Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Brawurowe domknięcie trylogii„Agla”
Nadchodzi dzień polarny, lecz zamiast jasności – niesie mrok. Wielka Mistrzyni musi poświęcić to, co najcenniejsze, by przywrócić pokój. Tymian Drakow pokona długą drogę, by odnaleźć swoje serce, a wraz z nim przeznaczenie, które odmieni go na zawsze. Tymczasem w tajemniczej Wieży Swedenborga Sofja Kluk poszukuje odpowiedzi na dręczące ją pytania. Nie istnieje siła mogąca ją powstrzymać od konfrontacji z największym przeciwnikiem, kimś bardzo jej bliskim.
Nieskończona wyobraźnia i wspaniały język laureata Nagrody Literackiej Nike pozwoliły stworzyć fantastyczne uniwersum, oszałamiające rozmachem i onieśmielające pisarskim kunsztem. To świat, w którym niewinni mogą być skazani na owadzią formę, kaci wydają własne wyroki, a Urząd Bezpieczeństwa produkuje żywe, śmiercionośne maszyny. Nad wszystkim, niczym czarna zorza, rozpościerają się mroczne skrzydła tajemniczego Cara…
Związek z rozsądku i namiętna miłość, niepojęte okrucieństwo i bezgraniczne poświęcenie, wolność i niewola, pragnienie władzy i paraliżujący strach. Alef, Aurora i Abraxas to przeszło dwa tysiące stron fabularnego i emocjonalnego rollercoastera, po którym nie będziesz chciał(a) wracać do rzeczywistości!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 678
Oto trzeci tom Agli pt. Abraxas, opowiadający o przeobrażeniu Sofji Kluk i wieńczący jej przygody. Od spowitego mrokiem Tybil, miasta Cara, przez niegościnne krainy Dalekiej Północy i totalitarną Republikę Niebieską docieramy z nią do tajemniczej Wieży Swedenborga na granicy świata i zaświatu, a nawet dalej.
Tom pierwszy, Alef, rozpoczyna się zaginięciem doktora Jana Krzysztofa Kluka, badacza entomognozy na Akademii w Tybil, podczas ekspedycji do Krain Borealnych, dokąd wyruszył w towarzystwie innego badacza, Maurycego Maeterlincka, oraz ekscentrycznego Ponuraka zwanego Upiorem, raka. Ostatnią o nim wiadomością jest list do Sofji, napisany przez Ponuraka. To jednak tylko jedno z licznych zaginięć, których zagadkę usiłuje rozwiązać Sofja, nastoletnia córka doktora Kluka. Od szalonych pomysłów usiłują ją odwieść jej przyjaciele: Chiara von Loewenstein, córka Kory i Ozyrysa, profesorów gematrii, oraz Harun, uczelniany chłopak „do wszystkiego”, wywodzący się z tajemniczej społeczności Jomów i prowadzący podwójne życie.
Ponieważ nic nie wskazuje na rychły powrót jej ojca, a sama Sofja ma tendencję do popadania w tarapaty, jeden z zaprzyjaźnionych akademików, profesor Kir Bojan, proponuje dziewczynie szkolenie u mistrzyni magii – częściowo, by dbać o edukację Sofji, a częściowo, aby ją chronić. Sofja ochoczo przystaje na tę propozycję, tym bardziej że łatwo odnajduje wspólny język ze swoją nauczycielką, Mają Ułudą, magistrą goecji. W domu czarodziejki poznaje tajemniczą Ektene. Sofja pobiera nauki, choć bez spektakularnych sukcesów, a wkrótce między nią a Ektene zaczyna się rodzić uczucie, ale dopiero wsparcie Haruna (choć niezupełnie intencjonalne) pozwoli jej przyznać się do tego, co naprawdę czuje.
Szkolenie nie powstrzymuje jednak Sofji przed wplątywaniem się w tarapaty, narażeniem Urzędowi Bezpieczeństwa, zwłaszcza funkcjonariuszowi Dymitrowi Dajmonowiczowi Drakowowi, ani lekkomyślnymi czynami. Kiedy nad Tybil zapadają Dni Ciemności (o których pewni uczeni magowie mówią, że są myślami Cara), Sofja, pragnąc za pomocą zaklęć poznać los swego ojca, nieopatrznie przywoła istotę przypominającą nadnaturalnych rozmiarów gąsienicznika, która doprowadzi do śmierci Ektene i zniszczy całe dotychczasowe życie Sofji.
By chronić dziewczynę przed przywołanym stworzeniem, czarodziejska Loża Notozyjska, do której przynależy Maja Ułuda, decyduje się umieścić ją na pewien czas w górskim Azylu, siedzibie cechu katów. Owadzi cień, który zdołał już doprowadzić do wielu innych nieszczęść prócz śmierci Ektene, zostaje w trakcie podróży pociągiem zgładzony przez Maję Ułudę (przy pewnej pomocy ze strony Sofji). W Azylu jednak mistrzyni i jej uczennica oddalają się od siebie, a krzywdy wynikłe z nieodpowiedzialności Sofji okazują się niemożliwe do naprawienia. Czarodziejka coraz częściej sięga po alkohol, a Sofja spędza czas na samotnych wędrówkach, wizytach w katowskiej bibliotece i innych formach ucieczki przed samą sobą. Nieoczekiwanie odnajduje wsparcie w starym bibliotekarzu, Plotynie Wernyhorze.
Podczas jednego z samotnych wypadów Sofja zostaje uwięziona w opuszczonym młynie, ale z opresji ratują ją funkcjonariusze bezpieki, Dymitr Drakow i jaszczur Abadazal Yxmithlzhaar, przysłani do Azylu, by badać sprawę owadziego cienia. Obaj zostają upici przez Plotyna, który okazuje się nie tylko bibliotekarzem, ale i Wielkim Mistrzem katowskiego cechu. Z dokumentów bezpieki wynika, że jedną z zaginionych w ostatnim czasie osób jest sam tajemniczy Car. Zaginięcie ojca Sofji wydaje się tylko częścią większej, wręcz fundamentalnej zagadki.
Dziewczyna nie może jednak liczyć na wsparcie ani Mai Ułudy, ani loży, ani katów i wraca na Akademię. Z oficjalnego pisma dowiaduje się, że Jan Krzysztof Kluk za działalność antyrządową został zesłany do łagru, gdzie zmarł śmiercią samobójczą. Ze względu na brak funduszy (oraz dług zaciągnięty na prywatne szkolenie magiczne) Sofja zostaje zmuszona do pracy jako podkuchenna, spadając na najniższy poziom bizantyjskiej hierarchii uczelni. Spotyka się z szykanami i zemstą innych służących za doznane z jej strony krzywdy, prawdziwe i urojone. Sofja będzie musiała walczyć o przeżycie i o pozycję w grupie, nie zostaje jednak zupełnie sama. Choć odwraca się od niej Chiara, córka profesorów, to nadal może liczyć na Haruna. Poznaje też Zahir, niezwykłą dziewczynę o wybujałej wyobraźni.
Przypadkowo Sofja staje się świadkiem rozmowy, z której wynika, że Kora von Loewenstein, matka Chiary i potężna czarodziejka, ma zamiar objąć Czarny Tron. Bo choć cała sprawa utrzymywana jest w sekrecie przez Urząd Bezpieczeństwa, są tacy, którzy wiedzą o zniknięciu Cara. Dla Sofji bardziej istotne jest zaginięcie Haruna. W poszukiwaniu przyjaciela wybiera się do Cheremu, niebezpiecznej dzielnicy Jomów, gdzie będzie musiała walczyć o życie i gdzie spotka owadzi cień, który cudem przeżył starcie z Mają Ułudą. Cień zostaje jednak chwilowo przegnany przez samą Sofję. Dziewczyna postanawia razem z małodobrą Naamą wyruszyć na północ, by odszukać swych bliskich – Sofja ojca, Naama męża. Przeszkadza w tym wybuch rewolucji goblinów, do którego sama się nieopatrznie przyczynia. Nawiązuje bowiem kontakt z Tymianem Drakowem, synem ubeka Dymitra, licząc, że ten pomoże jej poznać prawdę o losie ojca, w którego śmierć nie wierzy. Tymian, chłopak z dobrego domu, okazuje się twórcą komórki rewolucjonistów. Byłaby to jednak tylko kolejna zabawa wielkomiejskiej młodzieży, gdyby pisane przez Tymiana rewolucyjne pisma, sygnowane kryptonimem „Samael”, nie trafiły w ręce goblinów, czyli ludzi, którzy wskutek niedożywienia i skażenia padli ofiarą tajemniczej choroby, prowadzącej do degeneracji fizycznej i umysłowej. Teraz gobliny, najmocniej uciskana grupa w Tybil, pragną wywalczyć sobie niezależność, a ich pierwszą ofiarą pada Kora von Loewenstein.
