Alkoya. Odcinek 1 - Grzegorz Mazur - ebook

Alkoya. Odcinek 1 ebook

Grzegorz Mazurek

3,0

Opis

Alkoya, królestwo przewodzące światu ludzi, staje w obliczu zbliżającego się nieuchronnie nowego, niepoznanego dotąd zagrożenia. Bezwzględne kreatury, których jedynym sensem istnienia jest zabicie każdej ludzkiej istoty, jak nigdy wcześniej, wyraźnie obierają cel. Dlaczego? Czy ktoś za tym stoi? Do rozwikłania zagadki przydzielona zostaje uzdolniona kreatorka Schisme Isvargat. Wraz z przyjaciółmi oraz niemile widzianymi, niespodziewanymi gośćmi z oddziałów wojsk królewskich wyrusza na misję z nadzieją na znalezienie wskazówek. Czy dzięki swoim niecodziennym zdolnościom uda się jej odkryć remedium na nadciągające zło? Przecież to, czego poszukujemy, często schowane jest głębiej, pozostając niewidoczne dla oczu...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 123

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (6 ocen)
1
1
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



– Kochanie! – rozległ się donośnie radosny damski głos.

– Tak, mamo? – rzekła w odpowiedzi znudzona nastolatka.

– Kończę ubierać się na wyjazd. Zaraz wychodzę!

Dziewczyna stała w kuchni, w wątłym blasku światła pochmurnego dnia, które wpadało do środka oknem, usytuowanym przed zlewem i niechętnie myła naczynia.

– Schisme! – z wnętrza domu zagadnął przeciągle ponownie ten sam głos.

– No co znowu?! – odparła poirytowana.

– Rozpadało się, jak zapowiadali?

Nastolatka przerwała czynności i wyjrzała na zewnątrz. Wpatrywała się przez moment w zachmurzone niebo, a potem w przestrzeń podwórka. Nie była pewna, co widzi, bo drobniutki deszcz padał niezwyczajnie, za szybko jak na mżawkę. Nachyliła się do szyby, przyglądając się uważniej.

– Schisme?! – pośpieszała zniecierpliwiona i podekscytowana matka.

– Mocno mży! – odkrzyknęła na odczepnego i wróciła do mycia naczyń.

Po kilku minutach w progu kuchni, z walizką na kółkach obok siebie i parasolem w ręku, stanęła dojrzała kobieta.

– Służbowy styl ci służy – rzekła dziewczyna serdecznym tonem. Uśmiechnęła się, zamykając strumień wody. Zdjęła fartuch i podeszła uściskać ją na pożegnanie. – Tylko pamiętaj… – wtulona, z głową na piersi, podjęła protekcjonalnie – bądź niegrzeczna, dużo pij i baw się tak, żebym miała się z czego pośmiać w sieci – nakazała.

Jej mama roześmiała się, zwalniając z czułego uścisku. Spojrzała w radosne i szczere piwne oczy córki.

– Jaka mama… – zaczęła.

– Taka definitywnie nie córka – dokończyły zdanie razem i zgodnie, po czym zaśmiały się z samych siebie.

– Idź już! Nie możesz się spóźnić – ponagliła córka.

– Masz rację! – zorientowała się. – Uważaj na siebie, mała! – rzuciła uwagę na odchodne.

Schisme nie mogła darować sobie odpowiedzi.

– Nie taka mała. Mam czternaście lat! – mruknęła pod nosem, bardziej do siebie niżeli w plecy odchodzącej korytarzem matki.

Drzwi wyjściowe otworzyły się. Do środka wpadło przyćmione światło. Nastolatka przekonana była, że zaraz się zamkną i wróci do porządków w kuchni. Kobieta jednak stanęła w progu. Rozglądała się. Patrzyła na zachmurzone niebo, lecz nic, co znajdowało się przed domem, nie było mokre.

Chodnik z czerwonej kostki brukowej, trawa, kamienne ogrodzenie – wszystko było suchutkie.

– Mamo? – rzekła zdziwiona dziewczyna. – Coś nie tak?

Odpowiedzi nie usłyszała, a kobieta stała wciąż bez ruchu, ręce opadały jej mimowolnie.

