American Idiot's. Tom 2. Ray - Paulina Jurga - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

American Idiot's. Tom 2. Ray ebook i audiobook

Jurga Paulina

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

1146 osób interesuje się tą książką

Opis

Niekiedy pewne wydarzenia zmieniają całe nasze życie. Tak samo było z Rayem, który przez bolesne doświadczenia narodził się na nowo – zarówno fizycznie, jak i mentalnie.

Ale o przeszłości nie da się tak łatwo zapomnieć, a zemsta najlepiej smakuje na zimno. Choć czasem miewa gorzki posmak. Ray w wyniku konfliktu z przełożonym zmuszony jest przeprowadzić się do San Francisco, gdzie mieszka jego siostra Roxanne. Gdy się wydaje, że najgorsze już za nim, przy wjeździe do miasta potrąca na pasach dziewczynę.

Hope jest tancerką z mnóstwem planów na przyszłość. Jednak wszystkie one przestają mieć znaczenie, gdy będzie walczyć o życie, a potem o powrót do sprawności.

I jedyną pozytywną rzeczą w tej całej historii jest Ray, przystojny strażak, który udzielił jej pierwszej pomocy. I przy którym serce Hope zaczyna szybciej bić. Oboje szybko znajdują nić porozumienia i stają się sobie bliscy, jednak ich relacja staje pod znakiem zapytania, gdy dziewczyna dowiaduje się prawdy o wypadku.

Czy oboje zdołają uratować to, co ich łączy?

A może los zdecydował już za nich?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 59 min

Rok wydania: 2025

Lektor: paulina jurga

Oceny
4,7 (38 ocen)
32
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miron700

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia, wciąga od pierwszej strony, dla mnie jeszcze lepsza niż Luke. Polecam całą serię!
80
MistrzManifestacji9

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna, przyjemna. Już czekam na 3 część 🥰😍
60
Margaret-862
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Super 🤩, już nie mogę się doczekać 3 części.
50
marynioka2

Nie oderwiesz się od lektury

swietna ksiazka czekam na kolejne części ❤️❤️❤️
40
Rysiarys

Nie oderwiesz się od lektury

Miło się sluchalo, bardzo dobry lektor.
40



*SEKS-MISJA*

Arizona Rivers nie spuszczała ze mnie spojrzenia przez całą pasterkę. Ta sama Arizona, która pięć lat temu patrzyła na mnie z taką pogardą, jakbym był trędowaty. Ta sama Arizona, której największą rozrywką było poniżanie otyłego, nieśmiałego Raymonda Knoxa. Ta sama, której przyklaskiwała reszta klonów z drużyny cheerleaderek. Ta sama, która podburzyła drużynę futbolową do urządzenia mi Marszu Szydery po balu Homecoming2. Brzmi dumnie, co nie? Zwłaszcza kiedy wszystkie roczniki od dziesiątej klasy wzwyż skandują twoje imię i nazwisko, a twoja pierwsza miłość stoi na czele i się śmieje. A ty kroczysz między nimi nago, zbierając po drodze porozrzucane części swojej garderoby.

Wszystko dlatego, że… się w niej zakochałem.

Co nie było trudne. Arizona to spełnienie marzeń każdego nastolatka. Nawet – a może zwłaszcza – takiego grubasa, jakim wtedy byłem. Figura jak marzenie, długie blond włosy, piwne oczy i twarz anioła. CHEERLEADERKA! Nie wiem, co mnie podkusiło – może wierzyłem, że zobaczy we mnie coś więcej niż grubego frajera z piegowatą twarzą? W domu zawsze mi powtarzano, że liczy się to, co mamy w głowie, nie wygląd zewnętrzny.

Na odwagę zdobyłem się w dziesiątej klasie i zaprosiłem ją na wrześniowy bal. Zgodziła się, a ja, pijany szczęściem, nie podejrzewałem, że to początek mojego koszmaru. Horroru, który zapewne skończyłby się tragicznie rok później, pewnego listopadowego popołudnia, kiedy to w obliczu bezsilności spowodowanej bullyingiem i wykluczeniem ze społeczności szkolnej postanowiłem skutecznie położyć wszystkiemu kres. Nikt nie chciał ze mną trzymać, a ja wstydząc się całej tej sytuacji, wszystko dusiłem w sobie. Aż pękłem.

Tory kolejowe w dzielnicy Kensington wydawały mi się wówczas idealnym rozwiązaniem moich problemów. Tyle że Bóg miał dla mnie zupełnie inny plan. A wykonawcą jego woli okazał się emerytowany strażak, który dziwnym trafem akurat w tamtej okolicy spacerował z psem.

Kolejne miesiące pamiętam jak przez mgłę. Trafiłem do ośrodka terapeutycznego VisionQuest Residential w Pensylwanii, gdzie w trakcie wydłużonego programu nauczania połączonego ze wsparciem psychologicznym i zdrowym trybem życia po trzech latach z wyróżnieniem zdałem GED3. Z takimi wynikami większość uczelni stała przede mną otworem, ale ja wiedziałem, co chcę robić w życiu. Wiedziałem, że po to dostałem od Boga drugą szansę i chciałem spłacić dług. Chciałem być jak ten strażak. Ratować ludzi. A że byłem mózgiem z przedmiotów ścisłych, bez problemu zdałem egzaminy do Miami Dade Fire Academy. Zmiana nawyków żywieniowych, poprawa kondycji fizycznej w czasie terapii, a potem surowy reżim w szkole strażackiej sprawiły, że początkowo nawet rodzina miała problem z przyzwyczajeniem się do nowej wersji mnie. Już nie byłem zakompleksionym otyłym nastolatkiem, teraz stałem się pewnym siebie, świadomym swoich możliwości mężczyzną. I tego, jak działam na kobiety. Należałem do facetów, za którymi oglądały się wszystkie laski. W tym także Arizona Rivers. A co najważniejsze, pięć lat poza Filly4 zaplusowało tym, że nikt z moich dawnych znajomych mnie nie rozpoznawał.

Chociaż wszyscy postrzegali mnie jako pewnego siebie chłopaka, w środku nadal drzemało pokłosie wydarzeń z nastoletnich lat. Mimo kilku lat terapii nie potrafiłem zapomnieć upokorzenia, jakiego doznałem od Arizony. Zaakceptowałem je. Pogodziłem się z nim. Przepracowałem traumę, ale poczucie niesprawiedliwości i krzywdy pozostało. Było niczym osikowy kołek wbity w serce wampira. Arizona Rivers zniszczyła wrażliwego, czułego chłopaka i stworzyła potwora, który teraz, po latach, postanowił się zemścić.