Kiedy bezpieka chce aresztować Tymiana, Sofja podaje się za Samaela. Uniewinniony Tymian odczytuje ukrytą wiadomość z listu Ponuraka do Sofji, nakazującą uciekać do Wieży Swedenborga. Sama Sofja zostaje zesłana do łagru. Tak kończy się tom pierwszy.
W drugim tomie, zatytułowanym Aurora, Tymian przypadkowo ratuje jednego z goblinów przed pobiciem przez ubeckie bojówki i zostaje przez gobliny uznany za przyjaciela. Aby nie dopuścić do dalszego angażowania się syna w polityczne awantury, Dymitr Drakow zapewnia mu ochronę w postaci golema Nuriela Cyncowicza. Chłopak zostaje porwany przez kompanów z komórki rewolucyjnej oraz Florę Axelrode, dziewczynę z Akademii o niezwykłym talencie magicznym, która od dawna podkochuje się w Tymianie, oraz dziwnego kota Flammifera. Nuriel zostaje niemal spalony czarodziejskim ogniem Flory, ale nie przeszkadza mu to wraz z Dymitrem i oddziałem bezpieki ruszyć śladem zbiegów.
Tymczasem zapadają kolejne Dni Ciemności. Dziewczyna o kryptonimie Nemezis zostaje zabrana przez ciemność po kłótni z Tymianem, gdy Nuriel ujawnia, że wszystkie rewolucyjne pisma były wymyślane przez Tymiana i jego byłą dziewczynę dla zabawy. Flora, Tymian i Flammifer, uciekając przed golemem, trafiają na gobliny, wędrujące na północ w poszukiwaniu Ultima Thule, krainy obiecanej im w jednej z wywrotowych bumag przez Samaela. Tymian obawia się zdemaskowania i coraz mocniej pogrąża w kłamstwie, które sam stworzył. Dzięki goblinom Tymianowi i Florze udaje się bezpiecznie przetrwać Dni Ciemności i wyruszyć do Azylu, by przekazać Naamie Ponurakowej wiadomość ukrytą w liście do Sofji. Ucieczka do Azylu w towarzystwie nieoczekiwanych sprzymierzeńców, z ojcem, golemem i bezpieką depczącymi po piętach, okazuje się dla Tymiana wielką próbą. Z ranną w potyczce Florą chłopak wkracza do Azylu, powołując się przypadkowo na jedno z pradawnych praw, i puszcza tym samym w ruch siły, których istnienia nie przeczuwał. Przybycie Tymiana do Azylu stanie się dla Urzędu Bezpieczeństwa pretekstem do ataku na siedzibę katowskiego cechu i rozwiązania problemu z dawnym przeciwnikiem. Za niepowodzenie w ujęciu syna Dymitr Drakow zostaje zdegradowany i ukrywa się w okolicy Azylu, w czym pomaga mu Maja Ułuda. Ostatecznie dochodzi do zdrady, Azyl zostaje zdobyty, Wielki Mistrz Plotyn Wernyhora zamordowany, a Tymian, Maja Ułuda, Naama i (trochę przypadkiem) profesor Kir Bojan uciekają na pokładzie latającego statku Boreasz Ósmy, napędzanego przez magiczny ogień płonących wespół Flory i Flammifera.
Tymczasem w łagrze Sofja zmaga się z morderczym mrozem i nieludzkim trudem, by dowiedzieć się czegoś o losie ojca – i nie utracić przy tym własnej duszy. Będzie zmuszona wkraść się w łaski najgorszych szumowin, które wydał Carat, i stać się najgorszą wersją samej siebie, by przeżyć. Pomocny okaże się też inkluz, demon zaklęty w monecie wykradzionej Wielkiemu Mistrzowi Plotynowi Wernyhorze jeszcze w Azylu, lecz jego pomoc nie jest bezinteresowna: przyjmując ją, Sofja decyduje się służyć mu przez siedem lat po swej śmierci. Ryzykowny plan udaje się, a dziewczyna wie już, że jej ojciec wcale nie popełnił samobójstwa, lecz po odbyciu wstępnej kary został przeniesiony do Nowej Swobody, jednego z zamkniętych miast, którego nie ma na żadnej mapie. Przypuszczalnie też do łagru trafiła jej przyjaciółka ze służby, wiecznie pogodna Zahir.
Pod osłoną burzy śnieżnej, wykorzystując sprzyjające okoliczności, Sofja ucieka z obozu, lecz próby poradzenia sobie w tundrze na własną rękę kończą się niepowodzeniem i koniecznością powrotu. Zyskuje jednak nieoczekiwanych sprzymierzeńców w postaci goblinów, służących podczas meteognostycznej ekspedycji badającej zorzę polarną, a dysponującymi cennymi informacjami na temat doktora Kluka i jego towarzyszy. Na drodze dziewczyny pojawia się jednak groźny wróg: katorżnik, przezywany Kozą, morderca niestroniący od ludzkiego mięsa, razem z nią zesłany do łagru, który okaże się przeciwnikiem prawie tak groźnym jak owadzi cień.
Ucieczka zostaje uznana za zaginięcie w czasie pracy, a postawa Sofji (ta prawdziwa i ta udawana) sprawia, że w nagrodę trafia ona wiosną do Nowej Swobody, miejsca pozornie normalnego i przez to nie mniej przerażającego niż reszta Republiki Niebieskiej. Doktora Kluka od dawna tam jednak nie ma. Z nowymi sprzymierzeńcami i starymi wrogami Sofja wyrusza przez niezmierzoną tajgę w kierunku ośrodka badawczego Karmakar w mieście zwanym Wielkim Tungiem, gdzie Urząd Bezpieczeństwa prowadzi eksperymenty nad holometabolią człowieka. Liczy, że tam też odnajdzie Zahir. Tymczasem Sofja przypadkowo wyjdzie za mąż, zostanie wyświęcona na kata, trafi na granicę światów, niektórych ocali, innych zawiedzie, aż wreszcie dotrze do celu. Zanim to się stanie, spotka też w drodze dwie młode kobiety, Tamarę i Ousję, wiozące ciężarówką legalny i nielegalny towar i zmierzające w tę samą stronę co Sofja. Kiedy dziewczyna ratuje im życie, zgadzają się przemycić ją do Wielkiego Tungu w skrytce ciężarówki.
Gdy w Wielkim Tungu Tamara nieoczekiwanie znika, nikt nie ma wątpliwości, że stoi za tym Urząd Bezpieczeństwa. Przy pomocy dwójki małodobrych, Tulli i Khamir-beka, Sofja wraz z Ousją ukrywają się w tajnej czajszanie nazywanej Domem Pełnym Łotrów. Używając podstępu, udaje się uratować Tamarę, a Sofja trafia do Karmakaru. Cała akcja okazuje się jednak ustawiona przez bezpiekę, która pragnie zlikwidować nielegalną katowską placówkę na terenie miasta. Tamarze, Ousji, Tulli i grupie goblinów, nazywanych Pogromcami Flaków, udaje się uciec z czajszany, porwać łódź i wyruszyć na marznące morze.
Sofja w Karmakarze spotyka Maurycego Maeterlincka i projekcję Rudolfa Steinera. Prawda o losach ekspedycji doktora Kluka staje się jasna, lecz Sofja dowiaduje się więcej, niżby chciała: osoba, którą wszyscy uważają za Cara, jest jej matką. Dziewczyna domyśla się też, że podążający za nią owadzi cień jest jej ojcem. Przywołuje go więc ponownie, odprawiając ten sam rytuał, który doprowadził do tragedii w wigilię Wszystkich Dusz. Doktor Kluk w owadziej postaci przybywa na jej wezwanie i razem uwalniają więźniów Karmakaru. Znajdują też butelkę, w której niczym dżin uwięziona jest Zahir.
Podczas ucieczki Jan Krzysztof Kluk pada ofiarą przeważających sił przeciwnika, a Sofji wraz z częścią uciekinierów udaje się otworzyć przejście do owianej tajemnicą Wieży Swedenborga. Takie jest zakończenie drugiego tomu.
Boreasz Ósmy, Napowietrzny Okręt Ramienia Egzekutywnego Loży Notozyjskiej, szedł pełnym ciągiem ponad skutymi lodem pustaciami Republiki Niebieskiej. W dole rozciągał się las. Las i białe pustki po sam horyzont, a horyzont na tej wysokości znajdował się naprawdę daleko. To był krajobraz jak z baśni. Mrocznej, groźnej baśni. Wokół trwała zima i zdawało się, że Boreasz gna prosto w jej skute lodem serce.