– Mamo?! – zawołała zaniepokojona.

Odwróciła się do córki, a strach w jej oczach obmywały napływające z żalu łzy.

– Co się dzieje? – Wyraźnie zdenerwowana i wystraszona zarazem czternastolatka domagała się odpowiedzi.

Po krótkiej chwili dalszego milczenia, przełkniętym bólu oraz żalu schowanym pod zamkniętymi powiekami, z uśmiechniętych ust padła odpowiedź:

– Nic, moja droga. Nic… Dopiero się stanie…

Wielka kreatura rozpostarła w powietrzu kilkumetrowe skrzydła. Z gardzieli wypluła złowieszczy, rozdzierający powietrze skrzek przesycony nienawiścią. Jak rozkaz i zachęta dla chmary jej podobnych, które niecierpliwie tylko na to czekały. Latającej armii śmiercionośnych stworzeń. Żądnych krwi potworów na kształt wielkich ptaków, które zawisły w powietrzu.

Ich ciała były gęsto oblepione czarnym szlamem. Dzioby oraz szpony zwyrodniale przerośnięte. Szeroko rozwarte, opętane ślepia rozbłysły w słońcu krwawym blaskiem. Wściekle, niczym wygłodniałe, całe stado dało nura wprost na oddziały ludzkich wojsk stojące poniżej. Zasłaniając słońce, rzucały niemalże zwarty cień. W niezliczonej ilości pikowały bardzo szybko, ciągnąc ze sobą zwiastun rychłej śmierci.

Nie było gdzie uciec na otwartym skalistym stepie.

W tym samym czasie lądem nacierało stado równie zwyrodniałych kreatur.

Jedne wyglądały niczym byki z rogami jak lance. Taranem wbiły się w ludzi, z łatwością przebijając zbroje i ciała. Odrzucały ofiary na boki jak szmaciane kukły.

Drugie miały kształt kotów. Niezwykle wielkich. Były niesamowicie szybkie i zwinne. Tak szybkie, że przyspieszając, zdawały się rozpływać w smugę, by nagle uderzyć swoimi ostrymi pazurami na zdezorientowanych i rozcinać ich na kawałki.

Trwała nieustająca rzeź.

Na szczęście dla ludzi ciała kreatur, mimo pozorów, jakie sprawiały, śmiertelnie groźnych, nie do ruszenia, były podatne na stal mieczy, kule broni palnej czy też ogień środków wybuchowych, który trawił je niczym wysuszone próchno.

Śmierć wydała wielki bal tego dnia. Grała orkiestra dźwiękami walk, śpiewał chór wyrwanej z gardeł agonii.

Granicę odległego krańca stepu stanowiła porywista rzeka. Z daleka było słychać groźny szum jej ciemnych wód. Stał nad nią most, który przeprowadzał drogę w jedyny przesmyk wznoszącego się od samej rzeki masywu skalnego. Kilkadziesiąt wielkich głazów, niczym mur ochronny, odcinało częściowo teren stepu, tworząc cypel.

Na szczycie tego muru głazów kucał żołnierz. Jego odzież bojowa odróżniała się znacząco od tych już walczących z kreaturami. Przypominała bardziej dwuczęściowy kombinezon. Przez gogle hełmu, wyposażone w wysoce wydajne technologie, obserwował toczącą się w oddali bitwę.

– Melduj – nakazał stanowczy, damski głos, dobiegający go ze słuchawki w uchu.

Spod sprzętu na głowie wystawał mu tylko spód nosa i usta, które rozwarł, chcąc wydobyć z siebie słowa, lecz struny głosowe ani drgnęły.

Otrząsnął się. Uniósł lewy nadgarstek do twarzy. Na bransolecie wyposażonej w ekran dotykowy uruchomił programową konsolę sterowania i wybrał odpowiednie polecenie dla sprzętu.

Poniżej, u stóp skalistej bariery, stacjonowała reszta jego oddziału. Kilkadziesiąt osób otrzymało przesył obrazu tego, co widział on.

Poprzez jednakowe urządzenia sterowania potwierdzili odbiór, by móc wyświetlić obraz na ciemnych maskach hełmów.