To było złe. Nie tego uczono nas w szkółce niedzielnej, do uczestnictwa w której zmuszała nas matka. Ale ten skrzywdzony nastoletni Ray wewnątrz mnie właśnie tego potrzebował. Zwłaszcza kiedy odkryłem, że dla większości przedstawicielek płci pięknej liczy się wygląd, kasa i szybki wóz. Niejednokrotnie przekonałem się, że najgorszym przypadkiem były kobiety w stałych związkach. Jakby chciały sobie udowodnić, że nadal mogą być atrakcyjne dla innego faceta.

I że potrafią go zdobyć.

No więc… dlaczego miałem wyprowadzać je z błędu?

Plan zemsty był prosty.

Dokładnie pamiętałem personalia moich oprawczyń: Mel Sanders, Ashley Brick, Samantha Downey, Natasha Bullock i Pierwsza Dama Zła, czyli Arizona Rivers. Tę zostawiłem sobie na koniec, bo po szkole średniej zrobiła sobie gap year i podróżowała ze swoim chłopakiem po Europie. Z tym samym, do ramienia którego lepiła się dziś w kościele.

O mojej sex-misji zadecydował zbieg okoliczności. Przypadkowo wpadłem na Ashley na siłowni, kiedy przyjechałem odwiedzić rodziców podczas przerwy wielkanocnej. Trzy dni – tyle mi zajęło, zanim pierwszy raz wylądowaliśmy na tylnej kanapie mojego samochodu. A potem znalazłem ją na Instgramie. Była w szczęśliwym związku. Więc postanowiłem uratować tego biedaka i umówiłem się z nią po raz kolejny. Tym razem wszystko nagrałem, po czym wysłałem materiał do jej faceta. Nietrudno było go namierzyć, oznaczała go na wszystkich zdjęciach. Kiedy filmik do niego dotarł, w końcu poczułem prawdziwą ulgę. I już wiedziałem, że to będzie moja vendetta.

Dokładnie w ten sam sposób namierzyłem pozostałe przyjaciółeczki Arizony. I każdą po kolei wabiłem w swoje sidła, kusiłem wizją upojnej nocy, a potem pieprzyłem, nagrywając z tego materiał, który… wysłałem potem do ich chłopaków. Łatwo się domyślić efektu.

No a moja satysfakcja – bezcenna. To prawda, co mówią, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Po czasie. Perfekcyjnie zaplanowana.

Po prawdzie to żal mi tych ich (byłych już) facetów. Wiedziałem, jak boli upokorzenie, a ja ich upokorzyłem. Chociaż też, jak by nie patrzeć, to uratowałem ich przed tkwieniem w związku z takimi dwulicowymi oszustkami. Czułem się, jakbym znalazł swoje powołanie.

Misję!

A w zasadzie seks-misję!

Czy byłem zatem dupkiem bez serca korzystającym z okazji do przygodnego seksu? Tak.

I było mi z tym dobrze.

We wrześniu dołączyłem do City of Miami Department of Fire-Rescue, a dokładniej do jednostki mieszczącej się przy Miami Ave. Czułem się, jakbym złapał Pana Boga za palec. Dowódcy mnie lubili, bo sumiennie wykonywałem swoje obowiązki. Ich partnerki wodziły za mną wzrokiem, ale najwyraźniej miały na tyle oleju w głowie, by nie przenosić naszej znajomości na nic ponad zdawkowe: „Cześć, Ray”. Wszystkie z wyjątkiem jednej – żony szefa straży pożarnej, Fire Chiefa Bruce’a McQuiera, który nawiasem mówiąc – jak się później okazało – był wujkiem Mel Sanders. I Sanders przypadkiem od października zaczęła dorabiać sobie w jednostce, pomagając w pracach biurowych.

Wiedziałem, że mam przejebane, w momencie kiedy Mel strzeliła mi przy wszystkich w twarz. A potem najwyraźniej opowiedziała wujkowi, do czego doprowadziłem. Na moją niekorzyść działał też fakt, że nie byłem typem, który grzecznie przyklaskiwał wszystkim decyzjom. Jeśli uważałem, że ktoś się mylił, mówiłem to prosto z mostu. A jak to w służbach bywa – dowódcy niekoniecznie cieszą się ze szczerości swoich podwładnych, dużo łatwiej przychodzi im akceptacja wazeliny wpychanej głęboko w… Niemniej w przypadku pani McQuier postanowiłem udawać, że nie dostrzegam sygnałów, jakie mi wysyła. W tamtym momencie bardziej zależało mi na pracy niż na odegraniu się na jej mężu.

Alice jednak była uparta i żywo zainteresowana pogłębieniem znajomości. Jakimś cudem zdobyła nawet mój numer telefonu. Nie powiem, imponowało mi to. Z kolei McQuier’owi od czasu rozmowy z Mel jeszcze bardziej zależało na tym, żebym zmienił jednostkę. Najlepiej na taką na drugim końcu świata. Nie mógł mnie karnie przenieść, bo swoje obowiązki wykonywałem sumiennie i nigdy się nie spóźniałem. Byłem więc subtelnie mobbingowany. Tłumaczono to oczywiście tym, że jestem świeżakiem i nie mam nic do gadania. Początkowo pokornie znosiłem nieustanne przydziały do mycia wozów czy sprzątania w remizie, ale w końcu dotarło do mnie, że to głównie moja zmiana była wysyłana do czyszczenia kanałów burzowych, wydobywania zwłok z trudno dostępnych miejsc czy gaszenia pożarów bagiennych, gdzie walczyliśmy z ogniem w towarzystwie komarów, węży i ekstremalnej wilgoci. Doszło do tego, że koledzy zaczęli się ode mnie odsuwać. Nikt nie chciał być ze mną na zmianie, bo było wiadomo, że cały oddział będzie cierpiał.

