Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nazywam się Severo Noir Navarro. Zawsze byłem honorowy i kierowałem się rozsądkiem. Nie wierzyłem w to, że ród Noir jest przeklęty, widziałem w tym jedynie pretekst wymyślony przez ojca dla usprawiedliwiania jego licznych romansów. Aż w końcu klątwa dopadła i mnie.
Zawszekochałem tylko Lerate, nigdy nie pragnąłem innych kobiet. A potem wszystko się skomplikowało. Cruz spowodował pożar, w którym zginął Marcos, a ja – zgodnie ze złożoną bratu obietnicą – zaopiekowałem się zrozpaczoną, ale też żądną zemsty Franciscą. I pewnego dnia odkryłem, że przyjaźń, jaką ją darzę, już mi nie wystarcza...
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 21 godz. 35 min
Lektor: Kim Sayar; Krzysztof Polkowski
Copyright © by Paulina Jurga
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2023
Opieka redakcyjna: Ewelina Tondys
Redakcja tekstu: Elżbieta Kot
Adaptacja makiety na potrzeby wydania: d2d.pl
Emoji w książce (buźki): popicon / Shutterstock
Adiustacja i korekta: d2d.pl
Projekt okładki: Agnieszka Zawadka, Monika Drobnik-Słocińska
ISBN 978-83-8135-632-9
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o. ul. Smolki 5/302 30-513 Kraków
Wydanie I, 2023
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski
„Jeśli wyruszasz w morze dla przyjemności, piekło będzie dla ciebie wypoczynkiem”.
C. Woodard, Republika piratów, tłum. B. Czartoryski, Kraków 2014, s. 48
Ten naznaczony i pierwszy z rodu
Na tronie zasiądzie, by objąć władanie,
I będzie rządził ręką żelazną,
Młodszemu z braci ciężarem ostanie.
Lud porzuci wiarę na lepsze żywota,
Lubo krew obficie Gotlandię zaleje,
Cierpliwie znosić będzie losu knowania,
Zaniecha walk woli i porzuci nadzieję.
Pod żaglami czarnemi przemierzając morza,
Na sercu znakiem śmierci naznaczona
Zjawi się niewiasta z iberyjskiej ziemi,
Z dziecięciem przy piersi tyrana pokona.
To jej dłonie zrzucą strachu okowy,
Sadzając nowego króla na tronie,
Wyruszy samowtór w morze, chcąc ocalić życie,
I na tym morzu jej nadzieja zatonie.
* Ragana – bałtyjska nazwa wiedzącej, wiedźmy, czarodziejki lub wróżki.
1671 — Dwunastoletni André zaciąga się na statek.
Era bukanierska
1676 — André poznaje Bienvenidę. Staje w obronie niewolnicy. Skazany na stryczek. Przyłącza się do Bractwa Wybrzeża.
1680 — Atak na Wielkiego Mogoła.
Era piracka
1686 — André ucieka z Tortugi na pokładzie Amiry. Powstaje piracka flotylla zwana Czarni Bracia. Uwalnia Lerate.
1687 — Narodziny Marcosa. André zabiera Severa z Malagi.
1692 — André zabiera Cruza z Kartageny.
1700 — André ginie na szubienicy w Kadyksie. Pierwsze spotkanie Marcosa i Franciski.
1704 — Francisca trafia na pokład Lerate przebrana za chłopca okrętowego.
1710 — Francisca zostaje zdemaskowana. Między nią i Marcosem rodzi się uczucie. Wypływają do Belfastu, gdzie statek wraz z Marcosem na pokładzie tonie.
1711 — Atak Bractwa Wybrzeża na Wyspę.
A.D. 1687
Malaga od setek lat była enklawą handlową, począwszy od Fenicjan, którzy nadali jej nazwę na cześć plastra solonej ryby, przez zamieszkujących tu później Greków, Kartagińczyków, Rzymian i Silingów. XVII wiek nie był dla miasta łaskawy. Berberyjscy piraci schodzili na ląd i brali w niewolę wszystkich, których napotkali, a trwający konflikt między Anglią, Francją a Hiszpanią doprowadził do zaprzestania rozbudowy portu. A mimo to Malaga przez cały czas stanowiła niejako pomost pomiędzy Europą a Afryką – będąc idealnym miejscem na skup i zbycie takich towarów jak: jedwabie, ceramika, skóry, cukier, figi, cytrusy i wiele, wiele innych.
Opuszczając pokład fregaty – którą przejął tuż po ucieczce z Tortugi – André Noir z rozrzewnieniem wspominał swój pierwszy pobyt w tym tętniącym życiem porcie, dokładnie jedenaście lat temu, jeszcze za czasów służby na okręcie handlowym.
Z powodu ataku świdraka okrętowego, który wyjątkowo upodobał sobie kadłub galeonu, załoga zmuszona była pozostać w Maladze dłużej, niż zamierzano. Karenaż nie przyniósł spodziewanego skutku, toteż pierwszy po Bogu1 rad nierad musiał zakupić nowy żaglowiec. André dokładnie pamiętał, jak wraz z kapitanem cieszyli oczy pięknymi statkami powstającymi w portowej stoczni. Zapamiętał jego słowa, które padły podczas dogadywania warunków zakupu ogromnego, nowoczesnego galeonu: oczyścić baterię burtową z wszelkich armat, by można było pomieścić jak najwięcej czarnego hebanu.
To właśnie w malagijskim porcie uwagę André przykuła piękna czarnowłosa niewiasta, drobiąca niecierpliwie przy jednym ze stoisk z jedwabiami. Mężczyzna nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Z uwagą obserwował, jak w towarzystwie służącej starannie badała fakturę materiałów. Ostrożnie zdjęła z dłoni cieniutką rękawiczkę i mięła między palcami każdą tkaninę z osobna. Raptem, jakby wiedziona instynktem, spojrzała w jego stronę. Duże ciemne oczy z zaciekawieniem przyglądały się przystojnemu marynarzowi, którego lekki uśmiech w okamgnieniu wywołał na jej policzkach urocze rumieńce. Ośmielony, podszedł bliżej. Uchylił trikorna i skłoniwszy się lekko, rzekł:
– Za pozwoleniem, señorito. Na twoim miejscu dokonałbym wyboru na tamtym stoisku. – Wskazał palcem stragan całkowicie schowany w cieniu. – Wszak jedwab nie lubi promieni słońca, które tak pięknie tańczą w twych włosach.
Policzki niewiasty pokraśniały jeszcze bardziej. Zerknęła na niego zmieszana i odparła:
– To bardzo miło z twojej strony, señorze…
– Noir. André Noir, do usług. – Ponownie lekko się pokłonił i mrugnął do niewiasty.
Skryła uśmiech za dłonią, którą pospiesznie przyłożyła do ust, i zerknęła na André spod długich rzęs. Mężczyzna poczuł, jak serce radośnie zatrzepotało mu w piersi. To właśnie tego momentu wyczekiwał. Chwili, gdy między nim a niewiastą zaiskrzy.
– Bienvenida Navarro Arias. – Przekrzywiła pociesznie głowę i zagadnęła: – To niespotykane, by mężczyzna interesował się materiałami na suknie.
– W istocie, chyba że pracuje na statku kupieckim i musi wiedzieć, na co zwracać uwagę, by zdobyć towary najwyższej jakości. – André zaoferował señoricie ramię, które chętnie ujęła.
Kiedy poczuł smukłe palce lekko oplatające przedramię, całe jego ciało momentalnie pokryły ciarki. Zerknął z ukosa na śliczną Hiszpankę: policzki nadal miała lekko zaróżowione, a na jej ustach gościł delikatny uśmiech. Zaiste, nie doświadczył niczego takiego nigdy wcześniej, choć miał słabość do pięknych dam. W zasadzie można by rzec, że to niewiasty wzdychały do niego. Nie dziwota, że i serce Bienvenidy zabiło szybciej na widok oczu o niesamowitej złotej barwie. I tak jak wszystkie damy pojawiające się na drodze André, również ona dała się złapać w jego miłosne sidła. Jednak nie była świadoma tego, że jest pierwszą damą, dla której i serce André zabiło żwawiej.
Przyjemne uczucie mrowienia nie opuszczało go aż do chwili, kiedy drobna dłoń señority Navarro zniknęła z jego ręki, gdy stanęli przed wypełnionym po brzegi stoiskiem z jedwabiami w najróżniejszych odcieniach.
– Przeto – Bienvenida posłała André kokieteryjny uśmiech – może doradzisz mi, señorze Noir, czym dama powinna się kierować, wybierając odpowiedni materiał na suknię?
– Przede wszystkim zażądałbym próby ognia, by sprawdzić, czy jedwab jest prawdziwy. – André spojrzał na kupca, który kiwnął głową ze zrozumieniem, momentalnie oferując żar.
– Och. – Niewiasta przyłożyła dłoń do piersi, wyraźnie zdumiona. – Zaprawdę zaskoczyłeś mnie, señor.
– Prawdziwy jedwab pali się dopiero w zetknięciu z żarem – Noir przyłożył kawałek tkaniny do rozżarzonego węgla – i wydziela zapach palonego pierza. Proszę powąchać.
Niewiasta zbliżyła nos do tlącego się materiału i wciągnęła powietrze.
– Toż to doprawdy niebywałe, prawda, Marío? – zwróciła się do służącej, która przytaknęła posłusznie.
Ani myślała sprzeciwiać się swojej pani czy jej przystojnemu towarzyszowi. Jedną z pierwszych nauk, jaką wyniosła od ochmistrzyni, było to, że nie należy podważać zdania państwa, nawet jeśli się mylą. María była tylko prostą córką rybaka i nie miała pojęcia o tkaninach.
– Co więcej, prawdziwy jedwab spala się na popiół – dodał André, lekko zniżając głos.
Bienvenida spozierała na niego, wyraźnie zadziwiona jego wiedzą. Karminowe usta lekko zwilżyła językiem. Wzrok mężczyzny podążył za nim. Pragnął poznać bliżej tę osobliwą niewiastę, której uroda zapierała mu dech w piersi. Z wielką uważnością przyglądał się belom jedwabiu, doradzając Bienvenidzie najlepiej, jak potrafił. W końcu, dobiwszy targu, oparł pokaźną szpulę materiału na barku – nie zgodził się bowiem, by służka dźwigała ciężary – i podsuwając drugie ramię señoricie Navarro, ofiarował swoje towarzystwo aż do jej powozu. Załadował zwój jedwabiu na tył karety, po czym pomógł Bienvenidzie zasiąść w bogato zdobionym wnętrzu. Oparłszy łokieć o krawędź powozu, niewiasta podłożyła dłoń pod podbródek i kokieteryjnie zatrzepotała rzęsami. Za wszelką cenę starała się opóźnić rozstanie, w głębi duszy marząc o tym, by ponownie ujrzeć złotookiego marynarza. Zatem chyżo podjęła pierwszy temat, jaki przyszedł jej na myśl.
– Skąd… – Odchrząknęła dyskretnie. – Skąd tyle wiesz, señorze, na temat jedwabiu?
– Moja rodzina zajmowała się hodowlą jedwabników – odrzekł, kontemplując jej niezwykłą urodę.
Nie wspomniał, iż jego własny ojciec przegrał w karty kilkupokoleniową krwawicę, stąd on, młody szlachcic, zmuszony był nająć się do służby na okręcie.
– Cóż zatem sprowadza cię w te strony? – spytała Bienvenida po dłuższej chwili milczenia.
– Jestem marynarzem. Z powodu niesprzyjających okoliczności zmuszeni byliśmy zmienić statek, stąd też zabawię w Maladze odrobinę dłużej.
