Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
37 osób interesuje się tą książką
Hazardziści to najlepsi kłamcy. Wie o tym Lina Leigh – dla otoczenia dobra żona i świetna matka – która w tajemnicy przed wszystkimi wiedzie podwójne życie – coraz bardziej zdesperowana, coraz głębiej uwikłana w niekończący się ciąg kłamstw i pożyczek. Aż w końcu pod wpływem impulsu traci wszystko i staje się dłużniczką niebezpiecznych ludzi. W tym samym czasie mąż stawia jej ultimatum, na które nie może się zgodzić.
Przerażona, decyduje się na desperacką ucieczkę z dziećmi do Polski, do rodzinnego Śmigla. Nie przypuszcza jednak, że właśnie tam, w świątecznej scenerii miasteczka, nagle pojawi się jej mąż – ten sam, o którym wszystkim nakłamała. I postanowi zawalczyć o ich związek. Tylko czy miłość okaże się silniejsza od nałogu, który nieustannie niweczy ich szanse na wspólną przyszłość?
Miasteczko zasypał śnieg, a w pobliskim kościele zwyczajowo ma zostać wystawiona skrzynka życzeń. Czy życzenie Liny się spełni? Czy możliwe jest, że do jej rodzinnego domu powróci magia świąt? Przed nimi dwanaście świątecznych dni – dwanaście szans, by odbudować zaufanie, uleczyć rany i sprawdzić, czy miłość potrafi pokonać każdy nałóg. Jedno jest pewne – Lina nawet nie przeczuwa, jak bardzo tegoroczne święta zmienią jej życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamiętam swój pierwszy raz w salonie gier. Chociaż, jakby się zastanowić, to dość przesadzone określenie na miejsce z trzema automatami do gier i jednym typu „łapka”, z którego dało się wyłowić maskotkę. Wtedy na topie były Beanie Babies. Więc tak długo wierciłam tacie dziurę w brzuchu, aż w końcu dał mi piątaka. Jak sobie przypomnę te wątpliwej jakości imitacje oryginalnych pluszaków z przesadnie wielkimi oczami, mam ochotę się roześmiać.
Gdybym wtedy wiedziała, że głupi łut szczęścia, dzięki któremu wygram tę durną maskotkę, uczyni ze mnie niewolnicę hazardu, uciekłabym stamtąd gdzie pieprz rośnie.
Tak, myślę, że to wtedy zaczęłam się wkręcać.
Zawsze lubiłam rywalizację. W sumie ciężko nie współzawodniczyć, obracając się w towarzystwie samych chłopaków, wśród których twój brat bliźniak pełni rolę nieformalnego lidera. Musiałam im pokazać, że warto mnie mieć w swoich szeregach.
Zaczęło się od rzutek. Byłam w nie dobra. Chodziliśmy do śmigielskiego MIR-a i łapaliśmy swoje potencjalne „ofiary”. Cypi zbierał zakłady, a Grzesiek typował naiwniaków. Żaden dorosły nie brał na poważnie filigranowej czternastolatki.
A ja miałam cela.
I szczęście.
I byłam trzeźwa!
Jednego razu udało nam się zgarnąć równiutkiego tysiaka. Niestety koleś, którego ograłam, był wybitnie niezadowolony i wezwał policję.
Dostałam pierwszy szlaban w życiu. Pieniądze musieliśmy zwrócić, rodziców postraszono sądem rodzinnym, a właścicieli MIR-a ukarano wysokim mandatem. Tym sposobem staliśmy się persona non gratai zakończył się nasz krótki epizod hazardowy. No, przynajmniej dla większości z naszej paczki. Ja nieustannie szukałam jakiegoś substytutu, który oferowałby mi to poczucie spełnienia. Bo już zasmakowałam obłędnej słodyczy zwycięstwa. Było to stokroć lepsze od lodów gałkowych u Gruszeckiego, na które tata zabierał nas latem w każdą niedzielę po mszy. Moja samoocena wystrzeliła w kosmos.
A ja… ja w końcu stałam się kimś dla naszej paczki.
Zaczęłam się liczyć.
Zostałam zauważona.
Kiedyś to tata zwracał na mnie uwagę. Byłam jego oczkiem w głowie. Księżniczką. Potem całym światem stała się dla niego wódka. Kochanka doskonała. Nie wymagała. Tylko dawała.
Nawet wiem co: szczęście? A może zapomnienie?
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że przekonam się o tym na własnej skórze. I że dokładnie to samo znajdę w objęciach hazardu. Z tą różnicą, że ja naprawdę chciałam to przerwać. Choćby dla dzieci.
Zawsze zastanawiało mnie, co było powodem tego, że tata zaczął pić. Nieudane małżeństwo? Rodzice nie wyglądali na nieszczęśliwych. Może stres w pracy? Tylko że firma cały czas się rozwijała. A może to my mu przeszkadzaliśmy? Nie spełnialiśmy oczekiwań? Byliśmy zbyt krnąbrni? Ta teoria pasowała mi najbardziej, skoro tata nawet o nas nie zawalczył. Pozwolił mamie, by zabrała nas od niego tamtego grudniowego popołudnia.
W mikołajki.
A ja… straciłam wszystko. Dom. Poczucie bezpieczeństwa. Przyjaciół. Mamę, która do końca życia kochała tatę i chyba liczyła, że ten w końcu się ogarnie. Brata, bo zaczął się ode mnie odcinać. Po latach wiem, że w ten sposób radził sobie z tym, co nas spotkało. Straciłam też to, czego zawsze brakowało mi najbardziej: pewność siebie.
Znów musiałam zacząć udowadniać, że jestem coś warta.
Kiedyś byłam córeczką tatusia, teraz stałam się córką bankrolla.
Nazywam się Lina Leigh. I jestem hazardzistką.
Mikołajki 2011
– No dalej, kurwa! – Wściekły ryk pijanego kolesia był głośniejszy od muzyki w klubie studenckim, do którego wyciągnął mnie Cypi.
I jak zwykle zostawił, by obściskiwać się z jakąś laską na parkiecie. Oderwałam od niego spojrzenie i na powrót skupiłam je na graczu, sącząc sok pomarańczowy, do którego ukradkiem wlałam połowę małpki ukrytej w torebce. Koleś oparł dłoń o szybę „spychacza” – maszyny do gier, do której wrzuca się drobniaki. Te przy odrobinie szczęścia, wpadając na jedną z ruchomych platform, wypchną wygraną. Tylko trzeba cierpliwości i sposobu. A jemu ewidentnie brakowało i jednego, i drugiego. Spokojnie czekałam, aż sobie pójdzie. Byłam dobrze przyszykowana na taką okazję. Dreszcz ekscytacji przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa, kiedy facet w końcu odszedł od maszyny, klnąc na czym świat stoi.