Wszyscy zastygli w osłupieniu. Bez słowa, w całkowitym bezruchu. Cisza zdawała się krzyczeć, czas zatrzymać.

Tylko wysoka kobieta, która wydała przed chwilą rozkaz meldunku, stała twardo na ziemi, przyglądając się badawczo zebranym wokoło. Miała wrażenie, że jest sama pośród nieobecnych duchem i umysłem ciał.

Pozostała czujna i skupiona na otoczeniu. Każdy nieprzerwanie w milczeniu oglądał transmisję.

Nagle oderwała ich od tego rozkazem.

– Cały oddział! – rozpoczęła donośnie, przeciągle. Pośpiesznie rozejrzała się po wszystkich. Mając już pewność, że odzyskała uwagę, dokończyła szybciej i dobitniej: – Zająć pozycje!

W mgnieniu oka podwładni zerwali się z miejsc i żwawo zaczęli ustawiać w grupy. Tyłem do muru z głazów.

Jedna za drugą padały komendy precyzujące, które natychmiast wykonywano.

– Protektorzy na przód! Zwiad zostaje na murze. Strzelcy na lewo, kreatorzy na prawo, kuratorzy na środki pomiędzy grupami. Opresorzy przed nimi!

Ledwo głośne słowa rozpłynęły się w szumie wód rzeki, a cały oddział, podzielony na kilka grup, stał w szyku wedle rozkazów. Zwarty i gotowy.

Na ustach żołnierzy rysowało się zacięcie, a z sekundy na sekundę wyczekiwania w niepewności również coraz większe zdenerwowanie. Co niektórych oblał pot.

Stan rosnącego napięcia wydawał się nieznośnie długi. Za długi. Jedna z kuratorek mimowolnie wypuściła oręż z drżących rąk. Księga ze szlachetnym kamieniem ozdobnie wkutym w metalową oprawę, wyposażona w łańcuszek z pomniejszych kamieni zeszlifowanych na płasko, który służył jako zakładka, upadła dźwięcznie na kamieniste podłoże.

Serce kobiety dowodzącej oddziałem przeszyła chwila zwątpienia, gdy to usłyszała, a wiedziała, że niebezpieczeństwo nadchodziło.

– Kapitanie… – zagadnął ją niepewnie jeden ze stojących najbliżej żołnierzy. – Nie widać nic – powiedział, pozostając skupiony.

– Ale czuć – odparła pewna siebie.

Nie zrozumiał odpowiedzi, aż do chwili… gdy z rwącej rzeki wystrzeliły w powietrze kreatury, przypominające węże i opadły ciężko na twardy grunt, z dudnięciem przebijającym się przez głośny szum rwącej wody.

Były wielkie. Wyższe od człowieka, gdy tylko wyprostowały ciała w gotowości do ataku. Gęsty szlam ociekał z nich powoli, kleiście. Ślepia złowrogo błyszczały czerwienią.

Dowodząca oddziałem nie zawahała się. W prawej ręce uniosła ku niebu miecz. W drugiej dzierżyła tarczę. Wydała kolejny rozkaz tonem dumnym i donośnym. Chciała pokrzepić towarzyszy.

– Opresorzy za mną!

Żwawo ruszyła na przeciwników, a zaraz za nią poszli pozostali.

Kreatury zrobiły to samo. Tymczasem z rzeki już zaczęli wypełzać kolejni wrogowie. Pchani zabójczym instynktem albo ruszali prosto do walki, albo czmychali, wnikając w ziemię niczym robactwo.

Przeciwnicy byli coraz bliżej siebie, prawie w zasięgu mieczy i kłów, kiedy to na flance błyskawicznie wyskoczyła z ziemi jedna z wężowatych.

Zajął się nią opresor. Odłączając od szyku, chwycił mocniej duży, dwuręczny miecz i podjął walkę.

Z tyłów i ze skalistego muru do pomocy spieszyli strzelcy i kreatorzy. Pierwsi celnie ściągali cele, strzelając z karabinów, a drudzy słali w stronę kreatur trawiący ich ciała, żywy ogień pod postacią śmigłych, rozciągniętych płomieni. Ranione bestie wyły bolesnym sykiem.