Przed północą odmienił się wiatr i zaczęło wiać od południa i zachodu, ze szczęśliwszych stron świata. Nie wydawało się przez to wcale cieplej: na wysokości tysiąca dwustu sążni każdy podmuch jednakowo kąsał zimnem. Gdyby nie kombinezony z wełny, skóry i gumowatego tworzywa, w ogóle nie dałoby się przebywać na pokładzie. Ale ten nowy wiatr był miękki i niósł ze sobą tchnienie odwilży.
Tymian Dymitrowicz Drakow czuł tę miękkość nawet w sterówce. Prowadził Boreasza spokojnym kursem, tak, by lśniący czerwonawo, złowróżbny Alchameth mieć niemal dokładnie po lewej, a przed sobą Regulusa z gwiazdozbioru Lwa. Księżyc świecił nieprzerwanie już trzeci dzień i trzecią noc z kolei.
Chłopak nie miał pojęcia, dokąd tak naprawdę zmierzają. Naama Małodobra Ponurakowa, nowa Wielka Mistrzyni katowska, którą milcząco zaakceptowano również jako dowódczynię latającego statku, wspominała coś o ostatnim przyjaznym domu gdzieś za kręgiem polarnym. Z tego, co zrozumiał Tymian, miała to być ukryta placówka cechu i, jak wszystkie katowskie siedziby, rządziła się osobliwymi prawami, i osobliwe panowały tam też zwyczaje. Używano jej najpewniej do śledzenia działań Republiki Niebieskiej, czyli eksperymentalnego państwa, założonego na północy przez Urząd Bezpieczeństwa. Poprzedni wielki mistrz, Plotyn Małodobry Wernyhora zwany Gąska Pluszcz, przeczuwając niepokoje i może nawet nadchodzący pucz, rozproszył swych zaufanych katów po całym Caracie, przydzielając im pretekstowe misje. Znaczącą część wysłał właśnie do Republiki, o której niewielu potrafiło powiedzieć cokolwiek prócz jednego: z jej łagrów się nie wraca.
Taki więc najpewniej był cel Naamy: zebrać małodobrych i uprawomocnić swą zwierzchność. I to jak najszybciej – Boreasz Ósmy, choć widoczny i słyszalny z daleka, wydawał się niemal tak szybki jak drahy. A te najpewniej w całości były pod kontrolą bezpieki i nowego Cara. Pozostali zaś podróżni, dobrowolni i przypadkowi, zostali w tę katowską awanturę wciągnięci jak liście porwane przez wiatr, i nikt nie pytał ich o zdanie.
Ale tej nocy nie miało to dla Tymiana znaczenia. Prowadził Boreasza przez noc iskrzącą od gwiazd, i to było dobre.
Minęła północ. Od wiatru zza rufy zrobiło się jakby cieplej, choć termometry niezmiennie wskazywały niemal minus piętnaście stopni w skali Réaumura.
Drzwi sterówki skrzypnęły i do środka weszła magistra Maja Ułuda. Odrzuciła kaptur i przeczesała dłonią krótkie, siwiejące włosy. Wielobarwne dredy ścięła dzień po ucieczce z Azylu. Może było to skutkiem trudności w ich pielęgnacji na pokładzie, bo statek od jedenastu dni ani razu nie podszedł do lądowania. A może istniał jakiś zupełnie inny powód, bo przecież nikt nie ścina włosów zupełnie bez przyczyny.
Oczywiście Tymian był zbyt dobrze wychowany, aby zapytać o sprawy, które mogły być bardzo osobiste.
— Moja kolej — powiedziała czarodziejka.
— Mogę jeszcze trochę posterować. Nie jestem zmęczony.
— Ale jutro będziesz.
Miała rzecz jasna rację. Tymianowi jednak łatwo prowadziło się latający statek. Boreasz Ósmy, prawdziwy stalowy potwór, sunął przez zimową noc lekko i gładko jak przez satynową pościel. Tymian mógłby tak lecieć i lecieć aż po bramy świtu, o tej porze roku w Krainach Borealnych otwierające się bardzo późno.
Niechętnie przekazał stery czarodziejce. Maja Ułuda będzie za nimi stała do szóstej rano według czasu południka Tybil. Wachty po sześć godzin – tak się umówili Tymian, Maja Ułuda i Naama Ponurakowa. Sześć godzin sterowania, sześć godzin prac pokładowych i sześć godzin odpoczynku. Trudno byłoby utrzymać pełną ośmiogodzinną koncentrację za sterami, a lecieli na północ, tam, gdzie dzień i noc oznaczają zupełnie co innego i nie sposób polegać na naturalnym rytmie światła i ciemności.
Roboty na Boreaszu nie brakowało, ale to była dobra praca, praca rąk. Przez całe życie Tymiana trzymano z dala od podobnych zajęć. Miał przecież zostać magiem, mistrzem Wysokiej Gnozy. No i ojciec wyśmiewał go albo niecierpliwił się, kiedy mimo wszystko Tymian próbował imać się jakichś domowych napraw albo pomagać szoferowi Józefowi przy automobilu. Matka zaś przeczytała gdzieś, że fizyczna praca czyni myśl szorstką i mniej subtelną, a poza tym wikła człowieka w materię i sprawia, że umysł nie może wznieść się w krainę wielkich abstrakcji, a to wszak rzecz niezbędna dla prawdziwego maga.
W rezultacie Tymian nie potrafił nic. Nieustannie miał też wrażenie, że jego ruchy są sztywne i drewniane. To częsta przypadłość dorastających chłopców i młodych mężczyzn, ale nie było nikogo, kto mógłby to Tymianowi powiedzieć, ani w domu, ani teraz. Maja Ułuda mimo swej ogromnej życzliwości nie do końca rozumiała młode męskie dusze. Naama traktowała go szorstko, a niekiedy zdawała się zupełnie nie dostrzegać. No a profesor Kir Bojan był stary i chyba nie za bardzo pamiętał, jak to jest mieć ciało młodego mężczyzny – tym bardziej że w ostatnim czasie spędził kilka tygodni w ogóle poza jakimkolwiek ciałem.
Mimo wszystko z dnia na dzień Tymianowi coraz lepiej szło z robotą i nawet jego ruchy nabrały sprężystości dzięki nieustannemu balansowaniu na pokładzie statku, szarpanego zmiennymi wiatrami. Znacznie lepiej radził sobie za sterami i prędko opanował podstawy, choć Naama nie pozwalała mu dotykać niektórych pokręteł i dźwigni, a wiele wskaźników i urządzeń pomiarowych nic Tymianowi nie mówiło. Po pracy zjadał ciepły posiłek przygotowany przez profesora i zapadał w kamienny sen. Nie przeszkadzał mu ani łoskot silnika i śmigieł, ani drgania kadłuba, choć w rodzinnym domu przy ulicy Braci Zdrajców w Tybil nie mógł zasnąć, kiedy zegar tykał zbyt głośno. W tym mechanicznym hałasie niekiedy dochodziła go muzyka, dziwna i rozkołysana. Pewnie to Naama grała na irlandzkim flecie w tych nielicznych chwilach, gdy jej ręce nie były niczym zajęte.
Praca, sen i ten rodzaj przyjemności, jaki daje prowadzenie maszyny, a do tego zmęczenie, wyganiające z głowy wiele niepotrzebnych myśli – tak, to były dobre dni. Nawet jeśli ich rytm nie odpowiadał dobowemu, to przecież im dalej na północ, tym bardziej cykl natury staje się odmienny od tego wyznaczanego przez zegary, a ciało jest mądre i łatwo się przystosowuje.
Być może na tej drodze Tymian rzeczywiście nie mógłby zostać wielkim magiem, lecz z pewnością mógł bardziej stać się Tymianem.
Zwolniony z posterunku przez Maję Ułudę, zszedł pod pokład. Zanim jednak powlókł się na posiłek do mesy, a potem do swojej ciasnej kajuty na zasłużony odpoczynek, miał jeszcze jedną rzecz do zrobienia na podpokładzie.
Wsunął się do maszynowni, ostrożnie, zupełnie jakby wkraczał do chramu, gdzie trwa złożony i tajemniczy rytuał, choć silniki hałasowały tak, że w ich łoskocie utonąłby nawet tętent kopyt stada smrtów i nie miało znaczenia, czy Tymian porusza się cicho, czy głośno, lecz było to silniejsze od niego. Rozgrzany kocioł raz po raz buchał, trzaskał i plwał sadzą, a za kratką widać było buzujące płomienie. Wszędzie też snuł się błękitnawy dym, dym pachnący mirrą i drzewem sandałowym. A w środku, w sercu ognia, nieporuszona, z zamkniętymi oczami i skrzyżowanymi nogami, siedziała Flora Axelrode.