Uśmiechnęłam się do siebie.
Spychacze prosto oszukać. Zwłaszcza że należą do maszyn, które nie są pilnowane, bo ich twórcy zakładają dużą rotację graczy i ewentualne niskie wygrane. Ja zamierzałam dziś rozbić bank. Udało mi się załatwić garść starych monet – czeskich piątek. Nadawały się idealnie. Wysupłałam kilka z kieszeni. Teraz najważniejsze było wybranie najodpowiedniejszej platformy. Kusiła ta, na której leżało kilka dwusetek, ale byłam realistką. Lepiej zacząć od mniejszej wygranej. Obeszłam automat dookoła, skupiając się na ocenieniu szans. Zatrzymałam się.
Ta nada się idealnie.
Wiedziałam, że monetę trzeba wrzucić dokładnie w chwili, kiedy platforma cofa się o milimetr za daleko. Przyszykowałam dwie piątki, żeby zwiększyć impet uderzenia.
Wstrzymałam oddech.
Teraz.
Obserwowałam niczym w slow motion, jak obie piątki wpadają w momencie, który zaplanowałam, zsuwając stosik monet. Brzęk metalu był najpiękniejszym dźwiękiem docierającym do moich uszu. Pisnęłam zachwycona i podskoczyłam z radości, a następnie pospiesznie zabrałam wygraną.
– Nieźle. – Zamarłam, słysząc angielski za plecami.
Obejrzałam się i aż mnie zatkało. Za mną stał chłopak w długich dreadach i przyglądał mi się z żywym zainteresowaniem, wciskając obie dłonie w kieszenie nisko opuszczonych bojówek.
– Ale drugi raz tego nie powtórzysz – dodał ponownie po angielsku.
Uwielbiałam brytyjski akcent. Miał w sobie coś takiego, że aż przyjemnie cierpła mi skóra.
– Czy to wyzwanie? – Podeszłam do nieznajomego i unosząc głowę, spojrzałam mu prosto w oczy.
Bardzo ładne oczy. Ciemne, otoczone nieprzyzwoicie długimi rzęsami.
– A lubisz wyzwania? – Zniżył głowę, niemal trącając nosem mój policzek.
Ładnie pachniał. W ogóle miał niepospolitą urodę. Prosty nos, wysokie kości policzkowe. Kształtne usta. I te dready. Facet marzenie.
– Lubię wygrywać – odparłam.
– To próbuj, może przyniosę ci szczęście. – Mrugnął do mnie.
Poczułam, że się czerwienię.
– A co, jeśli wygram? – Podobała mi się ta gra między nami.
– Postawię ci drinka.
– A jeśli przegram?
– A zamierzasz przegrać?
– Zależy, co oferujesz?
– Jeśli przegrasz, wtedy ze mną zatańczysz.
Wybuchnęłam śmiechem i ostentacyjnie obcięłam chłopaka spojrzeniem. Naprawdę było na czym oko zawiesić. Zrobiło mi się miło. Adorował mnie, a bycie w centrum uwagi to coś, czego bardzo potrzebowałam. No i w sumie co mi szkodziło zagrać kolejny raz? Miałam jeszcze kilka czeskich piątek w kieszeni. Podeszłam bliżej spychacza i zaczęłam obserwować platformy z każdej strony.
– Naprawdę jest na to sposób? – Zdziwił się.
– Jasne.
– Pokażesz mi?
– Myślisz, że zdradzę nieznajomemu swoje sztuczki? – zapytałam, spoglądając na niego przez ramię.
Jego twarz była tak blisko, a wódka zdążyła się już na dobre rozgościć w moich żyłach, więc pocałowanie go w ogóle nie wydawało mi się dziwnym pomysłem. On chyba też doszedł do tego samego wniosku, bo zerknął na moje usta, po czym dodał:
– Steve. Teraz już nie jestem nieznajomym.
– Hmm… ale nie jesteś na tyle bliski, żebym mogła się z tobą podzielić swoimi tajemnicami.
– A teraz? – spytał, ale nie pozwolił mi odpowiedzieć, tylko uciszył mnie pocałunkiem.
I to jakim!
A ja, zamiast go odepchnąć i przywalić mu w twarz, pozwalałam się całować. Bo to był, cholera, najlepszy pocałunek w moim życiu… Niestety skończył się zdecydowanie za szybko.
– To jak? Czy teraz nasza znajomość jest na właściwym poziomie? – spytał z szelmowskim błyskiem w oku.
Zaplotłam dłonie na jego karku. Nie wiem, co dodało mi odwagi: czy alkohol, czy ekscytacja związana z faktem, że właśnie oszukałam maszynę i wygrałam. I że zaraz zrobię to po raz kolejny. A może chodziło o to, że chciałam sprawdzić, czy za drugim razem też poczuję dreszcze.
Poczułam.
Zdecydowanie.
I nawet intensywniejsze niż wcześniej.
– Teraz już tak – wyszeptałam Steve’owi prosto w usta, kiedy w końcu oderwaliśmy się od siebie, żeby zaczerpnąć powietrza.
Przymknęłam powieki, opierając głowę o jego bark. Obejmował mnie, a jego dłonie leniwie wędrowały wzdłuż wcięć w mojej talii. Kiedy moje tętno w końcu zeszło z poziomu tachykardii do pulsu mieszczącego się w normie, odsunęłam się.
– Jestem Lina. – Wyciągnęłam dłoń na powitanie, na co on roześmiał się w głos.
– Masz osobliwą kolejność etapów zawierania znajomości. – Odwzajemnił uścisk.
Skrzyżowaliśmy spojrzenia. Intrygował mnie kolor jego tęczówek, ale nie potrafiłam go określić, bo źrenice miał jak spodki. Podobał mi się jego luźny, rastafariański styl i bezsprzecznie potrafił czarować uśmiechem.
– Lubię zaskakiwać. – Puściłam do niego oczko, a wtedy wyciągnął rękę w moją stronę i założył mi włosy za ucho. Spoufalał się. Bardzo. A mi taka atencja ze strony chłopaka imponowała.
– To mnie zaskocz i wygraj.