– Może… w ramach wdzięczności za udzieloną pomoc zechciałbyś, señorze, przyjąć zaproszenie na jutrzejszy obiad?
– To będzie dla mnie zaszczyt. – Uchylił kapelusza i uzgodniwszy szczegóły, wrócił do portowej tawerny.
Ani André, ani tym bardziej zauroczona nim Bienvenida nie mogli przewidzieć reakcji rodziców señority Navarro. Na wieść o tym, że ich córka sprowadza na obiad pospolitego marynarza, w dodatku Francuza, señor Navarro nie krył oburzenia i niechęci w stosunku do André, mimo iż ten wykazał się nienagannymi manierami i perfekcyjną znajomością zasad savoir-vivre’u. Czara goryczy przelała się w momencie, gdy Noir wyznał prawdziwy powód, dla którego zamustrował się na statek. Na nic się zdały prośby i łzy Bienvenidy, señor Navarro bez mrugnięcia okiem wypędził marynarza z progów swojej posiadłości i zabronił córce widywania się z nim. Bez odpowiedzi pozostały również deklaracje André, iż zapewni Bienvenidzie godziwe warunki życia. Señor i señora Navarrowie okazali się w tej kwestii nieugięci. Wszelako młode, zakochane serca rządzą się swoimi prawami. André znalazł sposób, by każdej nocy widywać się z piękną Hiszpanką tuż pod nosem señora Navarra. Podczas ostatniej schadzki poprzysiągł ukochanej, że pewnego dnia wróci, obsypie ją kosztownościami i pojmie za żonę. Tejże nocy, wpatrzona w piękne bursztynowe oczy André, Bienvenida oddała mu całą siebie. Nie mogła suponować, że jej ukochany w istocie powróci, jednak nie za miesiąc… nie za dwa… a dopiero po trzech długich latach. Nie była też w stanie przewidzieć, iż nie dane jej będzie o nim zapomnieć, albowiem owocem ich intymnych schadzek okaże się chłopiec. Za chwile miłosnego upojenia Bienvenida poniosła srogą karę. Zgorszeni jej prowadzeniem się rodzice zmusili ją do oddania dziecka, a ją czym prędzej wydano za mąż za leciwego hiszpańskiego infanta2 Antonia Carlosa de Borbóna. Arystokrata, porzuciwszy nadzieje na objęcie tronu Hiszpanii – w związku ze swym wiekiem i wątpliwą reputacją – osiadł na stałe w Maladze. Na szczęście chłopcem zajęła się jej służka María – wychowała Severa jak własne dziecko. A Bienvenida z każdym rokiem usychała z tęsknoty za ukochanym, codziennie wypatrywała jego okrętu w malagijskim porcie. Tylko ta nadzieja pozwalała jej przetrwać kolejny dzień u boku niewiernego męża tyrana. W zamian za dostatnie życie Bienvenida zmuszona była dostarczać mężowi rozrywki i być na każde zawołanie, a także znosić liczne upokorzenia, jakich nastręczały swawole jej małżonka.
André w istocie dotrzymał słowa. Pewnego dnia powrócił do Malagi, kiedy pływał już pod bukanierską banderą Bractwa Wybrzeża. Widok twarzy ukochanej, pozbawionej dawnej żywiołowości, o oczach przepełnionych bezbrzeżnym smutkiem, rozdarł mu serce. Bienvenida opowiedziała André o wszystkim: o nieszczęśliwym małżeństwie, o tęsknocie targającej jej sercem i o chłopcu, którego tak bardzo kochała, lecz musiała się go wyrzec. Ku jej zdumieniu Noir był niezwykle rad na wieść, że ma syna. Rozmówił się z Maríą, zostawił jej kabzę złotych luidorów3, by dbała o jego pierworodnego, a Bienvenidzie – po upojnej nocy spędzonej w jej ramionach – poprzysiągł, że pewnego dnia znów powróci, by tym razem zabrać ich ze sobą.
Jednak fata okazały się tak zawiłe i nieprzejednane, że dane mu było powrócić do basenu Morza Śródziemnego dopiero osiem lat później, jako kapitanowi rozrastającej się powoli flotylli Czarnych Braci.
Przez te wszystkie lata Bienvenida posłusznie spełniała obowiązki żony, nie darząc małżonka żadnymi uczuciami. W duchu ani na moment nie porzuciła nadziei, że pewnego dnia znów ujrzy André, któremu oddała swoje serce. Nie powiła więcej dzieci i tkwiła u boku Antonia, obarczana winą za brak potomka. Mimo to z uśmiechem na ustach obserwowała Severa – rósł otoczony miłością Maríi i karmiony opowieściami o ojcu, którego nawet nie pamiętał. Ciemnowłosy chłopiec był pracowity i nieskory do zwad. Od najmłodszych lat otaczał opieką wszelkie błąkające się wokół posiadłości bezpańskie zwierzęta. A Antonio nie był świadom, że chmyz sprzątający stajnie i doglądający jego koni to w istocie jego pasierb.
Kiedy pewnego wieczora do drzwi domu de Borbónów zapukano donośnie, Bienvenida nie przypuszczała, że oto jej sen się ziści. Skupiona jak co dzień na haftowaniu skomplikowanego wzoru nie zwróciła uwagi, że oto w progu salonu pojawił się nie kto inny, tylko André wpuszczony przez odźwiernego. Nie słyszała też jego kroków. Mężczyzna obserwował, jak sprawnymi palcami przeciąga nawleczony na igłę kordonek, nucąc pod nosem piosenkę o kogucie, który dzień wcześniej zdechł i już więcej nie zapieje. Nie mógł wiedzieć, że to ulubiona przyśpiewka jego syna. Ostrożnie zaszedł niewiastę od tyłu i przesłonił jej oczy. Drgnęła przestraszona, upuszczając igłę i drewniany tamborek. Jej ręce powędrowały w górę. Zastygła skonfundowana, objąwszy palcami dłonie zasłaniające jej oczy. Czuła pod opuszkami zgrubiałą skórę na spracowanych rękach mężczyzny i pojęła, że oto w końcu nastał dzień, którego tak bardzo wyczekiwała.
– Och, André… – wyszeptała rozedrganym ze wzruszenia głosem. Odsunęła jego dłonie, obróciła się i wbiła wypełnione łzami oczy w ukochanego. – Wróciłeś…
– Wróciłem. – Pochylił się i pocałował ją czule, a potem dodał: – I zabieram was ze sobą. Gdzie chłopak?
– U Maríi. Musimy się spieszyć. Mój mąż lada moment wróci i…
– Powóz czeka.
Niewiasta pobiegła na górę. Z kufra stojącego w rogu pokoju sypialnianego wyciągnęła mały tobołek, spakowany wiele lat temu. Miała w nim wszystko, czego potrzebowała. Jej serce radowało się na myśl, że oto w końcu zasłużyła na szczęście w ramionach ukochanego i że nareszcie będzie mogła powiedzieć Severowi prawdę. Zbiegając schodami w dół, nie była w stanie powstrzymać napływających do oczu łez. André złapał drobną dłoń ukochanej, a potem wziął Bienvenidę w ramiona, tuląc do siebie. Nawet przez warstwy odzienia czuł, jak jej serce tłucze się w piersi, i zżerały go wyrzuty sumienia, że tyle czasu kazał jej na siebie czekać i znosić upokorzenia ze strony de Borbóna. Nie mogła wiedzieć, że jej małżonek już nie wróci. Legendy o niegodziwym traktowaniu Bienvenidy krążyły po malagijskich zamtuzach, ubarwiane sprośnymi anegdotami o jej wyjałowionym łonie. Dotarły także do uszu André, który niewiele myśląc, dobył rapiera i w portowej tawernie pozbawił hiszpańskiego infanta i kuśki, i głowy. Wiedział dobrze, że tym samym podpisał na siebie wyrok śmierci. Nie pierwszy zresztą. Tej nocy ulice Malagi zawrzały, a port obstawiała Armada Española.W swym planie ucieczki André nie przewidział jednego – że służka María stanie im na drodze do szczęścia. Wychowując Severa jak własnego syna, pokochała go tak mocno, że nie była w stanie znieść myśli, iż pewnego dnia będzie zmuszona go oddać. I nie rekompensowały tego żadne kosztowności. Toteż kiedy tylko zorientowała się, że ojciec chłopca zawitał w domu jej pani, niewiele myśląc, doniosła o tym hiszpańskim żołnierzom, którzy zastawili na pirata zasadzkę.
Nieświadomi niczego André i Bienvenida udali się do pokoju, który zajmowali służąca i Severo, ale nikogo nie zastali. Nie wzbudziło to jednak ich podejrzeń, ponieważ María zwykła spędzać niektóre noce w domu swojej schorowanej matki, nieopodal malagijskiego portu.
Wsiadłszy do powozu, kochankowie podążyli tam pod osłoną nocy. André wyjawił ukochanej, czego się dopuścił. Nie miała mu tego za złe. Wręcz przeciwnie. Poczuła, że ciężar, który nosiła na ramionach, zniknął bezpowrotnie.
Rodzinny dom Maríi był starą, rozpadającą się rybacką chatą tuż przy plaży. Noc była jeszcze młoda, a bezchmurne niebo zezwalało, by jasne światło miesiąca oświetlało obejście. Nieopodal chatki André dostrzegł zarys małej rybackiej łodzi odwróconej do góry dnem oraz zawieszoną na drewnianej konstrukcji rybacką sieć. Charakterystyczny prostopadły kształt dziobu od razu pozwolił mu stwierdzić, że to popularna w całej Andaluzji bote. Zza niedomkniętych drewnianych okiennic przedostawało się światło świecy. Kochankowie wiedzieli, że czas nagli. Postawieni w stan gotowości żołnierze w każdej chwili mogli zjawić się i tutaj. André ujął dłoń Bienvenidy i zastukał pewnie w podwoje. Stare drewniane drzwi uchylił nie kto inny jak Severo. Zerknął z przestrachem na nieznajomego mężczyznę, zaciskając mocniej palce na krawędzi drewnianych wrót, gdy wtem zza jego ramienia wychynęła señora de Borbón. Chłopiec skłonił się lekko, tak jak uczyła go matka, okazując damie należny jej szacunek.
– Dobry wieczór, zastaliśmy Maríę? – zapytał go nieznajomy mężczyzna.
– Matka udała się do portu. Wróci niebawem – oznajmił chłopiec, przypatrując się nieznajomemu z dozą nieufności.
– Seve… – Señora odezwała się do niego łagodnym głosem, zdrabniając jego imię dokładnie tak, jak robiła to María.
Chłopiec lubił głos señory de Borbón. Czasem miał wrażenie, że zna go lepiej niż głos własnej matki. Niewiasta wystąpiła do przodu i kucnęła przed chłopcem. Była teraz tak blisko niego, że wyraźnie czuł zapach migdałowego olejku do kąpieli, który nieraz kazała mu nabywać w malagijskim porcie. Chętnie wykonywał dla niej drobne prace, za co nagradzała go sowicie pysznościami z pańskiego stołu. Wtem poczuł, jak jej chłodne palce obejmują jego małą dłoń. Spojrzał señorze w oczy. Uśmiechała się do niego. Tak prawdziwie. A od tego uśmiechu zrobiło mu się ciepło na sercu. Jego dłoń bezwiednie powędrowała do tego miejsca.
– Pójdź z nami, Seve – rzekła ostrożnie, patrząc chłopcu w oczy, dokładnie tej samej barwy co jej.