Trwała tak od dnia ucieczki z Azylu – prawdę mówiąc, to dzięki niej ta ucieczka w ogóle okazała się możliwa, to Flora niepojętym sposobem wzniosła bowiem kolosalny statek w powietrze. I choć Tymian ledwo mógł zbliżyć się do pieca i miał wrażenie, że żar zaraz spopieli mu płuca, dziewczynie ogień nie wyrządzał najmniejszej szkody. Jedynie jej skóra przybrała ciemną barwę, jak spalane drewno, ale mogło to być złudzenie, bo środek wielkiej pożogi zawsze wydaje się czarny. Kot Flory, Flammifer, opętany duchem salamandry, w ogóle znikł, i tylko czasem udawało się wśród płomieni dostrzec jakiś zwierzęcy kształt.
Boreasz leciał bez przerwy już dwunastą dobę, nie schodząc do lądowania nawet po to, by nabrać wody; czerpano ją z licznych jezior i szerokich rzek na trasie, obniżając pułap lotu na tyle, by udało się napełnić wiadra uczepione długich drągów. Mimo że lot trwał tak długo, nawet nie tknięto zgromadzonych zapasów węgla i drewna. Cokolwiek spalało się w piecu, pochodziło wyłącznie od Flory i Flammifera.
Tymian lękał się tego.
— Wszystko z tobą w porządku? — pytał każdego dnia, może trochę głupio. — Czy to cię boli? Czy robi ci jakąś krzywdę? Daj mi jakiś znak, żebym wiedział, co z tobą. Proszę, Flora.
Nigdy nie otrzymywał odpowiedzi.
Mimo całej tej przedziwnej sytuacji dziewczyna nie wyglądała na cierpiącą. Na jej ciemnej twarzy malował się obojętny spokój. Takie same oblicza widział kiedyś w muzeum na ikonach jakichś teodulów i różnych zapomnianych buddów: czarna skóra i dziwne oczy, albo szeroko otwarte i pałające ogniem, albo zamknięte i zapatrzone w jakieś wewnętrzne głębie. W odczuciu Tymiana były to straszne twarze, i strasznie było widzieć Florę odmienioną w podobny sposób. Ta Flora z maszynowni Boreasza była mu zupełnie obca. Tak myślał.
A jednak była to przecież ta sama dziewczyna, która uratowała go z niewoli, a którą on sam niedługo później ocalił od śmierci, i której nigdy nie pocałował, choć chciał i mógł. Musiała być ta sama, bo przecież co miałoby się z nią stać?
— Co to znaczy „ta sama”? — odpowiedział pytaniem Kir Bojan, kiedy Tymian zwierzył mu się później przy posiłku ze swych myśli. — Albo co to znaczy „inna”?
— Profesorze, proszę. Bez takich pustych słownych żonglerek.
— Pobierałeś nauki u Ozyrysa Oświeconego von Loewensteina. Powinieneś przywyknąć. Wysoka gnoza zasadza się na słowie, nieprawdaż?
— Pobrałem wystarczająco wiele nauk, dowodzących, że niczego nie da się dowieść, i zdobyłem wiedzę o tym, że nic nie wiadomo. Rzeczywiście, przywykłem, a nawet zdążyłem się tym znudzić. Ale pan, profesorze, wykładał historię naturalną, gnozę o prawdziwych rzeczach w prawdziwym świecie, więc pomyślałem, że może jednak udzieli mi pan prawdziwej odpowiedzi. Przepraszam, że kłopotałem.
— Tymian, chłopie, nie bocz się na mnie. Jest nas garstka na tym pokładzie, a już wieziemy ze sobą przynajmniej jeden zastarzały i zakrzepły konflikt. Tego nam jeszcze brakuje, byś dorzucał jakieś swoje urazy z powodów niebędących prawdziwymi powodami.
— Przepraszam.
Tymian zabrał się do pałaszowania zalewajki z mąki, kminku i pietruszki, do której profesor wrzucił był trochę smalcu i suszonego mięsa. Sycące ciepło wypełniło żołądek chłopaka i świat stał się nieco lepszym miejscem. Kir Bojan nalał sobie niewielką porcję do blaszanej miski i przez chwilę obaj jedli w milczeniu, przegryzając sucharami. Stary profesor okazał się zaskakująco dobrym kukiem i z prostych składników wyczarowywał przepyszne potrawy.
Kir Bojan, tak jak właściwie cała obecna załoga Boreasza, znalazł się na pokładzie przypadkiem. Z racji wieku i sztywności ruchów rzadko wychodził na pokład. Sam twierdził, że osiągnął wszystko, co warto w życiu osiągać, a tym, czego nie osiągnął, najwyraźniej nie było warto zaprzątać sobie głowy. Z jakiejś przyczyny rządzące światem siły utrzymywały go przy życiu znacznie dłużej, niż zdarza się to większości ludzi. Wybrał tedy endurę – post i medytację, póki śmierć nie wyzwoli go ze świata. Katowska kolegiata wydawała się odpowiednim miejscem, a wyglądająca na porzuconą dziwaczna maszyna w jej sercu – wręcz najodpowiedniejszym. Cisza, bezruch i brak życia wokoło. Pustynia. Tak, trudno wyobrazić sobie stosowniejsze miejsce do podjęcia endury. Kir Bojan nie mógł wtedy przypuszczać, że katowski wynalazca, goblin Robur Małodobry Diabeł, zainteresuje się na nowo swym dawnym projektem maszyny latającej. Ani tego, że niebawem w cechu małodobrych dojdzie do przewrotu, Azyl zaś ściągnie na siebie uwagę Urzędu Bezpieczeństwa, a nawet samego Cara albo kogoś bardzo do niego podobnego. Kolegiata Dobrego Łotra z ukrytym w jej trzewiach Boreaszem Ósmym stały się na chwilę sercem świata, a Kir Bojan wbrew swej woli został ściągnięty do życia.
Teraz, w tym nowym i zasadniczo niezbyt chcianym życiu, zapatrzył się gdzieś w dal ponad miską kminkowej zalewajki.
— Nie zrozum mnie źle — podjął, gdy Tymian niemal już zjadł. — Świat przyrody, świat rzeczywisty, jak mógłbyś rzec, podlega ciągłemu rozpadowi i zmianie. Po zbadaniu jest już więc zupełnie czymś innym. Co zbadałem, tego już nie ma. Dlatego pytanie, co jest „inne”, a co „takie samo”, nie jest pozbawione sensu. Ale nie na każde pytanie można w pełni odpowiedzieć. Praktykowałem swoją gnozę tak długo, że dobrze znam jej ograniczenia. A tam, patrząc w ogień, uświadomiłem je sobie jeszcze dobitniej.
— Co pan tam wtedy zobaczył? — Tymian odważył się zadać inne pytanie, które go bardzo nurtowało. Pytanie niebędące przecież bez związku z Florą.
Kir Bojan przełknął kilka łyżek zupy i chwilę obracał smażoną pietruszkę w niemal bezzębnych ustach. Chłopak zwątpił już, czy otrzyma odpowiedź, ale stary odezwał się wtedy:
— Na to nie ma odpowiednich słów. W ogóle nie ma żadnych słów, bo cokolwiek widziałem, wymyka się mojej pamięci. Choć rozmyślam o tym nieustannie, nie wiem, czy pamiętam go prawdziwie, czy raczej pamiętam to, co sobie wyobraziłem. Przypomina to śnienie.
— Znaczy, pamięta to profesor tak, jak pamięta się sny?
Kir Bojan zapatrzył się w talerz, jakby chciał wyczytać z zupy nie wiadomo jakie mądrości. Wreszcie powiedział:
— Nie. To teraz śnię. A tam, wtedy w ogniu, wydawało mi się, że się budzę.
— I co? — Tymian w napięciu oczekiwał na dalszy ciąg.
— Chyba jednak nie chciało mi się wychodzić z łóżka.
Tymian wpatrywał się w starego profesora, ale ten tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się przepraszająco. Chłopaka wytresowano w domu na tyle dobrze, by nie okazywał rozczarowania, zwłaszcza osobom o jakiejś pozycji, cieszącym się szacunkiem. W głębi serca trochę jednak żałował, że nie leci z nimi jakiś technomanta. Kir Bojan najwyraźniej należał do tego rodzaju przyrodników, którzy gotowi są opowiadać niestworzone historie z pogranicza gnostyckiej ortodoksji i zdecydowanie spoza granic zdrowego rozsądku. Jak te, że materia świata złożona jest z ciał martwych gwiazd, a poza tym każda materia jest tak naprawdę energią.