W końcu zgłosiłem sprawę do Komisarza Straży Pożarnej Miasta Miami. Pech chciał, że facet to najlepszy kumpel McQuiera. I jeśli dotychczas sądziłem, że jest źle, to się myliłem. Utrudniano mi awans, wciskano wszelkie możliwe nadgodziny, nie było weekendu, żebym nie miał służby, a urlop mogłem brać tylko w takich terminach, jakie pasowały Fire Chiefowi. Cudem udało mi się dostać wolne na dwudziesty piąty grudnia. Jeden z kumpli się nade mną zlitował i sam poszedł poprosić szefa o zamianę w grafiku. McQuier się zgodził, a ja miałem dziwne przeczucie, że wkrótce się to na mnie odbije. Chciałem jednak spędzić święta z rodziną, chociaż ten jeden dzień. Powoli naprawdę miałem tego wszystkiego dość. Byłem wyczerpany i sfrustrowany. Zaczynałem nawet rozważać zmianę jednostki, ale nie zamierzałem pozwolić mu wygrać walkowerem. Najpierw Fire Chief dostanie to, na co zasłużył. Upokarzał mnie tyle czasu, to teraz ja upokorzę jego. A seks-misja w postaci zaliczenia Alice McQuier nadawała się do tego idealnie.

Jednak najpierw: Arizona!

Wiedziałem, że to będzie idealne zwieńczenie mojej pieprzonej osobistej krucjaty, triumf w świętej wojnie z obłudnym kobiecym gatunkiem.

Numer Rivers udało mi się zdobyć po mszy z okazji Święta Dziękczynienia. Już wtedy się mną zainteresowała. Więc postanowiłem kuć żelazo, póki gorące. Kiedy nadszedł czas przyjęcia Ciała i Krwi Chrystusa, ustawiłem się tak, by stanąć dokładnie za nią w szpalerze prowadzącym do ołtarza. Chociaż z powodu moich myśli chyba nie do końca powinienem przyjmować komunię… Ech, trudno.

Wybacz mi Boże, grzeszę myślami.

Ale w słusznej sprawie – dodałem zaraz, ale wątpię, czy Go to obchodziło. Raczej wypadało mało szczere, bo ani trochę nie żałowałem. Pewnie będę się smażył w ósmym kręgu piekielnym.

Stanąłem za Arizoną. W butach na koturnie była ode mnie tylko odrobinę niższa. Pachniała czymś zmysłowym. Wiem, bo się pochyliłem i szepnąłem:

– Ktoś tu jest niegrzeczną dziewczynką… Nie odwracaj się! – dodałem zapobiegawczo. Dbałem o to, by moje usta co chwila trącały krawędź jej ucha. Drżała za każdym razem. – Widziałem, jak na mnie patrzysz. Aż mi stanął. Też mam na ciebie ochotę. Pytanie, co z tym zrobisz? – Między palce wsunąłem jej karteczkę z moim numerem telefonu i ścisnąłem lekko dłoń.

I tak jak przewidywałem, odwzajemniła uścisk.

Przez jakiś czas wysyłaliśmy do siebie krótkie wiadomości. W każdej dawałem jej wyraźny sygnał, że jestem nią zainteresowany. A ona wcale nie odrzucała moich zalotów.

*

A dziś, w kościele, robi to na bezczela, bo stoi w pierwszej ławce przyklejona do ramienia jakiegoś dryblasa. Kojarzę jego gębę, chyba grał w liceum w drużynie futbolowej. Tuli się do niego, ale to ode mnie nie odrywa spojrzenia. Ostentacyjnie obcinam ją wzrokiem od stóp do głów i unoszę brew, uśmiechając się zadziornie. To zawsze działa i nakręca laski. Arizona też się na to łapie. Robi dokładnie to, co przewidziałem. Ucieka wzrokiem, ale po chwili ponownie na mnie zerka. Nie może się powstrzymać. Wierci się. Policzki ma zaróżowione. Chwyta pukiel blond włosów i owija go sobie wokół palca, co chwila ukradkiem na mnie spoglądając. Oczy ma tak duże i śliczne, jak zapamiętałem. Coś niebezpiecznie drga mi w piersi tuż za mostkiem. Ignoruję to jednak. Unoszę odrobinę dłoń i przykładam palce do ucha, by zasygnalizować chęć rozmowy telefonicznej. Jej piwne tęczówki płoną z pożądania, a potem mruga do mnie i wyzywająco oblizuje wargi. Unoszę kącik ust i patrzę jej prosto w oczy.

Och, Arizono… Właśnie podpisałaś na siebie wyrok.

2 Homecoming – coroczna tradycja szkolna (głównie w USA) związana z powrotem absolwentów do dawnej szkoły lub uczelni. Zwykle odbywa się jesienią i obejmuje wydarzenia sportowe, parady oraz uroczysty bal. Dla wielu uczniów liceum Homecoming jest jednym z najważniejszych wydarzeń towarzyskich w roku.

3 GED – amerykański egzamin z matematyki, nauk przyrodniczych, społecznych oraz języka angielskiego, który jest równy dyplomowi ukończenia szkoły średniej.

4Filly – potoczne określenie Filadelfii, używane z dumą i czułością przez mieszkańców miasta, zwłaszcza w lokalnym slangu.

*JAK KOPCIUSZEK?*

– RAYMONDZIE! – Poirytowany głos Naczelnej Hipokrytki i Dewotki, czyli mojej matki, wyrywa mnie ze snu. Nienawidzę pełnego brzmienia swojego imienia i tylko ona tak się do mnie zwraca. – Wiesz, która jest godzina?!

– Nie, nie wiem – odpowiadam, siląc się na spokój. – Do domu zlądowałem grubo po pierwszej w nocy, mamo, bo byłem na pasterce – dodaję, bo wiem, że na wzmiankę o mszy trochę spuści z tonu.

Cholera, mam prawie dwadzieścia jeden lat. Od ponad czterech mieszkam bez rodziców, a kiedy przyjeżdżam do domu, za każdym razem czuję się, jakbym zaraz miał zostać wysłany do kąta, by klęczeć na grochu, odmawiając wszystkie tajemnice różańca.

W sumie to do rodziców chowam największą urazę. Nie otrzymałem od nich wsparcia, kiedy go najbardziej potrzebowałem. Kiedy zaczęła się moja gehenna, kilka razy prosiłem o zmianę szkoły. Matka kazała mi nie wymyślać, a ojciec rzucił, że jestem facetem i mam przestać beczeć jak baba, to przestaną mi dokuczać. Nawet to, że tamten strażak ściągnął mnie z torów, nie zrobiło na nich wrażenia. Usłyszałem, że zgrzeszyłem i powinienem przeprosić Boga, bo chciałem odebrać najcenniejszy dar – życie. Dobrze, że przy tej rozmowie obecny był psycholog. Nawet nie pytał ich o zgodę, tylko oświadczył, że wymagam leczenia zamkniętego i mają do jutra wybrać ośrodek. Teraz, po latach, zdaję sobie sprawę, że nagiął przepisy, ryzykując utratę stanowiska, ale mnie uratował. To już druga osoba, której do końca życia będę wdzięczny. Szkoda tylko, że nie mogłem wówczas liczyć na osoby, które jako pierwsze powinny stanąć w mojej obronie.