Reszta to była skóra zdjęta z André. Widziała to wyraźnie. Orli nos, rysy twarzy, kształtne usta i gęste czarne jak smoła loki.
– Matka nie pozwala opuszczać domostwa po zmroku. Upraszała, bym doglądnął babki do jej powrotu. Pogorszyło się jej i…
– Przecież mnie znasz, Severze. Czy kiedykolwiek zawiodłam twoje zaufanie? – zapytała czule, a on zaprzeczył.
Ufał señorze, wszelako nie zawierzał jej towarzyszowi, choć robił dobre wrażenie.
– Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię. – W jej oczach błyszczały łzy.
Nie pojmował, dlaczego była bliska płaczu, i to odrobinę go trwożyło.
– Ale mamy mało czasu. Musimy czym prędzej udać się do portu i opuścić Malagę.
– Opuścić Malagę? – zdziwił się. – A… A matka?
Poczuł, jak dłoń señory zaciska się mocniej na jego ręce. Zbyt mocno. I drży. A potem dosłyszał słowa, które sprawiły, że serce omal nie stanęło mu w piersi.
– To ja jestem twoją matką, Severze. Ja… – załkała Bienvenida. – A to twój ojciec. – Wskazała palcem na André.
– Nie! – Zza ich pleców dotarł zdławiony krzyk.
Obrócili się gwałtownie. Tuż za nimi stała María w asyście kilku żołnierzy.
– Nie zabierzecie mi go! – wrzasnęła. – Severze, uciekaj!
Chłopiec odruchowo próbował zatrzasnąć drzwi, jednak André okazał się szybszy. Zablokował podwoje stopą, obejmując jednocześnie ramieniem kibić Bienvenidy i wpychając ją do sieni. Zlękniony Severo uskoczył do tyłu. W momencie, gdy André, zatrzasnąwszy drzwi, ryglował je, do jego uszu dotarł odgłos wystrzałów z muszkietów, pomieszany z przepełnionym grozą krzykiem Maríi:
– Nie strzelajcie! Co wy wyprawiacie, do czorta! Tam jest moje dziecko…!
Pierwszym, co odnotował André, była roztaczająca się w chacie nieprzyjemna woń stęchlizny i ryb. W mroku nie widział za wiele, dostrzegł tylko postać chłopca oświetlaną mdłym światłem świecy, dobywającym się z sąsiadującej z sienią izby. Severo opierał się plecami o ścianę i z przerażeniem wpatrywał w klepisko po prawej stronie André. Wtem do uszu mężczyzny dotarł jęk. Czując rozrywającą go od środka trwogę, z obawą zerknął w tamtą stronę. Bienvenida leżała twarzą do ziemi, z trudem łapiąc oddech. André padł na kolana. Dotknąwszy jej pleców, pojął, że nie ma już dla niej ratunku. Materiał gorsetu całkowicie przesiąknięty był krwią. Ze zbolałym sercem ostrożnie obrócił ukochaną na plecy. Zakwiliła cicho i wyszeptała:
– Opiekuj… opiekuj się nim… opiekuj się… naszym… synem…
A potem usłyszał ciche sapnięcie i pierś Bienvenidy zastygła w bezruchu. Wpatrywał się w otwarte oczy ukochanej, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że oto odeszła bezpowrotnie. Nagle dobiegło go łomotanie do drzwi i krzyki hiszpańskich żołnierzy. W mgnieniu oka się opamiętał. Złożył martwe ciało Bienvenidy na zimnym klepisku. Zamknąwszy jej powieki, lekko pocałował jeszcze ciepłe usta i zwrócił się do chłopca:
– Musimy uciekać.
– Nigdzie z tobą nie pójdę! – krzyknął Severo.
W jego głosie André wyczuł strach, ból i rozpacz.
– Jestem twoim ojcem. – André wstał z kolan i postąpił kilka kroków w kierunku chmyza.
– Ani drgnij! – wydusił chłopiec, wyciągając przed siebie ostrze noża do filetowania ryb. – Ratunku!
Nie widząc innego sposobu, André sprawnie wytrącił chłopcu nóż z dłoni, a potem, nie zważając na uderzające go z nadzwyczajną siłą piąstki, przerzucił chmyza przez ramię i ruszył do sąsiedniej izby. Jedyną drogą ucieczki było okno. Severo wyrywał się i szamotał, nie ułatwiając mu zadania. Noir naparł na okiennice, które ustąpiły niemalże od razu, wypchnął przez otwór okienny Severa i wydostał się z chaty zaraz po nim. Chłopak nie był jednak w ciemię bity. Znalazłszy się na zewnątrz, znów co sił w płucach wzywał pomocy. André zmuszony był pozbawić syna przytomności. Rąbnął go w tył głowy obłękiem rapiera, po czym nieprzytomnego przerzucił sobie przez ramię i pomknął chyżo w kierunku drzew. Tam, klucząc pomiędzy dorodnymi palmami, dostał się do ukrytego w mroku powozu i nakazał stangretowi czym prędzej zawieźć się do portu. Okręt już czekał w pogotowiu. Kotwicę podniesiono, a kamraci tkwili przy masztach, by ciągnąć fały, gdy tylko rozbrzmi rozkaz kapitana. André wbiegł po trapie z nieprzytomnym Severem na rękach i padłszy na kolana na pokładzie, ryknął:
– Żagle w górę!
Pierwszy tylko na to czekał. Powtórzył rozkaz kapitana i już po chwili dało się słyszeć odgłos żagli łapiących wiatr. André oddychał ciężko, czując bolesne kłucie w prawym boku. Dopiero teraz je odnotował. Powędrował dłonią do bolącego miejsca i z zaskoczeniem wyczuł pod palcami ciepłą ciecz.
– Rannyś?
Do jego uszu dotarł głos Tau, okrętowego darmozjada.
– Najpierw chłopiec – rzekł André tuż przed tym, jak runął bez życia na dek.
Ocknął się następnego dnia w swojej kajucie. Przy jego koi czuwał Julio, nerwowo przeczesywał swoje długie blond włosy. Czarną bandaną, którą zwykł nosić na głowie, obwiązał nadgarstek. Zwrócił spojrzenie na kapitana i w jego niebieskich oczach zagościła ulga.
– Rychło w czas! – wyrzucił z siebie. – Ten młokos, któregoś przytargał, to diabeł w ludzkiej skórze! Musieliśmy zamknąć go w ładowni. – Wskazał nadgarstek owinięty bandaną. – Użarł mnie, gdy próbowałem go złapać.
– To mój pierworodny – wychrypiał André.
– Pierworodny? Czy pierwszy syn, którego jesteś świadom? – zadrwił Julio, bo kapitańskie zamiłowanie do uciech cielesnych było powszechnie znane.
André westchnął ciężko i wyszeptał:
– Kochałem ją. Tyle lat na mnie czekała… A gdy od szczęścia we troje dzielił nas dosłownie krok, zginęła. Zastrzelili ją hiszpańscy żołnierze! – Ostatnie zdanie wycedził przez zaciśnięte zęby, zwijając dłoń w pięść.
– Powiem to nie jako twój Pierwszy, ale jako twój przyjaciel – odezwał się Julio, chwytając pokrzepiająco André za przedramię. – Uważam, że dobrze się stało. – Widząc niedowierzanie na twarzy kapitana, pospieszył z wyjaśnieniem: – Pomyślałeś, jak zareagowałaby Lerate, gdybyś przybył na Wyspę z flamą? I to tak bliską twemu sercu? Jest młodziutka. Zawróciłeś jej w głowie. Za chwilę porodzi ci dziecko. Może… Może to i lepiej, że będzie żyć w przeświadczeniu, że jest tą jedną jedyną? Tą, która zagościła w twoim sercu…
– Ale…
– Wierz mi, André. Wiem, co mówię. Mam cztery siostry.
– Mam skłamać, że Severo nie jest moim synem?
– Nie… Nie wyjawiaj całej prawdy. Ot, owoc dawnej przelotnej miłostki, która na łożu śmierci wyjawiła sekret swej służce. Ta zgodnie z ostatnią wolą swej pani odnalazła cię i oddała młokosa pod twoją opiekę.
André posilił się, po czym rozmówiwszy się z bosmanem i gwiazdołapem, udał się pod pokład. Zastał Severa w ładowni od strony rufy, przykutego łańcuchami do kolumny. Chyba spał, oparty o wręgę. Długie kruczoczarne zmierzwione włosy zasłaniały mu policzki.
– Synu… – André kucnął w niewielkiej odległości od chłopca.
Severo uniósł głowę i łypnął na niego złowrogo, ale milczał.
– Wiem, że poznałeś prawdę w wyjątkowo niefortunnych…
– Chcę wrócić do matki! – prychnął. – Natychmiast! Odstaw mnie do Malagi!
– Severze… Twoja matka umarła na twoich oczach, zastrzelona przez Hiszpanów.
– Łżesz! – krzyknął chłopiec, prawie płacząc. – Moja matka…
– Twoją matkę zmuszono, by oddała cię służce. To był jedyny sposób, by mogła zatrzymać cię blisko siebie. Twoi dziadkowie… nie byli przychylni naszej miłości, bo uważali, że nie jestem godzien ręki ich córki. Mimo iż wywodzę się ze szlacheckiego rodu, nie posiadam majątku, bo mój ojciec sprzeniewierzył lata krwawicy. W oczach señoraNavarra byłem tylko pospolitym marynarzem…
– Nie wyglądasz na marynarza – słusznie zauważył chłopiec.
– A na kogo wyglądam?
– Na… pirata – dodał Severo ciszej, z lekką obawą. – Jednak…
– Jednak?
– Prezentujesz się inaczej niż te wszystkie berberyjskie łotry, nagabujące moją… Kim w takim razie była dla mnie María? – dopytał.
– Po prawdzie także była twoją matką. Kochała cię…
– A ty mnie jej odebrałeś! – warknął chłopiec. – I teraz ostała sama!
– Gdybym mógł, cofnąłbym czas i zabrałbym was szybciej – przyznał André.
– Ale nie zabrałeś! – warknął Severo, wbijając w ojca pełne rozczarowania spojrzenie. – A ona… matka… opowiadała mi o tobie. Dzielnym marynarzu, zwiedzającym obce kraje, który pewnego dnia przybędzie i zaopiekuje się nami. Pokazywała złoto ukryte pod posłaniem, które rzekomo zostawiłeś, by żyło nam się lepiej… – Jego broda zadrżała.
André pochylił się, tak by ich oczy znalazły się na tej samej wysokości.
– W istocie. Zostawiłem złoto, by niczego ci nie brakło. I przybyłem. Za późno, ale przybyłem. Jestem. I od teraz zaopiekuję się tobą, synu.
André wyciągnął dłoń, ale chłopak tylko na nią spozierał, nie wykonawszy żadnego ruchu. Mężczyzna cofnął zatem rękę i rzekł:
– Pojmuję, że nie od razu mi zaufasz. Julio – zwrócił się do Pierwszego – rozkuj go.
Mężczyzna odpiął żelazne obręcze z nadgarstków chłopca. Severo rozmasował obolałe napięstki i łypnął podejrzliwie na obu mężczyzn.
– Jesteś wolny. Możesz spać w mojej kajucie, ale wiedz jedno: od następnego rejsu będziesz zdobywał marynarskie szlify, by pływać wraz ze mną pod banderą Czarnych Braci. Julio oprowadzi cię po okręcie. A gdy dorośniesz i na to zapracujesz, otrzymasz własny statek.
