Andyjski dysk - Czesław Kierzk - ebook + książka

Andyjski dysk ebook

Czesław Kierzk

2,9

Opis

Pierwsza połowa lat 80. XX wieku. Tadeusz Nowak, młody polski etnograf i archeolog, wraz z innymi naukowcami wyjeżdża na wyprawę badawczą do Peru.

Jej oficjalnym celem jest poszukiwanie ruin budowli wykonanych przez tajemniczy rdzenny lud. Wkrótce okaże się, że geniusze megalitycznej cywilizacji stworzyli coś, co wprawi wszystkich uczestników badań w osłupienie – niezwykłe pojazdy napędzane energią słoneczną. To odkrycie może zmienić całkowicie sposób, w jaki do tej pory postrzegano geologiczną przeszłość Ziemi. Tadeusz zdobywa poszlaki, że współorganizator wyprawy doktor Armstrong wykonuje jakąś tajemniczą misję mającą na celu pozyskanie starożytnych rozwiniętych technologii i wykorzystanie ich do niecnych celów. Od tego momentu polski badacz zaczyna robić wszystko, by zmylić tropy fizyka jądrowego i dowiedzieć się więcej o jego planach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 610

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (7 ocen)
0
4
0
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Higstom

Z braku laku…

Zamysł dobry ale człowiek męczy się czytając 🙈Mam wrażenie, ze autora warsztat literacki zatrzymał się na poziomie szkoły podstawowej.
00

Popularność




Rozdział IPoczątek wyprawy

Na pokładzie starego, wysłużonego douglasa DC-6 znajdowało się niewielu pasażerów. Tadeusz Nowak, młody polski badacz starożytnych cywilizacji, i jego amerykański dobry znajomy inżynier Robert Bronson, ulokowali się pośrodku samolotu, rozsiedli się wygodnie w swoich fotelach, chwilę rozmawiali o wynikach najnowszych badań przeprowadzonych w Ollantaytambo, a potem każdy z nich zatopił się we własnych myślach.

Początkowo Tadeusz rozmyślał o nowej przygodzie badawczej, na którą został zaproszony z inżynierem przez znanego amerykańskiego archeologa, doktora Foremana. To z tym badaczem – dobrym znajomym inżyniera – i towarzyszącymi mu kilkoma osobami miał udać się w trudno dostępne górskie rejony gdzieś w okolice Chachapoyas na północy Peru, aby tam odkrywać kamienne ruiny pozostałe po tajemniczej cywilizacji nazywanej przez niektórych archeologów „Chachapoyas”. Poza kamiennymi resztkami nic więcej po ludzie Chachapoyas nie pozostało. Najokazalszą pozostałością po „Ludziach z chmur”, jak inaczej nazywano ten zagadkowy lud, była tak zwana forteca Kuelap, położona na szczycie wzgórza wznoszącego się na lewym brzegu rzeki Utcubamba. Obszar przewidywanych badań rozciągał się na południe i wschód od tych ogromnych ruin.

Kiedy Bronson – w imieniu doktora Foremana – zaproponował Tadeuszowi udział w tej wyprawie, ten zgodził się bez wahania. Ciekawiło go, czy megalityczne ruiny na północy Peru przypominają resztki niesamowitych kamiennych budowli z Cusco i okolic tego miasta, a także tych znad jeziora Titicaca. Zgodził się na tę propozycję również z innego powodu – miał nadzieję, że ta ekstremalna wyprawa całkowicie wyleczy go z depresji, jaką przeżywał od dwóch lat, od czasu śmierci swojej ukochanej Marioli. W ostatnich kilku miesiącach czuł się już co prawda znacznie lepiej, czasami jednak miewał jeszcze lekkie nawroty przygnębienia. Teraz, kiedy z każdą chwilą był coraz bliżej zagadkowej krainy Chachapoyas, nabierał przekonania, że trudy wędrówki i pasja poszukiwania pozwolą mu podczas tej trudnej wyprawy wrócić do równowagi psychicznej i wleją w niego nową dawkę optymizmu. O Marioli nie chciał zapomnieć, ale musiał raz na zawsze pogodzić się z jej utratą.

Ryk silników maszyny kołującej na pasie startowym wyrwał na chwilę Tadeusza z zadumy, kiedy jednak samolot wzbił się ponad nieliczne tego dnia chmury, jego myśli uleciały do roku sześćdziesiątego ósmego.

Był czerwiec, czas egzaminów do szkół średnich. Tadeusz przyjechał ze swojego miasteczka do wielkomiejskiego Gdańska, aby złożyć egzamin do jednego z najlepszych liceów tego miasta. I to wówczas spotkał Mariolę, niezwykłą dziewczynę, która oczarowała go swoją urodą i taktem. Szybko nawiązali znajomość, która z czasem przerodziła się w silniejsze uczucie. Widywali się niemalże każdego dnia, chodzili bowiem do tej samej klasy. Krótko przed maturą ktoś dokonał napadu na mieszkanie rodziny Marioli, pobito jej ojca i ukradziono mu znaczną sumę pieniędzy. Kilku uczniów ze szkoły, do której chodzili, o ten napad oskarżyło niesłusznie Tadeusza. Po pewnym czasie sprawa się wyjaśniła – ujęto prawdziwych sprawców, jednakże Mariola, która wcześniej uwierzyła w winę Tadeusza, nie wykazywała najmniejszej nawet chęci do wznowienia z nim znajomości.

– Jeszcze dobre pół godziny i będziemy u wrót tajemniczej krainy – sygnalizował Bronson, przerywając Tadeuszowi jego wspomnienia. – Ciekawe, co nas tam czeka.

– Na pewno niemało przygód. – Nowak uśmiechnął się. – Po to w końcu tam jedziemy.

– No tak, zgadza się – odpowiedział, ziewając, inżynier. – Mam przeczucie, że tę wyprawę zapamiętamy na długo.

Po tych – jak miało się później okazać, proroczych – słowach Bronson zwiesił głowę i uciął sobie drzemkę, a Tadeusz wrócił do swoich wspomnień.

Bal maturalny był tuż, tuż. Tadeusz wcześniej planował iść na tę imprezę z Mariolą, ale po przykrych przejściach związanych z napadem na jej ojca nie chciał się na niej pokazać. W końcu jednak dał się uprosić swoim przyjaciołom i udał się na tę szczególną uroczystość sam.

Nauczycielka języka polskiego, widząc, że przyszedł bez partnerki, ujęła go pod rękę i zaprowadziła do tej części sali, którą przeznaczono dla absolwentów przybywających bez osób towarzyszących. Tam wskazała mu miejsce obok prześlicznej Joli, która swą urodą przypominała baśniową południową piękność. Początkowo Tadeusz nie zwracał na swoją sąsiadkę większej uwagi, bo jego myśli i spojrzenia koncentrowały się wyłącznie na Marioli – siedzącej w oddali, po drugiej stronie sali. Kiedy jednak w końcu zrozumiał, że ta uwielbiana przez niego dziewczyna nie zdradza najmniejszego nawet zainteresowania jego osobą, postanowił bawić się z Jolą i innymi dziewczętami aż do samego końca balu. Kiedy wracał przygnębiony do domu, powziął myśl, aby na zawsze zapomnieć o Marioli. Nie było to jednak łatwe, bo jeszcze przez długi czas nie mógł jej wyrzucić ze swojej pamięci; udało się to dopiero po upływie dwóch lat, i to wówczas podjął decyzję, aby nie wiązać się na stałe z żadną kobietą. Chciał całkowicie poświęcić się studiom, a potem pracy naukowej.

Stało się to jednak dopiero po pewnej przygodzie, którą przeżył w Zakopanem. Pojechał tam ze swoimi kompanami ze studiów. Kiedy siedzieli w góralskiej gospodzie na Krupówkach, do jego dobrego kolegi, Marka, studenta archeologii, podeszła jego kuzynka Ania z Torunia, również studiująca archeologię. Była to urodziwa blondynka, w której było coś takiego, co przyciągało męską uwagę. Gościom przygrywała góralska kapela, atmosfera z każdą minutą stawała się coraz gorętsza. Nie wiadomo kiedy Tadeuszowi i Ani udzielił się ten nastrój i puścili się w tany. Alkohol, radosna atmosfera, zapach damskich perfum i czar Ani oszołomiły Tadeusza. Zapomniał on wówczas o całym świecie i tej nocy po raz pierwszy uległ kobiecie. Przez jakiś czas dręczyło go potem sumienie; nie mógł sobie darować, że tak nieoczekiwanie poddał się namiętności.

Niecały rok później profesor Strzelecki zaproponował Tadeuszowi udział w wyprawie naukowej do Brazylii. Od tego czasu skupił on całą swoją uwagę na przygotowaniach do tego wyjazdu. Dużo czasu poświęcał teraz na naukę języka portugalskiego i hiszpańskiego. Był uzdolniony lingwistycznie, chłonął te języki szybko. Przed laty, kiedy chodził jeszcze do szkoły podstawowej, opanował w znacznym stopniu język angielski i niemiecki. Mówić i pisać po angielsku nauczył go ojciec, z kolei języka niemieckiego nauczyła go babcia, matka jego matki.

Prawie nigdy nie myślał potem o Marioli. Pogodził się z jej utratą. Kiedy był na czwartym roku studiów, krótko przed pierwszą wyprawą do Brazylii, spotkał się z nią nieoczekiwanie w wigilijny wieczór na dworcu kolejowym w Gdyni. Na jej widok stanął jak wryty i przyglądał się jej jak urzeczony – zdawało mu się, że była jeszcze piękniejsza niż trzy i pół roku wcześniej, gdy widział ją po raz ostatni. Nie nosiła już co prawda fantazyjnego długiego i grubego warkocza, ale nieco krócej przycięte kasztanowe włosy, zwieńczone u góry zawadiacko zielonym kapelusikiem, tylko podkreślały jej wyjątkową urodę.

Okazało się, że Mariola jechała do babci tym samym pociągiem co on. Spojrzenia tej młodej kobiety zdradzały, że na nowo rozpalają się w niej uczucia, jakimi darzyła Tadeusza przed nieoczekiwanym zerwaniem znajomości. Zwierzyła mu się wówczas nieśmiało, że kiedy poznała całą prawdę o napadzie na swojego ojca, było jej ogromnie wstyd. Nie mogła wtedy sobie darować, że zwątpiła w jego szlachetność. I to z tego właśnie powodu nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy na balu maturalnym. Potem wmówiła sobie, że Tadeusz już nigdy jej nie wybaczy i dlatego nie miała śmiałości na odnowienie ich przyjaźni.