– Wstawaj natychmiast na śniadanie, bo przez ciebie my spóźnimy się na mszę!

Wychodzi, trzaskając drzwiami. Wiem, co w nią wstąpiło. A raczej się domyślam. To kolejne święta bez naszej siostry, Roxanne, która dała nogę na drugi koniec Stanów tuż przed Świętem Dziękczynienia.

Przeciągam się, aż strzelają mi wszystkie stawy, i sięgam po telefon. Widzę tam nieodebrane wiadomości.

Kobra: Wesołych Świąt, Ray. Śniłam o tobie. Kiedy masz służbę?

Alice.

Mój biblijny wąż.

Stąpam po kruchym lodzie. Wiem. Ale szef tak mnie wkurwia, że coraz bardziej skłaniam się ku temu, by skonsumować znajomość z panią McQuier.

Ja: To nie jest dobry pomysł.

Tak, trochę z nią pogrywam, bo wiem, że udając niedostępnego, jeszcze bardziej ją nakręcę. Chryste, jestem taki zepsuty!

Kobra: Pozwól, że to ja o tym zadecyduję. To kiedy?

Nie powinienem tego robić. Zemsta na moich oprawczyniach to jedno. Seks z żoną szefa, który dodatkowo mnie nienawidzi, to już zupełnie wyższy poziom zemsty. Naprawdę lepiej, żebym na niego nie wskakiwał.

Odczytuję kolejną wiadomość i uśmiecham się szeroko.

Nieznany: Chcę być twoją śnieżynką tej nocy, panie strażaku.

Arizona. Uśmiecham się do siebie.

Ja: Czekaj o północy pod kościołem. Miej na sobie tylko płaszcz i te buty, które miałaś na pasterce. Reszta ubrań ci się nie przyda, śnieżynko.

Śnieżynka. Uśmiecham się do siebie i zapisuję jej numer pod taką nazwą.

Śnieżynka: O północy. Jak Kopciuszek?

Nie odpisuję. O trzeciej nad ranem mam lot do Miami, żeby zdążyć na poranną odprawę. Bożonarodzeniowe rodzinne posiłki dwudziestego piątego grudnia to w tym domu świętość. Dla mnie jedzenie, nad przygotowaniem którego nie mam kontroli, to katorga. Zakładam garnitur, szykując się mentalnie na docinki na temat mojej diety, której skrupulatnie pilnuję. Tak jak treningów. Zbyt dużo wysiłku włożyłem w to, by osiągnąć w miarę zadowalający efekt. By chociaż w chwilach, kiedy nie spoglądam w lustro, nie czuć się otyłym.

Gdy schodzę po schodach i czuję zapach cynamonowych bułeczek, jajek i bekonu, ogarnia mnie niepokojąca nerwowość, a pot zrasza kark. Zwłaszcza że dziś nie biegałem. I raczej nie zrobię treningu siłowego. Mój mózg zaczyna przeliczać, co najlepiej zjeść i w jakich ilościach, żebym nie czuł wyrzutów sumienia.

Z kuchni wychodzi Jay, niosąc w jednej ręce kosz z bułeczkami, a w drugiej talerz pełen jajecznicy i ociekającego tłuszczem bekonu. Robi mi się niedobrze na ten widok.

– Właśnie, Raymondzie! Miło że nas zaszczyciłeś, przychodząc na gotowe – drwi.

– Postanowiłem, że pozwolę ci się wykazać. W końcu ja jestem tu gościem. – Uśmiecham się sztucznie.

Rozlega się dzwonek do drzwi. Nim reaguję, wymija mnie tornado w postaci mojej najmłodszej siostry – Ruby. Dziewczyna przekręca zamek w drzwiach i wpuszcza Jude’a. Rzuca mu się na szyję, zanim ten zdąży zdjąć płaszcz, i ściska mocno. Wiem, bo dokładnie w taki sam sposób w nocy przywitała mnie. Jude wyswobadza się z ramion Ruby i mierzwi jej półdługą emo fryzurę.

– Byłem tu miesiąc temu, R.

– To nic. Musiałam cię wyściskać na zapas, bo pewnie teraz zobaczymy się dopiero na Wielkanoc – dodaje z nutą nostalgii w głosie.

– Cześć, starszy bracie numer trzy. – Podchodzę i zduszam go w braterskim uścisku. – Mnie też tak wyściskała.

– Bo tęsknię za wami! – rzuca Ruby, robiąc przy tym naburmuszoną minę. – Jedyne w miarę normalne towarzystwo, jakie pozostało w tym domu, to Jay.

– Słyszałem! – Z salonu dobiega krzyk najmłodszego z Knoxów.

– Wiesz, że możesz wpadać do mnie w każdej chwili? – mówi łagodnie Jude, odwieszając płaszcz. – Nie tylko kiedy potrzebuję twojej pomocy.

– Ta twoja potrzeba pomocy – dodaje nasza siostra konspiracyjnym szeptem – to jedyne, co mnie jeszcze trzyma w tym mieście. Tak to dawno dałabym nogę.

Spoglądam na nią z zaciekawieniem. Jest ode mnie młodsza o niecałe trzy lata. W tym roku kończy liceum, a to taki typ człowieka, co jak sobie coś ubzdura, to dopnie swego.

– Jude. – Z kuchni wychodzi matka. Zbliża się, całuje syna trzy razy w policzek. Wygląda to tak sztucznie, że nie mogę się powstrzymać od wywrócenia oczami. – Przyjechałeś sam? – dodaje, starając się brzmieć, jakby zasmucił ją ten fakt, no ale szczerze… aktorka z niej marna.

Jude mrozi ją spojrzeniem i dodaje oschle:

– Nie udawaj, że nie jest ci to na rękę!

Matka zaciska gniewnie usta i już się szykuje, by wygłosić standardową pouczającą tyradę, kiedy jej spojrzenie prześlizguje się po Ruby.

– Co ty masz na sobie? I coś ty zrobiła z włosami?!

– Sukienkę, a to nazywa się fryzurą emo – odpowiada z satysfakcją.

– Nie usiądziesz z nami przy stole w takim stroju – oburza się.

Wciskam dłonie do kieszeni i rozbawiony opieram się o ścianę. Ruby ma na sobie czarną mini, która podkreśla jej umięśnioną sylwetkę.