Frontowi wojownicy, w ślad za dzielnym przewodnictwem kobiety kapitan, walczyli zaciekle. Cięli potężnymi uderzeniami mieczy, kontrowali ciosy stalą i ciałem. Unikali obrażeń zwinnymi odskokami, przewrotami oraz obrotami.

Trupów, jak i kolejnych kreatur, wciąż napływało. Liczebność żywych jednak wzrastała.

Wszyscy spostrzegli, że niektóre zaczęły szykować coś podstępnego, bo rozdzieliły się na kilka grup i równocześnie utonęły w ziemi.

– Kapitanie, coś się szykuje! – poinformował spłoszony kurator.

– Wiem… – odparła, przy okazji ścinając kolejny łeb. – Widzę! – dokończyła, strzepując z broni szlam.

W jednej chwili trzy gadziny wypełzły spod ziemi, szybko i bezszelestnie, zaraz za jej plecami.

Widząc to z oddali, jeden z protektorów krzyknął mocno przejęty:

– Pani kapitan! Uwaga, z tyłu!

Kobieta odwróciła się w samą porę. W ostatniej chwili zdążyła odbić tarczą pchnięcie ogona, który rozpięty na dwoje zakończony był długimi i twardymi jak stalowe sztylety łuskami. Siła ciosu powaliła ją na łopatki. Przez chwilę leżała bezbronna, ale, o dziwo, kreatury nic dalej nie zrobiły. Tylko uważnie się jej przyglądały.

– Trzymaj się, już biegnę! – słyszała w słuchawce.

Patrząc pomiędzy cielskami, dostrzegła nadciągającą od muru pomoc w postaci członka oddziału, lecz również niedaleko za nim pędzącą w przeciwną stronę grupę przeciwników, która wypełzła właśnie spod ziemi.

– Nie! Wracaj na pozycję! – nakazała ostro.

– Nie mogę przecież cię tak zostawić! – Nic nie docierało do zdesperowanego młodego mężczyzny.

– To rozkaz, matole, nie prośba! – powiedziała zrezygnowana.

Sprzeciwił się. Widziała, jak wciąż zmierza w jej kierunku. Zdenerwowana momentalnie podniosła się w gniewie. Tarcza i miecz zalśniły bladoniebieskim blaskiem. Mężczyzna zatrzymał się zaskoczony, gdy nagle usłyszał dźwięki konających ludzi. Odwracając się, mimowolnie wypuścił własny miecz i tarczę z opadających bezsilnie rąk. Ujrzał, jak ci, których pozycji miał strzec, rozrywani są w szczękach kreatur. Kończyna po kończynie tracili części ciała. Krew tryskała na wszystkie strony. Jękom bólu i rozpaczy nie było końca. Stał, cały drżąc i patrzył. Nie można było już nic zrobić.

Gniew całkowicie opanował kobietę. Kapitan jednym potężnym pchnięciem tarczy rozbiła ciało pierwszego gada na dwie części. Uderzenie było niebywale silne. Jakby nadludzkie. Wraz z nim rozciągnął się okrąg bladoniebieskiego rozbłysku. Gad syknął boleśnie. Połówki owalnego tułowia opadły u jej stóp. Drugi nie zdążył schować się z powrotem w ziemię, gdy jego łeb od reszty oddzieliło szybkie cięcie. Szlam i blask miecza pociągnęły za sobą smugę.

Trzeci rozwarł pysk i syczał groźnie. Rzut mieczem zamknął mu go szczelnie. Padł martwy.

Kreatury, widząc, co się dzieje, podjęły ucieczkę. Wyczuły wewnętrzną siłę kobiety. Zrezygnowane pochowały się w ziemi i wodzie. Na polu bitwy nie pozostała ani jedna.

Młody zdezorientowany żołnierz cały się trząsł. Czuł za sobą tę aurę siły. Niczym lodowate powietrze, miękkie, lecz przeszywająco zimne. Obrócił się w jej stronę, nie do końca pewien, czy na pewno tego chce.

Przełożona wyjęła miecz z łba trupa. Powoli, jednostajnym, niechętnym krokiem podeszła do podwładnego. Stanęła i milczała, patrząc gniewnie. Cały oddział przyglądał się temu, wstrzymując dech w piersiach.

Nagle lśniący miecz błyskawicznie przebił serce i ciało młodego protektora.

– Symulacja zatrzymana – sztuczny kobiecy głos wypełnił halę treningową wraz z zalewającym ją czerwienią, pulsacyjnym światłem alarmowym. – Powtarzam. Symulacja zatrzymana.

Rozległ się odgłos maszynerii. Pokrywy rzędu kabin treningowych zaczęły się powoli podnosić, odsłaniając przy tym sylwetki ludzi siedzących w fotelach. Dziesięcioro spośród tych samych, którzy przed momentem byli świadkami śmierci swoich towarzyszy.

Na początku w pomalowanej na fioletowo kabinie, ozdobionej sygnaturą o kształcie konturów motyla, siedziała kapitan, czekając niecierpliwie, aż maszyna zwolni liczne podpięcia od kombinezonu. Pięści miała mocno zaciśnięte.

Po kilkukrotnym odgłosie kliknięcia i systemowych informacjach zobaczyła na przesłonie kasku komunikat o pomyślnie zakończonej sesji symulacyjnej. Od razu podźwignęła się w siedzeniu. Szybko zdjęła nakrycie głowy, odsłaniając spięte w kuc jasnoszatynowe włosy.

Położyła kask na bocznej konsoli, po czym pochyliła się do przodu, by móc spojrzeć na koniec ciągu stanowisk. Tam siedział czekający jeszcze na odpięcie mężczyzna.

Zerwała się z fotela, będąc wciąż w gniewnym, bojowym nastroju. Zdecydowanym krokiem przeszła do miejsca naprzeciw kabin treningowych. Stanęła naprzeciw środka rzędu. Ręce założyła z tyłu i dumnie wyprostowała ciało. Z okazałą klatką piersiową oraz grymasem poważnego niezadowolenia na twarzy czekała. Dała sobie chwilę, by zebrać myśli i złapać rozluźniający oddech. W jej oczach było widać, że wewnątrz siebie walczy z różnymi, zwalczającymi się wzajemnie emocjami.

Po dłuższej chwili nad ostatnią kabiną zapaliło się zielone światło, a czerwone, alarmowe, które dotychczas wypełniało hale, przestało pulsować.

Zajmujący ostatnie stanowisko powoli ściągnął rękawice i kask, aż spod nakrycia wyłoniła się zażenowana twarz bajecznie przystojnego, ciemnoskórego, młodego mężczyzny. W dużych, na wpół przymkniętych oczach tliła się świadomość nadchodzących konsekwencji.

Spojrzał na dostojną twarz kobiety. Miała wyraźnie negatywne nastawienie, ledwo wstrzymywane na uwięzi silne emocje. Próbowała się opanować, skupiając wzrok ślepo gdzieś na wprost. Wysoko i daleko.

Zaciskając zęby, młodzieniec schował obawy głęboko w sobie, gdy nagle padł rozkaz.

– Baczność! – kapitan rzuciła ostro i energicznie.

Bardzo szybko cała grupa stanęła w linii.

– Novad! – oschłym tonem padło imię.

Wywołany ściągnął wzrok ze ściany hali. Niepewnie, bardzo powoli, skierował go na kapitan. Nie odwzajemniła spojrzenia.

Napięcie wśród ustawionych w szeregu wzrastało. Starając się opanować i utrzymać pozycję, każdy reagował nieznacznym ruchem którejś z części ciała.

Ciemnoskóry członek oddziału ze złości na samego siebie zaciskał niecierpliwie wargi, a za plecami spocone dłonie zamknął w pięści.

– Wystąp!

W powietrzu zagrzmiało złowrogo niczym od uderzenia pioruna potężnej burzy. Jakby zapadł śmiertelny wyrok.