— Jak widzisz, mój drogi, nie odważyłem się przekroczyć granicy. Jestem tu i żyję nadal — dodał uczony, widząc wzrok Tymiana.
— To chyba dobrze. Przynajmniej mamy na pokładzie przyzwoitego kucharza. Strach pomyśleć, co by było, gdybym to ja musiał gotować. Albo magistra Ułuda.
Profesor roześmiał się szczerze, spod samego serca. Tak, Tymian wiedział, co komu powiedzieć. Była to jedna z niewielu umiejętności, które posiadł, wiecznie balansując między niezadowolonym ojcem a nadopiekuńczą matką. Był w tym mistrzem.
— Maja zapewne dawno już zużyłaby całe zapasy makaronu, koncentratu pomidorowego i ziół — rzekł starzec konspiracyjnym tonem. Nic więcej jednak nie udało się Tymianowi z niego wyciągnąć.
A jednak Tymian sam przecież pamiętał, czego doświadczył, gdy na moment zajrzał w oczy Kira Bojana, kiedy ten jeszcze trwał w transie endury przed startem Boreasza. Ujrzał wtedy w tych oczach odbicie czegoś obcego, jakiegoś innego ognia spoza świata. Wcale nie przypominało to leniwego poranka w ciepłej pościeli.
— Czy Flora trwa w takim zawieszeniu? Między snem a przebudzeniem?
Kir Bojan pokręcił głową.
— Ona już dawno rozkopała pościel i ruszyła sprawdzić, co też szykuje dla niej dzień. Ona i ogień są jednym.
— Ale Flora żyje. Nie umarła. Widziałem, jak oddycha!
— Niekiedy zdarza się, że ludzie wyruszają w podróż do krainy poza życiem. Nie mówię wyłącznie o wielkich magach i mistrzach wysokiej gnozy, jak Emanuel Swedenborg, który wędrował między światami, jakby przechodził z pokoju do pokoju. Mówię też o tych, którzy ulegli wypadkowi i zapadli w sen podobny do śmierci. Ponoć w krainach, nad którymi przelatujemy, żyją wołwy, to jest wiedźmy, nieoświecone blaskiem prawdziwej gnozy, które mogą wchodzić w taki stan na zawołanie, odurzywszy się jakimiś mieszankami hub, muchomorów i ziół. Z takich dziwnych podróży niewielu jednak wraca nieodmienionymi. Czasem stają się jakby na nowo dziećmi.
— Co stanie się z Florą?
Kir Bojan tylko rozłożył szeroko ręce.
Wyglądało na to, że starzec nie ma już nic więcej do powiedzenia. Tymian zabrał miskę z wodą i odrobinę mydła i powlókł się do swej kajuty. Odpowiedzi Kira Bojana niewiele wyjaśniały, a poza tym, co było znacznie gorsze, okazały się zupełnie inne, niż Tymian oczekiwał.
Kajuty, których było w sumie siedem, znajdowały się w dziobowej części Boreasza, zaraz za mesą i kambuzem, na tyle daleko od maszynowni, na ile się dało, choć drgania i tak niosły się po całym statku. Trzy mieściły się przy sterburcie, trzy przy bakburcie, i jedna, kapitańska, na samym przodzie. Wszystkie ciasne i krótkie. Najwidoczniej konstruktor machiny, goblin Robur Małodobry Diabeł, dostosował je do swoich rozmiarów.
*Po dwunastu godzinach pracy Tymian nie zwracał już jednak uwagi na klaustrofobiczne rozmiary pomieszczenia. I tym razem, jak po każdej zmianie, opłukał się prędko wodą z odrobiną mydła, włożył czystą bieliznę, brudną przeprał w mydlinach i rozwiesił na sznurku pod hamakiem. Położył się i wsłuchując w skrzypienie drewnianego kadłuba i głuchy łomot silnika, poczuł, że prędko nie zaśnie. Tyle myśli kłębiło mu się w głowie, tyle pytań bez prawdziwych odpowiedzi. Tak pomyślał i zasnął.
Zbudziło go skrzypnięcie drzwi kajuty. Gwałtownie otworzył oczy. Za bulajem kłębił się szary przedświt. Z pewnością nie upłynęły jeszcze przynależne mu godziny snu.
— Wstawaj prędko. Zbiera się na burzę — powiedziała Naama Małodobra Ponurakowa.
— Burzę?
— Mówię przecież. Potrzebuję cię na pokładzie.
— Ciśnienie spada. Minus trzy milibary z godziny na godzinę — rzekła Maja Ułuda, stukając w barometr. — Dużo.
Naama przytaknęła bez słowa. Tymian przyjrzał się przedmiotom w sterówce: zegar wskazywał wpół do piątej, ciśnienie ledwo przekraczało jeden bar, wilgotność i temperatura zaś panowały takie, że na samą myśl robiło się jeszcze zimniej. A i tak już trząsł się, wybudzony o najpaskudniejszej godzinie przed świtem. W drodze z kajuty do sterówki zdążył tylko wepchnąć w siebie kilka sucharów i przeżuwał je teraz najszybciej jak się dało. Jeśli rzeczywiście zbierała się burza, wachty zostaną rozregulowane i nie wiadomo, kiedy znajdzie się okazja, by coś zjeść, a pracować o pustym żołądku jest bardzo źle. Teraz jednak trochę żałował, bo od tego przeżuwania zrobił się tylko bardziej głodny.
— Steruj piętnaście stopni bardziej na zachód — zarządziła Naama.
— Nie więcej? W ten sposób nie zdołamy okrążyć chmury — odparła czarodziejka.
— Unikniemy wiatru na bakburtę, gdy już zbliżymy się do czoła burzy. Na razie ma dobry kierunek, pcha nas prędko do przodu. Niedługo znajdziemy się ponad morzem. Uważaj na zmienne podmuchy.
— Tak jest, pani kapitan.
— Trzymaj stałą wysokość. Zmienię cię za godzinę. — Naama w żaden sposób nie odpowiedziała na zaczepkę, a jej drobna twarz pozostała bez wyrazu.
Magistra niekiedy pozwalała sobie względem małodobrej na drobne uszczypliwości, igiełki tak maleńkie, że wcale nie musiały być igiełkami. Tymian jednak je zauważał, bo z własnego domu znał takie igiełki aż za dobrze. A między obiema kobietami wisiała chmura wzajemnej niechęci, i może dobrze się stało, że załoga Boreasza była zbyt mała i niedoświadczona, by mieć czas zajmować się czymś innym niż pracą.
Teraz jednak trzeba było zmierzyć się z inną chmurą. Nad północnym horyzontem wyrastał ciemny wał o płaskim szczycie, czerń na tle rzednącej ciemności nocy, raz po raz rozbłyskujący na żółto i zielonkawo. Ciągnął się z zachodu na wschód niczym więzienny mur dzielący całą krainę na pół. Nie dało się określić, gdzie mógłby się kończyć. Wydawał się znajdować bardzo blisko, niemal na wyciągnięcie ręki, lecz Tymian zdążył się już przekonać, jak mylna może być ocena odległości z pokładu latającego statku. W dole poniżej biel była spękana i poznaczona ciemnymi żyłami. Zrozumiał, że to skute lodem morze.
— Chodź, chłopcze. Przygotuj dla wszystkich buty burzowe i maski wysokościowe, a potem sprawdzimy, czy karabiny pracują jak należy.
— Karabiny? — zdziwiła się magistra.
— Mówię przecież.
— Myślisz, że burza się przestraszy, jeśli będziemy do niej strzelać?
Ale Naama zdążyła już opuścić sterówkę. Tymian bez gadania przygotował wszystko, co mu nakazano: płaszcze przeciwdeszczowe, izolujące buty z gumy, dziwaczne maski z rurkami podłączonymi do butli ze sprężonym powietrzem, stare, pochodzące zapewne jeszcze z doby aerostatów i innych dawnych maszyn latających. Zajrzał też do Kira Bojana, ale Naama już wcześniej poinformowała starca o burzy i poleciła mu nie wychodzić z kajuty.
Tymian robił to, co mu nakazano, ale i dbał o innych; jedno i drugie dobrze mu wychodziło.
Gdy znalazł się znów na pokładzie, człapiąc niezgrabnie w ciężkich buciorach, ściana chmur przybliżyła się znacznie. Okręt zadrżał i przechylił się od zmiennego porywu wiatru. Na pionowych śmigłach i zagięciach relingu błyskały wyładowania. Naama zdążyła już sprawdzić dwa z trzech karabinów maszynowych, w które zbrojny był Boreasz. Otarła czoło i spojrzała w niebo. Nie patrzyła jednak na północ, ku napierającej chmurze, tylko w stronę, z której przybyli. Dopiero po dłuższej chwili na szarzejącym niebie Tymian dostrzegł jakieś czarne kołujące punkty. Kilka. Trudno powiedzieć ile. Blade światło było bardzo zwodnicze, a chłopak nie miał sokolego wzroku.