Tadeusz, spoglądając w zapłakane oczy tej cudownej dziewczyny, zapewnił ją, że nie czuje do niej żadnego żalu i nieśmiało zaproponował, aby zostali przyjaciółmi. Na to posmutniała Mariola odpowiedziała, że nie chodzi jej tylko o zwykłą przyjaźń. Po chwili zdobyła się na wyznanie, że Tadeusz był dla niej, jest i na zawsze pozostanie wyjątkowym mężczyzną. To wyzwoliło w nim na nowo tłumione od dawna uczucia. Przytulił ją do siebie, szepcząc jej do ucha, że kocha ją tak jak dawniej – i od tej chwili połączył się z nią na dobre i na złe.

– Za chwilę lądujemy! – oznajmił gromko Bronson, przywołując Tadeusza do rzeczywistości. – Pora się ocknąć!

Na płycie lotniska w Cajamarce nie było żadnego innego samolotu oprócz tego, którym przyleciała grupa doktora Foremana. To zagubione w głębokiej głuszy lotnisko zdawało się wyznaczać kres ludzkiej cywilizacji na peruwiańskiej ziemi; tuż przy jego płycie porastały gęsto drzewa, zza których wyłaniały się wzgórza ciągnące się aż do widocznych w oddali andyjskich szczytów. Tadeusz, badając wzrokiem to dzikie otoczenie, poczuł przedsmak trudów rozpoczynającej się wyprawy.

Przy pasie startowym czekał na podróżników niski i chudy, około czterdziestoletni Metys. Kiedy zobaczył doktora Foremana, roześmiał się szeroko, machnął do niego na powitanie ręką i prawie natychmiast popędził w stronę badaczy. Był to kierowca Pedro, który miał ich dowieźć na wschodni brzeg Maranonu. Foreman poznał go kilka lat wcześniej podczas jednej z wypraw w okolicach Chachapoyas.

Pół godziny później zdezelowany mikrobus pomknął z gringos w stronę przełomu dzikiej rzeki Maranon.

Pedro pokonywał dzielnie nieutwardzone drogi; chwilami prowadził samochód po wybojach i zakrętach z taką fantazją, że jadący z nim podróżnicy mieli wrażenie, iż znajdują się na diabelskim młynie. Aby uniknąć poważniejszych obrażeń, trzeba się było trzymać kurczowo oparć foteli i ramion współpasażerów. Na nic zdały się ich prośby i groźby wysyłane w stronę kierowcy, aby jechał ostrożniej. Amerykanie i Tadeusz z przerażeniem spoglądali na urywające się tuż przy kołach samochodu zbocza górskie, do których była przyklejona wąska, miejscami kamienista, miejscami gliniana droga. Kilka razy na ostrych zakrętach mikrobus dosłownie zawisł przednią częścią nad przepaścią. W jednym z takich momentów Julia, prześliczna córka doktora Foremana, siedząca naprzeciw nieznanego jej młodego polskiego badacza, złapała go mocno za ramię i zaczęła dyskretnie szlochać. Po chwili zwierzyła się mu, że ma już dosyć wyprawy i przygód, o których jeszcze niedawno marzyła.

– Żałuję teraz, że nie posłuchałam wcześniejszych rad ojca, aby nie udawać się na tę szaloną eskapadę.

– Musi pani jeszcze trochę wytrzymać – próbował pocieszać ją Tadeusz. – Kiedy przekroczymy Maranon, skończy się to piekło. Jazda na koniach i mułach na pewno będzie bezpieczniejsza.

– Chyba ma pan rację – odpowiedziała po chwili wyraźnie zawstydzona młoda Amerykanka, siląc się na uśmiech. – Za szybko chciałam się poddać.

Po tych słowach zarumieniła się, a jej świecące niczym diamenty oczy zdradzały, że młody mężczyzna z dalekiej Polski wywarł na niej niemałe wrażenie.

Po przeprawie na prawy brzeg Maranonu podróżnicy poczuli ulgę. Po krótkim odpoczynku gotowe do drogi muły objuczono sprzętem i zaopatrzeniem na kilka tygodni, a na znak doktora Foremana wszyscy dosiedli koni. Przewodnikiem był teraz Alonso, miejscowy chłop, który ruszył wyraźnym szlakiem wśród gęstych zarośli w kierunku wsi, gdzie został wyznaczony pierwszy nocleg. Na północny wschód od tej wsi znajdowały się słabo zbadane obszary rozciągające się do drogi łączącej Leymebambę z leżącym bardziej na północ miasteczkiem Chachapoyas; to tam planowano przeprowadzić wstępne badania tajemniczych ruin.

Julia doszła już do siebie po karkołomnej jeździe samochodem, nabrała rumieńców i wróciło jej dobre samopoczucie. Przez kwadrans jechała obok ojca, potem jednak zwolniła, aby zaczekać na zamykającego pochód Tadeusza.

– Myśli pan, że nie nadaję się na takie podróże? – zapytała go z szerokim uśmiechem, kiedy jej koń zrównał się z jego wierzchowcem. – Będę musiała udowodnić, że jest inaczej.

– Nie musi pani niczego udowadniać – zaśmiał się Tadeusz, spoglądając prosto w niebieskie oczy tej pięknej czarnowłosej dziewczyny. – Wiem, że poradzi sobie pani w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji.

– Naprawdę pan tak uważa!? – zapytała z niedowierzaniem. – Dlaczego?

– Czytam to w pani oczach – odparł z udawaną powagą. – One nie kłamią.

Twarz urodziwej Amerykanki oblała się rumieńcem, a jej oczy znów błysnęły jak diamenty.

– Co pan jeszcze w nich… widzi? – zapytała po chwili, lekko zawstydzona.

– O tym powiem później – zbył ją łagodnie, nie mając wystarczającej odwagi, aby powiedzieć, że widzi w nich zaskakującą obietnicę.

– Proszę, niech pan powie to teraz! – nalegała wyraźnie podniecona.

Tadeusz nie zdążył powiedzieć jej, co jeszcze dostrzega w jej oczach, bo jego rozmowę z młodą archeolog zaburzyło nagłe pojawienie się antropologa Boba.

– Nie opóźniajcie marszu! – mruknął nadąsany olbrzym, zwracając się w stronę Julii. – Masz natychmiast udać się ze mną do ojca! – rzucił twardo w jej stronę.

– A po co? – żachnęła się młoda Amerykanka. – O co chodzi?

– To nie moja sprawa – odparował hardo antropolog. – Widocznie chce ci powiedzieć coś ważnego.

Julia spojrzała bezradnie na Tadeusza, wzruszając wymownie ramionami.

– Cóż począć? Muszę pana opuścić, dokończymy naszą rozmowę później – powiedziała nieco rozczarowana.

Bob, ponad dwumetrowy, potężnie zbudowany, około trzydziestoletni mężczyzna spoglądał spode łba na polskiego badacza; czyżby chciał dać mu do zrozumienia, że spoufalanie się z córką doktora może go zbyt drogo kosztować?

Już na lotnisku w Limie Tadeusz zwrócił uwagę na towarzyszącą doktorowi Foremanowi niezwykle urodziwą młodą kobietę. Na pokładzie samolotu lecącego do Cajamarki dowiedział się od swojego przyjaciela inżyniera Bronsona, że to córka doktora, świeżo upieczona absolwentka studiów archeologicznych. Kiedy jakiś czas temu Julia usłyszała od ojca, że ten zamierza przeprowadzić badania kamiennych ruin tajemniczego ludu Chachapoyas w północnej części Peru, wymogła na nim, aby zabrał ją ze sobą na tę niebezpieczną wyprawę.

Od dwóch lat, od chwili śmierci Marioli, Tadeusz wmawiał sobie bezustannie, że nie ma na świecie drugiej kobiety, która mogłaby się z nią równać. W tym przekonaniu żył do minionego poranka, do chwili, w której ujrzał Julię. Na widok tej olśniewająco pięknej dziewczyny wszystko stanęło nagle na głowie; młoda amerykańska pani archeolog od razu urzekła go nie tylko swoją urodą, lecz także sposobem bycia. Początkowo próbował bronić się przed rodzącym się gwałtownie uczuciem, szybko jednak zrozumiał, że na nic to się zda. Nie mógł tylko pojąć, dlaczego stało się to tak nieoczekiwanie.

Późnym popołudniem wędrowcy dotarli do malutkiej wsi zamieszkiwanej przez Metysów. Po krótkim odpoczynku badacze puścili na popas konie, potem rozjuczyli muły, by w końcu udać się do wyznaczonych przez tubylców kwater. Tadeusz chciał usadowić się w chacie stojącej obok tej, w której ulokowali się Julia z ojcem. Kiedy stanął w progu, poczuł na swoich plecach ciężką dłoń Boba.

– To moja kwatera, kolego! – usłyszał za sobą grzmiący głos antropologa. – Moja i Armstronga!

Ujrzawszy naburmuszone oblicze wielkoluda, zrozumiał, że nie będzie miał z nim łatwego życia.

– Skoro mówisz, że twoja, to ją sobie weź! – odparł twardo, ale bez złości. – Poszukam sobie innej.

– No, no… dobrze, że to zrozumiałeś – wycedził Amerykanin. – Mam nadzieję, że nie będziesz wchodził mi w drogę!

Tadeusz nie miał najmniejszego nawet zamiaru wchodzić w konflikt z szukającym zaczepki badaczem; przyjechał tu przecież po to, aby w spokoju prowadzić badania zapomnianych ruin, a nie szukać okazji do sporów, a może nawet i bijatyk. Trzeba było zachować zimną krew, aby nie dać się sprowokować temu niespokojnemu typowi.

Wieczorem rozpalono przed jedną z chat wielkie ognisko, przy którym rozsiedli się podróżnicy i mała grupa miejscowych osadników. Julia usiadła obok Tadeusza.

Metysi z ochotą opowiadali gringoso kamiennych miastach rozsianych wśród bezdroży sierryi skarbach ukrytych w ruinach przez dawnych mieszkańców tych ziem. Prawie wszyscy badacze słuchali tych opowieści z zapartym tchem. Prawie – bo antropolog Bob ani myślał wsłuchiwać się w te historie; zamiast tego skupiał bezustannie uwagę na Julii, spoglądając na nią z nieskrywaną pożądliwością.

– Dlaczego on się tak zachowuje? – zapytał ją zdziwiony Tadeusz, wskazując ruchem głowy na Boba. – Czy nie jest przypadkiem zazdrosny o panią?

Julia uśmiechnęła się, mówiąc, że nie ma pojęcia, jakie uczucia targają tym człowiekiem.

– To znajomy mojego taty, ja go właściwie nie znam. – Wzruszyła ramionami. – Widziałam go tylko kilka razy. Dlaczego miałby być o mnie zazdrosny?

– Oj, coś mi się zdaje, że będzie chciał wywołać niemałą burdę – w głosie Tadeusza można było wyczuć lekki niepokój. – I to z powodu pewnej pięknej, młodej Amerykanki.

– Z mojego powodu? – zaśmiała się z niedowierzaniem. – Co też panu przyszło do głowy!

– Tak, tak, z powodu pani – przekonywał ją. – Widać to jak na dłoni. Dosłownie pożera panią tym swoim dzikim wzrokiem.

– A pan się go boi? – kokietowała. – Mam nadzieję, że obroni mnie pan przed tym barbarzyńcą.

– Może pani na mnie liczyć – oświadczył niczym prawdziwy rycerz, śmiejąc się szeroko. – Nie oddam pani temu typowi.

Julia spojrzała z wdzięcznością na polskiego badacza, ujęła jego dłonie i szepnęła mu do ucha, że jest prawdziwym dżentelmenem.

Jeden z miejscowych Metysów, którego rysy twarzy w świetle płomieni były podobne do kamiennej rzeźby, opowiadał językiem będącym mieszaniną keczua i hiszpańskiego o zalegających gdzieś niezbyt daleko stąd w górach ruinach. Jego słowa rozumieli dobrze jedynie jego ziomkowie i doktor Foreman, któremu w związku z tym przypadła rola tłumacza.

– Nad rzeką Utcubamba i dalej na wschód jest dużo ruin kamiennych miast. Tamtejsze budowle wykonano z białego kamienia ciętego z mistrzowską precyzją i doskonale oszlifowanego. Znajduje się tam również wielki mur na wschodnim brzegu rzeki Maranon oraz wznoszące się na zboczach górskich półkoliste i sfalowane mury. Wewnątrz nich zalegają ruiny budowli wykonanych z doskonale obrobionych bloków skalnych. Duża ich część znajduje się bardzo wysoko na stromych zboczach górskich i samych szczytach. Wiele z nich jest zasypane piaskiem, z którego wyrasta bujna roślinność, a jej korzenie rozsadzają prastare mury. Mój krewny i kilku znajomych z sąsiedniej wsi znaleźli w jednym z takich miejsc złote blachy i maski, które potem za bezcen odkupili od nich huaqueros.

Metys przerwał swoje opowiadanie, aby porozmawiać o czymś ważnym ze swoimi ziomkami. Tubylcy rozmawiali głośno, prawie krzycząc. W końcu jeden z nich, na którego mówiono Pablo, zwrócił się do gringos:

– Seniores, możemy was tam zaprowadzić, ale to będzie kosztowało.

Słowa te były wstępem do długiego targu, zakrapianego suto piwem kukurydzianym, przerywanego od czasu do czasu melodyjnym śpiewem, w którym wyrażał się specyficzny duch tych andyjskich górali. Chicha tak w końcu zamąciła peruwiańskim chłopom w głowach, że następnego dnia nie byli w stanie przypomnieć sobie ostatecznych ustaleń w sprawie wynajęcia ich jako przewodników do tajemniczych ruin.

Oszołomiła ona również Boba, zachowującego wcześniej pozory dżentelmena. Z upływem czasu zaczynało mu coraz mocniej szumieć w głowie. Najpierw wdał się w sprzeczkę z inżynierem Bronsonem i dwoma Metysami, a potem, gdy zamroczeni Metysi zasnęli na ziemi przy ognisku, a pozostali Amerykanie weszli do swoich chat, aby ułożyć się do snu, zbliżył się do Tadeusza, rozmawiającego na uboczu osady z Julią.

– Ostrzegałem cię, żebyś nie wchodził mi w drogę! – warknął w stronę polskiego badacza. – Taka ładna babka nie jest dla ciebie!

Tadeusz spokojnie zwrócił pijanemu Amerykaninowi uwagę, że nic mu do tego, z kim rozmawia.

– Myślisz, że się jej podobasz?! – huknął drwiąco antropolog. – Guzik się jej podobasz! Nie ty.

Milcząca do tej pory, stojąca w cieniu Tadeusza Julia podeszła do pijanego Boba i zapytała go surowo, dlaczego zachowuje się jak nieokrzesany prostak.

– Ja jestem nieokrzesany prostak?! A kim on jest?! – krzyknął, wskazując na Tadeusza. – To jakiś lepszy gość?

Tadeusz z trudem opanował gniew. Poprosił Julię, aby odsunęła się nieco do tyłu, zbliżył się do awanturnika i zażądał, aby natychmiast się uspokoił.

– Jeśli będziesz mnie dalej obrażał, pożałujesz tego! – zagroził mu zdecydowanym tonem.

Antropolog zupełnie nie zląkł się tego, co usłyszał. Bezczelnie zaśmiał się Tadeuszowi w nos i wycedził przez zęby:

– Kogo ty straszysz? Jak będę chciał, to ci zaraz złoję skórę!

Amerykański antropolog był pewny swego – zdawało mu się, że jego wielki wzrost i niebagatelna waga wystarczą, aby wystraszyć mniejszego przeciwnika. Mniejszego, ale nie małego, bo Tadeusz nie był ułomkiem – miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ponad sto kilogramów wagi. Na dodatek Amerykanin nie wiedział o pewnej rzeczy, która z góry mogła przesądzić o jego przegranej w potyczce z Polakiem. Tadeusz w czasie kilkuletnich studiów w Krakowie w jednym z klubów akademickich ćwiczył i doskonalił swoje umiejętności w sportach obronnych. Był świetnie wyszkolony, instruktorzy, dumni z jego osiągnięć, byli pewni, że poradzi sobie z niemal każdym rywalem. Sam zresztą w minionych latach miał już kilka razy okazję przekonać się o wartości swych umiejętności w arcytrudnych sytuacjach podczas podróży badawczych w brazylijskim interiorze.

Julia, chcąc uniknąć niepotrzebnej awantury, zaczęła nalegać, aby Tadeusz poszedł z nią do jej chaty. Ten początkowo nie był skłonny jej posłuchać, potem jednak przystał na jej prośbę. Zostawili agresywnego antropologa i skierowali się w stronę kwater. Gdy po chwili przechodzili obok dogasającego ogniska, Bob znalazł się nagle przy nich i odepchnął Tadeusza od Julii. Momentalnie złapał ją swoimi wielkimi rękami za talię i przyciągnął do siebie.

Reakcja Tadeusza na barbarzyńskie zachowanie antropologa była natychmiastowa i gwałtowna – doskoczył do jego lewego ramienia, złapał je niczym imadłem swoją prawą dłonią, lewą jak stalowymi kleszczami ścisnął mu przedramię i unosząc błyskawicznie swoje kolano na wysokość jego łokcia, zablokował jego staw tak skutecznie, że ten zaryczał jak zarzynane zwierzę.

Jego wrzask postawił na nogi ojca Julii i Bronsona, którzy z przerażeniem wybiegli ze swoich chat w przekonaniu, że to jakaś banda dokonuje ataku na ich obóz. Wyjący z bólu niczym opętaniec awanturnik został najpierw opatrzony przez inżyniera, a chwilę później zaprowadzono go na spoczynek do jego chaty. Nie zasnął jednak od razu, jeszcze przez ponad godzinę słychać było jego okropne jęki.

Julia, poruszona tym zajściem, zwróciła ojcu uwagę, aby lepiej dobierał sobie uczestników wypraw badawczych.

– Jeden taki dureń jest w stanie storpedować na samym początku tak ważną ekspedycję – skarżyła się. – Dobrze, że dostał taką nauczkę! – Kiedy to mówiła, spoglądała z podziwem na polskiego badacza.

– Boba niekiedy dopadają demony, to prawda, ale zazwyczaj jest inny: to równy i twardy gość – próbował usprawiedliwiać rozrabiakę ojciec Julii. – Mam nadzieję, że już niedługo będziecie mieli okazję poznać jego drugie, znacznie lepsze oblicze.

Doktor doskonale znał antropologa i zapewne wiedział, co mówi. Tadeusz miał natomiast nadzieję, że po nauczce, jaką dał Bobowi, ten już nigdy nie odważy się z nim zadzierać i zaczepiać Julii.

Kiedy emocje opadły, wszyscy oprócz Tadeusza i Julii udali się do swoich chat na spoczynek. Młody polski badacz i śliczna amerykańska archeolog zostali jeszcze jakiś czas przy ognisku, aby móc się lepiej poznać.

Rozdział IIW stronę Leymebamby

Trzech metyskich znawców terenu, baquianos, powoli posuwało się z badaczami w górę. Początkowo skierowali się na północ, potem skręcili na północny wschód. Wszyscy uczestnicy wyprawy byli wyposażeni w maczety, które miały być ich główną bronią w walce z porastającymi górskie zbocza gęstymi zaroślami. Nawet kontuzjowany Bob musiał machać tym narzędziem. Już po godzinie morderczego marszu badacze zrozumieli, że ich wyprawa będzie niezwykle wyczerpująca.

– Jednak wędrówki wokół Cusco to typowy relaks w porównaniu z tą marszrutą – zauważył na jednym z postojów zmachany Bronson. – Oby nam tylko wystarczyło sił na dalszą eksplorację!

Na zachodzie pozostała głęboko wcięta dolina rzeki Maranon, na którą roztaczał się wspaniały widok. Bosque nublado, las mglisty, który pokonywali badacze, wspinając się w górę, charakteryzował się nadzwyczajną bujnością. Ten typ lasu porastał zbocza górskie wyeksponowane na wiatry niosące deszcz w piętrze tworzenia się chmur. Rosło tu wiele gatunków roślin typowych dla wilgotnego lasu równikowego; powszechnie występowały również porośla, drzewiaste paprocie, widłaki i mszaki. W pobliżu górnej granicy lasu drzewa przybrały postać karłowatą, pojawiły się gatunki krzewów i roślin zielnych typowe dla tutejszych formacji wysokogórskich. Od czasu do czasu z krzewów rosnących powyżej szlaku wychylały się lamy, spoglądając z zaciekawieniem na przechodzącą obok kawalkadę.

Inżynier Bronson i doktor Foreman prowadzili swoje konie tuż obok Julii i Tadeusza. W pewnym momencie ojciec dziewczyny nawiązał do zajścia z poprzedniego dnia, raz jeszcze przepraszając młodego polskiego uczonego za prostackie zachowanie swojego kolegi.

– Myślę, że teraz Bob ma wyrzuty sumienia. Chyba już przemyślał swoje wczorajsze zachowanie i spokorniał.

– A ja mam nadzieję, że nabierze rozumu – wtrąciła z przekąsem Julia. – Jeśli nie, to ja i Ted wycofamy się z tej wyprawy.

– Taka ewentualność nie wchodzi w rachubę – uspokajał ją ojciec. – Jeśli Bob się nie opamięta, to on będzie musiał nas opuścić.

– Czy on zawsze jest taki zadziorny? – zapytał Tadeusz, ciągle zszokowany niezrównoważonym zachowaniem amerykańskiego antropologa. – Może istnieje jakiś sposób na to, aby poskromić te jego szajby?

– Zapewniłem was, że już niedługo poznacie go z zupełnie innej strony – przypomniał im doktor swoją wypowiedź z ostatniej nocy. – Przekonacie się, że to wartościowy człowiek.

– Obyś tylko, tato, miał rację – odparła nie do końca przekonana Julia. – Chcielibyśmy z Tedem, aby tak rzeczywiście było.

Na jednym z krótkich postojów Tadeusz z Julią oddalili się nieco od głównej grupy. Gdy znaleźli się w miejscu, gdzie tuż nad nimi, na skalnej półce, porastał gęsty kobierzec krzewów układających się niczym wielkie serce, zatrzymali się i usiedli na płaskim głazie.

Na umorusanej i przepoconej twarzy Julii nie było widać zmęczenia; jej radosne spojrzenie i rozlewający się uśmiech mówiły raczej, że czuje się szczęśliwa. Tadeusz, spoglądając na nią z podziwem, zastanawiał się, czy ma już jakiegoś mężczyznę.

– O czym tak myślisz? – zapytała go, przerywając jego zadumę.

– Powiedz mi, czy masz kogoś? – zapytał bez owijania w bawełnę.

Tak postawione pytanie wyraźnie rozbawiło Julię.

– A ty powiedz mi, dlaczego o to pytasz – odpowiedziała kokieteryjnie na jego zapytanie, uśmiechając się cudownie.

– No cóż, myślę, że tak piękna dziewczyna nie może narzekać na brak adoratorów – odparł odrobinę spięty. – Na pewno niejeden ma na ciebie oko.

– Dlaczego tak myślisz? – Spojrzała na niego rozpalonym wzrokiem. – I powiedz mi w końcu, Ted, dlaczego o to pytasz!

Tadeusz zamruczał coś pod nosem i zamilkł. Julia, widząc malujące się na jego twarzy zakłopotanie, odpowiedziała po chwilowym zastanowieniu, że do tej pory nie było w jej życiu żadnych bliższych znajomości z mężczyznami.

– A jeśli ci wyznam, że nie dałam się nikomu złowić, że cały czas byłam wolna jak ptak, uwierzysz mi w to? – Na jej twarzy znów pojawił się ujmujący uśmiech.

– Trudno mi w to uwierzyć, jesteś zbyt czarującą panną, aby nie budzić męskiego zainteresowania – powątpiewał Tadeusz. – To jest niemożliwe.

– Nie mogłam żadnemu ulec, bo… – Zawahała się.

– Bo co? – pytał zaciekawiony, prowokując ją do wyjawienia prawdy.

Tym razem na obliczu Julii pojawił się zagadkowy uśmiech. Po krótkim namyśle odpowiedziała, że jest to tajemnica, której na razie nie może mu zdradzić.

– Dowiesz się o tym we właściwym czasie – powiedziała wymijająco. – A teraz wracajmy do mojego ojca i jego ludzi.

Mgła zgęstniała w wyższych partiach górskich do tego stopnia, że widoczność na szlaku zmalała do kilku metrów. Gdyby nie doskonała znajomość terenu przez miejscowych przewodników, biali podróżnicy niechybnie straciliby orientację, zeszliby ze szlaku i pobłądzili w otaczającym ich roślinnym kłębowisku. Mgła zrobiła się w pewnym momencie tak gęsta, że tłumiła nawet ludzkie głosy, nie mówiąc już o odgłosie końskich i mulich kopyt.

Wędrowcy, zmęczeni całodziennym przedzieraniem się przez ścianę dzikiej zieleni, forsowaniem bystrych górskich potoków i wspinaniem się na strome zbocza, dotarli o zmierzchu do miejsca postoju. Rozbili obóz, rozpalili ognisko i przygotowali sobie posiłek.

Bob siedział z dala od swoich amerykańskich znajomych i Tadeusza; początkowo skupiał całą uwagę na zmianie opatrunku na kontuzjowanym łokciu, potem jednak zaczął nadstawiać uszu, bo zdawało się mu, że pozostali członkowie wyprawy prowadzą jakąś ciekawą dyskusję. Przysunął się nieco bliżej ogniska, aby lepiej zrozumieć jej treść. Był z wykształcenia antropologiem, kiedy więc usłyszał, że dyskusja dotyczy pracy, w której rozprawiano się z teorią ewolucji, postanowił podejść jeszcze bliżej.

– Dlaczego sądzisz, Robercie, że to opracowanie pana Tadeusza jest w stanie obalić tezy zawarte w teorii Darwina? – pytał Foreman swojego przyjaciela inżyniera. – Czy dowód przedstawiony w tej pracy nie wydaje ci się nieco… niepewny?

Bob przysunął się do samego ogniska. Usłyszawszy, że istotą tej pracy jest bardzo ważne z naukowego punktu widzenia opracowanie, którego autorem jest Tadeusz, najpierw zbaraniał ze zdumienia. Gdy nieco ochłonął, zaczął robić sobie wyrzuty za swoje nikczemne zachowanie z poprzedniego dnia. Palił go teraz wstyd. Ile dałby za to, aby cofnąć czas!

W tej sytuacji nie pozostawało młodemu amerykańskiemu badaczowi nic innego, jak tylko przeprosić polskiego uczonego i liczyć na to, że z czasem zdoła pozyskać jego zaufanie, a może nawet przyjaźń. Musiał prosić o wybaczenie także Julię.

Kiedy pozostali podróżnicy, zmęczeni niemiłosiernie trudami wędrówki, zbierali się do spania, Bob zdecydował się podejść do namiotu Tadeusza. Pojawił się przy nim w momencie, w którym ten wchodził do środka. Z duszą na ramieniu zapytał polskiego badacza, czy nie zgodziłby się na chwilę rozmowy. Zdziwiony prośbą Tadeusz skinął głową, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że wyraża na to zgodę. Wówczas wyraźnie skruszony antropolog zbliżył się do niego i przeprosił za swoje nieprzyzwoite zachowanie z poprzedniego dnia.

– Julia miała rację, kiedy mówiła, że jestem nieokrzesanym prostakiem – wyrzucał sobie. – Niekiedy mam problemy z samym sobą, to prawda.

– Musisz popracować trochę nad swoimi dziwnymi emocjami – poradził mu po przyjacielsku Tadeusz ucieszony jego skruchą.

– To prawda, daję ci słowo, że już więcej nie będę ci dokuczał – obiecał solennie Bob. – Od tej chwili będę się starał raczej zabiegać o twoją przyjaźń.

– To próbuj, próbuj! – zażartował Tadeusz. – A może ci się uda?

– Ale musisz przyznać, że Julia to wyjątkowa babka – antropolog zmienił nagle temat rozmowy. – To dziewczyna marzenie!

– Tak, Julia to nadzwyczajna kobieta – przyznał mu rację Tadeusz.

– Życzę wam, abyście byli ze sobą szczęśliwi!

– O czym ty mówisz?! – Tadeusz zrobił wielkie oczy. – Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie udawaj, Ted, iż nie widzisz tego, że jest w tobie zadurzona po same uszy.

– Julia jest we mnie zakochana? Co ty pleciesz? – odparł Tadeusz, rozkładając ręce.

– Jest, jest, i to na zabój – skwitował antropolog. – Julia to wspaniała dziewczyna, dbaj o nią.

Tadeusz poczuł wielką satysfakcję, wysłuchując opinii człowieka, który, obserwując z boku Julię, nie mógł nie dostrzec, dla kogo traci ona głowę; gdzieś w głębi jego duszy pojawiła się nagle ogromna radość na wieść, że jest drogi sercu dziewczyny, którą tak bardzo się zachwyca. Rodzące się emocje próbował jednak maskować udawaną obojętnością.

Zanim Bob pożegnał się z Tadeuszem, nawiązał jeszcze do zakończonej przed chwilą naukowej dysputy.

– Czy zechciałbyś wtajemniczyć mnie w to swoje opracowanie?

– Zgoda, ale nie dzisiaj, bo jest już późno – odparł ugodowo Tadeusz. – Jak znajdziemy trochę więcej czasu, porozmawiamy na ten temat.

Od tej rozmowy relacje dwóch młodych badaczy zaczęły się poprawiać; w niedalekiej przyszłości miały się one przerodzić w przyjacielskie więzy. Przewidywania ojca Julii okazały się prorocze.

Wczesnym rankiem następnego dnia badacze byli już na nogach. Tym razem kierowali się szerokim łukiem w stronę miejscowości Leymebamba. Na wysokości około trzech tysięcy metrów nad poziomem morza dotarli do wysokogórskiego płaskowyżu zwanego przez miejscową ludność jalca, który porastały kępy ościstych traw i espelecje. Pokonywanie tych płaskich terenów było nie mniej uciążliwe niż wcześniejsza wędrówka przez mglisty las; miejscami wysokie kępy znajdowały się tak blisko siebie, że uniemożliwiały jazdę na wierzchowcach – trzeba było zsiąść z koni i prowadzić je pośród tych naturalnych przeszkód.

Na tych wysoko położonych równinach nie tylko trawy utrudniały wędrówkę – marsz opóźniały również leżące na ziemi w wielkiej ilości skalne odłamki i kamienie, z których wiele miało regularne kształty.

– Spójrz, Ted! Na tych kamieniach widać ślady perfekcyjnej obróbki! – krzyknął zdumiony Bronson, wskazując na jeden z nich. – Dlaczego one są tak porozrzucane?!

Na wysokogórskich równinach w północnej części Peru sytuacja była podobna do tej, jaką Tadeusz zastał w okolicach Cusco. Także tutaj znajdowały się ślady po potężnym żywiole, który zmiótł z powierzchni ziemi prastarą cywilizację.

Inżynier miał rację – kamienne resztki megalitycznych budowli były rozrzucone na powierzchni wielu kilometrów kwadratowych i wyglądały tak, jakby zostały zniszczone przepotężnymi wybuchami. Jaki żywioł mógł dokonać tak niewyobrażalnych zniszczeń? Odpowiedzi na to pytanie Tadeusz z inżynierem Bronsonem szukali już od dwóch lat. Amerykański ekspert od skał i kamiennych budowli nie miał najmniejszych wątpliwości, że ten apokaliptyczny kataklizm zniszczył niemalże doszczętnie to, co stworzyli żyjący przed nim ludzie. Częściowo jego pogląd podzielał też doktor Foreman, który nie był tradycyjnym archeologiem. Jego zdaniem przedziwne kamienne ruiny z Peru i Boliwii nie mogły być żadną miarą pozostałością po jakichkolwiek prymitywnych ludach indiańskich. On także próbował od pewnego czasu ustalić, kto był ich projektantem i wykonawcą. W czasie obiadu spożywanego na chłodnej ziemi zaprosił wszystkich badaczy, łącznie ze swoją córką, do dyskusji na temat tych ruin.

Jako pierwszy głos zabrał doktor inżynier Bronson, wysokiej klasy specjalista od obróbki litych skał. Mówił on, że poczynione przez niego w ostatnich latach obserwacje w okolicach Cusco, Pisac, Ollantaytambo i Machu Picchu, a także ostatnio w Boliwii w rejonie Tiahuanaco i Puma Punku, sugerują, że przed niewyobrażalnie wielkim kataklizmem ludzie dysponowali wiedzą i technologią, których poziom był zdecydowanie wyższy niż ten obecny, z drugiej połowy dwudziestego wieku.

– Skąd ta pewność? – ożywił się nagle małomówny zazwyczaj Armstrong, wyraźnie zainteresowany tą hipotezą. – Dlaczego sądzi pan, że to właśnie przeogromny żywioł zniszczył te wspaniałe budowle?

Inżynier wyjaśnił mu, że w południowej części Peru, w wielu miejscach tego górskiego regionu, głęboko w ziemi, zasypane warstwami skalnymi o ogromnych ciężarach, leżą niesamowite kamienne ruiny noszące ślady nieprawdopodobnej obróbki.

– A to niezbicie dowodzi, że takiego zniszczenia mógł dokonać jedynie żywioł, którego ogrom trudno ogarnąć ludzkim umysłem.

– Jest coś zadziwiającego w tych ruinach – zgodził się z nim Tadeusz. – Niektóre z nich, ważące tysiące ton, są wklejone w skały i razem z nimi zostały wypiętrzone.

– O czym to świadczy? – zaciekawiła się Julia. – O co w tym chodzi?

– Te ruiny trzeba zobaczyć na własne oczy – wyjaśnił jej Tadeusz. – Aby to zrozumieć, musiałabyś udać się do Ollantaytambo i Machu Picchu.

– Jeśli mnie zaprosisz, pojadę tam z tobą. – Zaśmiała się kusząco. – Chciałabym, abyś mi je pokazał.

Przekazana niby żartem propozycja Julii zaskoczyła mile Tadeusza. Kiedy otrząsnął się ze zdziwienia, zapewnił ją, że jeśli tylko nadarzy się odpowiednia ku temu okazja, zaprosi ją do Cusco.

– Gdybyś jednak przypadkiem zapomniał o tej obietnicy, przypomnę ci ją – zachichotała.

Podczas tej rozmowy Tadeusz obserwował kątem oka doktora od fizyki jądrowej, bo zdawało mu się, że ten oszczędny zazwyczaj w słowach człowiek był mocno zainteresowany prowadzoną dyskusją. Polskiego badacza dziwiło przede wszystkim to, dlaczego taki pasjonat zaginionych cywilizacji prawie wcale nie wypowiada się na temat niezwykle intrygujących tajemniczych kamiennych ruin rozrzuconych w okolicznych górach. Dlaczego on się tak zachowuje? Aby zrozumieć motywy jego postępowania, Tadeusz postanowił baczniej mu się przyglądać.

Rozrzucone bezładnie resztki megalitycznych budowli zdradzały, że gdzieś w pobliżu musiały zalegać jakieś większe ruiny. Na płaskowyżu ich jednak nie znaleziono. Badacze mieli nadzieję, że szczęśliwym trafem natkną się na nie jeszcze przed Leymebambą na opadających stokach górskich porośniętych przez las mglisty.

Bosque nublado był po wschodniej stronie grzbietu jeszcze trudniejszy do przebycia niż od strony rzeki Maranon; trzeba było zmierzyć się tutaj nie tylko z owijającymi się wokół głów, karków, rąk, tułowi i nóg pnączami – obezwładniająca duchota i chmary kąsających owadów, lgnących do spoconych ciał niczym muchy na lep, były jeszcze większym utrapieniem. Początkowo te natrętne moskity i przeróżne muszki drażniły wędrowców, później jednak, gdy od ukąszeń tego owadziego bractwa opuchły im twarze, powieki, uszy i dłonie, przestali zwracać na nie większą uwagę.

Tadeusz w głębi duszy martwił się o Julię. Żal mu jej było, kiedy spoglądał na jej opłakany wygląd; na brudny od błota i przepocony ubiór, na bąble pokrywające gęsto umazaną twarz, szyję i dłonie, na wyzierające z oczu zmęczenie. Nie skarżyła się co prawda na trudy tej katorżniczej wędrówki i nie okazywała zniechęcenia do dalszej podróży, przemierzając jednak ten mroczny las, musiała przeżywać katusze podobne do tych, jakie trapiły pozostałych uczestników wyprawy. Jej zawziętość i wytrwałość były godne podziwu.

Prawdziwą drogą przez mękę było pokonywanie ostrych, nasączonych wilgocią skarp. Pierwszy przekonał się o tym Bob, który szedł na czele pochodu, prowadząc za sobą parę mułów i konia. Na jednym z takich zboczy jego objuczone czworonogi ześlizgnęły się nagle wiele metrów w dół. Antropolog, próbując je ratować, pognał za nimi, krzycząc wniebogłosy. Po kilku jednak krokach stracił równowagę, upadł na bok i poszusował w dół niczym bobsleista. Nie wiadomo, jakim cudem udawało mu się w czasie tego szalonego slalomu omijać rosnące na skarpie drzewa. Cała ta scena zawierała w sobie zarówno elementy grozy, jak i komizmu.

– Przygotować liny! – wrzasnął zdenerwowany Foreman. – Musimy za wszelką cenę ratować konia i muły!

– A Boba zostawimy na dole? – żartowała Julia, rozbawiona widokiem pędzącego w dół antropologa.

– Taki olbrzym musi sam się wygramolić – odparł jej ojciec. – Dla niego nie ma odpowiedniej liny.

– No to do roboty! – krzyknął Bronson. – Zejdźmy na dół!

Na szczęście ani czworonogom, ani pobladłemu ze strachu antropologowi nic poważnego się nie przytrafiło.

– Jak to możliwe, Bob, że jesteś cały?! – zdumiał się Tadeusz, spoglądając na antropologa. – Byłem pewien, że roztrzaskasz się o te drzewa!

– Lecąc w dół, odmawiałem zdrowaśkę – zaśmiał się Bob. – To chyba mnie uratowało.

– Jak trwoga to do Boga! – zażartował inżynier. – No, to bierzmy się do roboty!

Wyciąganie konia i mułów z bagażami zajęło badaczom dużo czasu i kosztowało ich niemało sił. Kiedy w końcu się to udało, trzeba było tak jednego, jak i drugiego muła na nowo objuczyć. Najpierw założono im na oczy płachtę, potem ułożono na ich grzbietach ładunek, nie mógł on jednak kaleczyć skóry zwierzęcia i musiał być mocno przytroczony do grzbietu za pomocą sznurów.

Kiedy uporano się z jednym i drugim mułem, zdjęto im z oczu płachty i wprowadzono je do szyku na szlak.

Zdarzeń podobnych do tego opisanego powyżej przytrafiło się ekipie doktora Foremana jeszcze kilka.

Ścieżka, którą poruszali się wędrowcy, była miejscami tak zarośnięta, że momentami byli oni przekonani, iż nie poradzą sobie z usuwaniem skłębionej roślinności za pomocą samych tylko maczet. Kiedy udawało się w końcu pokonywać zmęczenie i zniechęcenie, ruszali dalej. Na szczęście do Leymebamby, miejscowości, w której zaplanowano kilkudniowy odpoczynek, było już niedaleko. Mocno utrudzeni badacze marzyli już o błogim wypoczynku. Po morderczej eksploracji trzeba się było zrelaksować i nabrać sił przed drugim etapem terenowych badań, który w ocenie metyskich przewodników miał być znacznie bardziej wyczerpujący od pierwszego.

Pod koniec lipca, w sobotnie południe, podróżnicy byli już tylko o jeden dzień marszu od Leymebamby. Po obiedzie, gdy zbierano się do dalszej drogi, jeden z Metysów dał znak, aby przerwać przygotowania do wymarszu.

– Tam są ruiny! – oznajmił głośno, wskazując na prawo od siebie, w stronę widocznych wśród zarośli kopuł porośniętych krzewami i małymi drzewami. – Tak, to są ruiny, Przypominam sobie to miejsce!

Zaskoczony tą wiadomością kierownik wyprawy natychmiast zarządził postój.

– Jeśli to prawda, dzisiaj już dalej nie pójdziemy. Rozbijemy obóz tutaj – zdecydował. – Najpierw jednak musimy rzucić okiem na te kamienie.

Rozjuczono konie i muły i uwiązano je do drzew. Na sygnał dany przez Foremana ruszono w stronę ruin. Po chwili spomiędzy drzew dobiegał świst maczet, którymi wyrąbywano przejście do wskazanego przez peruwiańskiego chłopa miejsca.

Juan zatrzymał się przy pionowej, wysokiej na kilka metrów kamiennej ścianie prawie w całości zamaskowanej zielonym kobiercem. Oparł się o nią i powiedział, że to są te ruiny prastarej budowli.

– Jesteś pewien, że są to ruiny? – pytał z niedowierzaniem Foreman.

Metys zapewniał, że dwa lata wcześniej był w tym miejscu ze swoimi krewnymi.

Wszyscy bez wyjątku wzięli w ręce siekiery, maczety i szpadle i przystąpili do usuwania gęstych zarośli. Stopniowo oczom badaczy zaczęły się ukazywać fragmenty budowli z dobrze ociosanego i perfekcyjnie ułożonego kamienia.

Po upływie pół godziny Foreman podjął decyzję o przerwaniu pracy.

– Na dzisiaj starczy. Pojutrze rozpoczniemy na dobre w tym miejscu wstępne badania. Mam nadzieję, że w ciągu dwóch, trzech dni dokonamy ogólnego rozpoznania tego stanowiska, dopiero potem powędrujemy do Leymebamby.

Podróżnicy rozłożyli się obozem obok przypominających kształtem rotundę ruin. Sobotnie popołudnie i całą niedzielę przeznaczono na odpoczynek przerywany pobieżną lustracją terenu.

W niedzielne popołudnie, w czasie gdy inżynier Bronson i trzej pozostali Amerykanie zajęci byli badaniem gruntu w niższych partiach górskiego zbocza, Tadeusz z Julią wspięli się na jeden z płaskich szczytów Kordyliery Cala Cala, gdzie w zupełnej ciszy rozkoszowali się wspaniałymi widokami bezludnych gór ciągnących się aż po horyzont. Milczenie pierwsza przerwała Julia.

– Mogłabym tak stać w tym cudownym miejscu bez końca – powiedziała upojona radością.

Na pytające spojrzenie Tadeusza odpowiedziała, że właśnie teraz czuje się szczęśliwa jak nigdy dotąd.

– A to dlaczego? – udawał zdziwienie Tadeusz. – To te zachwycające widoki są powodem twego szczęścia?

Zanim Julia zdecydowała się odpowiedzieć na to pytanie, jeszcze przez jakiś czas kontemplowała w skupieniu otaczającą ich przyrodę. Gdy odwróciła się w stronę Tadeusza, na jej twarzy pojawił się zagadkowy słodki uśmiech. Potem podeszła do niego i ujęła go za ramię.

– Powiedz mi, Ted, czy lubisz moje towarzystwo? – zapytała go poważnie, dziwnie drżącym głosem, spoglądając mu głęboko w oczy. – Co czujesz, kiedy jesteś przy mnie?

Pytania te wprawiły Tadeusza w niemałe zakłopotanie. Oczywiście chciałby od razu jej powiedzieć, że nie tylko bardzo ją lubi, ale wręcz ubóstwia. Nie miał jednak dosyć odwagi, aby jej to zdradzić. Zrobiłby to, gdyby nie miał nic do ukrycia ze swojej przeszłości. Ale przecież ma, bo w jego życiu była już Mariola. Musiałby najpierw przyznać się do tego, że kiedyś kochał do szaleństwa inną cudowną dziewczynę. Musiałby także powiedzieć jej, że ożenił się z nią tuż przed jej śmiercią. Bał się jednak wtajemniczyć w to Julię, bo nie miał pewności, czy przypadkiem nie zrazi jej tym do siebie. Wodząc wzrokiem po odległych szczytach, zastanawiał się, jak wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji.

– Lubię cię bardzo, Julio – udzielił w końcu dyplomatycznej odpowiedzi. – Jesteś wspaniałą kobietą.

Wyraz twarzy dziewczyny wskazywał, że spodziewała się innej odpowiedzi; nie na takie wyznanie czekała.

– Chyba nie powiedziałeś mi tego, co naprawdę czujesz – przemówiła nieco zawiedziona, po dłuższym milczeniu, unikając jego spojrzenia. – Czyżby brakowało ci odwagi?

– Masz rację, będę musiał powiedzieć ci coś ważnego – przyznał. – Ale nie teraz, daj mi trochę czasu.

– Oczywiście, ale liczę na to, że zrobisz to niebawem. – Dodawała mu odwagi, uśmiechając się przeuroczo. – A teraz wracajmy do obozu.

Tej nocy Tadeusz długo nie mógł zasnąć. Wracał pamięcią do ostatnich dni spędzonych przy łóżku umierającej Marioli. Kiedy kilka dni przed jej śmiercią zapytał ją o jej szczególne życzenie, usłyszał w odpowiedzi, że chciałaby przed odejściem z tego świata zostać jego żoną. Przyrzekł, że spełni tę prośbę. Jeszcze tego samego dnia powiadomił o tym swoich i jej rodziców i poprosił księdza o udzielenie im ślubu. Odbył się on dwa dni później. Krótko potem Mariola odeszła do wieczności. Kiedy umierała, Tadeusz przyrzekł jej, że nigdy nie zwiąże się z żadną inną kobietą. Mariola po wysłuchaniu tych słów pokręciła przecząco głową, nie zdążyła już jednak nic powiedzieć. Teraz głowił się, co takiego chciała mu wtedy przekazać. Nie miał pewności, czy ma moralne prawo do wyznania miłości Julii, skoro złożył przysięgę wierności Marioli na zawsze. A może, potrząsając głową, Mariola pragnęła wyrazić, że nie zgadza się na tak niedorzeczną przysięgę? Rozmyślając o tym, w końcu zasnął.

Krótko potem miał dziwny, jakby realistyczny sen. Śniło mu się, że na łące pełnej soczystej zieleni, pośród której rosły kwiaty tak cudowne, że ich piękna nie można było wyrazić ludzkimi słowami, przechadzała się Mariola. Na jej uśmiechniętej twarzy malowało się niepojęte szczęście. Nagle zwróciła się w jego stronę.

– Widzisz, mój kochany, dotrzymałam słowa. Jestem już w raju. Tutaj jest cudownie, tak dobrze, że nie jestem w stanie ci tego dokładnie opisać. Ale ty musisz zadbać o siebie, bo długa jeszcze przed tobą i wyboista droga, zanim w końcu tutaj dotrzesz. Nie możesz iść sam przez życie. Sam nie dasz rady! Ktoś ci będzie towarzyszył w twojej trudnej życiowej wędrówce. Popatrz!

Wskazała za siebie. Po drugiej stronie, poza łąką, stała młoda, zasmucona kobieta. Po chwili Tadeusz rozpoznał w niej Julię.

– To ona będzie ci towarzyszyć w trudach twojego życia – powiedziała ciągle przepełniona szczęściem Mariola. – A ty musisz dbać o nią tak, jak dbałeś o mnie. Obiecasz mi to?

Kiedy skinął głową, że zgadza się spełnić tę prośbę, na twarzy Julii pojawił się uśmiech. W tej samej chwili przepadła gdzieś cudowna łączka razem z Mariolą, a w jej miejsce pojawił się wielki, bardzo wysoki podwójny mur. Między tą jego częścią, przy której stał Tadeusz, a tą, która przylegała do niebiańskiej, nieopisanej w swym bogactwie i swej urodzie krainy, była przestrzeń wypełniona ludźmi zmagającymi się z trudami codziennego życia. W tej przestrzeni uwijała się również zapracowana i mocno zmęczona Julia. I znów pojawiła się Mariola, tym razem ponad murem, pokazując Tadeuszowi, że ma iść w stronę Julii. Kiedy ten zbliżył się do muru, odkrył ze zdziwieniem, że nie ma w nim żadnej bramy ani innego przejścia. Chodził przy nim cały dzień, ale nie był w stanie przejść na jego drugą stronę.

Wieczorem usiadł zmęczony i zapłakał. „Jak mam spełnić prośbę Marioli, skoro nigdzie nie ma przejścia na drugą stronę tego ogromnego muru? A przecież dałem jej słowo, że odszukam Julię i się nią zaopiekuję. Jak mam to zrobić?” – myślał niepocieszony w tym swoim śnie. Po pewnym czasie – tym razem jej nie widząc – znów usłyszał głos Marioli, która przynaglała go do poszukiwania przejścia na drugą stronę muru. Chciał jej powiedzieć, że nie ma takiego przejścia, ona jednak go uprzedziła, mówiąc tym razem zniecierpliwionym głosem:

– Odrzuć od siebie tę niedorzeczną przysięgę, tylko w ten sposób znajdziesz drogę do szczęścia, które ci się należy.

W tym momencie Tadeusz zbudził się i zaczął rozmyślać nad znaczeniem tego niezwykłego snu. W końcu doszedł do wniosku, że był on wyraźnym znakiem wskazującym, iż przysięga złożona Marioli w chwili jej śmierci była niewiążąca, a swoje szczęście musi odnaleźć przy Julii.

Kiedy następnego dnia z rana rzucił okiem na Julię, zdawało mu się, że była ona bardzo podobna do tej Julii z jego snu – na jej radosnym zazwyczaj obliczu gościł teraz smutek.

„Muszę zrobić wszystko, aby ją uszczęśliwić” – postanowił sobie. „I muszę zrobić to jak najszybciej”.

W środę około ósmej rano badacze wyruszyli w stronę Leymebamby. Sześć godzin później zameldowali się w tej miejscowości u niejakiego Jose Cabrery, znajomego Metysów. Teraz mieli przed sobą trzy dni na odpoczynek i na wzmocnienie nadwyrężonych sił.

Rozdział IIIFizyk jądrowy

W Leymebambie zamieniono konie na muły wierzchowe, gdyż słabo rozpoznany, wybitnie trudny górski teren na wschód od rzeki Utcubamba, gdzie zamierzano prowadzić dalsze poszukiwania, był pozbawiony utartych szlaków. Konie byłyby tam tylko niepotrzebnym obciążeniem utrudniającym prowadzenie badań.

Po opuszczeniu Leymebamby ekipa Foremana skierowała się na wschód, w stronę rzeki Huallaga. Przez prawie tydzień pokonywano z mozołem zbocza, wierzchowiny i doliny Kordyliery Środkowej, szukając niezwykłych ruin. Metysi zapewniali, że to właśnie w tym rejonie odkryli zarośnięte bujną tropikalną roślinnością tajemnicze miasta.

– W jednym z nich moi krewni znaleźli to złoto, o którym wam już mówiliśmy – przypomnieli gringos. – Może tym razem my znajdziemy tam skarb?

Foreman natychmiast zganił przewodników, przypominając im, że zostali wynajęci po to, aby zaprowadzić badaczy do ruin i zapewnić im bezpieczne poruszanie się w terenie podczas badań, a nie na poszukiwanie skarbów.

– Pamiętajcie, za co wam płacimy. Umówiliście się przecież z nami, że za ustaloną kwotę zaprowadzicie nas do ruin.

Po reprymendzie udzielonej przez kierownika Metysi początkowo mamrotali coś z niezadowoleniem pod nosem, potem jednak ucichli i całą swoją uwagę skupili na ginącym wśród zarośli szlaku.

W piątkowe popołudnie wyprawa dotarła wreszcie w rejon opisywany przez przewodników. Wokół miejsca, które wybrano na obóz, nie było widać większych ruin, jednakże Metysi byli przekonani, że znajdują się one gdzieś niedaleko.

Wieczorem, kiedy Tadeusz zajęty był rozpakowywaniem swoich bagaży, do jego namiotu niepostrzeżenie weszła Julia. Mężczyzna uświadomił sobie jej obecność dopiero wówczas, gdy usłyszał jej głos.

– Halo, Ted, mogę wejść na chwilę? – zapytała ściszonym tonem. – Chciałabym z tobą porozmawiać.

– Ależ tak, proszę – odpowiedział zaskoczony jej obecnością. – Muszę w końcu zdradzić ci tę moją tajemnicę.

– Zdecydowałeś się już na to? – Na twarzy Julii malowało się zdziwienie. – Na pewno?

– Tak, muszę ci to powiedzieć właśnie teraz.

Zanim jednak wyjawił jej sekret o swoich relacjach z Mariolą, zdecydował się najpierw wyznać, jak bardzo mu się podoba.

Oblicze Julii oblało się rumieńcem.

– Mam ci dużo do powiedzenia, ale zrobię to dopiero wówczas, gdy ty odpowiesz mi na jedno ważne pytanie – oznajmił nieco spięty. – Chcesz je usłyszeć?

– Jestem gotowa – odparła podekscytowana. – Pytaj.

– Czy… zależy ci na… mnie? – wydusił z siebie.

– Tak, i to bardzo – wyznała bez namysłu. – Bardzo mi na tobie zależy.

– A jeśli zdradzę ci, że była już w moim życiu kobieta, którą kochałem, nie odwrócisz się ode mnie?

Na jakiś czas Julia zamilkła; najwidoczniej musiała zmierzyć się z zaskakującą wiadomością przekazaną przez mężczyznę, który zawładnął jej sercem.

Tadeusz z wypiekami na twarzy czekał na odpowiedź, która mogła w decydujący sposób zmienić jego dalsze życie. Kiedy w końcu Julia uporała się z nowiną przekazaną przez Tadeusza, podeszła do niego tak blisko, że poczuł na sobie jej oddech. Ujęła go za ręce i spojrzała mu głęboko w oczy.

– Nie odwrócę się od ciebie, bo cię kocham – szepnęła. – I wiem, że ty mnie także kochasz!

– To prawda! – przytaknął. – To prawda.

Po tym wyznaniu przylgnęli do siebie; upojeni szczęściem zapomnieli na chwilę o całym świecie. Trwaliby tak aż do samego rana, gdyby nie podejrzane przytłumione odgłosy dolatujące gdzieś z oddali, od strony lasu. Tadeusz z Julią byli pewni, że były to męskie nawoływania. Nie mogły one pochodzić od nikogo z obozu, bo wszyscy Amerykanie znajdowali się akurat w namiocie ojca Julii, gdzie świętowali razem z nim jego pięćdziesiąte urodziny, a metyscy przewodnicy wylegiwali się na swych derkach przy ognisku.

– To na pewno ktoś obcy – szepnął zaniepokojony Tadeusz. – Ktoś kręci się w pobliżu obozu.

– Ale kto włóczyłby się po nocy w takiej głuszy? – dziwiła się wystraszona Julia. – Kto to może być?

– Nie wiem, ale jeśli są to huaqueros albo, co nie daj Boże, zwykli bandyci, możemy mieć niemały problem i dlatego musimy zachować nadzwyczajną ostrożność – odparł Tadeusz. – Idziemy poinformować o tym twojego ojca.

Po wyjściu z namiotu postawili najpierw na nogi drzemiących Metysów, aby po chwili wejść do namiotu Foremana. Kiedy opowiedzieli pozostałym Amerykanom o tym, co chwilę wcześniej usłyszeli, ci odrzekli zgodnie, że do ich uszu nie dobiegły żadne tajemnicze krzyki czy nawoływania.

– Mogły to być odgłosy zwierzyny – usiłował ich uspokoić Armstrong. – Kto o północy wałęsałby się po tych górach i na dodatek zachowywałby się tak nieroztropnie?

– Słyszeliśmy wyraźnie te odgłosy – upierał się przy swoim Tadeusz. – Były to ludzkie krzyki i rozmowy.

– Nie warto zaprzątać sobie tym głowy, jesteśmy przecież w tropikalnym lesie. – Foreman machnął ręką. – Tutaj wieczorami i nocą słyszy się różne dźwięki i odgłosy, a niektóre z nich przypominają do złudzenia ludzką mowę.

– Uwierz nam, tato, to na pewno były ludzkie nawoływania – próbowała przekonać go Julia. – Musimy od tej chwili zachować szczególną czujność.

Młodego Polaka i córkę Foremana poparli Bronson i Bob.

– A jeśli oni mają rację? – inżynier skierował to pytanie w stronę Armstronga. – Nigdy nie wiadomo, co może się tutaj wydarzyć. – Nie wykluczał on jeszcze gorszej możliwości: – Tym bardziej że w tych górach kryją się podobno partyzanci z Sendero Luminoso – dodał.

W końcu Foreman dał się przekonać, aby wzmocnić straże, po czym skinął na Armstronga i Boba i wyszedł z nimi na zewnątrz. Najpierw zatrzymali się przy ognisku, nakazując przewodnikom zmniejszenie płomienia, potem stanęli obok pustego namiotu Tadeusza, gdzie przez kilka dobrych chwil rozmawiali półgłosem.

Po powrocie wyraźnie zafrasowany Foreman zwrócił się do Julii i dwóch pozostałych badaczy:

– Musimy wtajemniczyć was w pewną sprawę związaną z tą wyprawą – rozpoczął, powoli ważąc każde słowo. – Przyjechaliśmy tutaj nie tylko po to, aby poszukiwać ruin Chachapoyas.

Mówiąc to, badał uważnie wzrokiem wyraz twarzy swojej córki, Tadeusza i Bronsona. Po chwili zdradził im, że te ruiny są tylko zmyślonym pretekstem ukrywającym prawdziwy cel wyprawy.

– O czym ty mówisz? – oburzył się Bronson. – Co chcesz przez to powiedzieć?

– Dowiesz się tego później – wyjaśnił osłupiałemu przyjacielowi archeolog. – Teraz całą naszą uwagę musimy skupić na właściwym zabezpieczeniu obozu.

Nie mniej oszołomieni zachowaniem Foremana byli jego córka i Tadeusz. Jeszcze przed chwilą doktor udawał przecież, że nic im nie grozi, a tu nagle daje do zrozumienia, że prowadzi z Armstrongiem i Bobem jakąś szczególnie ważną i niebezpieczną misję. Dlaczego wcześniej ich w to nie wtajemniczył?

Zdenerwowana Julia podeszła do ojca i zażądała, aby zdradził jej cel tej wyprawy. Ten odpowiedział wykrętnie, że nie ma na to teraz czasu i wskazując na Armstronga, oświadczył, że od tej chwili on będzie przewodniczył.

– Może macie rację, że gdzieś koło nas kręcą się jakieś szumowiny. Jeśli to prawda, musimy przygotować się do odparcia ataku – zwrócił się do Tadeusza i Julii. – A ja nie nadaję się na dowódcę zbrojnego oddziału i dlatego, jeśli nam życie miłe, musimy bezwzględnie słuchać poleceń człowieka sprawdzonego w boju.

„Kim jest ten człowiek?” – dziwił się Tadeusz, spoglądając na Armstronga. „Czy tylko zwykłym uczonym?” Na początku wyprawy usłyszał on od Bronsona, że to fizyk jądrowy z tytułem doktora, którego szczególną pasją są zaginione cywilizacje. Od lat jeździ po całym świecie, szukając starożytnych artefaktów. Podobno znalazł ich już niemało, ale Bronson nie miał najmniejszego pojęcia, jakie to były znaleziska i komu je przekazuje.

Tadeusza szczególnie intrygowało pytanie, dlaczego w tak niebezpiecznym momencie Foreman zrzekł się kierownictwa na rzecz tego człowieka i dał im do zrozumienia, że to właśnie on nadaje się na wodza w skrajnie niebezpiecznych sytuacjach.

Armstrong w okamgnieniu ze spokojnego, sprawiającego wrażenie ślamazarnego człowieka przemienił się w energicznego oficera dowodzącego oddziałem komandosów.

– Musimy natychmiast przygotować się na konfrontację z ludźmi spod ciemnej gwiazdy – oznajmił Tadeuszowi i Bronsonowi. – Dlatego zabieram panów do mojego namiotu. Proszę za mną!

Zanim oddalił się z nimi, Julia zapytała go zaskoczona, dlaczego także jej nie zabiera ze sobą.

– Ty pójdziesz ze swoim ojcem do waszego namiotu – nakazał jej. – Tam dowiesz się, o co mnie i jemu chodzi.

W namiocie Armstronga w oczy rzucał się jego wielki plecak. Tadeusz już wcześniej zastanawiał się, dlaczego ten ekwipunek jest dwa razy większy od bagaży pozostałych badaczy. Myślał sobie wówczas, że człowiek ten nosi ze sobą – być może – znacznie więcej rzeczy osobistych, bo zwyczajnie ma taką potrzebę. Nie podejrzewał, że w tym plecaku może się kryć coś zgoła innego.

Intrygującą Tadeusza – a chyba i pozostałych badaczy – zagadkę rozwiązał sam właściciel tego ekwipażu.

Po wejściu do namiotu fizyk jądrowy zbliżył się do plecaka i pochylając się nad nim – ku zdziwieniu Tadeusza i inżyniera – wyciągnął z jego wnętrza trzy duże humidory, każdy wielkości pudła do męskiego obuwia. Położył je na materacu i oświetlił latarką. Na pierwszy rzut oka zdawało się Bronsonowi i Tadeuszowi, że to pakunki wypełnione cygarami.

– Czy w tych pudłach na pewno znajdują się cygara? – zaśmiał się tajemniczo fizyk, wskazując na przyklejone etykiety.

Jego rozmówcy wzruszyli ramionami, dając do zrozumienia, że nie mają pewności, czy tak rzeczywiście jest.

– Skoro zadaje pan tak przewrotne pytanie, można byłoby sądzić, że nie ma w nich cygar – odparł po chwili inżynier. – Czy się mylę?

– Skąd takie przypuszczenie? – zapytał doktor od fizyki jądrowej, otwierając jedno z pudeł.

Wbrew przypuszczeniu inżyniera humidor był jednak po brzegi wypełniony klasycznymi kubańskimi cygarami.

Chwilę później Armstrong otworzył dwa następne pudła. Także w nich na wierzchu było widać cygara. Poprosił teraz Tadeusza, aby wziął do ręki pierwsze z pudeł i oszacował jego wagę. Polski badacz trzymał je jakiś czas na dłoni, zastanawiając się nad tym, ile też może ono ważyć.

– Myślę, że to gdzieś około dwa i pół kilograma – odpowiedział dosyć niepewnie.

– Ma pan rację. Ten humidor z zawartością waży niecałe dwa i pół kilograma – zgodził się z nim Armstrong. – Zapalicie, panowie?

Ani jeden, ani drugi jego rozmówca nie zatruwał się nigdy nikotyną, dlatego też odmówili jak na komendę.

– No cóż, nie każdy musi palić – powiedział fizyk, wyraźnie czymś rozbawiony. – Ale ja sobie zapalę.

Zapalił zapałkę i podpalił nią cygaro. Po chwili namiot wypełnił się charakterystycznym zapachem roznoszonym przez kłęby dymu; przez jakiś czas tajemniczy badacz delektował się z lubością trującymi oparami, śmiejąc się ciągle pod nosem.

Inżynier sprawiał wrażenie mocno poirytowanego. Nie uszło to uwadze Armstronga.

– Co pana tak męczy? – zapytał, puszczając z ust ostatnie kłęby dymu. – Czy pan się czegoś obawia?

– Nie mogę zrozumieć, o co chodzi w tej pańskiej grze – zarzucił mu Bronson. – Po co nas pan tutaj przyprowadził?

– No właśnie, po co? – wtrącił zaniepokojony na dobre Tadeusz. – W tej chwili powinniśmy myśleć o ochronie obozu, a nie rozmawiać sobie beztrosko o cygarach.

– Tym się na razie nie przejmujcie – uspokajał ich fizyk. – Jeden z naszych przewodników ciągle czuwa.

– Czuwa nad czym? – zdumiał się Bronson.

– Nad naszym bezpieczeństwem – uśmiechnął się Armstrong. – I robi to wyśmienicie.

– O kim pan mówi? O jednym z tych Metysów?

– Zgadza się, o jednym z tych Metysów.

– I jest pan pewien, że w razie zagrożenia on nas obroni? – Tadeusz osłupiał po wysłuchaniu tych wyjaśnień. – Przecież jeszcze chwilę temu spał w najlepsze ze swoimi ziomkami przy ognisku!

– A skąd ta pewność, że spał? Sprawdził to pan dokładnie?

– Tak mi się zdawało…

– Otóż to, tak się tylko zdawało. Zapewniam pana, że czuwał.

– Dlaczego w takim razie zamiast go wspomóc, rozmawiamy tutaj o bzdurach? – zapytał poirytowany Bronson.

– Nie rozmawiamy o bzdurach, zajmujemy się bardzo ważnym problemem. Ale po kolei.

Armstrong ponownie zwrócił się do Tadeusza, prosząc go, aby tym razem oszacował wagę dwóch pozostałych humidorów. Gdy ten wyraził zdanie, że ważą tyle samo co pierwszy, Amerykanin zapytał jakby od niechcenia, czy te dwa pudła też są wypełnione cygarami.

– Chyba tak, bo jak pan je otworzył, widzieliśmy w nich cygara – odparł coraz mniej rozumiejący Bronson. – Nic innego nie może tam być.

– No właśnie, zdaje się wam, panowie, że widzieliście w tych pudłach cygara. Na pewno nic więcej?

– Nie rozumiem, do czego pan zmierza – inżynier był coraz bardziej zdezorientowany. – Po co to przedstawienie?

– A po to! – Błyskawicznie palec Armstronga przylgnął do jednego z cygar z bliższego pudła i natychmiast pozostałe usunęły się na bok, ukazując jego wnętrze. Nie było w nim ani jednego cygara, był natomiast nowoczesny składany pistolet maszynowy.

Na ten widok Bronson i Tadeusz zdębieli. Na twarzy doktora fizyki jądrowej pojawił się wyraz triumfu.

– Daliście się, panowie, nabrać! – powiedział, kiwając głową. – Ale nie tylko wy.

– Ale po co ten pistolet? – zdumiał się Tadeusz. – Dla nas?

– Tak, dla was, zanim jednak go wam przekażę, jeszcze trochę się pobawimy.

Teraz zachęcał swoich rozmówców do otwarcia wnętrza następnego pudła. Przez kilka dobrych minut Bronson z Tadeuszem usiłowali bezskutecznie dostać się do jego środka. Na nic zdało się naciskanie, podważanie i przestawianie na boki każdego z cygar. W końcu Tadeusz wyjął z pudła kilka cygar i zaczął sprawdzać palcem znajdującą się niżej nich bibułkę. Pod nią także wyczuwał cygara.

– Czy na pewno w tym pudle są cygara? – znów zapytał prowokacyjnie Armstrong.

– Nie jestem tego do końca pewien – odpowiedział Tadeusz zgodnie z prawdą. – Ale zdaje mi się, że nie ma w nim broni.

– Nie wie pan, co w nim jest, i o to właśnie chodzi – zaśmiał się Armstrong. – Prawie każdy inny człowiek na pańskim miejscu byłby przekonany, że są w nim cygara.

– Może tak…

Armstrong podszedł do Tadeusza, ułożył wyciągnięte przez niego cygara na swoje miejsca, obrócił pudło i przyłożył palec do cygara leżącego w jego prawym rogu. Pudło natychmiast się otworzyło, ukazując następny pistolet, bliźniaczo podobny do pierwszego.

– A jednak pistolet! – krzyknął cicho zaskoczony Tadeusz. – A byłem niemalże pewien, że są w nim cygara.

Bronson kręcił z wrażenia głową, powtarzając: to niesamowite, to niesamowite…

– A teraz przechodzimy do sedna sprawy – przerwał mu promieniejący Armstrong. – Pora zdradzić wam, panowie, kilka niezwykle ważnych kwestii związanych z naszą wyprawą.

Fizyk przypomniał, że oficjalnym celem wyprawy kierowanej przez doktora Foremana było, jak już wcześniej powiedziano, poszukiwanie ruin budowli wykonanych przez tajemniczy lud Chachapoyas. Pozyskano na nią środki od kilku amerykańskich organizacji, które zastrzegły sobie, że jej owocem ma być film traktujący o tych przedziwnych ruinach i co najmniej jedna książka popularnonaukowa. Początkowo zakładano, że w skład ekspedycji wejdzie trzech, maksymalnie czterech Amerykanów i kilku peruwiańskich przewodników. Kiedy Foreman przygotowywał się z Bobem i Armstrongiem do wyjazdu do Ameryki Południowej, nieoczekiwanie chęć wyjazdu z nimi wyraziła także Julia. Ojciec odwodził ją jakiś czas od tego pomysłu, tłumacząc, że jest to wyprawa zbyt niebezpieczna dla kobiety, w końcu jej jednak uległ. Dwa tygodnie przed wyjazdem do Peru Foreman nieoczekiwanie zaproponował udział w ekspedycji Bronsonowi i towarzyszącemu mu od dwóch miesięcy w jego podróżach badawczych po okolicach Cusco młodemu polskiemu badaczowi.

– Ale o tym, panowie, już wiecie – mówił Armstrong. – Teraz muszę wam zdradzić niezwykle ważny sekret związany z naszą wyprawą.

Okazało się, że od wielu już lat ten amerykański doktor od fizyki jądrowej badał zagadkowe ruiny w różnych częściach świata. Kilkanaście lat temu poznał doktora Foremana, z którym odbył potem kilka ciekawych wypraw. Nieraz się zdarzało, że penetrując starodawne ruiny, natknęli się na bardzo cenne artefakty. Za każdym razem mieli dylemat, czy przekazać je instytucjom naukowym danego kraju, czy raczej zabrać ze sobą do Stanów Zjednoczonych, aby tam sprzedać je korzystnie prywatnym anonimowym kolekcjonerom, a pozyskane w ten sposób pieniądze przekazać na cele charytatywne i na rozwój nauki. I za każdym razem decydowali się na to drugie rozwiązanie. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że łamią prawo. Liczyli się też z możliwością wpadki podczas kontroli, tym się jednak zbytnio nie przejmowali, bo mieli dużo pieniędzy, a te stwarzają przecież niesamowite możliwości. Bali się czego innego – podobnych do nich obieżyświatów, którzy poszukiwali skarbów, było niemało; i nie każdy z nich był pokojowo usposobiony. Niecałe dziesięć lat temu, penetrując ruiny Majów w Gwatemali, o mały włos nie stracili głów z rąk świetnie uzbrojonych bandytów. Tylko cudem uszli z życiem. Po tej przygodzie postanowili, że na każdą następną wyprawę wyruszą z dobrą bronią. I była to właściwa decyzja, bo w następnych latach znaleźli się kilka razy w podobnych tarapatach.