Wystąpił przed szereg. Zapiekło go ponownie na piersi, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno wbito mu miecz. Zaskoczony przyłożył dłoń. Dziwił się, bo z jednej strony lekko bolało, a z drugiej odczuwał przyjemne, tlące się pod skórą, łagodzące ból ciepło. Z chwilowego skupienia na sobie wyrwał go grad nieprzyjemnych słów. Ostry i bezpardonowy w brzmieniu.

– Zlekceważyłeś rozkaz dowódcy! Opuściłeś stanowisko. Zostawiłeś swoich, za obronę których jako protektor jesteś odpowiedzialny – kapitan podkreśliła dwa ostatnie słowa, podnosząc nieznacznie głos.

Na moment zatrzymała się, przenosząc na winowajcę gniewne spojrzenie.

W piwnych oczach wrzało od narastającego rozczarowania, złości i niechęci. Kontynuowała, patrząc z pogardą:

– Zachowałeś się egoistycznie. Twoja samowolka naraziła wszystkich na szkody. Osłabiony szyk stracił na efektywności i sile. I to w momencie, kiedy przybywało wrogów. Okazałeś brak opanowania i trzeźwego myślenia. Brak wiedzy o nieprzyjacielu, brak zaufania i wiary we własną drużynę. Zdradziłeś te wartości! Tym samym zdradziłeś nas…

Dała chłopakowi chwilę, by wszystko do niego dotarło. Aby złapał oddech przed ostatecznym.

Skorzystał sowicie. Uspokajał się, oddychając rytmicznie przez nos. Biczowany argumentami, dzielnie znosił bolesne słowa. Do oczu cisnęły mu się łzy, lecz nie uciekł spojrzeniem. Zaciskając zęby, trwał pod naporem kolejnych ciosów.

– Nic by mi się nie stało. Od rysy na zbroi się nie umiera – rzekła wyjaśniająco, nieco łagodniej. Lecz tylko na moment, bo zaraz wróciła złość. – Naraziłeś siebie! A przez twoją głupotę zginęły trzy osoby! Jesteś za to odpowiedzialny! – donośniej i dobitniej podkreśliła słowa o odpowiedzialności.

Zapadła cisza. Długa, nieprzerwana nawet dźwiękiem oddechu. Młodzieniec miał wrażenie, że trwa już bardzo długo. Zbyt długo. Czuł, że gdzieś w środku gnieżdżą się w nim słowa kapitan, które łamią jego pewność siebie, jakże złudną i kruchą w swej naiwności.

– Po co? – dodała retorycznie. – Chciałeś zabłysnąć? – zadrwiła.

Ta drwina dotknęła ciepłego uczucia głęboko zagnieżdżonego w chłopaku. Wzbudziła w nim obronną niechęć i gniew. Zacisnął wargi obrażony.

– Masz rację, tym razem… – przyznała szczerze. – Nic lepiej nie mów.

Młodzieniec poczuł się upokorzony. Milczał, choć wyraźnie było po nim widać, jakby chciał coś wyznać. Coś szczerego, niewinnego, na swoją obronę. Wiedział jednak, że wszystko, co padło z ust kapitan, było faktem. Miała niepodważalną rację. Zagubił się pomiędzy uczuciem a myślą.

– Kapitan Schisme Isvargat – z głośników rozległ się twardy męski głos, przerywając nieprzyjemną dla wszystkich sytuację.

Spojrzałam w górę, na koniec hali. Była tam sterownia. Za szklaną ścianą stał wąsaty mężczyzna o srogim spojrzeniu. Wyraźnie mi się przyglądał.

Świadomy, że wszyscy słuchają z uwagą, nachylił się do mikrofonu:

– Proszę do mnie – oznajmił stanowczo i opuścił pomieszczenie.

Spojrzałam znów na Novada. Nadal urażony spuścił teraz wzrok.

– Kadecie. Jesteś zawieszony do czasu, aż zdecydujemy z radą, czy możesz zostać w Akademii – poinformowałam oficjalnym tonem.

Wystraszony podniósł spojrzenie. Oczy otworzyły mu się szeroko, a usta lekko rozwarły. Niedowierzał, że stanął właśnie w obliczu groźby wydalenia, a na samą myśl o tym zatlił się w nim żal.