— Co to? — spytał.
— Nie wiem. Pewnie ptaki. Nie widać zbyt dobrze. Schowajmy się lepiej. Zaraz zaczną walić pioruny.
W kokpicie Naama przejęła stery od magistry. Zegar wskazywał kwadrans po piątej, ciśnienie nadal spadało, a wiatromierze wariowały. Małodobra skorygowała lot nieco bardziej na zachód, najwyraźniej próbując wymknąć się burzy, a także zwiększając moc śmigieł wznoszących, aby wzlecieć jeszcze wyżej. Chmura na północy nieubłaganie sunęła im na spotkanie, górne warstwy znacznie ciemniejsze i przytłaczające, rozbłyskujące wszystkimi kolorami benzyny.
Mimo izolowanych ścian i gumowych butów Tymian pilnował, by nie dotknąć jakichkolwiek metalowych elementów. Powietrze aż trzaskało od wyładowań.
Boreasz Ósmy wzbił się na wysokość tysiąca ośmiuset sążni. Tymianowi na chwilę zatkało uszy. Naama sterowała pewnie, korygując lot pod kątem wiatru. Co jakiś czas zerkała przez prawe ramię, tam, gdzie nowy dzień świtał nad pogrążoną w zimowym śnie krainą. Tymian domyślał się, czego mogła wypatrywać. Szkoda, że Robur nie wyposażył Boreasza w żaden radar czy inne urządzenie namierzające. Może zabrakło na to czasu, może środków, a może genialny goblin sam nie do końca wierzył, że jego statek wzniesie się w powietrze.
W dole, na wschodzie, las przerzedzał się i przechodził w poznaczoną zaspami równinę, podobną z tej wysokości do niewyprasowanego obrusa. Na skraju tej równiny, nad brzegiem pokrytego spękanym lodem morza, tkwiło coś czarnego jak wielka hałda żużlu. Boreasz zmierzał wprost w jego stronę.
— Na mapach nie ma tego miasta — zauważył Tymian.
— Jak wielu innych — dodała Maja Ułuda. — Najpewniej to jedno z zamkniętych.
Tymian pochylił się naprzód, by widzieć lepiej. A więc zawędrowali już tak daleko na północ. Podróż trwałaby zapewne nieco krócej, lecz Naama wybierała trasę nad puszczami i bagnami, tak daleko od ludzkich siedzib, jak to tylko było możliwe; zatoczyli więc w ciągu dziesięciu dni wielki łuk na wschód i pokonali blisko cztery tysiące mil. Rzecz jasna mijali po drodze takie czy inne skupisko budynków i to, które teraz leżało przed nimi, bardzo je wszystkie przypominało: wzniesione pośrodku pustki kwadratowe bloki i plujące dymem fabryki. Prócz tego jednak dało się zauważyć niepokojące czarne wieże i czarne kopuły; przypominało przez to arktyczną i bardziej złowrogą wersję Tybil. A skoro było to miasto zamknięte, produkowano w nim zapewne coś, co Urząd Bezpieczeństwa wolał trzymać z dala od ludzkich oczu.
Może wytwarzano tam nowych ludzi.
— Ominiemy je — poinformowała Naama krótko.
— Trzeba będzie zrobić duży łuk na południe — stwierdziła czarodziejka. — Sądzisz, że zdążymy przed burzą?
Nie doczekała się odpowiedzi. Naama z całej siły skręciła ster w prawo. Na północ, nad morze. Prosto w paszczę burzy.
— Co ty wyprawiasz?! Rozum ci odjęło? — wykrzyknęła Maja Ułuda, łapiąc się uchwytów przy ścianie, gdy podłoga niespodziewanie przechyliła się pod dużym kątem.
— Zamilknij. Dostrzegli nas.
— Kto taki?
— Może tylko ptaki. Nie rozpraszaj mnie. Spróbujemy zniknąć na tle chmury. Nie ośmielą się w nią wlecieć.
— O kim ty mówisz, na wszystkie moce?
— O nich. — Tymian wskazał dwa stada ciemnych punktów w oddali. Z pewnością nie były to żadne ptaki. Jedna grupa w karnej formacji podążała za nimi od jakiegoś czasu. Druga właśnie wzlatywała z miasta położonego przed nimi, wznosząc się szerokim kominem, niczym bociany przed odlotem do ciepłych krajów. Tymianowi od razu przypomniały się dziwaczne owadzie konstrukty, z którymi miał do czynienia w Azylu, a które bezpieka z jakiejś przyczyny uważała za ludzi.
— Mam ich zlikwidować? — zapytała magistra.
— Zostań w sterówce. Oszczędzaj siły i nie narażaj się bez potrzeby.
Jakby na potwierdzenie słów Naamy, z chmury wystrzeliła błyskawica i trafiła Boreasza z hukiem zagłuszającym nawet pracę silnika. Oślepiający blask zalał kabinę, statek zakręcił się w poziomie, a Tymianem rzuciło na ścianę. Zaraz potem porywisty wiatr uderzył z tej samej strony, statkiem zakręciło jeszcze mocniej i chłopak zupełnie stracił orientację gdzie góra, gdzie dół. Dyndająca na szyi maska z rurkami przygrzmociła mu w zęby. Maja Ułuda też musiała na coś wpaść, bo broczyła krwią z nosa. Tylko Naama jakimś cudem wciąż trzymała się steru. I najwyraźniej nadal zamierzała kierować się w środek burzy.
— To obłęd! Wracajmy! — zawołała magistra.
— Drugi raz mnie nie zaskoczy. Żyjesz, chłopcze?
— Jeszcze żyję. Dobrze, że nie brałem sobie do serca pani uwag o świadomości własnego ciała. Wtedy, na zajęciach. Teraz miałbym większą świadomość, jak wszystko mnie boli.
Naama parsknęła krótkim śmiechem. Chyba po raz pierwszy Tymian słyszał, żeby się śmiała.
— Nie gadaj tyle, bo następnym razem odgryziesz sobie język. Nawet ty będziesz miał wtedy świadomość jego braku. No, już. Miejcie oboje maski w pogotowiu. Zaraz wbijamy na dwa tysiące sążni.
Tymian rozejrzał się. W sterówce panował pewien nieład, ale na szczęście większość sprzętów przymocowana była do ścian, do pulpitu albo przykręcona do podłogi. Za oknem pomroczniało, a wiatr co rusz ciskał strugami wody i firanami drobniutkich kryształów lodu.
— Mam nadzieję, że nic się nie stało profesorowi. — Maja Ułuda poszukała niezakrwawionego miejsca na chusteczce i przyłożyła ją znowu pod nos.
Małodobra zacisnęła usta, jak zawsze, gdy magistra wspominała o Kirze Bojanie. Może miało to wiele wspólnego z tym, co wydarzyło się podczas ucieczki z oblężonej Kolegiaty Dobrego Łotra w Azylu – i tym, co się nie wydarzyło, choć mogło, kiedy Naama podniosła rękę na pogrążonego w transie starca.
— Jeśli rozlała mu się herbata, to wolę zostać na deszczu i zimnie, niż pchać mu się w oczy. — Tymian spróbował rozładować atmosferę i całkiem możliwe, że mu się udało.
— Oby tylko miał na tyle rozumu, by użyć maski — stwierdziła Naama. — Bo najwyższa na to pora. Dwa tysiące sążni.
Wszyscy troje więc je założyli. Tymian zapiął swoją dość luźno, bo miał wrażenie, że w masce dusi się bardziej niż bez niej, choć rzecz jasna nie odważyłby się tego powiedzieć Naamie. Altymetr wskazywał, że statek wznosi się nieustannie, lecz za oknem brakowało jakichkolwiek punktów odniesienia i zmysł orientacji Tymiana zupełnie zgłupiał. Wydawało się, że Boreasz zastygł w miejscu jak zawisak nad kielichem maciejki.
— Są tuż za nami — rzekła Naama, nie oglądając się. Tymian zerknął za siebie. Nie zobaczył niczego, lecz Naama była przecież małodobrą i zapewne potrafiła dostrzec więcej niż on. — Kir Bojan będzie musiał zaparzyć sobie nową herbatę. Cała wstecz.
