało nam się wydać między innymi antologię łemkowskiej poezji dla dzieci w opracowaniu Piotra Trochanowskiego, czyli Petra, pod tytułem Мамко, куп мі книжку. Petro pracował długie lata nad tą pożyteczną publikacją, długo szukał wydawcy, ale trzeba było spełnić kilka warunków, przede wszystkim zmienić ustrój. No, i zdobyć pieniądze.

Wówczas pojawiły się pierwsze komputery. Nie te z piosenki, które nie wyliczą, jaką wojsko darzy nas słodyczą, lecz prawdziwe. Nasz przyjaciel Tadeusz Łopatkiewicz natychmiast pojął, że będzie to narzędzie przyszłości, bez którego ani rusz, i szybko nauczył się nim biegle władać. Złożył alfabetem łemkowskim dwieście stron naszej antologii. Nie wiem, jak dalibyśmy sobie radę bez niego.

Tadeusz jakiś czas pracował w biurze Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Krośnie. Gdy go tam odwiedziłem, pokazał mi cudo techniki – komputer! Pierwszy raz w życiu dotknąłem klawiatury, a na czarnym ekranie wyskoczyły litery koloru bursztynu. Westchnąłem ze wzruszenia. Pomyślałem, że nie spocznę, póki podobny nie będzie stać na moim biurku. Minęło kilka lat, nim tego dokonałem.

W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych chodziliśmy sporo po Beskidzie Niskim. Basia patrzała uważnie, a potem rysowała. Powtarza się motyw zarośniętych schodów donikąd, biały prostokąt okna, którego nie ma, ale rzuca cień na trawę. Jałowce, wychodzące z lasu na pola, już nie uprawne. Za nimi pójdzie młodnik samosiejek. Zdziczały sad, nad nim smutne niebo, niekiedy zupełnie czarne. Nie wiem, na ile zdawała sobie sprawę, że to również jej autoportrety.

Dostała za nie regionalną nagrodę plastyczną.

Wystawę „Łemkowie Лемкы” wspominano jeszcze po wielu latach. Znajomy, wówczas uczeń ukraińskiego liceum w Legnicy, powiedział mimochodem, że w tamtym środowisku została wówczas uznana za balon próbny, polską prowokację. „Nie po to otwiera się okno, żeby wpuścić świeże powietrze, ale po to, żeby sprawdzić, komu tak duszno”. Stare, mądre porzekadło. Słyszałem je po raz pierwszy jesienią pięćdziesiątego szóstego roku, potem jeszcze kilka razy.

Kiedy indziej opowiedziano mi o trzech dyskutantach, wspominających wystawę, a zwłaszcza oleodruk z Matką Boską z Zyndranowej, podziurawiony kulami. Czy były to kule niemieckie, sowieckie, a może ubeckie? I przeciw komu powiesiłem na wystawie ten oleodruk?

Zaś po 1989 roku Ośrodek Informacji Turystycznej w Nowym Sączu, zniecierpliwiony, że turyści wciąż pytają, gdzie ta wystawa, dlaczego ją rozebrano i czy można dostać cokolwiek o Łemkach, zamówił u nas popularną broszurę. Natychmiast się rozeszła, ale zrobić szybki dodruk – na takie myślenie było jeszcze za wcześnie. Obawiano się „prowokacji politycznej” – usłyszałem takie właśnie wyjaśnienie.

Leksykon

Obiad we dwoje, z lampką czerwonego wina, kilka dni po otwarciu wystawy „Łemkowie Лемкы”, okazał się najbardziej owocną naradą roboczą w całym moim życiu. Ale o tym dowiedziałem się później. Na razie cieszyliśmy się z odwalonej roboty.

– Szkoda, że Mama nie dożyła. Byłbym ją zaprosił na otwarcie. Dziesięć lat temu dała się namówić i przyjechała do Nowego Targu na wernisaż pokonkursowej wystawy sztuki ludowej Podhala, Spisza, Orawy i Pienin. Zlecili mi tę robotę, bo władze powiatowe były rozliczane z opieki nad sztuką ludową i musiały się wykazać. Mamę wszystko ciekawiło, z uwagą wysłuchała przemówień złotoustych działaczy (jeden po drugim, zanim przemówił, charakterystycznym ruchem podciągał sobie spodnie, to należało do rytuału) oraz cierpkich komentarzy, wypowiadanych półgębkiem przez niektórych twórców, zwłaszcza tych kapkę przynapitych. Ale najładniej było, gdy miejscowy urzędnik, pan Adam, zaprosił mnie wylewnie na uroczysty obiad i wręczył kwitek, zaś Mamę, stojącą obok, zignorował.

Poszedłem z Mamą nad Dunajec. Podobno wszyscy pytali, co się ze mną stało, a pan Adam, że nie ma pojęcia i martwi się o moje zdrowie, może zasłabłem? Biegali po rynku, szukali, bo ceremoniał wymagał, żeby mi podziękować. Oczywiście nie chodziło o mnie, lecz o dziękujących działaczy, dziękujący bez głównego dziękowanego czuli się niezręcznie, popsułem im całą satysfakcję. Nawet dzwonili na pogotowie i do szpitala. Ale mnie nie znaleźli, bo nosiłem w sercu współpracę z panem Adamem, sporo się tego nazbierało, a skoro tylko nadarzyła się okazja, z przyjemnością zrobiłem mu afront.

Zwiedzałem z Mamą zabytkowy kościół świętej Anny, według legendy zbudowany przez zbójników, ludzi wielce pobożnych, którzy oprócz zwyczajnego rabowania i torturowania opornych kradli święte wizerunki w uherskich kościołach i przenosili je na północne stoki Karpat. „Radujcie sie ludzie, mocie zbója w rodzie, zbójnik pódzie w niebo na samiućkim przodzie!” Kościół był zamknięty, kruchta nie. Jeszcze w końcu lat pięćdziesiątych kościoły były otwarte jak dzień długi, ich bezpieczeństwa pilnowała świętość miejsca i czujny wzrok najbliższych sąsiadów. Niebawem między kruchtą a nawą trzeba było wstawiać kraty. Zawiniły „te jancykrysty zmotoryzowane”. Czytaliśmy napisy: „Święta Anno, dopomoz mi na maturze!”, „Panie Boze, kielo cie pytom, coby tata nie pił!”, „Panie Jezu, zróbze, coby tego skurwysyna Jaśka ślak trafieł!”. Potem, omijając miasto, wsiedliśmy w autobus rabczański.

Kilka tygodni później spotkałem pana Adama. Spytał z wyrzutem, jak mogłem, dlaczego mu nie ufam, taki straszny wstyd! Spytałem, czy miałem powiedzieć Mamie, żeby poczekała na ulicy, a ja pójdę na obiad, może on by tak postąpił?

– E, bzdury pan gada! Trzeba ją było przyprowadzić! Przecież byśmy jej nie wyrzucili, co pan sobie wyobraża!

Chwilowo niczego sobie nie wyobrażałem.

– Wiesz Basiu, często o niej myślę, bardzo mi jej brak. Odziedziczyłem po niej notatki z przykładami mowy potocznej, piękna kolekcja, gromadzona w ciągu trzydziestu lat, od czasów stalinowskich do jej śmierci jesienią 1982 roku. Słowa i zwroty październikowe, marcowe, grudniowe, sierpniowe. Studenckie, cinkciarskie, kolejkowe, urzędnicze. Zasłyszane, przeczytane. Co jej tylko wpadło w ucho. A miała szpiczaste. Kolekcja jest tylko częściowo uporządkowana, wciąż trafiam na jakąś ciekawostkę. Zastanawiam się, co z tym robić.

– Nie masz innego wyjścia, jak przepisać na fiszki i kontynuować. Noblesse oblige.

– Pomożesz?

– Chętnie. Słucham radia, będę uważnie czytać gazety, jeden tygodnik, bo więcej chyba nie zdołam, i notować, co usłyszę od ludzi, przecież pełno tego fruwa w powietrzu. A ty zacznij systematycznie oglądać telewizornię z notesem w ręku. I oboje nastawmy się na odbiór. Parę metrów stąd otworzyli sklep z wywieszką „Sprzedaż mięsa warunkowo zdatnego do spożycia”, chyba niedługo powisi, idź zobacz. A jakiś działacz szczebla terenowego dziś rano podzielił się w radiu refleksją, że konferencja jest bardzo wyraźnie zwrócona w przyszłość. Parę lat minie i ludzie zapomną. Na przykład, co to były wczasy pod lufą i jak przebiegało ustalanie statusu majątkowego właścicieli po znamionach luksusu, czyli milicyjne grzebanie w śmietnikach w poszukiwaniu zagranicznych kolorowych papierków.

– Mamy swoje kominy osiągnięć, które jeszcze dymią – powiedział na spotkaniu ze studentami wysoki funkcjonariusz partyjny.

– Naczelnego nie ma, siedzi na pionie (sekretarka do petenta).

To przecie dokonania naszych czasów.

– I co dalej?

– Nie wiem, co dalej. Ale od tego trzeba zacząć. Mowa potoczna żyje, i to jak. Warto notować, to nasz obowiązek. Na językoznawców nie ma co liczyć. Za parę lat nikt nie uwierzy, że po Polsce biegały takie egzoty.

Minie jedno, drugie pokolenie, realia peerelu staną się niezrozumiałe. Historycy i literaci zaczną łgać wedle swojego uznania.

A przecież istnieje niestrudzony, czujny, sumienny, świetnie poinformowany, wszędobylski kronikarz. To współczesny język polski, mowa potoczna, nasza zbiorowa autobiografia, najczulszy barometr nastrojów społecznych, nieprzerwany indywidualny i zbiorowy akt twórczy, obecny ze swej istoty we wszystkich środowiskach, w każdym zakątku kraju. Rejestruje zjawiska wielkie i drobne, dostrzega wszystko, wydaje natychmiastowy osąd. Im więcej fiszek, tym obraz pełniejszy.

No i ruszyło. Na dobry początek dała mi prezent – oryginalny papier firmowy z lat pięćdziesiątych, który dostała od ciotki: Tarnokop, Wytwórnia Obcasów i Kopyt im. Janka Krasickiego w Tarnowie.

Zaprzyjaźniony introligator zrobił pudełka, po kosztach. Zamówiliśmy dwa razy więcej, niż aktualnie było nam potrzeba. Świetnie służyły, wkrótce były pełne i trzeba było pomyśleć o następnych. To zwykła kolej rzeczy. Dworzec Keleti w Budapeszcie najpierw był mocno krytykowany, że taki wielki, co za rozrzutność, po niedługim czasie jeszcze mocniej krytykowany, bo ciasny. Gdy kanalizowano Pragę czeską, miasto liczyło niecałe dwieście tysięcy mieszkańców. Sprowadzono W.H. Lindleya. Zaprojektował sieć na czterysta tysięcy, rada miejska oburzała się na taką rozpustę, nie chciała przyklepać.

Tekturowe pudełka były bardzo wygodne, bo w razie potrzeby można je było przenieść i schować. Sąsiada aresztowano za podziemną „Solidarność”, atmosfera zrobiła się duszna, trzeba było na jakiś czas kartotekę zamelinować. Nie, żebym bał się kryminału, przecież nie robiliśmy niczego antypaństwowego. Przerażała mnie natomiast perspektywa wyjaśniania jakiemuś ubekowi, co to właściwie jest, czemu to służy, kto za tym stoi. No i szkoda by była, gdyby zabrali i „na wsiakij pożarnyj słuczaj” zniszczyli.

Z pomocą przyszedł pan Marian Bomba, ojciec naszej muzealnej koleżanki, który miał pracownię krawiecką po przeciwnej stronie ulicy. Ukrył pudełka na stryszku i przyrzucił ścinkami.

Nadszedł rok osiemdziesiąty dziewiąty.

– Feluś, tak musiało być – mówiono w Warszawie po zburzeniu pomnika Dzierżyńskiego.

Minął jakiś czas, jadę tramwajem, patrzę i oczom nie wierzę: Dzierżyński stoi jak stał! Film kręcą, makieta? Ach nie, to nie Dzierżyński, to Juliusz Słowacki. W zbliżonej pozie, w tym samym miejscu. Lata mijają, nie mogę przywyknąć, przejeżdżając tamtędy, mamrocę pod nosem: pijcie wino, pijcie wino, nie wierzycie, że to cud.

Krążyło porzekadło, że będziemy robić jajka z jajecznicy, akwarium z zupy rybnej. To akurat się nie sprawdziło: minęło lat trzydzieści i mamy ni to zupę, ni akwarium.

Ale robota nad leksykonem ruszyła z kopyta. Wiesio, bibliotekarz, był tak dobry, że z makulatury powyciągał fiszki, z jednej strony czyste. Widząc naszą radość, przypomniał sobie, że przed laty wniósł na strych dwie piękne, drewniane szafki do kartotek, pamiątkę po rozwiązanej filii. Umył je, uzupełnił braki. Ach!

Kolekcja rosła, cieszyliśmy się życiem. Każdy dzień przynosił coś nowego. Czekamy na autobus, obok dwaj wiejscy chłopcy.

– Co zarobiłeś komunią?

– Rower i piłkę.

– A ja zegarek i magnetofon.

Patrzę na Basię, uśmiechamy się do siebie oczami.

Pod kierownictwem Mieczysława Mączki rozwinęła się Sądecka Oficyna Wydawnicza. Braliśmy stamtąd zlecenia, mieliśmy minimum socjalne, nie liczyliśmy na więcej. Pan Mączka mieszkał na wsi, z widokiem na Jezioro Rożnowskie, załatwił nam poddasze u sąsiada. Metodologią nie zaprzątaliśmy sobie głowy, bo miał to być utwór do czytania. Proza literacka, nie opracowanie naukowe. Ogród fraszek, lamus, spis z natury, silva rerum, pieśń o ziemi naszej.

Przejąłem oficynę po panu Mączce, zaczęliśmy wydawać w zeszytach Prywatny leksykon współczesnej polszczyzny. Edycja dobrze się zapowiadała, była finansowo samowystarczalna, zainteresowanie rosło, ukazało się kilka pochlebnych recenzji. Wydawało się nam, że sprawa jest na dobrej drodze. Lecz po piątym zeszycie leksykon przestał się ukazywać. Wiem, kto nam podstawił nogę, ale zachowam dla siebie. Było, minęło.

Podejmowaliśmy też inne próby wydania całości.

Tymczasem zaczęliśmy się starzeć, no i oprócz leksykonu mieliśmy inne zajęcia, byliśmy coraz mniej wydajni. Rosły sterty przeczytanych gazet z zaznaczonymi cytatami, które należało wyciąć, ponaklejać na fiszki, zakwalifikować i wklepać do komputera. Basi było coraz trudniej poruszać się po mieszkaniu, i tak straszliwie ciasnym. Zaproponowałem nieśmiało, żeby na jakiś czas przestała kupować gazety i spokojnie przerobiła te, które ma. Rozpłakała się.

– Nie mogę, to ponad moje siły. Dostanę ciężkiej deprechy, codziennie przechodząc koło kiosku.

– Tak – pomyślałem – to jest zjawisko, i na to nie ma rady.

Ja również byłem uzależniony i nie było na to rady. Wpadłem w nałóg szukania książek, które warto uważnie przeczytać i pozaznaczać. Zebrała się cała półka.

Wstęp oraz próbkę haseł opublikował kwartalnik „Polska Sztuka Ludowa – Konteksty”, z którym jestem związany od początku lat siedemdziesiątych. To samo pismo zamieściło wybrane z naszej kartoteki cytaty o handlu w PRL i o piłce nożnej. Próbka haseł z omówieniem ukazała się w magazynie „Gazety Wyborczej”, zwiastun projektowanego pierwszego tomu opublikował miesięcznik „Nowe Książki”, niewielkie fragmenty „Dziennik Polski” w Krakowie, zaś cykl felietonów na podstawie zebranego materiału, podpisywanych Dr Baobab, londyński „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”.

Instytut Sztuki PAN, wydawca „Kontekstów”, trzykrotnie występował o dotację na wydanie całości, kontynuację i poszerzenie zbioru. Bez skutku.

Aż los się odmienił. Wiesław Uchański, prezes Wydawnictwa Iskry, zaproponował nam publikację wyboru haseł w układzie chronologicznym, nie alfabetycznym. To był świetny pomysł, ruszyło. Zaczęliśmy wybierać i układać materiał na nowo.

W trakcie tej pracy, 28 kwietnia 2017 roku, Basia zmarła. Książka Z polskiego na nasze ukazała się dwa lata później.

Zostałem z materiałami (niecałe czternaście milionów znaków, czyli około trzystu pięćdziesięciu arkuszy autorskich, a więc ponad siedem i pół tysiąca stron tradycyjnego maszynopisu), które systematycznie uzupełniam, bo jakże inaczej. Mam siedemdziesiąt siedem lat i jedno wielkie pragnienie – żeby ktoś się na tym poznał i żeby po moim najdłuższym życiu ta gigantyczna robota poszła w dobre ręce.

Katechizm cierpliwości galicyjskiej

Basia powiedziałaby mniej więcej tak:

– O tym katechizmie już pisałeś. Zerknij do Wesołego Alleluja, Polsko Ludowa, przeczytaj na nowo rozdział o chłopskim rzeźbiarzu i myślicielu, Władysławie Chajcu. Mieszkał w Kamienicy Górnej powiatu jasielskiego, jeździłeś tam. Opowiadałeś, że za niewysoką górą, widoczną z jego okna, leży Smarzowa, rodzinna wieś Jakuba Szeli. Nieco dalej Głobikowa, gdzie podczas rabacji poddani zamordowali Konstantego Słotwińskiego herbu Leliwa, autora Katechizmu poddanych galicyjskich. Rozmowy z Chajcem połączyłeś z Katechizmem, który swego czasu zrobił na tobie silne wrażenie.

Postaraj się nie powtarzać, chociaż obawiam się, że to będzie nieuniknione. Chyba powinieneś jeszcze raz przywołać słowa Chajca. Powiedział tak jakoś: „Nie ma już u nas dawnej kultury ludowej. Tylko jeszcze ja. I trochę starych kapliczek się znajdzie. No, i pamięć o Szeli. Panoczku, jak wejdziesz kiedy do gospody i zobaczysz paru starych chłopów, że coś mamrocą i śmieją się od ucha do ucha, a jak zobaczą obcego, cichną i robią smutne miny, żebyś wiedział: właśnie wspominali, jak się panów rżnęło”.

– Trzeba będzie to i owo powtórzyć, żeby rozdział był spójny. Mam zamiar podać informacje o Słotwińskim i przywołać obszerne fragmenty Katechizmu. Ale postaram się nie powtarzać. Przecież temat jest inny. Tym razem chcę opowiedzieć o naszej robocie.

Na Konstantego Słotwińskiego zwrócił mi uwagę Romek Biskupski, znawca ikon karpackich. Pracował w sanockim Muzeum Historycznym, lubiłem go odwiedzać, kręcąc się w tamtych stronach. Podczas którejś wizyty zwierzyłem się, że zaproponowałem Sądeckiej Oficynie Wydawniczej serię Biblioteka Galicyjska. Przypomnimy w niej od dawna niewznawiane, a wyraziste teksty. Basia będzie robić oprawę plastyczną.

Pomysł został skwapliwie przyjęty, wszystko zapowiadało się jak najlepiej, ale zwyciężyło bbb, blokowanie biernym bezwładem. Z powodów, które zachowam dla siebie. Najbardziej mi żal rysunków Basi do Wielkiego świata Capowic, które nie powstały, choć były już obgadane i naszkicowane – trochę pastiszu, trochę karykatury, trochę sentymentu. Plany pączkowały, że jejku. Chcieliśmy wznowić tom świetnych szkiców Stanisława Grodziskiego W Królestwie Galicji i Lodomerii. Mieliśmy zamiar zwrócić się do księdza profesora Jana Kracika, mistrza gatunku, który pisał o pobożności chłopów diecezji tarnowskiej w czasach rabacji. Sięgnął po cenne źródło – relacje proboszczów o swych parafianach. „Stojąc pod amboną czy spowiadając się, nie chcą uznać, że uczestniczyli w grabieżach i zbrodniach. Żałują, że nie wymordowali całej szlachty”. W praskiej Bibliotece Narodowej wyszperałem pamiętniki starého kantora, znaczy starego belfra, który przez kilkadziesiąt lat zadręczał siebie i otoczenie, pracując w ck gimnazjach w Bochni, Tarnowie, chyba także w Stanisławowie. Na starość barwnie to opisał i wydał własnym sumptem. Cenny dokument epoki, która wciąż rzuca na nas cień. Chciałem przetłumaczyć. No i pies mydło zjadł, jak powiadają na Sądecczyźnie. Minęło lat kilkadziesiąt, wyrosło nowe pokolenie bohemistów, ale antologia czeskich wspomnień z Galicji – a jest ich wiele, niektóre znakomite – do dziś się nie ukazała.

W latach dziewięćdziesiątych byłem przez jakiś czas kierownikiem tejże Sądeckiej Oficyny Wydawniczej. Próbowałem odgrzebać pomysł Biblioteki Galicyjskiej. Nic z tego nie wyszło, ta sama przyczyna, bbb.

– Znakomity pomysł – uśmiechnął się Romek. – Zacznijcie od Słotwińskiego, bardzo się przyda. Dziełko o dużej wartości poznawczej i literackiej, przerażające świadectwo swej epoki, niewznawiane od stu kilkudziesięciu lat. Nie czytałeś? Nie wiesz? Poczekaj, przyniosę. Ale najpierw zrobię herbatę.

Stary remiecha – herbata i ciastka na jednym stoliku, Katechizm na drugim, w bezpiecznej odległości. Najpierw wypić, zagryźć, obsypać się okruszynami, otrzepać, dopiero potem czytać, strzeżonego Pan Bóg strzeże. Książka wystarczająco wiele przeszła. Pochodzi z biblioteki Krasickich w Lesku. W 1939–1941 na Sanie była niemiecko-sowiecka linia demarkacyjna. Lesko po stronie sowieckiej, Sanok po niemieckiej. Pan Aleksander Rybicki pędził bimber, pełniący rolę twardej waluty, jak to zwykle w niespokojnych czasach. Wymieniał go z enkawudzistami za księgozbiór oraz inne dobra kultury – skrzynia, druga skrzynia, jeszcze jedna skrzynia – szwarcował do Sanoka i ukrywał. 22 czerwca 1941 wojska niemieckie ruszyły na wschód (niektórzy historycy radzieccy uważają tę datę za początek drugiej wojny światowej), ziemianki zarosły ostrężyną i dzisiaj prawie ich nie widać, zaś bunkry mają zastosowanie jako magazyny płodów rolnych, pijalnie wina marki wino, ostoje nietoperzy i obiekty gorących uczuć prawdziwych turystów. Pamiątką tamtych lat jest wiersz, dzisiaj znany jako rajdowa piosenka, śpiewana w dwóch wersjach: „nad Sanem” i „nad Bugiem”.

Samotny stoję nad Sanem i patrzę na drugi brzeg,

Wiatr szarpie liście splątane, a w oczy prószy mi śnieg.

Jak smutno stać nad tą rzeką, co rozdzieliła kraj nasz.

Do ciebie tak niedaleko, do ciebie nie puszcza straż.

Piłem herbatę, słuchając anegdot, jak to miejscowy numizmatyk na podstawie skrótu „arg” wywnioskował, że moneta pochodzi z Argentyny. Inny luminarz na posiedzeniu rady miejskiej zgłosił projekt, żeby sanockich pijaczków, zwanych oficjalnie marginesem, osiedlić w skansenie. Tam im będzie dobrze, a skansen nareszcie znajdzie praktyczne zastosowanie – ludzie przestaną robić złośliwe uwagi, że po co to komu, a pieniądze, które na to idą, pasowałoby lepiej wydać. No i plac Hanki Sawickiej; po marcu 1968 pan Stefan Stefański, dyrektor Muzeum Historycznego, zaproponował przywrócenie przedwojennej nazwy: plac Świętego Jana. Przypłacił to utratą stanowiska, ale wkrótce został zatrudniony w Muzeum Budownictwa Ludowego.

Przesiadłem się, zacząłem czytać Katechizm. I wpadłem. Zapadał zmrok, a ja nie mogłem się oderwać. Miałem oto w rękach przerażający dokument, pomnik społecznikostwa, najlepszej woli i bezdennej głupoty, pełen cennych, przystępnie wyłożonych informacji. W dodatku pan Słotwiński herbu Leliwa, pisząc to dziełko, nie wiedział, o czym ja wiedziałem, że za lat kilkanaście wybuchnie rabacja, której padnie ofiarą.

Pisząc swój Katechizm