Minęło sporo czasu, zanim Severo począł obdarzać André zaufaniem. I mimo że widok ogromnego okrętu zaparł mu dech w piersi, zachowywał umiar w okazywaniu emocji. Nie był też skory do rozmów. Zwykł przesiadywać na mostku kapitańskim i wpatrywać się w horyzont, nieustannie próbując zrozumieć, dlaczego to jego spotkał taki los. Nie przeniósł się też na noc ani do kajuty ojca, ani do kubryku. Nadal sypiał w ładowni, w miejscu, w którym z początku go więziono. Załoga ojca, mimo iż prezentowała się groźnie, okazała się przyjazną i wesołą kompanią. Każdego wieczora piraci spotykali się na wspólnej wieczerzy, suto zakrapianej grogiem. I choć Severo usilnie starał się sprawiać wrażenie, że piracki żywot go nie interesuje, kątem oka podziwiał majestatyczne żagle i wsłuchiwał się w dźwięki, które wydawały, łapiąc wiatr. Koiły jego rozedrgane nerwy, jakby śpiewały mu pieśń. Aż pewnego dnia chmyz sam zgłosił się do bosmana z prośbą o jakieś zajęcie.
Kolejne dni mijały chłopcu na nieustannej nauce. Wszystko chłonął jak gąbka, a każdą zleconą pracę wykonywał sumiennie. Za każdym razem, gdy napotykał czujne spojrzenie kapitana, dostrzegał w nim dumę. Każdy taki przebłysk uznania w oczach ojca kruszył mur wokół jego małego, zatwardziałego i zbolałego serca. Aż w końcu pewnego wieczora, kilka dni przed dotarciem na Wyspę, Severo podszedł do stojącego na kapitańskim mostku André. Tkwili tak w milczeniu. Ojciec i syn. Wiatr od morza rozwiewał ich długie, kręcone, czarne jak noc włosy. Chłopiec wyjął dłonie z kieszeni i z cichym westchnieniem objął ojca ramieniem w pasie. Najpierw André się spiął. Nie suponował, że chmyz kiedykolwiek zapragnie się zbliżyć. Jego dłoń z lekkim zawahaniem spoczęła na ramieniu chłopca. Potem objął jego głowę i przytulił syna do swojego boku. Czuł, jak ramiona mu drżą, a ręce ciasno oplatają ojcowski tułów. André pochylił się i złożył na włosach Severa pocałunek, szepcząc:
– Zaprawdę powiadam ci, żałuję, iż nie przybyłem wcześniej.
To był pierwszy i jedyny moment, w którym ojciec i syn otwarcie okazali sobie uczucie.
*
Wyspa przywitała Severa ostrym słońcem i głośnym skrzekiem ptactwa. Z zaciekawieniem obserwował zbliżającą się w żółwim tempie plażę. W środku jednak trwożył się przed nieznanym.
André… Ojciec zaprowadził go do chaty stojącej na środku gęsto zabudowanej osady, której mieszkańcy obserwowali go z zaciekawieniem. Severo ze zdumieniem spostrzegł, że większość z nich jest czarnoskóra. Widział już kiedyś ludzi o takim kolorze skóry. Byli sługami w bogatych domach, czasem stanowili towar na targu w malagijskim porcie.
Ojciec odsunął bambusową kotarę i weszli do pogrążonego w mroku wnętrza.
– Poczekaj tu na mnie – poprosił André i wyszedł.
Dopiero teraz – w tej pustej bambusowej chatce, na Wyspie pośrodku oceanu – Severa zaczęły nachodzić niepokojące myśli. A jeśli to nie jest wyspa piratów, tylko kanibali? A jego zwabiono tutaj podstępem tylko po to, by go pożreć? Wszak znane mu były baśnie zasłyszane w malagijskim porcie o dzikich ludach zamieszkujących afrykańskie wybrzeże i pożerających ludzkie mięso.
Ciało chłopca pokryły ciarki. Wzdrygnąwszy się, pospiesznie dobył noża, który znalazł na stojącym na środku chaty stole. I czekał. Na jego twarzy gościła marsowa mina. Krzaczaste brwi miał ściągnięte tak, że prawie tworzyły jedną linię, a na czole widniała podłużna zmarszczka. Rozglądał się niepewnie po pustej chacie, a gdy usłyszał dźwięk odsuwanej bambusowej zasłony, obrócił się na pięcie i wyciągnął przed siebie ostrze. Jego ręka zatrzymała się jednak w połowie drogi, bo właśnie wtedy ujrzał ją. I wszystko inne nagle przestało się liczyć. Miała cerę koloru gorzkiej wody4, którą señora de Borbón przyrządzała mu zawsze, kiedy wykonał dla niej jakąś drobną pracę. Przepełnione ciepłem i troską oczy ciemnoskórej niewiasty spoglądały na niego czule, a na wydatnych krwistoczerwonych ustach błąkał się przyjazny uśmiech.
– Odłóż nóż, Severze, i poznaj moją oblubienicę Lerate. – Usłyszał głos ojca.
Chłopiec posłał mu chłodne spojrzenie i ponownie przeniósł wzrok na ciemnoskórą damę. Otoczona była teraz ramieniem kapitana, podczas gdy jego druga dłoń spoczywała na jej sporej wielkości brzuchu, na który chmyz dopiero teraz zwrócił uwagę.
– Severze… – ponaglił go ojciec, kiedy ten nie zareagował.
– Daj mu czas, André.
Jej spokojny, melodyjny głos poruszył coś głęboko w sercu chłopca.
– Jest przestraszony. Severze – zwróciła się do niego – zamieszkasz tu z nami, mam nadzieję, że poczujesz się jak w domu. – Podeszła do niego, położyła mu dłoń na policzku i schyliwszy się, złożyła na jego czole delikatny pocałunek.
Ciało chłopca zesztywniało na tę niespodziewaną pieszczotę. Popatrzył Lerate prosto w oczy i już wtedy wiedział… po prostu wiedział, że to ona zawładnie kiedyś jego sercem.
1 Pierwszy po Bogu – kapitan statku.
2 Infant – tytuł przysługujący dzieciom królewskim.
3 Luidor – z fr. Louis d’or, francuska złota moneta, wprowadzona do obiegu przez Ludwika XIII.
4 Gorzka woda – tu: kakao.
„Spójrz za siebie – ileś spełnił twardych, mężnych służb;
Przemierzyłeś pono wiele oceanów, zatok, mórz;
Gdy masz ninie pokój w sercu – to posłuchaj moich wróżb”1.
Pieśń starej Cyganki o Czarnych Żaglach
Paco
A.D. 1710
Dzień zatonięcia Lerate
Jeśli kiedykolwiek zapytano by mnie, jak wygląda kres istnienia, bez zająknięcia przywołałabym obraz tonącej Lerate. Tylko ci, którzy mają sól we krwi, potrafią pojąć rozpacz szargającą sercami prawdziwych wilków morskich.
Tego dnia moje serce rozszarpano dwukrotnie.
Groza ogarnęła całą załogę, ranną i przetrzebioną w wyniku ataku dwóch potężnych galeonów Bractwa Wybrzeża. Widziałam ból malujący się na twarzach moich kamratów wraz z każdą armatnią kulą roztrzaskującą poszycie kadłuba, z każdym masztowym drzewcem łamiącym się niczym sucha gałązka. Pokład tonął we krwi. Zerknęłam na pozostałości poszarpanych żagli, pokrywające gdzieniegdzie dek lub zwisające bezładnie poza sterburtą. Pojęłam, że oto nastąpił koniec, nim z ust Marcosa padło:
– Do szalup! Opuścić okręt!
Słyszałam strzępy rozkazu przekazywanego sobie z ust do ust, które mieszały się z kakofonią krzyków rannych, armatnich palb i trzasku wydawanego przez tonącą Lerate – jakby ostatkiem sił wołała o ratunek. Widziałam niewyobrażalny ból w spojrzeniu Marcosa. Był tak wyraźny, że niemal czułam go w sobie. Takie cierpienie dane mi było dotąd oglądać tylko raz – dziesięć wiosen temu, w Doku Straceń – kiedy to jako trzynastoletni młokos obserwował, jak jego ojciec tańczy z Jackiem Ketchem2. Żądny krwi tłum wiwatował, karmiąc oczy śmiercią człowieka, który był dla nich jedynie zbrodniarzem. Dla Marcosa był całym światem, który tamtego gorącego dnia legł w gruzach. Dokładnie zakarbowałam w pamięci boleśnie zaciśnięte szczęki i łzę. Jedną jedyną łzę, na jaką sobie wówczas pozwolił.
Ninie dostrzegłam coś jeszcze. Strach. Po raz pierwszy widziałam zlęknionego Marcosa. Pospiesznie zerknął na Julia. Rozumieli się bez słów. Uciskając ranę na szyi, podążyłam w stronę kapitana. Cięcie piekło boleśnie, ale ból i tak był niczym w porównaniu z tym, co czułam, mijając strzaskane w drzazgi i przewrócone na pokład maszty. Kolejna kanonada z pokładu wrogiego galeonu poprzedziła silny wstrząs. Kadłub zatrzeszczał złowieszczo. Krzyknęłam strwożona, bo okręt przechylił się niebezpiecznie na sterburtę. Miałam wrażenie, że wszystko dociera do mnie w zwolnionym tempie. Obraz zdawał się wyostrzać, a dźwięki zlewać w jedno, mieszając się z uderzeniami rączo gnającego w piersi serca. Widziałam, jak przetrzebiona załoga Lerate opuszcza szalupy, i w mig pojęłam, jak wielu dobrych i mężnych kamratów straciliśmy. Nie było bowiem możliwości, by w normalnych warunkach cała załoga zmieściła się na dwóch łajbach. Wszakże ich przeznaczeniem był nie ratunek, lecz abordaż.
Dopadłam do Marcosa i wtuliłam się w jego ramię. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się smutno. Lekko musnął wierzchem dłoni mój policzek, a potem bez słowa podprowadził mnie do relingu. Dopiero teraz poczułam, że cała dygocę. Tonący okręt wydał z siebie dziwny, głęboki jęk. I wiedziałam, że tak właśnie brzmi pękające serce.
Pospiesznie zeszłam po sznurowanej drabince. Stopy dotknęły nieoheblowanego deku szalupy, która – mimo obecności kamratów – niebezpiecznie zakołysała się na boki. Mój wzrok powędrował w górę. Marcos sprawnie zsunął się po drabince i stanął za mną. Obróciłam się i zadarłam głowę, by odszukać jego spojrzenie. Nie patrzył mi w oczy, tylko na moje stopy. Nasze nogi były pokancerowane i pokryte krwią. Mimo niskiej temperatury w obliczu zagrożenia nikt nie kłopotał się owijaniem stóp szmatami czy wkładaniem obuwia, które na pokładzie było tak pomocne jak kula u nogi. Na stopie Marcosa widniał kogut – symbol mający chronić przed utonięciem i zapewnić bezpieczny powrót na ląd. Unieśliśmy głowy niemalże jednocześnie, spoglądając na siebie w milczeniu. Coś w wyrazie twarzy Marcosa mnie zaniepokoiło. Ta zaciętość nagle wydała mi się nienaturalna. Przymknął na moment oko. Wyglądał, jakby stanął na rozstaju dróg i oto właśnie dokonał trudnego wyboru. Jakby planował…
Nie!
Jego dłonie powędrowały do zawieszonego na szyi wisiora. Pamiętałam, jak mi opowiadał, że to kieł niedźwiedzia. Piracki amulet, który zapewnia bezpieczny powrót na ląd. Zmartwiałam w momencie, kiedy przełożył rzemień przez moją głowę.
Nie!
Z mojego gardła wydobył się stłumiony jęk, bo naraz pojęłam, w jakich okolicznościach otrzymał go Marcos. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mi w gardle, gdy dłoń Marcosa objęła mój policzek. Była przejmująco chłodna. Broda poczęła mi drżeć, ponieważ to nie był zwyczajny dotyk. Odgadłam, że robi to po raz ostatni. Marcos dotykał mnie tak, jakby chciał mnie zapamiętać. Wyryć w pamięci mój obraz nie tylko oczami, ale i palcami oraz… Pocałunek, jakim mnie obdarzył, nie miał miejsca nigdy wcześniej. Ciepły, czuły i powolny, jakby na siłę odwlekał moment rozstania. Jakby chciał nam kupić więcej czasu, którego ewidentnie brakło. Z ociąganiem rozłączył nasze wargi, pieszczotliwie musnął kciukiem pieprzyk nad moimi ustami i rzekł:
– Je t’aime.
I wówczas pojęłam, że to się dzieje naprawdę. Marcos. Mój Marcos się żegnał.
Odsunął się raptownie i począł cofać w kierunku drabinki prowadzącej z powrotem na pokład Lerate.
– Nie – jęknęłam, a po chwili wydarłam się na całe gardło: – Nie! Marcos! Nie rób tego!
Chciałam go powstrzymać. Złapać. Nie pozwolić mu na tę samobójczą misję, ale ktoś pochwycił mnie w pasie.
– Puszczaj, do czorta! – Poczęłam się szamotać. – Nie możecie mu na to pozwolić!
– To jego decyzja. – Usłyszałam głos Julia.
– Nie!
Wbiłam piętę w stopę bosmana. Zaklął szpetnie, ale mnie nie puścił. Za to poczułam drugą parę rąk, przytrzymującą mnie w miejscu.
– Nigdzie się nie ruszasz, Francisco! – Stanowczy ton Renny’ego przebił się przez odgłos dudniącego w mej piersi serca.
Zaczęłam krzyczeć i się szarpać. Kopałam na oślep, robiąc wszystko, by mnie puścili. W końcu zaczęłam błagać. Musiałam powstrzymać Marcosa. Nie mógł. Nie wolno mu było tego dokonać. Nie mógł poświęcić własnego życia. Na pewno istniało inne rozwiązanie. Zerknęłam w górę, napotykając jego spojrzenie. Ogrom uczuć, który dostrzegłam w jego bursztynowej tęczówce, dosłownie mnie poraził. Tęsknota, żal, lęk, czułość, troska i miłość. Uśmiechnął się do mnie smutno, a ja pękłam. Chciałam wybudzić się z tego koszmaru u jego boku. Przecież… to nie mogło się tak skończyć!
Nie! Nie! Nie! Nie!
Kręciłam głową, nie dając przyzwolenia na to samobójcze przedsięwzięcie. I wtem odwrócił się do mnie plecami.
– MARCOSIE! – wydarłam się co sił w płucach.
Nawet gdy zdałam sobie sprawę, że się oddalamy, wołałam go. Błagałam, by się wycofał, porzucił tę karkołomną decyzję. Ale z każdym kolejnym zanurzeniem pagajów w wodzie docierała do mnie groza sytuacji.
Straciłam go.
– Straciłam… – szepnęłam zdławionym głosem, po czym nogi się pode mną ugięły i byłabym upadła, gdyby nie kurczowo trzymający mnie Julio.
Posadzono mnie na dnie szalupy. Renny siadł obok, pulchne ramię objęło mnie i przyciągnęło do jego boku.
– Paco… – odezwał się łagodnie, ale w jego głosie pobrzmiewało cierpienie.
Dotarło do mnie, że i on był bardzo zżyty z Marcosem.
– Musimy uszanować jego decyzję – stwierdził. – Czy nam się to podoba, czy nie. Kapitan zawsze schodzi ostatni.
Zasłoniłam uszy i zamknęłam powieki, starając się zatrzymać łzy. Daremny trud. Broda mi drżała. Nie, cała dygotałam jak w malignie. Renny objął mnie mocniej, a ja miałam wrażenie, że się duszę. Łapczywie łapałam powietrze. Moje zachowanie musiało zaniepokoić Julia, bo położono mnie płasko na dnie szalupy. Skupiłam się na bezkresnym niebie rozpościerającym się tuż nade mną. Chłodny błękit pozbawiony bieli puszystych obłoków. Ostrożnie obmyto mi twarz zimną wodą. Morze kołysało mnie. Uspokajało. Kolebiąca się na boki szalupa, dźwięk fal uderzających o burty i odgłos zanurzanych w wodzie piór pagajów. Przymknęłam powieki. Ktoś złapał mnie za dłoń i ścisnął pokrzepiająco. Tkwiłam w takim odrętwieniu jakiś czas. Gdy w końcu usiadłam, zobaczyłam, że z Lerate nie zostało już nic. Oto okręt, który pierwej był mi więzieniem, a potem stał się domem, zniknął bezpowrotnie. A wraz z nim…
– Spuścili szalupę! – Poderwałam się na nogi.
Łódź niebezpiecznie się zachybotała. Wzrok mnie nie mylił. Wyraźnie widziałam kluczącą między elementami wraku łódkę. Nadzieja omal nie rozerwała mnie od środka. Obróciłam się gwałtownie i nakazałam wioślarzom:
– Zawrócić!
– Francisco, tam nie ma po co wracać – rzekł ostrożnie Renny.
– Powiedziałam, zawrócić łódź! – warknęłam. Nie pojmowałam, dlaczego w ogóle zwlekają z decyzją.
– On odszedł…
– Nie! – syknęłam. – Nie waż się tak mówić! Nie waż się nawet tak myśleć! Marcos żyje! ŻYJE!
– Francisco…
– Nie! – krzyknęłam, zatykając uszy. – Nie chcę tego słuchać! Jesteście parszywymi darmopłochami! Marcos poświęcił…
Wtem poczułam mocny ucisk na przedramionach i ktoś oderwał moje ręce od uszu. A potem stanowczo złapano mnie za ramiona i potrząśnięto mną kilkakrotnie.
– Właśnie, Francisco! – To był głos Julia, chłodny i stanowczy. – Poświęcił! POŚWIĘCIŁ SWOJE ŻYCIE, byśmy byli bezpieczni. Byś TY była bezpieczna. Dlatego nie wrócimy. Nie możemy pozwolić, by jego ofiara poszła na marne!
Połknęłam czarny znak. Zacisnęłam usta w wąską linię, a w środku gotowałam się z wściekłości. Odpuścili. Poddali się. Zostawili go tam… na pewną śmierć. Mój wzrok powędrował do burty Crescencii, która była coraz bliżej. Zerknęłam przez ramię na miejsce, gdzie wody Morza Irlandzkiego pochłonęły Lerate. Zacisnęłam dłonie w kułaki tak mocno, że czułam, jak nierówne paznokcie ranią mi skórę.
Odnajdę cię, Marcosie…
Przysięgam!
Przysięgam na swoje życie!
Sznurowana drabinka zakołysała się na wysokości głowy Renny’ego. Wszyscy po kolei wspinali się po niej i niknęli za burtą, bezpieczni na pokładzie karaki.
– Francisco…
Zerknęłam na Julia, który wyciągnął dłoń w moim kierunku. Chwyciłam leżący na dnie pagaj i oświadczyłam stanowczo:
– Wracam tam.
– Nie ma mowy! – Julio poczerwieniał ze złości.
– Nie będziesz mi rozkazywał! Nie jesteś moim kapitanem! – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Co z was za kamraci?! Przyjaciele – prychnęłam zniesmaczona. – Wszak od razu postawiliście na nim krzyżyk! Wielcy piraci! Czarni Bracia! – Wyrzuciłam ramiona w górę. – Wielkie to macie mniemanie o sobie! I tyle! Jak przychodzi co do czego, odpuszczacie! Uciekacie z pokładu jak jakieś szczury! Darmopłochy! Tego was nauczył Marcos? Tego właśnie?! Bo Bóg mi świadkiem, że mnie nauczył zgoła odmiennych rzeczy! Męstwa! Odwagi! I walki! Do samego końca! Zaprawdę powiadam wam, że ten koniec jeszcze nie nadszedł! Jego koniec nie nadszedł. Nie pozwolę na to. Nie pozwolę mu tam umrzeć! – Głos mi zadrżał. Ścisnęłam w dłoni amulet, który mi podarował. – Wracam tam! – Wskazałam palcem dryfujące na wodzie szczątki Lerate. – Po niego – dodałam spokojniej. – Choćbym miała płynąć sama.
– Dość tego! Pleciesz trzy po trzy!
Nim się spostrzegłam, Julio wraz z Rennym obwiązali mnie liną pod pachami. Sznur naprężył się, a mnie wciągano na górę.
Na nic zdały się moje głośne protesty. Lina kaleczyła mi pachy i utrudniała oddychanie, ale mimo to robiłam wszystko, by się wyswobodzić.
Gdy tylko znalazłam się na pokładzie, rozsunęłam węzeł i przełożyłam sznur przez głowę. Posłałam Juliowi i Renny’emu mordercze spojrzenie i cisnęłam liną o pokład. Rozbrzmiał odgłos przypominający uderzenie bicza. Zaprawdę miałam ochotę dobyć rapiera i rozpłatać im bebechy.
– Musimy tam wrócić! Natychmiast! – ponowiłam rozkaz.
Renny był umęczony i blady. Drżącym z wysiłku i emocji głosem oznajmił:
– Musimy uciekać, jeśli nam życie miłe, Paco. – A potem dodał słowa, które ponownie sprawiły, że miałam ochotę zbratać się z morskim diabłem3: – On odszedł…
– Nie! – zawyłam z rozpaczy, nie panując już nad drżącym ciałem. Głos również mi drżał, a mimo to wycedziłam do Renny’ego przez zaciśnięte zęby: – Nie bluźnij! Ni tak nie myśl! Zabraniam ci! Mój Marcos nie da się śmierci! Musimy tylko po niego wrócić!
– Tam nie ma po co wracać.
Ten głos. Tak podobny, a jednocześnie tak różny od głosu Marcosa, przepełniony nutą swawolności i lekceważenia, których próżno było szukać u kapitana Lerate. Obróciłam się gwałtownie w jego stronę. Tak by dobrze przyjrzeć się parszywej gębie sprawcy całego tego ambarasu. Krew we mnie zawrzała, oddech stał się głęboki, a nienawiść i żądza zemsty zaczęły wypełniać moje żyły. Nigdy bym się nie posądzała o takie uczucia… tak silne… pierwotne. Niczym zwierzęcy instynkt, nad którym poczęłam tracić kontrolę. W tej chwili pragnęłam jednego: przelać krew Cruza Noira Garcíi.
– To wszystko przez ciebie! To twoja wina, Cruzie! TWOJA! To ty go zabiłeś! TY! GO! ZABIŁEŚ! Żądam satysfakcji! – wykrzyczałam, dobywając rapiera i przyjmując pozycję do walki.
– Nie godzi się rozwiązywać sporów na morzu… Zejdziemy na ląd i… – Słowa Renny’ego przebiły się do mojego zamroczonego furią umysłu.
Łypnęłam na niego złowrogo, bo zaprawdę były dla mnie niczym cios w twarz. Nie mocny, ale taki, jakim przywołuje się do porządku niesfornego chmyza.
– Zamilcz! Jesteście tchórzami! Wszyscy! – warknęłam, przecierając twarz przedramieniem. Po czym zdałam sobie sprawę, że na powrót się rozklejam, bo uzmysłowiłam sobie, co teraz zapewne odczuwa Marcos. – Został tam. Sam! A wy uciekliście jak szczury! Darmopłochy! Za nic mam ten przeklęty kodeks. Zapłacisz mi za to, co go spotkało, Cruzie! A potem wrócimy tam – załkałam, wskazując palcem miejsce, gdzie zatonęła Lerate, dodając piskliwie, bo żałość ścisnęła mi gardło: – po niego! Po mojego… Marcosa…
– Opanuj się, kobieto!
Te trzy słowa dolały oliwy do ognia. Jeśli pierwej mój gniew był zaledwie iskrą, teraz gorzał niczym żagiew. Z drapiącym gardło walecznym okrzykiem zaatakowałam znienacka. Nie zważałam na to, że łamię piracki kodeks – zasady, które podpisałam własną krwią. Nie lękałam się konsekwencji. Byłam niczym taran – nie do zatrzymania. Zajadle i precyzyjnie wyprowadzałam ciosy tak, by zabić. A on…? Miałam ochotę zaśmiać się w głos, bo nie dotrzymywał mi pola. Wprawdzie blokował moje ciosy, jednak byłam zwinniejsza. Wziąwszy potężny zamach, z bojowym krzykiem na ustach wyprowadziłam cios tuż obok jego głowy. Cruz złapał się za to miejsce i dostrzegłam, że jego dłoń czerwienieje od krwi. Łypnął na mnie, a w jego spojrzeniu czaiła się obawa. Nie poczułam satysfakcji, bo jedyne, czego pragnęłam, to jego śmierci.
– Co tak stoicie, morskie dupy! – wydarł się z nagła. – Pojmać ją!
Kątem oka dostrzegłam, jak bosman i Pierwszy Crescencii natychmiast ruszyli kapitanowi z odsieczą. Wyprowadziłam cios z lewej, szybki i gwałtowny. Odskoczyli, by natychmiast dobyć szabli i przypuścić kolejny atak. Poczęłam się cofać, czując, jak raptem tracę krzepę. Wodziłam wzrokiem od Baako do Louisa, pospiesznie wyciągając ukryty pod koszulą puginał.
Nie mogę odpuścić. Nie teraz.
Potrząsnęłam głową, przepędzając zawroty i mroczki przed oczami, a wówczas natarł na mnie bosman. W ostatniej chwili zablokowałam cios, jednocześnie raniąc napastnika puginałem.
– Niech to licho! Nakarmię tobą ryby, przeklęta babo! – wydarł się rozwścieczony Baako, odruchowo łapiąc się za ranne przedramię.
Ignorując go, zwróciłam się do Cruza:
– Zawróć okręt, Cruzie, albo wypruję flaki całej twojej załodze! Musimy ocalić Marcosa!
Znów zakręciło mi się w głowie. W uszach pobrzmiewał mój własny oddech i ciężkie bicie serca. I wtedy dotarł do mnie łagodny głos żaglomistrza. I złożyłabym broń, bo byłam wyzuta z sił. Jednak to, co powiedział, na powrót wprawiło moje serce w szybsze bicie.
– Nie ma już kogo ratować… – Słowa Renny’ego były niczym tępy puginał wbity prosto w serce. Boleśnie obijały się o siebie w mojej głowie, zamroczonej rozpaczą i furią.
– Milcz, Renny! – Zagryzłam wargi i przymknęłam na moment powieki, by się nie rozkleić. Nawet załoga Marcosa była przeciwko mnie. – Zaklinam cię, Cruzie! Zawróć okręt! – rzekłam błagalnie.
– Francisco… – Przez plątaninę myśli przebił się głos Julia.
– Nie nazywaj mnie tak! – wrzasnęłam. – Nie ma już Franciski! Została tam! Przy swoim kapitanie…
Nie mieli prawa. Nie mogli tak do mnie mówić. Nie byłam Franciscą. Byłam Paco. Francisca istniała tylko dla Marcosa. Należała tylko do niego. Do tego złotookiego chłopca, który zapadł jej w pamięć dziesięć wiosen temu i w końcu skradł serce. I dopóki na powrót nie będzie go u mojego boku, dopóty nikomu nie pozwolę się tak nazywać.
Wyczerpanie dało o sobie znać kolejny raz i poczułam, że rapier wypada mi z dłoni. Jęknęłam, raptownie powalona na dek. Nawet nie zorientowałam się, kto mnie rozbroił. Próbowałam się wyswobodzić. Na próżno. Znów targnęła mną rozpacz. Bo oto straciliśmy szansę na odbicie Marcosa, a nie wiedziałam, kiedy nadarzy się następna okazja.
Kolejne wydarzenia pokrywał w mojej pamięci gęsty tuman, choć pozwalał, bym przypomniała sobie niektóre istotne momenty. Za swą niesubordynację zostałam ukarana zgodnie z zasadami. Twarze przed moimi oczami zmieniały się, głosy scalały w jedno. Pozostał tylko ból. I fizyczny, i ten w duszy. Po prawdzie cieszyłam się z kary, którą mi wymierzono. Bo liczyłam, że rany będą mi tak skutecznie doskwierać, że zagłuszą myśli. Gniew niechętnie ustąpił miejsca rozpaczy, gdy znienacka pojawił się przede mną Cruz. Wpatrywał się prosto w moje oczy.
– Dla mnie jesteś nikim! Bodajbyś sczezł! – wymamrotałam, a potem zawleczono mnie pod pokład.
Próbowałam iść o własnych siłach, ale ledwie powłóczyłam nogami. Gdy całkowicie odmówiły mi posłuszeństwa, zawisłam podtrzymywana pod pachami. Opuściłam głowę i zamknęłam oczy.
Powinnam zasnąć!
Bardzo chciałam zasnąć.
Sen jawił mi się jako ukojenie. Był drugim światem, do którego mogłam wyruszyć. Lerate opowiadała mi, że gdy śnimy, uwalniamy duszę, pozwalając jej przeżywać niczym nieskrępowane przygody. Porównała to do wyjścia w morze, tyle że bez wyznaczenia kursu. Po prostu stawiasz żagle i puszczasz rudel, pozwalając, by wiatr i prądy morskie kierowały okrętem.
– Francisco… Francisco… – Głos Tau wyrwał mnie z letargu.
Zamrugałam gwałtownie, starając się zrozumieć, gdzie jestem. Dopiero więzy na nadgarstkach uprzytomniły mi, że to wszystko naprawdę miało miejsce.
– „Paco” – wyszeptałam cicho. – Jestem Paco.
Znów zamknęłam oczy, ale poczułam szturchnięcie.
– Opatrzę ci rany! Nie zasypiaj. Słyszysz?
Uniosłam powieki i napotkałam jego zatroskane spojrzenie.
– Muszę po niego wrócić, Tau – wydusiłam z siebie, czując niebezpiecznie trzęsący się podbródek. – Musimy…
– Pij! – Dał mi bukłak z rumem, po czym pomógł mi się napić.
Syknęłam, bo ruch wywołał ból w szyi. Stroniłam od alkoholu, toteż nawet niewielka ilość zadziałała na mnie w okamgnieniu. Tau położył mnie na wznak i polał alkoholem moją szyję. Jęknęłam, czując pieczenie.
– Leż nieruchomo. Rana jest poważna i blisko miejsca, którego ugodzenie pozbawia życia w kilka chwil – ostrzegł, lecz na mnie nie zrobiło to żadnego wrażenia.
Tau poprosił kogoś o pomoc w unieruchomieniu mojej głowy w odpowiedniej pozycji. Ciepłe dłonie złapały mnie w okolicach uszu i lekko przekręciły głowę w bok. Widziałam teraz tylko drewnianą wręgę. W jednym miejscu wyraźnie odznaczał się ciemnobrunatny sęk. Przypominał kształtem łzę. Skupiłam się na nim. Słyszałam, jak mój oddech przyspieszył, próbując najwyraźniej dorównać tętniącemu sercu. Nie lękałam się bólu, był czymś wpisanym w piracki żywot. Wszelako podczas zszywania ran najbardziej nienawidziłam momentu tuż przed tym, jak igła zanurzała się w skórze.
Raptem poczułam to. Nieprzyjemne uczucie w chwili, w której ostry metal przebija ciało. Mimowolnie jęknęłam, spinając wszystkie mięśnie. Odruchowo złapałam ramię darmozjada, wbijając palce w skórę. Przymknęłam powieki, bo potwornie mnie zemdliło.
– Zaraz będzie po wszystkim – zapewnił łagodnie.
Zacisnęłam zęby i starałam się nie ruszać, ale moje ciało z każdym wkłuciem igły samoczynnie spinało się i poczęło dygotać. Nie potrafiłam nad tym zapanować. Mimo iż Tau uwinął się szybko, zarówno z raną na szyi, jak i z tą na dłoni, trzęsłam się niczym osika.
– Przynieś pled, Renny, winno się ją okryć. I nie łyp tak na mnie! Nic jej nie będzie. To normalne po tym, co przeszła.
– Skończyłeś? – Usłyszałam szorstki głos Baako. – To suń rzyć. Kapitan kazał ją zakuć w okowy.
Do moich uszu dotarło pobrzękiwanie pierścieni łańcucha. Chciałam obrócić głowę w kierunku tego dźwięku, jednak kiedy wykonałam minimalny ruch, ból niemal mnie zamroczył. Syknęłam, zaciskając powieki.
– Spokojnie, Paco.
Kojący uścisk na ramieniu podziałał na mnie uspokajająco.
– To naprawdę konieczne? – Tym razem Renny zwrócił się do Pierwszego.
– Może wasz kapitan pozwalał na podważanie swoich rozkazów, jednak ja nie zamierzam całować córki kanoniera!
– Uważaj, psiajucho! – warknął Renny ostrzegawczo, a jednocześnie do moich uszu dotarł szczęk dobywanych szabli. – Nie pozwolę znieważać honoru swojego kapitana!
– Sporów…
– Gwiżdżę na kodeks, jeśli w grę wchodzi dobre imię Marcosa! Nawet jeśli mam podzielić los Paco! Więc zważaj na słowa!
– Precz mi z oczu!
– Renny… zaniechaj potyczki. – Łagodny głos Tau najwyraźniej wpłynął na jego decyzję, bo słyszałam, jak chowa broń i oddala się wraz z darmozjadem.
Baako podszedł do mnie, dopiero gdy kroki ucichły. Złapał moje ręce, nie siląc się na subtelność. Mimo otumanienia alkoholem ranną dłoń rozsadził mi ból. Zdusiłam jęk. Pospiesznie założył mi żelazne kajdany, a łańcuch przeciągnął przez specjalne obręcze, tak bym nie była w stanie się uwolnić. Usta miał zaciśnięte w wąską linię i unikał mojego spojrzenia.
Nie znałam go od tej strony. Załoga Crescencii zawsze jawiła mi się jako zgrana grupa wesołków, bez trosk i problemów, kontentujących się rumem i swawolami w portowych zamtuzach. Mniemałam, że przez te lata spędzone wśród Czarnych Braci zdołałam ich poznać. Co prawda, nie pływałam pod banderą Crescencii, ale spędzaliśmy razem sporo czasu na lądzie. Zresztą to Baako wytatuował mi symbol Czarnych Braci na lewej piersi. To było w przeddzień wypłynięcia w mój drugi rejs. Dokładnie dwudziestego pierwszego dnia pobytu na Wyspie. Każdy dzień zaznaczałam małym nacięciem na kawałku drewna skrytego za moim siennikiem. Pilnowanie upływu czasu dawało mi namiastkę bezpieczeństwa. To, że miałam nad czymś kontrolę, jawiło się niczym ułuda decydowania o sobie. Pilnowałam tego rytuału do czasu, aż Javier nie zrejterował. Potem wszystko zaczęło się zmieniać.
Podczas pierwszego pobytu na Wyspie nigdy nie zasiadałam do wieczerzy przy ognisku. Ten czas spędzałam skryta w cieniu drzew, a jedynym towarzyszem był mi Severo. Polubiłam tego milczącego i pełnego tajemnic brata. Wydawać by się mogło, że ten z pozoru powściągliwy mężczyzna, o wyglądzie, który wprawił w trwogę niejednego śmiałka, nie będzie dobrym towarzyszem. Nic bardziej mylnego. Severo krył prawdziwego siebie za maską surowego, nieustępliwego draba. Opowieściami o tym, jak gołymi rękami potrafił zadusić tuziny Dagów4 czy Froggies5, Renny raczył mnie przez cały mój pierwszy rejs, kiedy ochoczo mitrężył w pobliżu, podczas gdy ja – ledwie żywa – na kolanach szorowałam pokład Lerate. Gęsta czarna broda Severa, zapleciona w warkoczyki zakończone czerwonymi wstążkami, skrywała niezwykle uroczy uśmiech, którym raczył mnie od czasu do czasu. A w hebanowych oczach zawsze odnajdywałam łagodność. Tak jak u większości kamratów, płatek jego ucha zdobiło toporne złote kółko.
Najstarszy z braci Noirów zwykł przychodzić po mnie do chaty, zaopatrzony w strawę, z nieodłącznym sokołem na ramieniu. Samowtór siadaliśmy w tym samym miejscu, tak by mieć idealny widok na gawiedź stłoczoną wokół ognia, a mimo to pozostawać niezauważonymi. Severo zawsze dzielił jedzenie na dwie porcje. Ze swojej dodatkowo wydzielał coś dla Falca.
Z każdym dniem coraz mniej cierpliwie wyczekiwałam tego momentu, toteż pewnego dnia chyba po raz pierwszy od przybycia na Wyspę moje usta rozciągnęły się w uśmiechu, gdy mężczyzna wkroczył do chaty.
– Gotowy? – zapytał, a gdy kiwnęłam głową, zaordynował: – To pójdź za mną.
Postąpiwszy kilka kroków, zatrzymałam się raptownie, bo jedna rzecz obudziła moją czujność: Severo nie miał ze sobą strawy. Wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Mężczyzna spostrzegł, że za nim nie podążam. Stanął i zerknął na mnie przez ramię.
– Paco?
Pokręciłam głową i postąpiłam krok w tył.
– Przykro mi, ale musimy dziś zasiąść przy ogniu.
Ponownie pokręciłam głową.
Zwrócił się w moją stronę, po czym podszedł powoli, jakby się bał, że czmychnę. Pochylił się, tak by patrzeć mi prosto w oczy, i rzekł łagodnie:
– Lękasz się?
Przytaknęłam.
– Nie ma czego, Paco. Twój brat też tam będzie. Zaprawdę powiadam ci: nie pozwoliłbym cię skrzywdzić. – Pstryknął palcem w mój nos. – Przysięgam na życie Falca. To co?
Poczęłam nerwowo zagryzać wargę i uciekłam spojrzeniem w bok. Nie wiedziałam, co począć. Z jednej strony byłam pewna, że nie składałby przysięgi po próżnicy, zważywszy, ile znaczył dla niego Falco. A z drugiej nie chciałam tam być. Wśród tej pijanej, rozbawionej gawiedzi. Ja nie miałam się z czego radować. Trwożyłam się na samą myśl, że ktoś się zorientuje, że jestem dziewczynką. A wtedy Marcos mnie zabije. Każdej nocy miałam przed oczami to, co zrobił moim rodzicom. I z jaką łatwością mu to przyszło. Jakby życie ludzkie nic dla niego nie znaczyło.
– Paco… – W głosie Severa pojawiła się ledwie słyszalna nuta zniecierpliwienia.
Spojrzałam na niego, a on wyciągnął dłoń. Ujęłam ją. Była duża i ciepła. Dawała poczucie bezpieczeństwa. Jak dłoń mojego papy. Poczułam łzy w kącikach oczu. Wzięłam głęboki wdech, a potem wypuściłam drżące powietrze z piersi, starając się nie rozpłakać. Płacz wśród piratów był powodem niezwykle nieprzyjemnych drwin, toteż szybko nauczyłam się panować nad łzami.
Wyszliśmy z chaty, kierując się w stronę ogniska. Im bliżej byliśmy, tym mocniej ściskałam dłoń Severa. W końcu, gdy znaleźliśmy się na pozbawionym drzew placu, przylgnęłam do najstarszego z braci Noirów, przytulając do jego ramienia policzek i łapiąc przedramię drugą dłonią. Wówczas moim oczom ukazał się widok, który wywołał we mnie popłoch. Na środku, tuż przy ognisku, na pieńku siedział nagi od pasa w górę Javier. Na jego twarzy dojrzałam bolesny grymas. Naprzeciwko niego siedział Baako, jedna z niewiast trzymała w dłoniach miseczkę, a on zanurzał w niej igłę i wkłuwał ją w miejsce na piersi Javiera, gdzie już widniała czarna czaszka. Stanęłam gwałtownie, wprawiając tym samym Severa w zdumienie. Zerknął na mnie. Chciał ruszyć, ale zaparłam się nogami.
– Proszę, proszę. – Dotarł do mnie przepełniony kpiną głos Marcosa. – A któż to w końcu raczył nas zaszczycić swoją obecnością?
Zebrani wybuchnęli gromkim śmiechem. Spuściłam wzrok i wbiłam go w swoje stopy. Nie chciałam na niego patrzeć. I najchętniej unikałabym sposobności, by pozostawać w zasięgu jego spojrzenia.
– Marcosie! – To jedno słowo wypowiedziane przez Severa zawierało przestrogę, na którą najmłodszy z braci Noirów zareagował prychnięciem. Mężczyzna ścisnął pokrzepiająco moją dłoń i podprowadził mnie bliżej ognia.
Zasiedliśmy naprzeciw Javiego. Widziałam jego udręczone spojrzenie. To, co robił Baako, musiało być bolesne. Teraz, kiedy znaleźliśmy się bliżej, wyraźnie widziałam pot perlący się na czole mojego przyjaciela.
– Wiesz, co właśnie ma miejsce? – szepnął mi Severo do ucha, a ja zaprzeczyłam. – To tatuaż. Wszyscy takie mamy. – Odsunął swoją czarną koszulę, ukazując widniejący na lewej piersi czarny znak, podobny do tego, który powoli pojawiał się na ciele Javiera. – To symbol przynależności do flotylli Czarnych Braci – tłumaczył. – Podpisaliście kodeks, więc teraz przyszedł czas na ten zaszczytny dla każdego Czarnego Brata moment. Od tej pory prawdziwie staniecie się jednymi z nas. Naszymi braćmi. Traficie do rodziny. Takiej, która będzie o was dbała, zapewni wam wikt i opierunek, a nade wszystko nigdy nie pozwoli, by spotkała was krzywda. Bo kto skrzywdzi jednego z Czarnych Braci, tego spotka śmierć. Zapamiętaj, Paco. Czarni Bracia nad swoimi sprawują pieczę.
Do rodziny?
Nie chciałam być jej częścią. Nie chciałam być Czarnym Bratem. Chciałam tylko przeżyć i uciec przy pierwszej okazji. A ten… Jak on to nazwał? Tatuaż? To będzie dla mnie piętno. Nawet jeśli czmychnę, każdego dnia będzie mi przypominać o tym, co mnie spotkało. I o tym, jak zginęli moi rodzice.
Poczułam, jak Severo otacza mnie ramieniem i przyciąga do swojego boku. I, o dziwo, poczułam spokój.
– Nic się nie lękaj. Jeśli chcesz, będę cię trzymał za rękę. Co ty na to, Paco?
Spojrzałam na niego. W tym momencie poczułam, że między nami zaczyna wytwarzać się nić czegoś, co może w przyszłości będę skłonna nazwać przyjaźnią. Na razie była licha. Wątła niczym pajęcza sieć. Mężczyzna ścisnął pokrzepiająco moje ramię. Tkwiliśmy tak dopóty, dopóki nie ukończono naznaczania Javiera. Gdy mój przyjaciel wstał i obrócił się wokół własnej osi, pokazując wszystkim dzieło Pierwszego Crescencii, zgromadzeni wokół ogniska wydali entuzjastyczny okrzyk. Javier dumnie uniósł ramiona, napinając mięśnie, i uśmiechnął się szeroko. Marcos poklepał go po plecach, przekrzykując tłum:
– Powitajmy nowego Czarnego Brata w naszych szeregach!
I znów noc wypełnił radosny krzyk zebranych. Marcos uniósł dłonie, a oni zamilkli.
– Javierze Martínezie Pérezie, oto otrzymałeś symbol Czarnych Braci, tak jak ja, moi bracia i każdy pływający w naszej flotylli. Aby każdy był każdemu równy i aby nie było nikogo bez takiego znaku. Noś go dumnie na sercu i wiedz, że odtąd ktokolwiek podniesie na ciebie rękę, narazi się na nasz gniew. A teraz – nagle spojrzał na mnie – twoja kolej, Paco.
Severo wstał i pociągnął mnie za sobą. Podążyłam za nim z wyraźnym ociąganiem. Dostrzegłam, jak zebrani gratulują Javiemu, wypijając z nim rum. Dotknęło mnie to, że zdawał się zadowolony. Wyglądał, jakby w istocie spotkał go zaszczyt.
Mocny chwyt na ramieniu i ostre szarpnięcie wyrwało mnie z zamyślenia.
– Siadaj! – warknął Marcos.
Zerknęłam lękliwie na Severa.
– No nie wierzę! – Szyderczy śmiech Marcosa niósł się echem między koronami drzew. – Ktoś tu trzęsie portkami! I ty chcesz być Czarnym Bratem? Wiedz, że nie przyjmujemy w swoje szeregi maminsynków!
Nie, nie chcę!, miałam ochotę wykrzyczeć, ale milczałam ze spuszczoną głową i za każdym razem, gdy głos już miał się wydobyć z mojego gardła, przypominałam sobie przestrogę Javiera:„Nic nie mów. Po prostu milcz”.
Toteż milczałam.
– Przestań, Marcosie. – Ton Severa był karcący. O ile pierwsze słowa wypowiedział głośno, o tyle dalszą część wyszeptał, by treść dotarła jedynie do moich uszu i uszu jego najmłodszego brata: – Trzeba go było zostawić w szalupie. Tymczasem postanowiłeś wybić całą załogę, a te dwa dzieciaki wcielić do swojej. Nie dziwota, że Paco jest przerażony. To dziecko!
– Ja w jego wieku…
– Ty urodziłeś się z solą we krwi! – wycedził Severo. – Niektórzy muszą przepłynąć setki mil morskich, by w końcu ją poczuć. Zważ na to! Prawdziwy kapitan powinien odnosić się z szacunkiem do każdego członka załogi, nawet do chłopca okrętowego. Już zapomniałeś nauki ojca?
– Pompuj zęzę! – prychnął Marcos, jednak zaprzestał dokuczania. – Siadaj – burknął do mnie.
– No, chmyzie. – Baako uśmiechnął się krzepiąco, klepiąc pieniek naprzeciwko siebie.
Również próbowałam się uśmiechnąć, jednak ledwie podniosłam kąciki ust.
– Towarzyszyć ci? – dopytał Severo.
Przytaknęłam. Miałam w nosie to, że Marcos będzie się naigrawał. Chciałam mieć kogoś przy sobie. Siadłam ostrożnie.
– Ino zdejmij koszulę – nakazał Baako.
Górna część mojego ciała jeszcze w niczym nie przypominała ciała dojrzałej niewiasty, więc mimo skrępowania wykonałam polecenie. W wyższych sferach nagość była tematem tabu. Nigdy nie widziałam swojej matki bez chociażby dezabilu. Piraci nie czuli wobec siebie absolutnie żadnego skrępowania, zatem już pierwszego dnia pojęłam, jak bardzo się od nich różnię.
Przytaszczono pieniek dla Severa, który siadł obok mnie i przez cały długi proces tatuowania trzymał mnie za rękę. Dzięki temu miałam wrażenie, że ból – choć duży – był bardziej znośny. W niektórych, szczególnie dotkliwych momentach, zaciskałam powieki lub wydawałam z siebie zbolały syk, co Marcos komentował drwiącymi prychnięciami. Odważyłam się parokrotnie łypnąć w jego stronę. Stał w niewielkiej odległości, z ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej, i obserwował mnie jak jastrząb. Gdy Baako skończył, przez twarz kapitana Lerate przebiegł grymas niedowierzania. Jakby nie dawał wiary własnym oczom, że podołałam. Lecz gdy do mnie podszedł, w jego oczach na moment pojawił się podziw i nim wygłosił mowę identyczną z tą na cześć Javiera, szepnął mi do ucha:
– No, no, Paco! Zaimponowałeś mi. Sądziłem, że zrejterujesz.
*
Rejs na pokładzie Crescencii był chyba najgorszym w moim życiu, nie licząc pierwszej podroży na Wyspę. Zamknięto mnie w pomieszczeniu pozbawionym bulaja. Przez pierwsze kilka dni moim jedynym towarzyszem była spowijająca mnie ciemność. Potem Louis, bosman Crescencii, zlitował się nade mną i zawiesił w mojej celi lampę olejową. Odtąd nie tkwiłam w nieustannych ciemnościach i byłam w stanie odmierzać upływające dni, bo na noc lampę gasił strażnik.
Początkowo trawiła mnie gorączka i większość czasu przesypiałam. Byłam przeraźliwie zmęczona, ale najbardziej doskwierał mi ból, którego nic nie mogło uleczyć. Paradoksalnie to nie Cruz i jego bezlitosne rozkazy, ale moje wspomnienia okazały się najokrutniejszym z katów. Wystarczyło, że zamknęłam oczy, a pod powiekami momentalnie pojawiał się obraz Marcosa, całego i zdrowego. Może dlatego nie mogłam jeść? Leżąc w samotności, zastanawiałam się, czy rozpacz i tęsknota mogą odebrać apetyt. A co za tym idzie, czy można przez nie zemrzeć. Bo tak właśnie się czułam. Jakbym dogorywała w powolnych męczarniach.
Teraz potwornie brakowało mi Severa – przyjaciela, który potrafiłby do mnie dotrzeć i ukoić moje nerwy. Najstarszego z braci zawsze cechowało opanowanie. Był rozsądny i nigdy nie działał impulsywnie. To tego spokoju brakowało mi teraz najbardziej. Godzin, które spędzaliśmy na skałach, pogrążeni w milczeniu. Dumałam, czy gdyby płynął z nami, wszystko potoczyłoby się innym torem. Wszak mielibyśmy wtedy przewagę w okrętach. Czy jednak to odstraszyłoby Bractwo? Winna była moja nieostrożność, bo gdyby moja tajemnica nie wyszła na jaw, Severo nie zostałby ranny… Schowałam twarz w dłoniach, tłumiąc kolejną falę płaczu. Chrobot rygla sprawił, że podskoczyłam i raptownie spojrzałam za siebie. Syknęłam, gdy rana na szyi nieprzyjemnie zabolała.
– Paco… dziecinko… – Łagodny głos Renny’ego sprawił, że zalała mnie kolejna fala lamentów.
Rudy zwalił się ciężkim cielskiem obok mnie i bez słowa objął opasłym ramieniem. Zajmował tyle miejsca, że w tej ciasnej klitce nie miałam się jak poruszyć.
– Suponuję… – szepnęłam, wtulona w jego ciepłe ciało – że gdybym nie okazała się nieostrożna, nie doszłoby do ataku Bractwa.
Renny się spiął.
– Co ty pleciesz? Nie ma w tym twojej winy…
– Gdybym nie gwizdnęła całego płótna żaglowego, moja tajemnica nie ujrzałaby światła dziennego. Nadal byłabym Paco… Severo nie zostałby ranny i…
– Krucafiks, Francisco! – Renny ujął mnie pod brodę odrobinę za mocno, zmuszając, bym spojrzała mu w oczy. Ruda broda sięgała mu do piersi, a zielone oczy wpatrywały się we mnie z przyganą. – W tej chwili zaprzestań takich rozważań. To niedorzeczne! Jeśli ten na górze – wskazał palcem sufit, mając na myśli Boga – tak zaplanował twoje fata, to nawet gdyby jakimś cudem kraken stanął po naszej stronie w starciu z Gallagherami, nie mielibyśmy szans na zwycięstwo. Widocznie tak miało być. Pogódź się z tym. Zadręczanie się w niczym ci nie pomoże. Pojęłaś?
Westchnęłam i dla świętego spokoju potwierdziłam.
– Przyniosłem ci coś na ząb. – Podał mi dwa suchary, rozciągając usta w bezzębnym uśmiechu.
Skrzywiłam się. Ostatnio coś było nie w porządku, bo miałam problemy z jedzeniem. Czułam się tak jak podczas swojego pierwszego rejsu na Wyspę – jakby trawiła mnie choroba morska.
– Coś nie tak?
Mój grymas nie umknął uwadze spostrzegawczego żaglomistrza.
– Jakoś nie mam ochoty na strawę, Renny – przyznałam.
– Musisz jeść, by nabrać krzepy i skopać rzyć tej parchatej moczymordzie, która cię tu zamknęła!
Zachichotałam.
– Przyślę Tau, może coś poradzi. Na mnie już pora. – Dźwignął się z głośnym sapaniem.
– Pozwala wam do mnie przychodzić? – zapytałam, nie kryjąc zdumienia.
– Nie – przyznał Renny – ale ten chmyz na warcie wie, że nie należy ze mną zadzierać. – Mrugnął porozumiewawczo, a ja znów cicho się zaśmiałam.
– Dziękuję, Renny.
– Do usług, milady. – Wykonał teatralny skłon i wyszedł z mojej celi, rzucając mimochodem: – Wszak jesteś mi jak córka.
Tau w istocie zjawił się w porze kolacji. Nigdy nie podejrzewałabym, że on, Renny oraz Louis otoczą mnie taką opieką. Byli sceptyczni co do mojej obecności na pokładzie Lerate.
A może naprawdę byłam diablim balastem i przyniosłam załodze pecha? Czarne myśli znów poczęły się kłębić w mojej głowie. Nie dane mi było jednak utonąć w rozpaczy, bo właśnie zjawił się Tau. Mimo iż przychodził codziennie pod pretekstem sprawdzenia moich ran, jego widok mnie ucieszył. Zwykle towarzyszył mu Louis albo Renny. Tym razem zjawił się sam.
– Źle wyglądasz, Paco. – Siadł naprzeciwko mnie i podał mi kubek z wodą.
Przyłożyłam go do ust i wtedy doleciał do mnie smród kojarzący mi się z wodorostami. Momentalnie odsunęłam go od siebie, czując narastające mdłości.
– Nie chcę – wydusiłam, biorąc głębokie wdechy.
– Wczoraj też ledwie upiłaś kilka łyków. A strawa? – Wskazał głowę na misę jarzynowej wody.
Pokręciłam głową. Na myśl o okrętowym jedzeniu także robiło mi się niedobrze.
– To może chociaż suchary? Musisz coś jeść, Paco.
– Nie mogę! Zrozum, na sam widok mnie mdli.
– W istocie Renny napomknął, że masz objawy choroby morskiej.
Zmarszczył czoło i przyjrzał mi się uważnie. Z bliska na ciemnej skórze jego twarzy łatwo było dostrzec liczne bruzdy układające się w skomplikowane wzory i wyraźne oznaki upływu czasu. Nie miał tak ciemnej karnacji jak Lerate, ale pochodzili z innych rejonów Afryki. Tau był Zulusem. Proste czarne włosy sięgały mu ramion, ujarzmiał je czarną bandaną, tak jak ja. W obu uszach nosił sporych rozmiarów złote kółka. Przekłuto mu je w dzieciństwie, by lepiej słyszał i rozumiał świat. Całe przedramiona miał pokryte jakimiś skomplikowanymi plemiennymi wzorami. Tłumaczył mi kiedyś, że to symbole mające pomagać mu uzdrawiać. Podobno zapewniają nieustanny kontakt z duchami przodków. Pamiętałam, jak nieraz podczas pobytu na Wyspie wypalali z Cruzem jakieś zioła, a potem Tau odziany w śnieżnobiałą szatę wykonywał skomplikowane tańce wokół ognia. Ciemne oczy skupił teraz na moich zagojonych ranach. Następnie zajrzał mi w usta i sprawdził dziąsła.
– Popatrz mi w oczy i nie mrugaj przez moment. – Wpatrywał się we mnie dłuższą chwilę, po czym zapytał: – Mogę zbadać twój brzuch?
– Po co?
– Kiedy ostatnio krwawiłaś?
Poczułam gorąc na policzkach. Rozmawianie o tym z Lerate było dla mnie krępujące, a co dopiero z mężczyzną.
– Francisco?
– Paco! – poprawiłam go oschle, łypiąc spode łba, po czym odparłam bez gniewu: – Nie wiem, nie pamiętam. Chyba… chyba przed wypłynięciem do… – Zamilkłam, bo na wspomnienie Belfastu znów poczułam, że dopada mnie żałość.
Wzięłam drżący oddech, przepędzając pierwsze objawy płaczu.
Na starą remorę!
Musiałam w końcu wziąć się w garść. Nigdy nie byłam taka płaczliwa, do kroćset! Nawet gdy zabito mi rodziców. Co się, u licha, ze mną wyprawiało?!
– Czy ty i Marcos…? – Nie musiał kończyć, bo moje rozpalone policzki chyba wystarczyły mu za odpowiedź.
Popatrzył na mnie ze współczuciem.
Co to wszystko oznaczało, do czorta?
Poczułam lęk, który z każdą sekundą milczenia darmozjada przybierał na sile. Przypominał pełzające po skórze wszy: nieprzyjemnie drażnił, z tą różnicą, że drapanie nie było sposobem na chwilowe ukojenie.
– No wyduśże to w końcu, Tau! – uniosłam się, bo nie mogłam znieść tego nerwowego oczekiwania. – To jakaś choroba? Umieram?
– To nie choroba, Paco… – Roześmiał się, a potem złapał mnie za dłoń. – Wszystkie objawy wskazują na to, że prawdopodobnie jesteś brzemienna.
– Jestem… Słucham?! – Mój głos przypominał pisk. Mimo iż siedziałam, musiałam zaprzeć się dłońmi o drewnianą gródź. Brzemienna?! Może źle go zrozumiałam. – Chcesz powiedzieć, że…
– Tak, Paco. Wielce prawdopodobne, że nosisz pod sercem dziecko Marcosa.
Dziecko? Marcosa?!
Spojrzałam na swój brzuch. Ostrożnie wygładziłam materiał koszuli. Podbrzusze było płaskie.
– Ale…