Naama pstryknęła kilkoma przełącznikami, przeciągnęła długą wajchę na suwnicy po lewej stronie i skręciła dość mocno. Boreaszem szarpnęło tak, że Tymian znów o mało nie wylądował na przedniej szybie. Okręt zmienił kurs i przechył. Konstrukty lecące na przedzie formacji, które nie zdołały w porę wyhamować albo skręcić, zostały natychmiast przemielone przez wielkie śmigło na rufie i mniejsze śmigła wznoszące; odnóża, kawały chitynowych pancerzy i jakieś miękkie tkanki rozrzuciło we wszystkie strony. Jeden z tworów niezgrabnie przekoziołkował po pokładzie, pozostałe rozpierzchły się, zdezorientowane, i znikły Tymianowi z pola widzenia. Wątpliwe było jednak, aby odpuściły.
— Lećmy szybciej, zaraz pewnie wrócą! — Tymian usiłował przekrzyczeć hałas.
— Nie damy rady. Statek leci z pełną mocą. Nie wyciągnie ani węzła więcej.
Małodobra miała rację. Boreasz trzeszczał, dygotał i jęczał jak w wielkiej boleści, i zdawało się, że kadłub zaraz pęknie niczym mieszek bukowego orzecha. A konstrukty to pojawiały się, to znikały z pola widzenia. Miotał nimi wiatr. Jeden na oczach Tymiana został porażony wyładowaniem atmosferycznym albo po prostu coś się w nim zepsuło, bo zleciał nagle ciasnym korkociągiem. Małodobra wróciła na poprzedni kurs, a maszyna znów zawyła i zadrżała, lecz ruszyła posłusznie naprzód. Stało się jednak jasne, że ścigające ich stwory nie odpuszczą.
— Ty sterujesz, magistro. Gdyby mnie coś spotkało, to ty dowodzisz. — Naama poklepała czarodziejkę po ramieniu. — Lećcie nad Wielkie Jezioro Trum, znajdą was tam wcześniej czy później.
— Ale co ty zamierzasz…
Lecz Naamy już nie było. Wyszła na pokład, śliski, rozchybotany i kołyszący się niemal dwie mile nad ziemią.
— To obłęd. Jedna błyskawica i jej nie ma! — zawołała Maja Ułuda, ale ujęła stery, jak jej nakazała Naama.
Tymian wiedział, że niektórzy kaci potrafią dokonywać niezwykłych rzeczy. Byli w cechu mistrzowie oręża i tacy, dla których ich własne ciało samo w sobie stanowiło potężną broń. Naama, choć zręczna i pewna w ruchach, nie była jednak jedną z nich. I Tymian wiedział, że szanse na powstrzymanie owadzich konstruktów są nikłe, nawet gdyby mogła swobodnie obsługiwać któryś z karabinów maszynowych na pokładzie statku. Ale broń była mokra, metalowa, a oni wlecieli w burzową chmurę.
I wtedy do głowy przyszedł mu równie desperacki pomysł, innego jednak nie miał.
Wypadł na pokład w ślad za Naamą. Maja Ułuda coś tam za nim krzyczała, ale nie dbał o to. Ze sterówki do luku było raptem kilka kroków, pokład lśnił od marznącej wilgoci i w dodatku przechylał się na sterburtę. Na wypadek takich okoliczności przy podłodze zamontowano klamry i sznury, które na co dzień doprowadzały Tymiana do szału, bo ciągle się o nie potykał – teraz jednak je błogosławił, choć i one z wolna obrastały lodem. Pełzł wolno jak ślimak. W świetle błyskawicy dojrzał pierwsze potwory, podobne trochę do chrząszczy, a trochę do ludzi, przysiadłe na relingach i poruszające wolno czułkami. Ich oblicza były jednak ludzkie, choć nieruchome i martwe. Naamy nigdzie nie widział, za to tamci najwyraźniej dostrzegli jego. Jeden natychmiast rozchylił chitynowe płaty pancerza i rozłożył skrzydła.
A potem błyskawica zgasła i zapadła zupełna ciemność, a statek przechylił się jeszcze mocniej. Ale Tymian pełzł wciąż naprzód. Jeszcze parę łokci, jeszcze tylko ominąć karabin na śródokręciu i za chwilę znajdzie właz.
I wtedy twarde odnóża pochwyciły go w pasie. Wrzasnął przeraźliwie, lecz nie puścił liny. A konstrukt ciągnął, wbijając zagięte pazury coraz mocniej i mocniej. Tymian był przekonany, że przez rozdarty kombinezon werżnął mu się głęboko w ciało.
Niespodziewanie uchwyt zwiotczał. Tymian ze wstrętem odrzucił precz odnóża, jakimś cudem oddzielone nagle od reszty ciała stwora.
— Tymian, ty skończony idioto! Wracaj natychmiast do kokpitu!
W blasku kolejnej błyskawicy Naama Ponurakowa w masce z rurkami wyglądała strasznie, jak słoniowa bożyca z głębin azjatyckiego interioru. Niepojętym sposobem utrzymywała się na śliskim pokładzie w pozycji stojącej, uginając kolana jak do skoku. Na ostrzu jej noża coś błysnęło, jak iskra zimnego ognia. Konstrukt, pozbawiony większości odnóży, turlał się bezradnie po pokładzie.
Ale potem światło zgasło, więc Tymian czym prędzej przeczołgał się do włazu, zanim Naama zdążyła zareagować. Po stromych schodach bardziej zleciał, niż zbiegł prosto pod drzwi maszynowni. Poobijany, łapiąc z trudem oddech, Tymian wtoczył się do środka. Niecierpliwym ruchem zdarł z głowy przekrzywioną pod dziwnym kątem maskę.
Dopadł do pieca.
— Flora — wychrypiał. — Proszę. Potrzebujemy cię. Ja cię potrzebuję. Jesteśmy w burzowej chmurze i dopadły nas te chrabąszcze, to, co w Azylu, pamiętasz. Naama walczy z nimi na pokładzie, ale ich jest więcej. Podobno nie możemy lecieć szybciej, podobno to pełna prędkość… Ale wiem, że mogłabyś zrobić coś jeszcze.
Piromantka trwała nieporuszona, nieobecna. Nic nie wskazywało na to, by miała słyszeć Tymiana. Chłopak osunął się na kolana. Bijący z pieca żar owiewał mu twarz, każdy płytki oddech palił między żebrami, a przed oczami latały mroczki.
— Proszę, usłysz mnie. Zginiemy tu wszyscy.
Nic, zupełnie nic. Tymian przestawał widzieć cokolwiek poza buzującymi płomieniami. Przybierały one przedziwne kształty, niebiańskie i piekielne, a niekiedy kocie. A Flora tkwiła w tym wszystkim, czarna i zachwycająco piękna, piękna aż do bólu. Tymian pozwolił więc, by go ogarnął ten zachwyt. Burza, ucieczka, wszystko zgasło.
I wtedy Flora Axelrode otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego. Tymiana pochłonął ogień.
— Budzi się?
— Leż, chłopcze, leż.
Tymian otworzył oczy i natychmiast pojął, że budzić się było złym pomysłem. Ból rozsadzał mu głowę i płuca, a obraz przed oczami kręcił się i tańczył. Było gorzej niż po tej zielonej wódce, którą dawno temu Nemezis przyniosła z meliny któregoś swojego chłopaka.
Żałował, że nie umarł, bo według wielu mistrzów gnozy na takich nieoświeconych jak Tymian czekał po śmierci wyłącznie niebyt. W niebycie na pewno tak bardzo nie łupie łeb i nie chce się rzygać.
Gdy wirowanie nieco spowolniło, pojął, że znajduje się na stole w mesie, a przy nim są Maja Ułuda i Kir Bojan. Czuł wyraźne turkotanie silnika, a przez bulaje po obu stronach wlewało się jasne światło. A zatem nadal lecieli i był dzień. Burza albo minęła, albo Boreaszowi udało się przebić na drugą stronę chmury. Czy konstrukty uciekły, czy zginęły, nie wiedział.
— Żyję — stęknął chłopak.
— Żyjesz — przytaknął profesor.
— Tego się obawiałem.
Kir Bojan roześmiał się cichutko.
— Zaiste, całkiem niezły z ciebie materiał na adepta wysokiej gnozy. Prawda, Maju?
Ale czarodziejka tylko zwróciła się do Tymiana z pochmurnym czołem:
— Co cię napadło, by zdejmować maskę powietrzną? Byliśmy prawie trzy tysiące sążni nad poziomem morza!
— Gniotło mnie pod brodą.
— Gniotło cię pod brodą!
— Daj mu spokój, Maju. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Za kilka godzin wróci do siebie.