– To zjem w kuchni – odgryza się.

Matka czerwienieje na twarzy, ale ma świadomość, że akurat ona nie rzuca słów na wiatr, więc tylko cedzi:

– Jak tak dalej pójdzie, nie zdążymy na mszę!

Po czym znika w salonie. Parskamy śmiechem. Oczy Ruby błyszczą rozbawieniem, tak jak i Jude’a, ale po chwili brat poważnieje. Widzę, ile kosztuje go przebywanie w tym domu po tym, co go spotkało. I podziwiam, bo robi to tylko z wpojonego szacunku do rodziców – jakkolwiek wielką krzywdę by mu wyrządzili swoimi wcześniejszymi słowami.

W salonie jakaś diwa operowa pieje cienkim głosem coś, co miało być świątecznymi piosenkami, ale przez wysokie tony skóra cierpnie mi na karku. Obrzucam spojrzeniem półmiski ustawione na czerwonym obrusie i ignoruję wewnętrzny lęk.

Zawsze mogę zjeść tylko jajka. Mają białko.

W rogu, przy oknie wychodzącym na ulicę, stoi ogromny rozłożysty świerk. Jego zapach unosi się w pomieszczeniu. Pod gałęziami czekają prezenty. Mamy zasadę, że co roku każdy kupuje podarunek komuś innemu. Jesteśmy tak liczną rodziną, że gdybyśmy każdemu chcieli sprezentować coś konkretnego, nie starczyłoby wypłaty.

Siadamy przy stole na wyznaczonych miejscach. Nadworny Pantoflarz u szczytu, Naczelna Hipokrytka po jego prawej. Po lewej zostawiono cztery puste miejsca, zapewne dla szanownych teściów, narzeczonego Prim i Judasza. Nie zostawili miejsca dla Roxanne, co mnie wkurwia, bo przecież to jej dom. Mogła przyjechać. To, że akurat jest z tym całym American Idiot w Anglii, to już oddzielny temat. O tym ich związku pewnie można by nakręcić niezły film.

– Dajesz radę? – pytam Jude’a, kiedy siadamy.

– Nie jest lekko, ale uczę się akceptować ból. I to, co mnie spotkało. Wyczytałem ostatnio, że Bóg zsyła na nas tylko taką ilość cierpienia, jaką jesteśmy w stanie dźwignąć. A ty?

– W nocy mam samolot. Rano o siódmej muszę być na odprawie.

– Nadal cię tak gnębią? Myślałem, że to tylko na początku.

– Jak widać, są początki i POCZĄTKI. Fire Chief ma do mnie jakiś problem.

– Zgłoś to – sugeruje.

– A jak myślisz, dlaczego jest gorzej, niż było?

– A zmiana jednostki?

– W Miami już mam wyrobioną „opinię”, więc to niczego nie zmieni. A tutaj nie wrócę. Nienawidzę tego miasta – odpowiadam.

– Masz jeszcze ponad czterdzieści stanów do wyboru. – Mruga do mnie porozumiewawczo. – Zobacz Roxanne. Nie miała żadnego problemu z tym, żeby w ciągu jednego dnia przenieść się na drugi koniec kraju.

Przyznam się, że po tym, co wyciekło do sieci, początkowo podejrzewałem, że to całe rozstanie z Keithem jest jej winą. Pasowała idealnie do mojej definicji mężatki – kobiety chcącej się zabawić za plecami męża, by się dowartościować. Zwłaszcza jak zobaczyłem jej nowego faceta. Zgadzało się wszystko. Poza tym że po raz pierwszy się myliłem. Bo to nie Rox była winna. A dziś na świątecznym obiedzie będziemy przy stole gościć drugiego Smasha, Clarka. I jego rodziców. I pewnie tego pieprzonego Judasza, co to nie ma za grosz honoru i wlecze się tu za każdym razem, robiąc z siebie ofiarę. Nie rozumiem, jak matka z ojcem mogą być tak ślepi. Żal mi Rox. Została wyautowana z naszej rodziny. A ja znam aż za dobrze ból bycia wykluczonym.

Mój telefon wibruje.

Kobra.

Wiadomość zawiera tylko zdjęcie Alice w czarnej koronkowej bieliźnie.

Chryste…

Wiercę się na krześle, bo nagle w spodniach zrobiło mi się ciasno.

– Masz tam jakiegoś pornosa, że się tak szczerzysz do ekranu? – Jay uderza mnie w tył głowy z otwartej dłoni, kiedy przechodzi obok w stronę swojego miejsca.

– Uważaj, bo za chwilę tak ci poprawię uśmiech, że dla odmiany ty nie będziesz się miał czym szczerzyć – warczę.

– Naprawdę, Raymondzie! Nie możesz nawet na śniadaniu obyć się bez tego szatańskiego wynalazku? – ruga mnie matka.

Już chcę powiedzieć tej hipokrytce, że ten wynalazek dziwnym trafem przestaje być szatański, kiedy ona używa go do inwigilowania nas. Normalnie cud na miarę tego w Kanie Galilejskiej, ale wówczas do salonu wchodzi Primrose. Od razu widzę, że coś jest z nią nie tak. Zawsze była dziwnie cicha, ale tym razem to coś innego. Jako strażak nauczyłem się czytać ludzi. Zresztą jako Ray kobieciarz tym bardziej. Moja młodsza siostra nie zachowuje się jak ona. Jest dziwnie nerwowa, siada sztywno, jakby miała jeszcze większy kij w dupie niż normalnie, po czym wbija wzrok w talerz.

Ojciec wstaje, a za nim wszyscy przy stole:

– Ojcze Niebieski. Dziękujemy, że zesłałeś na świat Dzieciątko Jezus, by nas zbawiło. Pobłogosław ten posiłek i spracowane dłonie, które go przygotowały. Pobłogosław wszystkich obecnych przy tym stole. Niech ten dzień będzie pełen radosnego świętowania narodzin Twojego Syna. Amen.

Odpowiadamy chórem „amen” i zajmujemy miejsca. Wszyscy oprócz Prim, która nadal stoi. Dłonie zaciska w pięści. Drżą. Spojrzenia wszystkich skupiają się teraz na niej.

– Primrose? – Naczelna Hipokrytka patrzy na córkę z chłodną rezerwą.

– Ślubu nie będzie – pada z ust mojej siostry.

W pierwszej chwili biorę to za omamy słuchowe, ale kiedy Jay wybucha śmiechem, omal nie spadając przy tym z krzesła, rozumiem, że naprawdę to powiedziała. Moja siostra właśnie ogłosiła, że zerwała zaręczyny. Niespełna miesiąc przed ślubem.

– J-Jak to… ślubu nie będzie? – Matka w końcu odzyskuje głos.

– Co ty mówisz, dziecko? – Nadworny Pantoflarz zdaje się równie zaskoczony.

– Clark już wie. – To wszystko, co pada z jej ust, nim odchodzi od stołu. Z korytarza dobiega jej szloch, następnie słychać kroki na schodach aż w końcu odgłos trzaśnięcia drzwiami na piętrze.

– Jedno trzeba przyznać – odzywa się Jay, wycierając łzy z kącików oczu. – Córki Knoxów lubią spektakularne wyjścia. Ciekawe, Ruby, co ty odjebiesz?

*NIE IDŹ TĄ DROGĄ, RAY*

Siedzę przy stole i ze stoickim spokojem obserwuję ten cyrk na kółkach zwany świątecznym śniadaniem. A raczej to, co miało nim być, dopóki moja cnotliwa siostrzyczka nie postanowiła zrzucić bomby. Nadworna Hipokrytka beszta Jaya za słownictwo i każe mu się wynosić do pokoju, co on przyjmuje z cynicznym uśmieszkiem na ustach. Matka chyba nie jest świadoma, że wyświadcza mu tym przysługę. Król Pantoflarzy udaje, że nic się nie dzieje. Siedzi i zajada bułeczkę cynamonową. Matka przebiega po nas wzrokiem. Na jej twarzy na moment gości smutek i rozgoryczenie. Robi mi się jej żal. To te chwile, kiedy dociera do niej, że poniosła klęskę wychowawczą. Chciałbym ją zapewnić, że jest zupełnie odwrotnie. Że to, że jej dzieci mają własne zdanie i nie boją się go wyrazić, to ogromny sukces. Zdaję sobie sprawę, że raczej tego nie zrozumie. Wzdycha, po czym wstaje od stołu i wybiega za Prim.

– A już myślałem, że będzie stypa jak zawsze – odzywa się Sam, kiedy matka znika w korytarzu.

Jej nieobecność nie trwa długo, a gdy wraca, twarz ma rozgrzaną wściekłością. Siada i zaczyna jeść, nie mówiąc ani słowa. Zerkam na Ruby, a potem po kolei na Sama, Jude’a i Mata. Atmosfera jest jeszcze bardziej drętwa niż zwykle. Sunę wzrokiem po jedzeniu i już wiem, że albo nic nie wezmę do ust, albo jutro będę się katował na treningu.

– Dlaczego nie jesz, Raymondzie?! – słyszę spięty, pełen wyrzutu głos matki.

Zastygam i zerkam na nią.

– Zastanawiam się – odpowiadam wymijająco.

– Za chwilę wychodzimy na mszę…

– Byłem na pasterce – przypominam.

Uderza obiema dłońmi w stół i wbija we mnie rozeźlone spojrzenie.

– Od czterech lat unikasz chodzenia z nami w święta do kościoła!

Ach, więc teraz będzie atak na mnie? Genialna strategia, mamo!

– Może powinno ci to dać do myślenia – wtrąca Jude, nim zdołam się odezwać.

– Nie odzywaj się tak do matki! – ojciec wcina się w dyskusję.

– Co to niby ma znaczyć? – pyta matka, coraz bardziej czerwona na twarzy, chociaż nie sądziłem, że to w ogóle możliwe.

– Naprawdę masz aż taką słabą pamięć? Mam ci przypomnieć, co się wydarzyło? – pyta Jude. – Mam ci przypomnieć, że omal…

– Nie waż mi się wspominać tego… tego…

– Nazwij to – odzywa się po raz pierwszy Ruby. – Dlaczego rozmowa o problemach twoich własnych dzieci sprawia ci taką…

– Nie wtrącaj się, jak dorośli rozmawiają! – ruga ją ojciec.

– W tym roku kończę… – Moja siostra czerwienieje na twarzy.

– Nie, Ruby. Osiemnastkę kończysz w przyszłym roku. Nie masz prawa głosu! – matka ostrym tonem sprowadza ją do parteru.

– Gwarantuję ci, że wówczas o mnie usłyszysz – cedzi Ruby przez zaciśnięte zęby. – Straciłam apetyt!

Ostentacyjnie odchodzi od stołu. Odprowadzam ją wzrokiem i natrafiam na galerię zdjęć na ścianie. Widzę na nim siebie sprzed sześciu lat. Spasionego chłopaka, którego twarz w niczym nie przypomina obecnej. Wyjątkiem są ciemnoniebieskie oczy, tak charakterystyczne dla niemal wszystkich Knoxów, usta – które wszyscy chłopacy w tej rodzinie odziedziczyli po matce, no i piegi, których do cna nienawidzę. One też były powodem drwin. Granatowa marynarka ledwo się opinała na moim wielkim brzuszysku.

Chryste, ale byłem spasiony.

Żółć podchodzi mi do gardła, kiedy przypominam sobie okoliczność, jaka towarzyszyła temu zdjęciu. Homecoming.

– Dlaczego to nadal tu wisi? – pytam sucho, kiwając głową w stronę ściany. – Wszyscy mają aktualne zdjęcia, a moje zostawiłaś właśnie to…

– Bo na tym zdjęciu się uśmiechasz, Raymondzie – odpowiada mama z nutą rozrzewnienia w głosie. – Na wszystkich innych jesteś… jakiś taki… – Cmoka i robi zamyśloną minę, jakby szukała odpowiedniego słowa. – Taki… niezadowolony z życia.

– Niezadowolony z życia! – prycha Jude. – Mamo, kurwa… on się próbował…

– Nie wypowiadaj przy mnie tego słowa! – warczy mama.

– Daj spokój, Jude – odzywam się cicho.

– Nie, nie dam! To jakiś jeden wielki absurd! – Brat wali pięścią w blat.

Wzdycham, po czym wstaję i odchodzę od stołu.

– Nic nie zjadłeś – zauważa matka.

Przewracam oczami. Jakby to było najważniejsze.

– Nie jestem głodny – odpowiadam i opuszczam pokój.

Przez ten czas, od Święta Dziękczynienia, zdążyłem już wyprzeć z głowy, jak bardzo toksyczna bywa atmosfera w tym domu. Smutne, ale jedyne, co mnie tu ciągnie, to możliwość spotkania z rodzeństwem. Na co dzień bardzo brakuje mi ich towarzystwa. Chat nie zastąpi spotkań twarzą w twarz.

Jude jest dzisiaj wyjątkowo drażliwy, ale i tak podziwiam go, że przyjeżdża. Na jego miejscu, po tym, co usłyszał od matki po śmierci swojej żony, Amelie, ja chyba już bym się tu nie pojawił. Jednak wiara nakazuje szanować rodziców.

Dotykam miejsca, gdzie skórę drażnią paciorki różańca, który zawsze noszę na szyi. Kiedy przechodzę obok pokoju Primrose, słyszę jej ciche pochlipywanie. Staję pod drzwiami. Prim jest taka różna od naszej siódemki. Taka bezwolna, bezkrytyczna…uległa – aż do dzisiaj. Zastanawia mnie, co doprowadziło do tego, że się zbuntowała. Gdy byliśmy młodsi, to z nią miałem najlepszy kontakt, bo dzieli nas zaledwie dziesięć miesięcy. Ale potem wszystko się posypało. Ona pozwalała sobą ślepo kierować, a ja wpadłem w depresję.

Pukam. Odpowiada mi cisza. Z salonu dobiegają mnie odgłosy sprzeczki. Ponownie stukam w drzwi. Słyszę pociąganie nosem.

– Prim, mogę wejść? – pytam.

Siostra milczy.

– Prim, wchodzę – informuję, zanim naciskam klamkę.

W pokoju jest ciemno. Zasłony przepuszczają jedynie smugę światła, która kładzie się wąskim jasnym pasem na kołdrze, którą owinęła się moja siostra. Kiedy podchodzę bliżej, dostrzegam, że leży twarzą w moim kierunku. Kucam i zapalam lampkę nocną. Prim odruchowo się kuli i mruży mokre od łez oczy. Dłonie trzyma pod brodą, ściska między palcami paciorki różańca. Coś kłuje mnie w piersi. Siadam na podłodze.

– Chcesz pogadać?

Cisza.

– Wiem po sobie, że naprawdę lepiej wyrzucić z siebie wszystko, niż się dusić.

Znów cisza.

– Prim… czy on zrobił ci krzywdę? – pytam, zaciskając pięści.

Jeśli młody Smash jest winny jej łez, to Bóg mi świadkiem, że pojadę do ich domu i obiję mu ryj. Myślę, że Jay chętnie się przyłączy.

– To nie Clark jest problemem, tylko ja… – łka Prim.

– Ty?! – Patrzę na nią z niedowierzaniem.

Prim jest… No po prostu nie.

Nie wierzę.

– Jestem okropną grzesznicą, Ray… Grzeszę myślami tak bardzo, że… – Jej gardło opuszcza zdławiony szloch i patrzy na mnie z rozpaczą.

Przypominam sobie moje myśli o Arizonie i jej koleżankach. A także czyny, których się dopuściłem.

Wierz mi, Prim. Mnie nie pobijesz.

– Modlę się, by chociaż Bóg mi wybaczył – szepcze cichutko.

Aż ściska mnie w piersi, kiedy widzę, jak bardzo jest zdruzgotana. Już wyciągam rękę, by pokrzepiająco ścisnąć dłoń siostry, ale niespodziewanie otwierają się drzwi. Prim zastyga, wpatrując się w matkę, która bez pukania wparowuje do jej pokoju.

– Ubieraj się, jedziemy na mszę – nakazuje sucho, ale widzę też współczucie, które na moment pojawia się na jej twarzy. Na moment, bo zaraz niknie pod pozbawioną ciepłych uczuć maską.

– Daj jej spokój, mamo. – Czuję się w obowiązku stanąć w obronie Prim. – Nie widzisz, w jakim jest stanie?

– Pamiętaj, aby dzień święty…

– Och, do ciężkiej cholery. Mamo, wyjdź! – warczę.

Podnoszę się z podłogi, podchodzę do matki, łapię ją za ramię i bezceremonialnie wyprowadzam na korytarz. Jest w takim szoku, że przez dłuższą chwilę tylko stoi i patrzy mi prosto w oczy. Zamykam drzwi i wówczas dodaję:

– Zostaw ją w spokoju. Nie dociera do ciebie, że ona cierpi?

– Mieszka pod moim dachem, więc…

– Nie rób tego! – przerywam jej ostro. – Nie podążaj ślepo za wiarą kosztem swojego dziecka!

– Jak śmiesz! Nie masz pojęcia o wychowaniu…

– Może i nie mam pojęcia o wychowaniu dzieci – wcinam się, bo już tracę resztki opanowania – ale mam pojęcie, jak się czuje moja siostra. A dla ciebie ważniejsze jest to, żeby wszyscy w kościele widzieli cię z rodziną w pierwszej ławce. Bo co powiedzą?! Niech gadają! Mamo! – Łapię ją za ramiona. – Ocknij się! Mnie zostawiliście, kiedy potrzebowałem waszego wsparcia. Zostawiliście Rox…

– Nie wymawiaj imienia tej cudzołożnicy!

Puszczam ją i wpatruję się z niedowierzaniem w przepełnione chłodem oczy. Tylko Jay odziedziczył je po niej. Tylko że jej pełne są totalnej emocjonalnej pustki. Robię krok wstecz.

– Żebyś tego nie żałowała, mamo – dodaję, a ona odwraca się i bez słowa schodzi na parter.

– Nie mów do uszu głupca, bo wzgardzi mądrością twoich słów5 – słyszę, kiedy jej kroki cichną w salonie. Zerkam na Jaya. Stoi oparty o futrynę drzwi do swojego pokoju. Unoszę wymownie brew, w ten nasz knoxowy sposób, i mówię:

– Sądziłem, że definitywnie zerwałeś z Kościołem.

– Bo zerwałem. – Wzrusza ramionami. – Co nie znaczy, że jestem niewierzący albo że nie znam Biblii. Jest tam parę epickich tekstów…

– Co ty nie powiesz! – Śmieję się. – To dlaczego nie idziesz ze wszystkimi?

– Bo nie lubię hipokryzji – odpowiada. – A ty?

– Byłem na pasterce.

Zerkam na drzwi do pokoju Prim. Martwię się o nią.

– O co chodziło z tym, że rodzice cię zostawili, jak potrzebowałeś wsparcia? – Na twarzy Jaya maluje się autentyczna troska.

Kiedy omal nie straciłem życia, Jay był dziesięciolatkiem. Pewnie nie miał pojęcia, co się działo. Zresztą Jude, Sam i Mat też nie byli tego świadomi przez długi czas. Czy wiedzieli, że byłem dręczony? Wątpię. Jest między nami zbyt duża różnica wieku. Dowiedzieli się… cóż, kiedy trafiłem do ośrodka terapeutycznego. To Jude był pierwszym, który mnie w nim odwiedził.

– Próbowałem się zabić, Jay – oświadczam i obserwuję, jak mój najmłodszy brat robi wielkie oczy ze zdumienia. – Uratował mnie strażak. Dla mamy ważniejsze było to, co powiedzą ludzie, niż to, co się ze mną działo. Twierdziła, że próbuję zwrócić na siebie uwagę i błaznuję – prycham.

– Cholera. Sorry, bro. Nie miałem pojęcia.

– Było, minęło. – Wzruszam ramionami, udając nonszalancję. – Ale nie chcę, by ktokolwiek przeżywał to co ja. Zwłaszcza Primrose.

– Gdyby nasze życie było książką, byłby to niezły plot twist – śmieje się Jay. – Chodź, mamy godzinę, zanim starzy wrócą i będę musiał udawać, że przestrzegam szlabanu! Zdążę pokazać ci mój motocykl.

Wychodzimy na zewnątrz. Jest dziś stosunkowo ciepło. Jay otwiera bramę garażu i wystawia swój jednoślad.

– Wow! – wyrywa mi się, kiedy dostrzegam znaczek harleya-davidsona. Nie znam się do końca na przepisach, ale chyba Jay jest za młody, żeby nim legalnie jeździć.

– Zajebisty, nie? Trochę czeka mnie przy nim pracy, zanim osiągnę upragniony efekt, ale już i tak jestem megazadowolony.

W oczach Jaysona błyszczy szczęście. Zazdroszczę mu tego. Ja już dawno nie czułem tej iskry. Satysfakcji.

– Nie jesteś przypadkiem za młody na taki motocykl? – pytam.

Krzywy uśmieszek i pobłażliwe spojrzenie wystarczą mi za odpowiedź.

– Co na to Sam?

– Chyba nie sądzisz, że mu się pochwaliłem. Nadal jest na etapie hondy rebel. – Jay szczerzy zęby w uśmiechu.

– Tej, którą pojechałeś do San Fran?6

– Yup! To była moja podróż życia… – Pręży z dumą pierś.

Jay po Święcie Dziękczynienia wybrał się motocyklem na drugi koniec Stanów, żeby zawieźć Roxanne dokumenty. I nikogo o tym nie poinformował.

– Matce zapewniłeś pewnie zawał życia – dodaję rozbawiony.

– E… – Macha ręką. – Wszystko skupiło się na Rox. Gdyby nie dzwonili ze szkoły, pewnie nawet by się nie zorientowała. Właśnie! Ciekawe, czy zadzwoni z życzeniami? – ekscytuje się.

Za plecami rozlega się przyjemny pomruk motocyklowego silnika. Odwracam się i widzę czarnego harleya. Kierowca zdejmuje kask i z zaskoczeniem odkrywam, że to dziewczyna. Skórzane spodnie i kurtka podkreślają jej figurę.

– Cześć, Jay – wita się, przekrzykując warkot silnika. – I cześć, kimkolwiek jesteś.

Kiwam jej, nie odzywając się, za to Jayson energicznie podbiega do bramy i przez moment rozmawia z dziewczyną. Nawet z tej odległości poraża mnie jej nietuzinkowa uroda. Duże, czerwone usta, śmiejące się oczy i twarz gęsto usiana piegami. Ma ich jeszcze więcej niż ja, tyle że u niej wyglądają niezwykle pociągająco. Ciemne włosy zebrała w niechlujny, sięgający pośladków warkocz. Spogląda w moją stronę i krzyczy, zanim z powrotem nałoży kask:

– To na razie, kimkolwiek jesteś.

I znika, odprowadzana niskim pomrukiem silnika. Jay spogląda w moją stronę, wciska dłonie w kieszenie i powoli wraca. Bez słowa chowa swój motocykl. Marszczę brwi. Coś jest nie tak.

– Twoja laska? – pytam, kiedy wracamy do domu.

– Co?! – Spogląda na mnie tak gwałtownie, że aż mnie straszy tym gestem. – Ja pierdolę, nie. – Śmieje się nerwowo. – To córka prezydenta HellRiders. Pytała, czy jadę jutro z nimi na bożonarodzeniowy zlot do Trenton.

Jest jednak coś w jego głosie, co nie daje mi spokoju.

– To o co chodzi, Jay? Na wzmiankę o dziewczynie zrobiłeś się dziwnie nerwowy. – Nic nie mówi, ale dostrzegam w jego oczach dziwny popłoch. – Jay…?

Wzrusza ramionami i wbija spojrzenie w ziemię. Nagle jakby wyparowała z niego cała żywiołowość. Znam te objawy.

– Zakochałeś się? – dopytuję, ale ponownie wzrusza ramionami, udając, że kopie niewidzialny kamień. – Ona wie? – Nadal uparcie milczy. – Jayson…

– Nawet jakby wiedziała, to i tak niczego nie zmienia. Jest poza moim zasięgiem. – Dopiero teraz unosi głowę i spogląda mi prosto w oczy.

Jest tak podłamany, że aż mam ochotę go przytulić, bo dobrze wiem, jak się teraz czuje. Jak boli nieodwzajemnione uczucie.

– Skąd możesz to wiedzieć, skoro nawet z nią nie rozmawiałeś? – pytam.

– Nie idź tą drogą, Raymondzie. Nie dziś… – warczy, więc milknę.

Ostatnie, czego bym się spodziewał, to tego, że ten kipiący pewnością siebie i butą chłopak okaże się tak bezradny w stosunku do czegoś tak ludzkiego jak miłość.

5 Księga Przysłów, 23:9, Uwspółcześniona Biblia Gdańska.

6 San Fran – określenie San Francisco używane przez turystów i niezbyt lubiane przez mieszkańców.

 

© Copyright by Paulina Jurga, 2025

© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2025

 

Wydanie I

ISBN: 978-83-68535-07-5

 

Redakcja: Beata Kostrzewska

Korekta: Helena Kujawa

Skład: Monika Pirogowicz

Okładka: Maciej Sysio

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Fotografia na okładce:

Zdjęcie wygenerowane przez OpenAI

 

Wydawnictwo JakBook

ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice

www.wydawnictwojakbook.pl