Nie mógł wiedzieć, że takie słowa są dla mnie jak wabik. Stanęłam przy spychaczu i zaczęłam obserwować platformę. Tu były małe szanse. Obeszłam automat i stanęłam naprzeciwko kolejnej. Tu sytuacja wyglądała lepiej. Wysupłałam czeskie piątki i wrzuciłam jedną na próbę. Tak jak podejrzewałam, przesunęła monety na platformie tylko odrobinę.
Cholera!
Powtórzyłam manewr drugi raz, trzeci. Nic. W mojej piersi zakiełkowały lekki niepokój i frustracja, a poczucie porażki zaczęło mnie dekoncentrować. Serce biło nierówno, na karku czułam perlący się pot. Zacisnęłam lewą pięść i zamknęłam oczy.
Skup się, Lina!
Wiedziałam, że Steve mnie obserwuje, co potęgowało napięcie, bo bardziej niż wygrać, chciałam mu zaimponować. Poczuć się w jego oczach wartościową, wartą uwagi.
Postanowiłam spróbować sztuczki z dwiema monetami naraz. Wstrzymałam oddech, wsuwając je w szczelinę. Zamknęłam oczy.
Boże, błagam, niech się uda!
Nie słyszałam cichutkiego odgłosu uderzenia o platformę, bo w klubie grała głośna muzyka, ale za to wyraźnie dobiegł mnie pełen entuzjazmu okrzyk Steve’a i przebijający się przez harmider dźwięk spadających z platformy monet. Uchyliłam powieki i nie wierzyłam we własne szczęście, kiedy wysuwałam szufladę z wygraną. Udało mi się zgarnąć trzy dwusetki. Zanim schowałam je do torebki, obróciłam się w stronę chłopaka. Uśmiech triumfu rozciągał moje usta, a na jego twarzy gościło to, czego oczekiwałam najbardziej. Podziw. Zgarnęłam wygraną, po czym podeszłam do Steve’a i kładąc palec na środku jego klatki piersiowej, spytałam, udając znudzoną:
– To jak będzie z tym drinkiem?
W odpowiedzi znów mnie pocałował, po czym pociągnął do baru. Podobało mi się, że obejmował mnie ramieniem w talii. Może Brytyjczycy po prostu byli tacy wylewni? Tak naprawdę miałam to gdzieś. Liczyło się tu i teraz.
– To co mi polecisz? Wiesz, żebym poczuł się jak Polak?
– Musiałbyś wychylić jabola na ławce w parku – odparłam, śmiejąc się w głos. Zerknęłam na listę drinków, po czym zaproponowałam: – Jeśli naprawdę chcesz poczuć się jak Polak, proponuję polskie kamikadze.
Widziałam, jak jego brwi wędrują ku górze.
– U-Boot. Piwo z kieliszkiem wódki – tłumaczyłam, choć pojęcie o drinkach miałam raczej średnie.
Nie byłam jeszcze pełnoletnia i rzadko udawało mi się przekabacić barmanów, żeby mi cokolwiek sprzedali. Co innego Cypi. Łatwiej dałoby się wymienić, czego nie pił.
– Okej, GG1 – szepnął mi do ucha.
– GG? – Spojrzałam na niego z zaskoczeniem.
– Moja Gambling Girl. – Mrugnął do mnie. – Zamów dla nas te U-Booty.
Już po chwili siedzieliśmy przy barze z kuflem piwa i kieliszkiem wódki obok.
– Co teraz? – spytał.
Chwyciłam kieliszek i wrzuciłam go do kufla.
– Na zdrowie – powiedziałam po polsku, unosząc kamikadze w geście toastu.
Steve zrobił to samo co ja, powtarzając po mnie pokracznie polskie słowa, a potem ścigaliśmy się, kto szybciej wypije. Podobało mi się. Rywalizacja to moje drugie imię. A zwycięstwo to waluta, dla której byłam w stanie zrobić bardzo wiele.
*
Klub opuszczaliśmy wstawieni. No, przynajmniej ja byłam wstawiona. Steve albo miał mocną głowę, albo okazał się dobrym aktorem. Wygrane monety ciążyły w torebce, podzwaniając niczym dzwoneczki w saniach Świętego Mikołaja. To skojarzenie sprawiło, że poplątały mi się nogi i runęłabym jak długa tuż przed drzwiami, gdyby nie asekuracyjne ramię Steve’a oplatające mnie w talii.
– Uoooh… ostrożnie, GG! – Zaśmiał się.
Popatrzyłam na niego, czując, jak rozpacz ściska mnie za gardło. Wymusiłam uśmiech, ale nie byłam w stanie wydusić słowa. Wyszliśmy na zewnątrz.
Prószył śnieg.
To było dla mnie za wiele.
Wtedy właśnie po raz pierwszy się przy nim rozpadłam.
1 GG (czyt. Dżi Dżi) – z angielskiego: hazardowa dziewczyna.
Mieliście tak czasem, że od pierwszej sekundy spędzonej w towarzystwie jakiejś osoby od razu czuliście chemię? Ja tak miałem. Raz. I od razu wiedziałem, że zrobię wszystko, żeby zatrzymać tę dziewczynę przy sobie.
Moją Gambling Girl.
Kiedy przekroczyłem próg klubu studenckiego, myślałem, że to będzie kolejny wieczór, który spędzę samotnie, ale ta dziewczyna od samego początku zwróciła moją uwagę. Może to przez kolorową sukienkę, która zupełnie nie nadawała się na tę porę roku, ale dziwnym trafem idealnie pasowała do kozaków z futerkiem. Nieznajoma z ogniście rudymi włosami w pierwszej chwili skojarzyła mi się z Irlandką. Chyba przyszła sama i cały czas trzymała się strefy automatów do gry. Gandzia prawdopodobnie dodała mi odwagi, bo ją pocałowałem. I przepadłem. Chyba wywarłem na niej podobne wrażenie, bo spędziliśmy razem cały wieczór. Zaimponowała mi, wygrywając kasę w automacie. Zawsze sądziłem, że to ściema, a jej udało się to dwukrotnie. Wątpiłem, że to kwestia szczęścia. Raczej postawiłbym na chłodną kalkulację i umiejętności. Wypiliśmy razem kilka U-Bootów, ale zastopowałem, widząc, że była mocno wstawiona. Nie chciałem jej upijać.
– Chyba powinnam już iść – powiedziała nagle.
– Przyszłaś z kimś?
Rozejrzała się po sali, skrzywiła z niesmakiem, po czym odparła:
– Nie.
Odniosłem wrażenie, że kłamała. Może chłopak puścił ją kantem?
– Odprowadzę cię – zapewniłem.
– Nie trzeba, poradzę sobie.
– To wezwę ci taksówkę – zaproponowałem, kiedy zsunęła się z krzesła.
Widziałem, że nie jest pewna, czy da radę iść, bo podtrzymywała się najpierw hokera, a potem kontuaru. Zrównałem z nią krok i asekuracyjnie oplotłem ramieniem w talii. Odebraliśmy nasze okrycia z szatni. Jej kurtka pachniała owocami. Lubiłem owocowe zapachy – najbardziej aromat pomarańczy, który kojarzył mi się z Bożym Narodzeniem. Wsunąłem okrycie na ramiona GG, a ona spojrzała na mnie z wdzięcznością.
Była urocza.
I słodka.
I tak bardzo mnie kręciła, że pochyliłem się i skradłem jej szybkiego całusa. Znów się uśmiechnęła, ale tym razem ta radość była wymuszona i nie obejmowała dużych niebieskich oczu podkreślonych mocnym makijażem. Nagle potknęła się, ale trzymałem ją mocno, by nie upadła. Zdecydowanie nie mogłem puścić jej do domu samej w tym stanie. W zasadzie nawet jakby była trzeźwa, odprowadziłbym ją.
Noc powitała nas prószącym śniegiem, którego gruba warstwa pokryła chodniki i ulice. Uniosłem twarz, pozwalając lodowatym śnieżynkom opaść na moje policzki. Już chciałem rzucić coś na temat piękna tej chwili, kiedy z gardła dziewczyny wydostał się zdławiony szloch.
– Lina? – zapytałem zaniepokojony. – Co jest?
Pokręciła głową i rozpłakała się na dobre. Stanąłem naprzeciw niej i próbowałem odszukać jej oczy, ale uparcie spoglądała w dół. Chwyciłem ją za ramiona i potrząsnąłem lekko, ale w odpowiedzi tylko ukryła twarz w dłoniach. Może nie potrafiła powiedzieć mi o tym po angielsku? Dobrze posługiwała się tym językiem, robiła niewiele mało znaczących błędów. W końcu po prostu przyciągnąłem ją do siebie. Znajomość zaczęliśmy od pocałunku, więc przytulenie to chyba nic złego.
Lina zacisnęła mocno palce na połach mojego rozpiętego płaszcza i płakała prosto w moją bluzę. Czekałem cierpliwie, aż się uspokoi, bo nawet gdybym chciał ją wsadzić do taksówki, nie znałem adresu. W jej torebce rozdzwonił się telefon, ale go zignorowała.
– Usiądziemy? – zaproponowałem.
Pokiwała głową i pozwoliła się poprowadzić w stronę opustoszałego przystanku autobusowego. Ławeczki pod wiatą nie pokrył śnieg, więc zajęliśmy miejsca. Lina zaskoczyła mnie, opierając głowę o moje ramię. Wyciągnąłem skręta z kieszeni bojówek i zapaliłem. Nie proponowałem jej buszka – sama zabrała mi jointa z dłoni i zaciągnęła się, po czym rozkaszlała.
– Chryste, co to jest? – spytała zaskoczona.
– Trawka. Nie paliłaś wcześniej?
– Zioła? Nie. – Wzruszyła ramionami, wzięła kolejnego bucha i ponownie zaniosła się kaszlem.
– To już ci wystarczy. – Zaśmiałem się, zabierając jej skręta.
Zamilkła i wpatrywała się przed siebie. Obserwowałem jej profil. Pod oczami miała rozmazany tusz i co chwilę przygryzała to wnętrze policzka, to dolną wargę. Była smutna. Sięgnąłem do kieszeni po chusteczki.
– GG – odezwałem się. Spojrzała na mnie, a wówczas jedną ręką ująłem ją pod brodę, a drugą zacząłem wycierać pozostałości makijażu z twarzy.
– Dziękuję – wyszeptała, znów będąc na granicy łez. Objęła się ciasno ramionami, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
– Zimno ci? Chcesz mój płaszcz?
Pokręciła głową.
– Oszalałeś? Sam zmarzniesz.
– To chodź, zaprowadzę cię do domu.
Jej telefon znów się rozdzwonił, ale nawet nie sprawdziła, kto to.
– Nie odbierzesz?
– To nikt ważny – odparła.
– To co, idziemy?
– Nie chcę tam wracać – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Okej. To wszystko wyjaśniało.
– To może pójdziemy do mnie? – zaproponowałem, domyślając się, że i tak się nie zgodzi. Która laska przy zdrowych…
– Jak dla mnie spoko.
Przez moment zastanawiałem się, czy może mam halucynacje po trawie. Czy ona faktycznie zgodziła się pójść do mnie, znając mnie jakieś dwie godziny?
– Chcesz iść do mnie – upewniłem się. – Na noc?
– Co w tym dziwnego?
– Zupełnie nic – odpowiedziałem, czując ucisk w klatce piersiowej. – Mieszkam w akademiku. Nie przeszkadza ci to?
– Wszystko jest lepsze od powrotu do mnie – zdradziła półszeptem.
Dopaliłem blanta, pozwoliłem jej wziąć jeszcze jednego bucha i ruszyliśmy w stronę akademików.
– Jak to się stało, że studiujesz w Polsce? – zagaiła po dłuższej chwili milczenia.
– Jestem na wymianie studenckiej z Erasmusa.
– Czad – odpowiedziała autentycznie zachwycona. – Co studiujesz?
– Zarządzanie.
– Chcesz być korposzczurkiem? – zapytała, ale nie złośliwie.
– Mój ojciec prowadzi dużą firmę, a ja w przyszłości mam ją przejąć. – Wzruszyłem ramionami. – A ty?
– Nie wiem – wyznała. – Został mi rok do matury, ale nie mam pojęcia, co chcę robić w życiu. Jest dla mnie niczym ruletka, wiesz? I odnoszę wrażenie, że nawet nie jestem graczem, tylko tą pieprzoną kulką, którą krupier wrzuca na koło. A ja muszę się temu poddać i czekać, co będzie.
Smutek w jej głosie sprawił, że przytuliłem ją mocniej do siebie. Ciekawiło mnie, co też działo się w jej domu, że nie chciała tam wracać. Pokłóciła się z matką? A może mieszkała w jakiejś patologicznej rodzinie, chociaż nie wyglądała na taką. A jeśli ojciec ją krzywdził? Albo ojczym? Najchętniej wypytałbym ją o wszystko, ale nie chciałem naciskać.
W akademiku kiwnąłem głową na powitanie portierowi i poszliśmy do mojego pokoju. Warunki były skromne i bardzo odbiegały od tych w akademikach na Wyspach, ale miałem cały pokój dla siebie. To mi wystarczało. Zwłaszcza w sytuacji takiej jak ta.
Lina rozejrzała się po wnętrzu z nieukrywaną ciekawością. Popatrzyła na plakaty zawieszone na ścianie.
– Lubisz Guns’n’Roses?
– Bardzo.
Obcięła mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Patrząc na twój image, stawiałabym raczej na Boba Marleya – odparła z rozbawieniem.
– Masz na myśli dready?
– Uhm…
– Reggae jest fajne, ale zdecydowanie wolę rockowe klimaty. A ty?
– Też lubię rocka – stwierdziła, siadając na łóżku. – Przepraszam, że zwaliłam ci się na noc. Po prostu… okres świąteczny jest dla mnie ciężki i…
– Nie musisz się tłumaczyć, wszystko gra – zapewniłem, ale Lina chyba potrzebowała wyrzucić to z siebie.
– Dwa lata temu w mikołajki mama zabrała nas od taty i wyjechała. Do dziś nie dostałam odpowiedzi, co tak właściwie się stało. – Nie patrzyła na mnie. Skupiała się na swoich dłoniach.
Zauważyłem, że z nerwów zdrapała część fioletowego lakieru z kciuka.
– Z dnia na dzień wyrwano mnie z życia, które kochałam – kontynuowała drżącym z emocji głosem. – Z małego miasteczka trafiłam tu, do Warszawy. Bez wsparcia. Bez przyjaciół.
Uniosła głowę i spojrzała na mnie. Poczułem ucisk w piersi. Była taka śliczna. Zaczęło do mnie docierać, że to niezbyt rozsądne przyprowadzać ją tutaj. Zwłaszcza że oboje nie byliśmy trzeźwi. Nie to, żebym planował zrobić jej krzywdę, ale… alkohol, gandzia i jej niepospolita uroda to mieszanka, której ciężko było się oprzeć.
– Wiesz… mam tu znajomych, utrzymuję kontakt z jedną koleżanką z mojego miasta, ale to nie to samo. Brakuje mi taty… Tak strasznie mi go brakuje… – Schowała twarz w dłoniach i się rozpłakała.
Nie wiedziałem, co mam zrobić. Jej telefon znów się rozdzwonił, ale tak jak poprzednio zignorowała go.
– Ktoś się chyba o ciebie niepokoi – zauważyłem.
– Mam to gdzieś – wydusiła zmęczonym głosem. – Chcę spać.
Opadła na poduszkę. Wiedziałem, że to efekt zioła. Cóż, czekała mnie noc na twardej podłodze. Zabrałem koc i położyłem go na linoleum.
– Co robisz? – zapytała zaspanym głosem.
Spojrzałem na nią. Leżała zwinięta w kłębek, z dłońmi podłożonymi pod policzek, i przyglądała mi się, z trudem utrzymując otwarte oczy.
Czy to byłoby naprawdę paskudne z mojej strony, gdybym ją pocałował? Ostatni raz?
– Steve? – drążyła, kiedy nie uzyskała odpowiedzi. – Zamierzasz spać na podłodze? Przeze mnie?
– Jestem studentem. Nie w takich warunkach już spałem – zażartowałem.
– Mnie nie będzie przeszkadzało, jeśli się położysz obok – wyszeptała.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł, GG.
– Boisz się, że cię będę obłapiać przez sen? – Zachichotała.
– Boję się, że to ja nie będę umiał trzymać rąk przy sobie – powiedziałem, zanim zdążyłem pomyśleć.
Lina usiadła i przełknęła ślinę. Nagle jakby uleciało z niej całe zmęczenie.
– A co, jeśli… – zamilkła na moment. – Jeśli nie miałabym nic przeciwko?
Bez ostrzeżenia chwyciła brzeg sukienki i ściągnęła ją przez głowę. Miałem wrażenie, że nie tyle pozbywała się ubrania, co zrzucała z siebie cały ten syf, który ciążył jej na barkach. Zaparło mi dech. Wyglądała obłędnie, mimo że nie miała na sobie jakiejś seksownej bielizny – ot, zwykłe figi i prosty biały stanik – ale może to właśnie ta jej niewinność działała na mnie jak afrodyzjak. Kiedy nie ruszyłem się z miejsca, wstała i sama do mnie podeszła.
– Nie podobam ci się? – spytała.
Chryste!
– Skąd ten pomysł? – Mój głos stał się jakiś niższy, bardziej drapieżny. Założyłem jej włosy za uszy i objąłem twarz dłońmi. – Po prostu jesteś tak piękna, że zabrakło mi słów.
Zachichotała, a ja spiłem ten dźwięk z jej ust. Ten pocałunek różnił się od tych w klubie. Był pełen desperacji i głodu, jakby Lina potrzebowała seksu, by zapomnieć. To jej dłonie wsunęły się jako pierwsze pod moją koszulkę, niemalże ją ze mnie zdzierając. Zdjąłem jej stanik i nie przerywając namiętnych pocałunków, objąłem dłońmi piersi. Jęknęła z rozkoszy wprost w moje usta. Podprowadziłem ją do łóżka. Jej ręce czułem wszędzie, na klatce piersiowej, plecach. Błądziły niespokojnie, jakby nie była do końca pewna, czy wypada jej posunąć się dalej. Wsunąłem palce za jej majtki, ścisnąłem mocno pośladki i przycisnąłem ją do siebie. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio miałem taką ochotę na seks… kiedy ktoś mnie tak rozpalił.
Położyłem Linę na łóżku. Płynnym ruchem zdjąłem jej bieliznę w momencie, kiedy wsunęła mi dłoń w spodnie. Zadrżałem, gdy jej smukłe palce mocno zacisnęły się na moim penisie.
I poruszyły.
Góra.
Dół.
– GG… – Westchnąłem, a jej usta rozciągnęły się w uśmiechu. Nie przestawała mnie całować.
A potem drżącymi, niecierpliwymi dłońmi – nie bardzo mogąc się zdecydować, czy bardziej chce mnie rozebrać, czy nadal całować – zsunęła mi spodnie wraz z bokserkami. Oparłem łokcie po obu stronach jej głowy, nakrywając sobą jej ciało. Nie wszedłem w nią. Jeszcze nie.
Na moment oderwałem od niej usta. Nasze przyspieszone, ciężkie oddechy mieszały się ze sobą. Rozpaczliwie pragnąłem kontynuować, ale musiałem mieć pewność. Oboje byliśmy na tripie, a ja… ja chciałem zachować się wobec Liny fair, nawet jeśli nigdy więcej jej już nie zobaczę.
– Zrób to – szepnęła z desperacją, rozedrganym od emocji głosem. – Proszę.
Brzmiała tak, jakby nie mogła bez tego żyć. Jakby potrzebowała seksu, żeby następnego dnia móc normalnie funkcjonować. Naparłem na nią biodrami i aż musiałem wstrzymać oddech, bo nie byłem przygotowany na falę tak intensywnych doznań. Z Liną wszystko było zbyt dobre. Nie mogłem się nasycić, więc robiliśmy to powoli, choć nasze ciała drżały, błagając o szybsze spełnienie. Chciałem ją taką zapamiętać. Wijącą się z rozkoszy, całującą mnie rozpaczliwie, desperacko błądzącą opuszkami po moim ciele.
Zasnąłem, tuląc ją do siebie i prosząc w myślach wszystkie siły wyższe, żeby jakimś cudem sprawiły, aby to nie było nasze ostatnie spotkanie.
O dziwo, okazały się bardzo dobrymi słuchaczami.
Grudzień 2024
Leżymy na łyżeczkę. Lina śpi, oddycha miarowo.
Ja nie mogę zasnąć.
Całą noc rozkminiam, jak mam to rozegrać. Jak jej powiedzieć, że wiem o wszystkim. Postawić ultimatum?
Cholera, znienawidzi mnie.
Moja dłoń spoczywa na jej nagiej talii.
Od czasu do czasu całuję ją delikatnie – raz w kark, raz w to wyjątkowo wrażliwe miejsce pod łopatką, o którego pieszczotę dopomina się za każdym razem, kiedy robimy to na pieska.
Za oknem migoczą lampki choinkowe, które rozwiesiliśmy z dziećmi zeszłego wieczoru. Strasznie podoba mi się efekt, który uzyskaliśmy. Nawet Jenny była zadowolona, a wykrzesanie jakiegokolwiek entuzjazmu w jej wieku to naprawdę wyczyn. Jestem ciekaw, jak zareaguje szóstego grudnia – tak, Lina wprowadziła w naszym domu polski zwyczaj zostawiania słodyczy w butach. Uwielbiam go. Ja też zawsze znajduję jakiś smakołyk. Uważam, że Boże Narodzenie to najbardziej magiczne święta w roku. Chociaż chyba bardziej lubię ten czas przed. Okres przygotowań, niecierpliwego oczekiwania na prezenty, satysfakcji z obserwowania, jak za sprawą drobnej paczuszki przewiązanej czerwoną wstążką dajesz drugiemu człowiekowi masę radości.
To właśnie przed świętami poznałem Linę.
I może właśnie dlatego to przed świętami podjąłem tę trudną decyzję. Nie wiem, na co liczę. Że zadziała ich reklamowana magia i moja żona wspaniałomyślnie się ogarnie? I dobrowolnie zgodzi na leczenie. Mam świadomość, że w jej przypadku może pomóc już tylko terapia w ośrodku zamkniętym. I czuję się winny. Może gdybym baczniej ją obserwował, zauważyłbym symptomy dużo wcześniej?
Czasu jednak nie cofnę. Mogę jedynie zrobić wszystko, by ten, który nam pozostał, znów należał tylko do nas.
Do mnie i do Liny.
Bez obecności kochanka w postaci hazardu.
Moja żona wzdycha przez sen, a potem słyszę ciche kroki. Wiem, że to Jerry. Uchyla drzwi do naszej sypialni i wchodzi, jedną ręką trąc oczy, a w drugiej trzymając pluszaka.
– Tato… – szepcze.
– Tak, kolego?
– Czy to ta noc, kiedy przychodzi polski Mikołaj?
– Nie, jeszcze nie – odpowiadam, uśmiechając się, choć synek i tak na pewno tego nie dostrzega. – Jeszcze kilka dni.
– To dobrze. Śniło mi się, że zapomniałem uszykować butów i nic mi nie zostawił.
Siadam ostrożnie, nie chcąc zbudzić Liny, i szeroko rozkładając ramiona, mówię:
– Chodź do mnie, Jerry.
Podbiega i się przytula. Opieram brodę o czubek jego głowy. Zanurzam nos w gęstej rudej czuprynie, której kolor odziedziczył po swojej mamie, i wdycham unikalny dziecięcy zapach.
– Polski Mikołaj zostawiłby ci smakołyki, nawet jakbyś zapomniał ustawić butów przy łóżku.
– To dobrze. – Patrzy na mnie ufnie. – Tatusiu… a myślisz, że leprechaun1 może być zazdrosny o polskiego Mikołaja?
– Dlaczego? – pytam, czując w piersi rosnący niepokój.
– Bo… bo zaczęły mi znikać pensy ze skarbonki i tak sobie pomyślałem, że on może nie lubi, jak przychodzi polski Mikołaj. Może boi się, że o nim zapomnimy?
Już ja wiem, co to za leprechaun podbiera ci pieniądze! – ta myśl wściekle rezonuje w mojej głowie, a w środku narasta gniew. Teraz jestem stuprocentowo pewien, że decyzja o przymusowym umieszczeniu Liny na leczeniu zamkniętym jest jedyną słuszną. Kto wie, do czego jeszcze byłaby w stanie się posunąć.
Skupiam się na synku. Przytulam go mocno i siląc się na swobodny ton, proponuję:
– Wiesz… mam pomysł. Możemy założyć odstraszacz na leprechauny. Co ty na to?
– Naprawdę?
– Tak. Wrócisz z przedszkola, to coś pomyślimy. A teraz śpij. – Cmokam go w skroń.
– A mogę spać tutaj?
– Wskakuj. – Robię mu miejsce między nami.
Wtula się w plecy Liny i po chwili słyszę jego miarowy oddech. Ja już na pewno nie zasnę. Wstaję i idę do garderoby. W szufladzie ze swoją bielizną ukryłem teczkę z gotową dokumentacją dobrowolnego przyjęcia na leczenie zamknięte. Zrobię wszystko, żeby wyrwać ją ze szponów tego draństwa. Potrzebuję tylko jej podpisu. A dobrze wiem, że akurat to będzie najtrudniejszą częścią zadania.
*
Kiedy moja żona zjawia się w kuchni, kończę drugą kawę. Spoglądam na nią, a serce zaczyna mi szybciej bić. Cholera… Po tylu latach nadal strasznie mnie kręci. Rude kosmyki wydostają się gdzieniegdzie z luźnego koka, a zaspany uśmiech jest tak uroczy, że gdyby nie śpiący w naszej sypialni Jerry, wrócilibyśmy tam razem. I sprawili sobie odrobinę przyjemności z samego rana.
– Cześć. – Podchodzi i siada na mnie okrakiem, całuje mnie czule.
Taką uwielbiam ją najbardziej. Słodką. Naturalną. Bez makijażu i w rozciągniętej piżamie. Odwzajemniam pocałunek, walcząc ze sobą, bo wystarczył jej uśmiech, bliskość ciała i smak ust, bym zaczął się wycofywać z podjętej decyzji.
Nie!
Muszę to zrobić.
Dla jej dobra.
Dla dobra nas wszystkich!
– Jesteście ohydni, fuj! – Głos naszej córki, Jenny, przywołuje nas do rzeczywistości.
Lina śmieje się i przytula do mnie. Jej zapach zwala z nóg.
– Wolałabyś, żebyśmy się kłócili? – pyta.
– I tak to robicie – prycha Jenny, wyjmując z szafki płatki, a z lodówki mleko. – Myślicie, że jestem głucha?
Lina cała się spina, ale niestety nasza córka ma rację. Od dłuższego czasu takie chwile jak ta są niezwykle rzadkie w naszym domu. Za to też winię ten pieprzony nałóg.
– Po prostu… oszczędźcie mi tego, okej? – dodaje urażonym tonem i zaczyna zajadać płatki.
– Pójdę obudzić Jerry’ego – szepcze mi Lina do ucha, odrobinę speszona.
Kiedy wstaje, odnoszę wrażenie, jakby czegoś mi zabrakło. I pomyśleć, że przez najbliższy czas tak właśnie będą wyglądać nasze poranki. Bez niej. We troje. Ale damy radę. Musimy. Za bardzo ją kocham, żeby pozwolić jej się stoczyć na samiusieńkie dno.
Po chwili wraca z Jerrym na rękach. Aż trudno uwierzyć, że to ta sama kobieta.
Moja Lina.
Moja kochana GG.
Ta pieszczotliwa ksywka, którą nadałem jej przy naszym pierwszym spotkaniu, sprawia, że zawartość żołądka podchodzi mi do gardła. Gambling Girl – druga twarz mojej żony. Hazardzistka, dla której nie liczy się nic poza grą.
– Zrobić ci gofry, Jerry? – pyta.
Łapię ten moment szczęścia i normalności, ostatni przed tym, co nas czeka przez najbliższe tygodnie. Boję się, że Lina błędnie odczyta moje pobudki.
Ale to jedyne wyjście.
Jedyna, a w zasadzie ostatnia nadzieja dla naszego małżeństwa
– Przyszykować ci śniadanie, kochanie? – pyta przymilnie, a ja wiem, że będzie oczekiwała czegoś w zamian.
Dobrze wiem czego.
Myśli, że nie wiem, że nadal gra. Że kłamstwo ujdzie jej płazem. Że jest sprytniejsza.
Boję się tylko tego, skąd ma kasę.
– Nie jestem głodny – odpowiadam, siląc się na neutralny ton.
Kosztuje mnie to wiele wysiłku, bo w środku cały się trzęsę. Z frustracji i strachu.
– No, dalej! Zbierać się, ferajna, podrzucę was do szkoły.
– Ssssuper – cedzi Jenny, przesadnie akcentując pierwszą literę i z miną wyrażającą bezbrzeżne niezadowolenie rusza do swojego pokoju.
Jerry również biegnie się przebrać. Lina podchodzi do mnie od tyłu, obejmuje mnie, znaczy pocałunkami moją szyję i mruczy:
– Dałbyś mi parę funtów na zakupy?
Jasne… Nie ze mną te numery, kochanie.
– Przecież masz kartę kredytową. – Udaję, że nie mam pojęcia, że wyczyściła ją do zera w pierwszym możliwym terminie.
Dawniej nie zwróciłbym na to uwagi, ale teraz wyczuwam to lekkie zawahanie, spięcie ciała, lecz w głosie nie da się nic usłyszeć. Wręcz przeciwnie, kłamie jak z nut:
– Nie mogę jej znaleźć.
– To trzeba ją zastrzec, jeśli zgubiłaś – kontynuuję jej grę.
Chcę sprawdzić, jak daleko zabrnie.
– Nie zgubiłam. Po prostu gdzieś zapodziałam, a wiesz… teraz się spieszę z dzieciakami, a chcę w drodze powrotnej zrobić zakupy na obiad.
Zastanawia mnie, czy faktycznie opanowała technikę ściemniania do perfekcji, czy już sama przestaje odróżniać swoje kłamstwa od prawdy. Daję jej dziesięć funtów. Jej miękkie usta nagradzają mnie pocałunkiem w policzek.
Ubiera się w mgnieniu oka i po chwili zostaję sam w pustej kuchni. Wziąłem tydzień urlopu w pracy, bo wiem, że nie będzie łatwo.
Ani mi.
Ani jej.
Ani naszym dzieciom.
Kiedy mam pewność, że wyjechała, parkuję samochód dwie ulice dalej. Chcę wziąć ją z zaskoczenia. Wróciwszy do domu, idę po teczkę z ośrodka leczenia uzależnień. Kładę ją przed sobą i czekam. Mam nadzieję, że nie ruszyła natychmiast do kasyna, wówczas mogę czekać nawet do późnych godzin popołudniowych, aż będzie odbierać dzieci. Zawsze dba o pozory, dlatego tak długo udało jej się ukrywać.
Może gdybym mniej pracował? – ta myśl jest jak tępa żyletka rozcinająca moje serce kawałek po kawałku.
Gdybym mniej pracował, musiałaby iść do pracy. Nie mogłaby zajmować się dziećmi. A mimo wszystko jest cudowną matką. Cały czas jestem zdania, że się po prostu pogubiła.
Słyszę, że parkuje w garażu.
Niepokój jest niczym lodowate łapsko zaciskające się na moim karku i wduszające mnie w podłogę. Chcę to mieć za sobą. Błagam w myślach Boga, żeby się zgodziła. By nie zrozumiała opacznie tego, co dla niej robię. Jestem już zmęczony ciągłymi kłótniami.
I nagle uderza we mnie powaga sytuacji. Paradoksalnie to właśnie wytknęła nam Jenny. Takie pełne ciepła rodzinne poranki, bez kłótni i niedopowiedzeń, zdarzają się tylko wówczas, kiedy Lina za wszelką cenę próbuje ukryć swoje długi. Ogarniają mnie złe przeczucia.
Przymykam powieki. Ostatnie, co powinienem, to robić jej wyrzuty. Hazard to choroba. Może popełniłem błąd, nie wysyłając jej od razu na terapię, a wierząc w zapewnienia, że to jednorazowe. Zwłaszcza że widziałem lęk w jej oczach za każdym razem, kiedy to ja sięgałem po kieliszek. A odkąd mamy dzieci, piję sporadycznie. Domyślam się, że może ma jakieś złe wspomnienia z dzieciństwa, ale nigdy nie poruszyła tego tematu. Może gdybym bardziej ją obserwował, szybko bym dostrzegł, że już dawniej tkwiła w uzależnieniu.
Huk upadającej torby wyrywa mnie z rozmyślań. Unoszę głowę. W progu kuchni stoi Lina. Na jej twarzy widać zaskoczenie, w oczach dostrzegam strach. Och, dobrze wiem dlaczego. W ręce trzyma zdrapki. Z trudem powstrzymuję się, by do niej nie podbiec i ich nie wyrwać. A potem nie spalić w kominku.
– S-Steve? – wydusza. – M-myślałam, że… że będziesz w pracy…
Patrzę na nią. Dłonie mi się trzęsą, kiedy chwytam teczkę i wstaję. Podchodzę do Liny bez słowa.
– Steve, przerażasz mnie. – Robi krok wstecz, a wówczas odzywam się cicho:
– Ty mnie bardziej.
Zaskakuję ją. Spogląda na białą teczkę z napisem „Gordon Moody”, którą jej wręczam.
– Proszę.
– Co to? – Ostrożnie bierze ją ode mnie i otwiera.
Czyta.
Panująca w kuchni cisza mnie dobija. Nie mogę nic odczytać z jej mimiki. Ta pokerowa twarz mnie przeraża. Jezu… okazuje się, że chyba nie znam własnej…
– Co to ma być? – pyta tak spokojnie, że aż nieprzyjemny dreszcz przebiega mi po plecach.
To, co dostrzegam w jej oczach, jest zaprzeczeniem tego, co mówi. Płonie w nich czysta furia.
– Lina…
– Ty chcesz mnie zamknąć z czubkami?!
– Ja…
– Żebyś sobie mógł sprowadzać dupy?
– Przeginasz!
– Nie, to ty przeginasz!
– Posłuchaj mnie, do cholery! – unoszę się. – Naprawdę dałem ci dość czasu, żebyś spróbowała zakończyć to sama. Masz problem z hazardem. Poważny problem. A jak się ma problemy, to trzeba je rozwiązać.
– Zajebisty sposób na rozwiązanie problemu – sarka, ciskając we mnie teczką. – Pozbyć się go. Wiesz co? Myślę, że to ja jestem dla ciebie problemem. I tyle. Znudziłam ci się i chcesz się ze mną rozwieść!
– Jesteś uzależniona od hazardu, Lina…
– Niby na jakiej podstawie to…
– Zdrapki… – Wskazuję na kupony, które nadal ściska w dłoni.
– Były dodawane do paragonu – zaczyna się tłumaczyć, ale nie patrzy mi w oczy.
– Karta kredytowa, która wcale ci się nie zapodziała, tylko zdążyłaś ją wyczyścić od razu po tym, jak ją spłaciłem.
Milczy.
– Kasa, którą notorycznie podbierałaś mi z portfela.
Broda zaczyna jej drżeć.
– A dziś Jerry…
– Dobra, skończ! – przerywa mi ostro.
Jej policzki płoną ze wstydu. Nie chcę jej zawstydzać. Chcę, żeby zrozumiała, że ma poważny problem.
MAMY poważny problem.
Uzależnienie to walka całej rodziny.
– Chciałeś zrobić ze mnie kretynkę, to ci się udało! – mówi przez łzy.
– Chcę tylko, żebyś podjęła leczenie. Dla swojego dobra. Dla naszych dzieci.
– Nie wyjeżdżaj mi tu, kurwa, z dobrem dzieci! – Celuje we mnie palcem, roztrzęsiona. – To ty chcesz odebrać im matkę! Zamknąć w wariatkowie…
– To ośrodek leczenia uzależnień, a nie…
– Nie podpiszę tego! – Krzyżuje ramiona na piersi, spoglądając na mnie hardo. – Możesz od razu składać pozew o rozwód.
Przymykam powieki i uciskam nasadę nosa. Nie mam wyjścia. Nie mogę umieścić jej tam bez jej podpisu, więc wytaczam najcięższe działo.
– Jeśli nie podpiszesz zgody na dobrowolne leczenie – mówię spokojnie – odbiorę ci prawo do opieki nad dziećmi. Ograniczę możliwość widzenia się z nimi. – Dostrzegam, jak jej oczy rozszerzają się w przerażeniu, a twarz blednie. Biorę głęboki wdech i mówię głosem całkowicie wyzutym z emocji: – Nie pozwolę, żeby nasze dzieci patrzyły, jak sięgasz dna. Masz czas do jutra. Potem składam dokument do sądu o ograniczenie ci praw rodzicielskich.
Wcześniej nie podejrzewałabym siebie o taki brak ciepła w rozmowie z Liną, ale to było jedyne wyjście. Musiałem stać się twardym negocjatorem, jak w swojej pracy, gdzie nie ma miejsca na jakiekolwiek sentymenty. Musiałem postawić sprawę jasno.
– Nienawidzę cię – wydusza zdławionym głosem.
Policzki ma mokre od łez. Ale nie ruszam się z miejsca. Nie przytulam jej. Nie robię żadnego ruchu w obawie, że się złamię, kiedy tylko wezmę ją w ramiona. Widzę, jak zaciska gniewnie usta, a potem odwraca się na pięcie i wybiega z kuchni.
Drzwi garażowe trzaskają głośno. Odpala samochód i już po chwili z piskiem opon rusza spod naszego domu. A ja opadam na kuchenne krzesło i chowam twarz w dłoniach.
Zdruzgotany.
1 Leprechaun – irlandzki skrzat w zielonym kapeluszu, pilnujący garnca złota ukrytego na końcu tęczy.
© Copyright by Paulina Jurga, 2025
© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2025
Wydanie I
ISBN: 978-83-68535-15-0
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Słowa na warsztat
Skład: Monika Pirogowicz
Okładka: Maciej Sysio
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Fotografia na okładce:
Zdjęcie wygenerowane przez OpenAI
Wydawnictwo JakBook
Ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice
www.wydawnictwojakbook.pl