Tymian przymknął oczy, spodziewając się reprymendy połączonej z jakimś nauczycielskim wykładem, na przykład o tym, że na dużych wysokościach niewidzialne duchy, zwane sylfami, przenoszące ogień życia, spotyka się nieporównanie rzadziej niż na poziomie morza, dlatego w podróż powietrzną zabiera się sprężone powietrze z nizin w specjalnych butlach. Między innymi ta właśnie niewygoda zdecydowała o niemal całkowitym zarzuceniu transportu powietrznego na rzecz drahów. Ale żaden taki wykład nie nastąpił, choć Mai Ułudzie już drżały kąciki ust.
— Wylecieliśmy z burzy, prawda? — zapytał, zanim magistra zdążyła się jednak zastanowić.
— Trudno powiedzieć, co tak naprawdę się wydarzyło — w głosie czarodziejki zabrzmiało wahanie. — Stałam za sterami i wtedy dogoniły nas te stworzenia, ci przemienieni przez bezpiekę nieszczęśni ludzie, jak mi się wydaje. Kilku nawet wylądowało na pokładzie. A jednak po czasie ścigający jakby opadli z sił. Może tak samo nie mogli już oddychać i słabli. Tak sądzę. Tych kilku, którym udało się nas dopaść, zgładziła Naama. Kiedy spojrzałam na altymetr, pojęłam, że jesteśmy znacznie wyżej, niż mi się wydawało. Najpewniej trafiliśmy na jakiś wstępujący prąd powietrzny, bo takie podobno tworzą się czasem podczas burzy. Wkrótce po tym Naama zeszła pod pokład i zastała Kira Bojana, klęczącego przy tobie w maszynowni.
— Miałem zamiar wyjść do was i domagać się wyjaśnień, co tam właściwie wyprawiacie. Przez te wasze napowietrzne manewry rozlała mi się herbata.
— Zawdzięczasz profesorowi życie. Dobrze, że chociaż on pomyślał o prawidłowym zamocowaniu maski. Najwyraźniej nie gniotła go pod brodą.
— I to dwa razy się rozlała. A to taki porządny wędzony czaj był.
Wymiana zdań czarodziejki i profesora najwyraźniej bawiła ich oboje bardziej niż Tymiana, który nagle poczuł się bardzo znużony całym tym gadaniem, więc wtrącił:
— Co z Florą? Widziałem, jak otworzyła oczy.
Maja Ułuda i Kir Bojan popatrzyli po sobie.
— Mogło ci się wydawać. Niedotlenienie…
— Nic mi się nie wydawało. Widziałem co widziałem. Uśmiechała się do mnie i jakimś sposobem zwiększyła szybkość maszyny. To dzięki niej wyszliśmy cało z burzy i umknęliśmy tym… rzeczom.
Kir Bojan odchrząknął.
— Nie jest to zupełnie nieprawdopodobne. Wydaje się, że z Florą wszystko jest w porządku. To znaczy, tak jak wcześniej.
— Muszę ją zobaczyć.
Nie zważając na protesty Kira Bojana i Mai Ułudy, Tymian zszedł ze stołu i chwiejnym krokiem udał się ku maszynowni. W głowie wciąż mu się kręciło, a podłoga zdawała się kołysać, jakby Boreasz płynął przez wzburzone morze.
Flora była tam gdzie zwykle. Długo przypatrywał jej się przez kratę pieca, aż gorąco stało się nie do zniesienia. Niby wszystko wydawało się w porządku, Tymian czuł jednak dobrze, że coś się zmieniło.
Czarna twarz dziewczyny wydawała się spięta. Jak wtedy, gdy uważny dentysta wierci w zębie, ale jeszcze nie sięga tkliwej miazgi. Nie ból, lecz zwiastun bólu.
Nikt inny nie dostrzegł tej zmiany. Kir Bojan delikatnie zaprowadził chłopaka z powrotem do mesy, nakazał zjeść coś lekkiego, a potem położyć się w kajucie na kilka godzin, aby móc potem na nowo objąć swoją wachtę. Teraz bowiem Maja Ułuda i Naama musiały wykonywać również jego obowiązki, a także nowe, których przybyło w ciągu ostatnich godzin. Lód zaczął bowiem pokrywać całego Boreasza twardą skorupą i trzeba go było nieustannie skuwać, co okazało się daremną, wyczerpującą dla dwóch kobiet pracą.
Kiedy Tymian wreszcie się zbudził, nadal bolało go między żebrami. Księżyc świecił jasno, trwały bowiem te dni, kiedy nie zachodził ani na chwilę. Burzowe chmury rozproszyły się. Od powiewów arktycznego północnego wiatru zamarzała wilgoć na wszystkich powierzchniach Boreasza. Tymian prędko poszedł zmienić Maję Ułudę u sterów.
— Gdybyś potrzebował pomocy, gorzej się poczuł albo chciał skrócić wartę, pamiętaj o dzwonku alarmowym. Naama przyjdzie cię zmienić. Napędziłeś nam wszystkim wielkiego strachu.
— Mielibyście dwie lewe ręce mniej na pokładzie.
— Naama ci tak powiedziała?
— Tak by powiedział mój ojciec. Choć mistrzyni Naama również ma pewne powody, by myśleć o mnie jak najgorzej.
— A czy Tymian Drakow również ma powody, by myśleć o sobie jak najgorzej? Ten Tymian, który uratował Florę przed ubecją i na własnych rękach przyniósł ją do Azylu?
Tymian wzruszył ramionami i mruknął:
— A wcześniej ten Tymian oszukiwał przyjaciół i dawał im złudne nadzieje, przez które zginęły Elza i Nemezis, a Sofja Kluk wylądowała w łagrze. Nie mówiąc już o tym, że ten Tymian przez własną głupotę wywołał rewolucję goblinów.
— Najwyraźniej ten sam. Krótka lista, choć bogata i obfitująca w szczegóły, o których mi nie wiadomo. Mogłabym ci przedstawić listę własnych przewin i zapewniam cię, że byłaby znacznie dłuższa. Naama też by mogła, o czym wiem jak nikt inny. A może nawet Kir Bojan, któż to wie. Ale wydaje mi się, że Tymian, który ratuje swoją przyjaciółkę, bardziej przypomina tego, który tu przede mną stoi.
Chłopak nic nie odpowiedział, choć zrobiło mu się nieco lżej. Poczuł, że się czerwieni, i mimo wszystko doznał ulgi, gdy magistra sobie poszła, by rozkuć lód na pokładzie. Miał już dosyć rozpamiętywania, co zrobił źle i co przypadkiem zrobił dobrze.
Został sam, prowadząc Boreasza przez noc. Lecieli teraz nad morzem i nigdzie nie było widać świateł miast, ukrytych czy jawnych, z których mógłby wylecieć rój skrzydlatych ludzi nie ludzi. Wokoło nic, tylko bezpieczna pustka. Ciśnienie było niskie, północny wiatr przybierał na sile i dął prosto w dziób statku, chłopak miał więc wrażenie, że Boreasz brnie w głębokiej wodzie. Mimo wszystko prowadził statek przyjętym wcześniej kursem, nie zbaczając nawet o pięć stopni w żadną stronę, by nie narazić go na boczne porywy.
Panował spokój, lecz Tymian czuł ciągle napięcie w karku. Jakby usiłował zasnąć w pokoju, w którym lata komar. Księżyc siał blaskiem po lodzie, a cała kraina skrzyła się od mrozu. Było wyraźnie widać, dokąd zmierzają: dziób statku wskazywał góry na przeciwnym brzegu, ostre i zębate, jak wycięte z papieru. Nemezis, studiująca na Wydziale Sztuk Wyzwolonych, stwierdziłaby zapewne, że zalane księżycowym światłem góry to straszny kicz.
Statek leciał wolniej i jakby z większym trudem niż przedtem. Prawdopodobnie było to spowodowane nieustannym gromadzeniem się lodu. Z trudno dostępnych miejsc po spodniej stronie kadłuba nie dało się go jednak usunąć wcale i Boreasz Ósmy nabierał wagi. Nikt jednak nie mógł teraz tam zajrzeć, by stwierdzić, jak bardzo sprawa jest poważna. Gdyby mogli popatrzeć na statek z boku, ujrzeliby pod jego brzuchem wielkie czarne sople.
Nagle Boreaszem szarpnęło, a dysze na rufie plunęły czarnym dymem. A potem jeszcze jedno szarpnięcie – i znów dym jak smoła. Wyglądało tak, jakby statek został trafiony jakimś pociskiem, bo do tej pory niemal nie wydzielał dymu; ogień, którym płonęła Flora Axelrode, czymkolwiek był, spalał się czysto.
Potencjometry zaczęły wariować, statek gwałtownie tracił moc i działo się to z sekundy na sekundę. Boreasz kaszlał raz po raz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki