AGENCY. Project of doom - Krzysztof Brac - ebook

AGENCY. Project of doom ebook

Brac Krzysztof

0,0
22,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najmroczniejsze moce zagrażają ludzkości. Na szczęście znajdują się śmiałkowie godni stawić im czoła. Powieść pełna magii, symboliki, akcji i tajemnic, jakiej nie powstydziliby się mistrzowie gatunku.


Autor książki cierpi na porażenie mózgowe, ale od lat rozwija swoje pasje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 419

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Lasciate ogni speranza, voi ch’intrate” – La Divina Commedia, Dante Alighieri

Matt wyszedł na Benedict Street w Glastonbury. Nie opuściłby miłego, głośnego i ciepłego The Mitre, gdyby nie musiał. Niestety, jego wspólnik, Jeff, zadzwonił o barbarzyńsko późnej porze, a w barze nie dało się rozmawiać, więc z konieczności trzeba było wyjść... Klnąc stał na chodniku, który niestety zamienił się już niemal w potok. Ehhh... Kolejny zmarnowany dzień... To śledztwo doprowadzało go już powoli do szału. Niby prosta sprawa, ot, facet znaleziony martwy w hotelu z nożem w plecach, ale to... moment, dziś 9 kwietnia... to się już ciągnie drugi tydzień! Cholera, a postępów jak nie było, tak nie ma! I jeszcze ten pieprzony deszcz! Pocieszał się jednym – może Jeff będzie miał w końcu coś ciekawego, co ruszy sprawę do przodu. Nie dzwoniłby przecież tylko po to, by zapytać, co słychać... Nie mógł jednak opanować rozgoryczenia.

– Ta przeklęta Anglia! Tylko pada i pada! Przeklinam dzień, w którym tu przyjechałem! Gdyby nie ta sprawa Johnsonów, nigdy bym nie postawił stopy na tej przeklętej wyspie! – niemal krzyczał do telefonu moknąc od stóp do głów.

– Tak, tak... – odezwał się w słuchawce znudzony głos, lekko już poirytowany. – Może jednak skończyłbyś narzekać, co? Przecież wiesz, że to morderstwo przy Ridgeway Gardens może być dla nas, a zwłaszcza dla ciebie, szansą na awans! Chyba warto się trochę pomęczyć i zmoknąć w Anglii, by zostać w końcu komisarzem, nie? Więc weź się w końcu do roboty, Matt! Musimy rozwiązać tą sprawę! – Jeff był już mocno zdenerwowany i słychać było, że ta kawa, którą prawdopodobnie przed chwilą wypił, jeszcze bardziej go pobudziła.

– Wiem... – powiedział zrezygnowany Matt. Co racja, to racja... jemu też zależało na rozwikłaniu w końcu tej sprawy, ale miał już serdecznie dość.

– Weź się w końcu w garść, stary! Co z tobą, do cholery? Chyba dalej ci zależy na tym, by w końcu dostać ten przeklęty awans i pracować z dala od tego Higgsona! Wiesz, jaki on jest! A jeśli dostaniesz awans... – Widać było, że próbuje zmotywować Matta, a ten awans był jego czułym punktem, więc ten argument musiał odnieść skutek.

– Tak... Wywalę go na zbity pysk! – Matt uśmiechnął się pod nosem. Istotnie, Higgson już zbyt długo był komisarzem... Wiedział, że nikt mu nie zagrozi, więc panoszył się cholernie na komisariacie w Seattle. Jednak, jeśli to on, Matt, zająłby jego miejsce, mógłby w końcu wyrzucić Higgsona. Każdy wiedział, że Higgson nic praktycznie nie robi, tylko siedzi, obżera się pączkami i tylko rozkazuje innym, ale cóż... Był najwyższy stopniem, więc robił, co chciał...

– Słuchaj, mam nowe poszlaki w tej sprawie. Podobno stary George, nim ktoś wbił mu nóż w plecy, miał się spotkać ze swoim prawnikiem. Podobno chciał się rozwieść ze swoją żoną, Daphne. Nie wiem czemu, ale nie chciał jednak oddać jej połowy majątku, a wiesz przecież, co już ustaliliśmy w tej sprawie.

– Tak, wiem, George miał kilka kont bankowych na Malcie. Podobno miał też ubezpieczenie na życie na sumę miliona dolarów. – Mattowi zalśniły oczy. W końcu coś! W końcu jakiś krok naprzód! Super!

– Mało tego! Powiedział o tym żonie! A z relacji jej byłego faceta wiemy, że była cholernie pazerną babą! Przecież wiesz, że George w testamencie zapisał jej całą kasę i całe odszkodowanie szło na jej konto – mówił Jeff, równie podekscytowany rychłym zakończeniem śledztwa.

– Moment, mówiłeś, że nie chciał się z nią dzielić majątkiem po rozwodzie, a teraz mi o testamencie mówisz – powiedział Matt lekko skołowany.

– Ehhh... George miał się spotkać z prawnikiem i przed rozwodem zmienić testament, ale nie zdążył, bo ktoś go zabił. Połącz fakty – tłumaczył cierpliwie Jeff.

– Czyli sadzisz, że to ona... – zaczął po chwili Matt. Jego umysł z lekka zamroczony alkoholem dopiero na dobre zaczynał pracować. Testament, ubezpieczenie, rozwód... No tak!

– Ja nie sądzę, ja to wiem! Właśnie po to dzwonię, przyskrzynimy ją! Kobieta mieszkająca w pokoju naprzeciwko, w małym hotelu Pippin, widziała żonę George’a wychodzącą z jego pokoju bardzo szybko i rozglądającą się na boki, jakby coś ukrywając. Zrobiła więc jej zdjęcia na korytarzu, a potem z okna, gdy wsiadała do jakiegoś srebrnego BMW i odjeżdżała. Nie mamy jednak numerów tablicy rejestracyjnej, ale nie szkodzi, to samo BMW stoi przed domem żony George’a. – Był naprawdę podekscytowany. W słuchawce słychać było jego kroki po pokoju, nie mógł usiedzieć na miejscu.

– Super! Czyli wystarczy tylko zgarnąć tą kobietę i koniec sprawy, tak? – ucieszył się Matt. Nareszcie wyjedzie z tej przeklętej wyspy i pokaże Higgsonowi co naprawdę jest wart! Będzie musiał go awansować!

No, tak, tak! Spotkajmy się w The Trackle of Cheese za piętnaście minut, okej? Pokażę ci te zdjęcia, a potem razem pojedziemy przyskrzynić żonę George’a.

Matt zakończył rozmowę i schował komórkę do kieszeni. Super, naprawdę świetnie! Jeszcze tylko szybka akcja policyjna, postawienie zarzutów i koniec sprawy, i ten upragniony awans na komisarza! Niemal krzyknął z radości, jednak spojrzał przed siebie i mina mu nieco zrzedła.

W dużym, białym oknie sklepu naprzeciwko, z wielkim, białym napisem Witchcraft Ltd. na czarnym tle nad wejściem stał mężczyzna ubrany w czarny, długi płaszcz z kapturem nasuniętym na twarz tak, że spod niego błyskały tylko wielkie, czarne oczy. Te oczy, do złudzenia przypominające dwie, bezdenne studnie, utkwione były dokładnie w oczach Matta.

Ten poczuł, jak przeszył go dreszcz, a włosy zjeżyły się na głowie. Szybko odwrócił wzrok, by uniknąć tych zimnych, czarnych oczu. „Dziwne...” – pomyślał. Otrząsnął się i ruszył drogą w kierunku kościoła St John the Baptist.

***

„Vexilla regis prodeunt inferni” – La Divina Commedia, Dante Alighieri

Stojąc w oknie Witchcraft Ltd wodził wzrokiem za oddalającym się w kierunku kościoła mężczyzną. W jego czarnych i zimnych oczach pojawiły się czerwone błyski. Odwrócił się od okna i rozejrzał po sklepie.

Półki zastawione grubymi woluminami, oprawionymi w skórę, starymi, zakurzonymi księgami kryjącymi w sobie prastarą wiedzę, na stolikach leżały pod szklanymi kloszami zarówno ludzkie, jak i wielkie, cenne, kryształowe czaszki. Koło lady biegnącej naprzeciwko półek z książkami, a na lewo od drzwi, stały duże, szklane gabloty z talizmanami, amuletami ze srebra i złota oraz dużymi, polerowanymi i szlifowanymi kryształami, lub nieociosanymi kryształami górskimi. Na ścianach za ladą wisiały czarne płachty z namalowanymi na nich pentagramami, Większymi Kluczami Salomona oraz innymi symbolami, wszystko to składało się na specyficzny wystrój i atmosferę sklepu ezoterycznego.

Aleister podszedł do półki z książkami. Zaczął przeglądać tytuły stojących na niej woluminów.

„Amulety i talizmany”... „Aniołowie i demony”... „Alchemia i moc medytacji”... „Biała i czarna magia”... „Magija w teorii i praktyce”... – odczytywał tytuły przesuwając po grzbietach książek. – Nie ma tego tutaj... Gdzie ta księga? – mówił sam do siebie rozglądając się po sklepie. Przejrzał po kolei wszystkie półki z książkami, obejrzał z bliska kryształowe czaszki i wielkie płachty z symbolami, przyjrzał się kryształowym gablotom, lecz księgi nigdzie nie było. Nie znalazł tego, czego szukał. W końcu wychylił się za ladę i zobaczył stojący na ziemi pod nią kufer.

– Świetnie! Chyba się nie obrazisz, stary, ze to sobie pożyczę? – uśmiechnął się szeroko i spojrzał w kierunku siedzącego pod ścianą za ladą mężczyzny ze związanymi za plecami dłońmi i zakneblowanymi ustami. Próbował coś powiedzieć, ale knebel skutecznie tłumił wszelkie dźwięki. Aleister zaśmiał się zimnym, szyderczym, całkiem pozbawionym wesołości śmiechem.

– Teraz mi gadaj, gdzie klucz, jeśli ci życie miłe! – powiedział wyjmując z kieszeni długi, zakrzywiony sztylet i przykładając go do szyi siwiejącego już, przerażonego mężczyzny. Wyjął knebel z jego ust i czekał na odpowiedź patrząc z satysfakcją prosto w jego rozszerzone ze strachu niebieskie oczy.

– D...d... dobrze, tylko nie rów mi k-krzywdy! – wyjąkał pięćdziesięciolatek. – Klucz jest tu, w mojej lewej kieszeni. – Wskazał brodą w stronę kieszonki swojej koszuli. Aleister wyciągał dłoń i sięgnął do kieszeni na piersi. Wyjął z niej mały, złoty kluczyk. Odwrócił się do małego, starego kuferka, włożył kluczyk do zamka i przekręcił. Zamek szczęknął i kuferek był otwarty.

– Dzięki za współpracę, jeszcze mi się przydasz.

– A-ale... – Dalszą część zdania stłumił knebel. Aleister odwrócił się do drewnianej skrzyneczki i ostrożnie uniósł wieko. W środku, na czerwonym materiale wyścielającym wnętrze, leżała oprawiona w skórę księga. Była bardzo wiekowa, złote litery na okładce, układające się w napis Necronomicon, niemal całkiem wyblakły, a stara, czarna skórzana okładka była już mocno zniszczona. Zachował się tylko wyraźny zarys Czarnego Pentagramu na okładce.

Ostrożnie, by jej nie uszkodzić, Aleister wyjął ją z kuferka i położył na ladzie. Tak, tego potrzebował, tego tak długo szukał! W końcu cała wiedza z tej starej, cennej księgi będzie należeć wyłącznie do niego! Tylko do niego! Zaśmiał się głośno. Nie mógł już ukrywać podniecenia, które go ogarnęło. W końcu plan zacznie się ziszczać. Po tylu latach bezowocnych poszukiwań w końcu to on, Aleister Hirsig, nikt inny, dokona tego, czego nie dokonał nikt z Kręgu!

Otworzył księgę i zaczął przerzucać stare, pożółkłe, pergaminowe stronice. Rytuały, opisy bestii, starożytne zaklęcia... Pomyśleć tylko, że tak prastara, cenna wiedza mogła przepaść na wieki! Wiedział dokładnie, czego szuka – czegoś, co zrealizuje pierwszą część planu. W końcu znalazł to, czego szukał.

Istoty pożywiające się siłą życiową ludzi istniały już w czasach Starożytnego Rzymu. Mogą się pożywić na każdym, ale preferują dzieci, gdyż spiritus vitae ich jest silniejsze. Dzieci, jakimi się pożywia, najpierw zapadają w śpiączkę, a potem umierają. Gdy nie poluje przybiera ludzką postać, najczęściej, ale nie jest to regułą, jest to stara kobieta. Pokonać strzygę można rudą żelaza, jednak tylko wtedy, kiedy je, ponieważ tylko wtedy jest bezbronna i tylko wtedy działa na nią jakakolwiek broń. W innym przypadku wszelkie rodzaje broni zawodzą.

Strzygami zostawały dusze ludzi, którzy urodzili się z dwiema duszami, dwoma sercami i podwójnym szeregiem zębów, z czego ten drugi był słabo zauważalny. Uważano także, iż strzygą jest noworodek, który urodził się z wykształconymi zębami. Gdy już rozpoznano strzygę za pierwszego życia, przepędzano ją z ludzkich siedzib. Strzygi ginęły zazwyczaj w młodym wieku, gdy jednak jedna dusza odchodziła, druga żyła dalej i aby przetrwać musiała polować. Strzyga wysysała krew dzieciom i powodowała u nich śpiączkę prowadzącą do śmierci lub wyżerała wnętrzności. Zazwyczaj poza polowaniem chodziło o zemstę za krzywdy wyrządzone podczas pierwszego żywota. Strzygi potrafiły zadowolić się przez jakiś czas także krwią zwierząt. Podobnie jak inne stwory tego typu, strzygę należało trwale unieruchomić poprzez spalenie lub powbijanie gwoździ albo pali w różne części ciała – przeczytał i poczuł, że serce zabiło mu szybciej. Spojrzał na rycinę przedstawiającą istotę z wielkimi, błoniastymi skrzydłami, ostrymi, zakrzywionymi pazurami u dłoni i twarzą wykrzywioną wściekłością i otoczoną długimi, brudnymi włosami. Idealnie!

Aleister przewertował jeszcze kilka stronic księgi i znalazł opis odpowiedniego rytuału.

Krwią niewinnego nakreślić krąg, wpisać w niego Czarny Pentagram tak, by jego pojedynczy wierzchołek zwrócony był na wschód. Na wierzchołkach pentagramu ustawić czarne świece. Ofiarę umieścić w kręgu zwróconą twarzą na wschód. Powtarzać formułę: „Duszo wydarta bezprawnie z ciała, wróć! Duszo, za odmienność zabita, wróć! Przyjmij tą ofiarę, stań się mi poddaną! Zemścij się, duszo zabita bezprawnie! Wróć w tą godzinę, niech zemsta twa dopełni się!” – poczuł, jak serce zabiło mu szybciej. Teraz ten skrupulatnie układany plan, dopracowywany przez lata, miał naprawdę szansę się ziścić! Zamknął ostrożnie grubą księgę i spojrzał na siedzącego na ziemi sklepikarza. Uśmiechnął się szeroko obnażając długie, ostro zakończone, jakby specjalnie spiłowane i zaostrzone zęby. Czarne, zimne, bezdenne oczy pierwszy raz zalśniły naprawdę krwawym blaskiem. Pochylił się nad siwiejącym mężczyzną, silnym chwytem zacisnął dłoń na ramieniu, pociągnął i powalił go na brzuch. Chwycił brutalnie za związane z tyłu dłonie. Pociągnął go po podłodze w stronę drzwi za ladą, prowadzących do piwnicy. Nic sobie nie robił z jęków i skowytów mężczyzny i jego prób wyrwania się. Nic to nie dało.

– Zamknij się, śmieciu! Jesteś narzędziem, a narzędzia nie jęczą! – zaśmiał mu się w twarz i splunął. Aleister uwielbiam strach swych ofiar, uwielbiał go czuć, smakować, nim z nimi w końcu skończy. Otworzył szarpnięciem drzwi.

Zobaczył strome, drewniane schody schodzące prosto w ciemność. Silnym ruchem zepchnął przerażonego człowieka w mrok piwnicy. Zatrzasnął drzwi i wrócił do lady. Świece, czarne świece... gdzieś tu muszą być...

Zajrzał pod ladę i wyjął pięć czarnych, długich świec. Otworzył ponownie drzwi do piwnicy, wszedł do środka i z trzaskiem je za sobą zamknął. Już się cieszył na samo spotkanie ze strzygą. Zaczął schodzić w mrok niemal nic nie widząc. Jakieś pudła z książkami pod ścianami, jakiś zardzewiały rower, pełno kurzy i brudu i ten śmieć leżący nieprzytomny na ziemi. Złamał chyba nogę, trudno. I tak nic nie znaczy.

– Pieprzony mrok! Do jasnej cholery, Ignis! – Z uniesionej na wysokość klatki piersiowej dłoni uniosły się tysiące małych, jaskrawo świecących drobinek. Zbiły się w kulę i w jednej chwili zapłonęły prawdziwym ogniem. – No, nie będzie się palić wiecznie, ale zawsze da mi to dość czasu... – mruknął Aleister do siebie. Bardziej lubił mrok, niż światło, lecz cóż począć... czasami trzeba rzucić na pewne sprawy nieco światła. Wypuścił powoli płonącą kulkę, a ona zawisła nad dużym, pustym, zakurzonym placem na środku piwnicy.

Podszedł do leżącego na ziemi mężczyzny i złapał go za koszulę na piersiach i zaczął wlec nieprzytomnego po ziemi aż na środek piwnicy, gdzie go zostawił. Pora zaczynać... Aleister rzucił świece na ziemię i wyjął zza pazuchy długi, zakrzywiony, srebrny sztylet. Przeciął więzy na przegubach siwiejącego mężczyzny. Złapał za prawe przedramię i wbił nóż tak mocno, że ostrze przebiło na wylot ramię. Sklepikarz się ocknął i zaczął się wić wydając z siebie stłumione jęki bólu.

Próbował wstać, ale złamana noga i kolano Alesteira przygniatające jego klatkę piersiową do ziemi skutecznie mu to uniemożliwiły.

– Ani drgnij, łajzo! Ani drgnij! – syknął patrząc prosto w pełne lęku i trwogi niebieskie oczy. Nie musiał tego jednak mówić, mężczyznę skutecznie paraliżował strach. Aleister schował sztylet i pozwolił, by na dłonie spłynęła jasna, lepka krew. Wstał, odszedł parę kroków i nakreślił na ziemi pentagram odwracając się plecami do ofiary. Potem wrócił, ustawił na rogach pentagramu czarne świece i podpalił. Chwycił krwawiącego i umęczonego człowieka za zakrwawione ramie i postawił na nogi. Gdyby go nie trzymał, upadłby na zakrwawioną podłogę. Poprowadził go na środek pentagramu i tam zostawił go skierowanego twarzą na wschód.

Aleister stanął poza kręgiem i krzyknął unosząc dłonie, z których wytrysnęły miliony świetlistych drobinek:

– Duszo wydarta bezprawnie z ciała, wróć! Duszo, za odmienność zabita, wróć! Przyjmij tą ofiarę, stań się mi poddaną! Zemścij się, duszo zabita bezprawnie! Wróć w tą godzinę, niech zemsta twa dopełni się!

Świetliste drobinki zbiły się w olbrzymią kulę wypełniającą całe wnętrze pentagramu i skrywającą wszystko, co w nim było, w swoim wnętrzu. Ogromna kula zaczęła wirować coraz szybciej i szybciej, widać było że coś się dzieje w jej wnętrzu, jej powierzchnia zaczęła coraz bardziej świecić i wibrować. Blask oślepiał, Aleister zakrył oczy i odwrócił wzrok, mimo to wciąż widział pod powiekami światło. Nagle całą piwnicę wypełnił przeciągły krzyk bólu. Wszystko ustało, blask zniknął. Aleister otworzył oczy i spojrzał w kierunku pentagramu.

Zobaczył leżące na ziemi ciało sklepikarza potwornie zmasakrowane. Klatka piersiowa rozerwana i otwarta, twarz zastygła w wyrazie bólu i przerażenia była ledwie rozpoznawalna, biegły przez nią trzy długie, głębokie rany. Oczy, a właściwie jedno, gdyż drugie już wypłynęło, było puste. Sklejone od krwi siwe włosy ciągnęła w górę wielka, czarna, niemal trupia dłoń z długimi, brudnymi paznokciami. Dłoń ta należała do okropnej, odrażającej bestii... Na jej widok Aleister uśmiechnął się szeroko. Czarne, sklejone włosy opadające na nagie ramiona i piersi, chude ciało, tak szczupłe, że widać było żebra i kości, szara skóra, która nigdy nie widziała promieni słonecznych, wielkie, błoniaste skrzydła, zapadnięta twarz, wykrzywiona w wyrazie bezgranicznej nienawiści, te potworne, czerwone oczy, te ostre kły, które istota właśnie wbiła w szyję martwego człowieka i zaczęła chłeptać jego krew...

To wszystko sprawiało, że Aleistera przeszył dreszcz podniecenia i zadowolenia. Z taką bestią na usługach można było w końcu rozpocząć realizację planu.

Strzyga wypuściła z ręki głowę nieboszczyka, która z pluskiem upadła w kałużę krwi. Podniosła się z ziemi i zaczęła iść w jego stronę. Gdy znalazła się o kilka kroków od niego uśmiechnęła się potwornie eksponując długie, zwierzęce zęby.

– Aaaa... więc to ty mnie przywołałeś... – odezwała się nadzwyczaj przyjemnym głosem, obeszła go dookoła i objęła od tyłu przesuwając po jego klatce piersiowej dłońmi. – Miło w końcu być znów tutaj... Rozkazuj... – szepnęła mu do ucha.

Aleister patrzył na nią z mieszaniną zaskoczenia, ale i satysfakcji na twarzy. Uśmiechnął się szeroko.

– Dopadnij dla mnie kilku ludzi... Muszą umrzeć, nim wybije północ.

– Kogo mam zabić?

– Nieważne, kogo... wybierz, kogo zechcesz... Bylebyś zdążyła w godzinę. Musi umrzeć co najmniej jeden człowiek. Zrób to tak, by nie było świadków, nie możesz zabić na środku ulicy czy w miejscu, gdzie będzie wiele osób. Najlepiej gdy będziesz z nim sam na sam – powiedział Aleister. Strzyga skinęła głową. Odstąpiła od niego i wyszła z piwnicy. W tym samym momencie zgasła ognista kula pod sufitem i piwnica pogrążyła się w ciemności. Jedynym źródłem światła były czarne świece. Zdmuchnął je i skierował się do wyjścia i zaczął wchodzić po schodach. Wyszedł z piwnicy i zatrzasnął drzwi do niej. Rozejrzał się po sklepie.

Jedyną postacią, jaką zobaczył w pogrążonym w mroku sklepie była wysoka, piękna, długowłosa brunetka o wielkich, zielonych oczach ubrana w czerwoną koszulkę z krótkim rękawem i w dżinsową mini. Wyglądała na najwyżej dwadzieścia lat.

– Panie... – Ukłoniła się przed nim.

– Idź, strzygo, i zabijaj dla mnie! – rozkazał Aleister. Po chwili było słychać trzask drzwi i czysty dźwięk dzwoneczka nad drzwiami Witchcraft Ltd.

***

„Fuor de la queta, ne l’aura che trema. E vegno in parte ove non č che luca”. – (Z cichego świata w światy wiecznie drżące/ W nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną) La Divina Commedia, Dante Alighieri

Mężczyzna w garniturze i płaszczu przeciwdeszczowym stojący po drugiej stronie ulicy, przed pubem, odprowadzał wzrokiem piękną, długowłosą brunetkę. On jednak nie dał się nabrać na tą powierzchowną piękność. Dysponował pewną szczególną zdolnością – potrafił zobaczyć to, co ukryte przed wzrokiem normalnego człowieka. Widział, co jest ukryte pod tą powierzchownością – strzyga. Wiedział, co musi teraz zrobić. Wyjął z kieszeni spodni okrągłe urządzenie. Był to duży, złoty dysk pokryty na obwodzie runami. W samym środku dysku znajdował się duży, niebieski kryształ. Mężczyzna dotknął małego, okrągłego pokrętła na boku dysku. Przekręcił to pokrętło i z przodu urządzenia wysunęła się mała klawiaturka. Wstukał na niej swój kod identyfikacyjny i postawił urządzenie na pobliskim śmietniku. Niebieski kryształ rozbłysnął i pojawił się hologram liter A.G.E.N.C.Y. Po chwili ten hologram ustąpił miejsca hologramowi czarnoskórego, łysego mężczyzny. Był jeszcze młody, miał najwyżej 30 lat. Dłonie splótł na biurku i spojrzał z uśmiechem na stojącego przed nim w garniturze i płaszczu przeciwdeszczowym człowieka.

– André Apollinaire! Jak twoja misja w Glastonbury? – Pochylił się nieco do przodu, by lepiej móc widzieć rozmówcę.

– Nie najlepiej, Monroe, nie najlepiej! – pokręcił głową Andre. – Mamy tu strzygę.

– Tego jestem pewny. Akurat stoję przed Witchcraft Ltd, z którego wyszła. – Spojrzał na front sklepu ezoterycznego.

– Jesteś tego absolutnie pewny? – spytał Monroe, szare oczy rozszerzyły mu się z zaciekawienia i uśmiechnął się szeroko obnażając białe zęby.

Całkowicie pewny. Ma wygląd młodej, pięknej brunetki. Ale to marne przebranie – potwierdził, kiwnąwszy głową. – Co robimy?

– Hmmm... – Założył ręce na piersiach i zastanowił się długo. Z jednej strony, jeśli strzyga jest na wolności, na pewno zacznie zabijać. Więc ona powinna być priorytetem, ale nie można przecież zapomnieć, ze tu chodzi o Aleistera Hersiga... Więc będzie trzeba bardzo uważać...

– Co robimy? – powtórzył pytanie Andre.

– Ty idziesz za strzygą. Nie spuść z niej oczu, zrozumiałeś? Nie możesz jej zgubić! No właśnie... – Spuścił oczy i zaczął niepewnie szurać nogą po bruku. Widać było, że coś poszło już nie tak.

– Zgubiłeś ją? – upewnił się czarnoskóry mężczyzna, lecz dobrze już znał odpowiedź.

– Tak. Ktoś będzie ją musiał wytropić za mnie. Może ja zostanę, gdzie jestem i będę pilnował tego sklepu? Wiem przecież, że Aleister tu jest i w razie czego ruszę za nim – zaproponował, licząc w duchu, że ta inicjatywa jakoś ukryje to, że zgubił krwiożerczego, zmiennokształtnego potwora w środku miasta.

Dobrze, zostań, gdzie jesteś. Tylko nie rób głupstw! Wiesz, że sam nie pokonasz Aleistera! – Wolał mu przypomnieć, zważywszy na to, że ostatnio podczas starcia z Ruogarou pokonał je w pojedynkę, odciągając je od innych agentów. Odważne, ale głupie posunięcie.

– Wiem, że go nie pokonam. Dam znać w razie czego. – Wyłączył urządzenie i włożył je do kieszeni. Z ramionami skrzyżowanymi na piersiach oparł się o ścianę.

***

„[...] każdy cenny klejnot przyciąga do siebie zbrodnię”. – Przygody Sherlocka Holmesa (Błękitny karbunkuł), Arthur Conan Doyle

Była już dwudziesta trzecia. Jeff siedział przed The Trackle of Cheese i czekał na Matta. Co chwila zerkał na zegarek i patrzył w górę i w dół ulicy.

– Gdzie on się, u licha, podziewa? Miał tu być przecież piętnaście minut temu! Do jasnej cholery, było mówione „Spotkajmy się za 15 minut!” to za piętnaście! A nie za trzydzieści! – zaklął pod nosem i zaczął przerzucać zdjęcia leżące przed nim na stoliku. Srebrne BMW, do którego wsiada blondynka w białym płaszczu, ta sama blondynka rozglądająca się lękliwie na boki na korytarzu, biegnąca chyłkiem przez ulicę do samochodu… Taa… Ciekawe, jak się skończy ta cała sprawa. Chyba dowody są dość mocne, lecz trzeba jeszcze wszystko potwierdzić. Na nożu nie było odcisków palców Daphne. Ale tu widać, że ma białe skórzane rękawiczki.

Trzeba tylko zdobyć nakaz przeszukania jej domu i wtedy sprawa jest zakończona. I w końcu odpocznie… I on, i Matt.

Odrzucił zdjęcia. Czuł się już naprawdę senny. Przecierał oczy ze zmęczenia.

Jeszcze raz rozejrzał się naokoło. Ulica była pusta, nie licząc pewnej staruszki idącej gdzieś, chyba w kierunku kościoła. Matta nigdzie nie było widać. Jeff wypił kieliszek zamówionego wcześniej wina, lecz niezbyt go to rozbudziło.

– Hmmm… A może by tak kawę zamówić? – zastanawiał się, ale właśnie zobaczył idącego ku niemu Matta. Poderwał się z krzesła i ruszył w jego stronę z wściekłą miną.

– Do jasnej cholery, miałeś tu być piętnaście minut temu, co to ma, do kurwy nędzy, znaczyć?! – Jeff nie potrafił już pohamować złości. Był zmęczony, śpiący, a ten kretyn każe na siebie jeszcze czekać! Niech go szlag!

– Ej, opanuj się, okej?! Spóźniłem się, i co z tego? Rany! – Matt był zaskoczony nagłym wybuchem złości swojego wspólnika.

– Jak to co? Jest dwudziesta trzecia, a ty jeszcze sobie spacerkiem idziesz! Nie spałem od 40 godzin! – krzyknął na niego obryzgując go śliną.

– A ja to niby co, mam czas na odpoczynek?! Kurwa! Dawaj już lepiej te pieprzone zdjęcia! – podszedł do stolika i ciężko opadł na krzesło. Lubił pracować z Jeffem, ale zbyt dobrze wiedział, jak długie sprawy i brak snu na niego działają. Jeśli nie spał dłużej niż dwadzieścia sześć godzin, robił się cholernie nerwowy. A im więcej kawy wypił, by się jakoś trzymać, tym bardziej puszczały mu nerwy.

– Taak… Dobra, przepraszam. Wiesz, jak jest. Jestem zestresowany. Przepraszam cię, stary – próbował usprawiedliwić się Jeff. Matt tylko machnął ręką, przyzwyczaił się już do takiego zachowania partnera.

Oboje pochylili się nad zdjęciami.

– Tutaj masz Daphne, jak wychodzi z tego pokoju w hotelu Pippin. Przyjrzyj się jej rękawiczkom, jak je próbuje ukryć i ściągnąć – wyjaśniał Jeff analizując pierwsze zdjęcie.

– Rzeczywiście… Czekaj, daj tu trochę światła, lepiej się przyjrzę… – Wziął od wspólnika małą latarkę i przyjrzał się uważnie zdjęciu. Po chwili widział coś, co spowodowało, że mimowolnie się uśmiechnął. – Patrz tutaj, na lewej rękawiczce… Widzisz? Nierozważnie użyła białych rękawiczek, myślała, że, jeśli je ubierze, nie będzie dowodów. Ale patrz tutaj… Widzisz? – wskazał na małą plamkę na zdjęciu.

– Stary, mamy ją! – ucieszył się Jeff. Istotnie, na rękawiczce widać było ślady świeżej krwi. Odsunął na bok to zdjęcie i wziął trzy następne. Tym razem było to srebrne BMW z różnych ujęć.

– Cholera, nie widać tablicy… Skąd masz te zdjęcia w ogóle, co?

– Mówiłem ci. Zrobiła je jedna kobieta mieszkająca w pokoju naprzeciwko George’a, naszego denata.

– Okej… Przesłuchałeś już ją? Może pamięta numery BMW? – dopytywał się Matt.

– Niestety. – Jeff pokręcił głową. – Wiem, ze chciałbyś, jak zwykle, mieć silne niepodważalne dowody, ale serio, to, co tu mamy, w zupełności nam wystarczy.

– Skoro tak mówisz… – Przeciągnął się na krześle.

– Stary, i ty, i ja musimy odpocząć. Jutro idziemy do Daphne i kończymy tą sprawę. A potem dostaniesz awans.

– Wiem, wiem… – podniósł się z krzesła. Uśmiechnął się patrząc w oczy zmęczonego wspólnika. – Wyglądasz jak śmierć na chorągwi!

– Taa… No, to w każdym razie do jutra. – Uścisnęli sobie dłonie i ruszyli w dwóch różnych kierunkach – Jeff w kierunku Chickwell Street, do Parsnips, a Matt wrócił drogą w kierunku kościoła. Żaden z nich jeszcze nie wiedział, że nigdy już się nie spotkają.

***

„Ciesz się seksem, póki możesz” – Anna Ślęczek

Wysoka, piękna, długowłosa brunetka ubrana w czerwoną koszulkę z krótkim rękawkiem i w dżinsową mini szła w kierunku kościoła St John the Baptist. Wiedziała, co musi zrobić. Może powierzchownie wyglądała jak człowiek, ale jej czarna dusza płonęła rządzą mordu. Było mało czasu, naprawdę mało, by zabić... Poza tym ulica była pusta… Nie mogła zawieść swego mistrza, musiała kogoś upolować… Kogokolwiek, gdziekolwiek, jakkolwiek! Byle zabić, rozszarpać, rozszarpać!

Rozglądała się niespokojnie na boki. Nikogo! Odwróciła się w kierunku, z którego przyszła. Pusto. Co robić? Może znajdzie się ktoś, jeśli pójdzie przed siebie… Nikogo, nikogo... Rozglądała się na boki, zaglądała w zaułki licząc, że w cieniu zamajaczy ludzka sylwetka, ale nikogo nie widziała. Już była bliska płaczu, odrzucała od siebie jakąkolwiek myśl o tym, co może się stać, jeśli zawiedzie... Przecież Aleister ją rozszarpie! Wyrwie jej żywcem serce! Nie może zawieść, nie może, nigdy... Tak! Za kurtyną deszczu zamajaczył zarys postaci. Ktoś szedł w jej stronę… Jakiś młody, ubrany w przetarte na kolanach dżinsy i bluzę z kapturem mężczyzna szedł powoli ulicą. Widząc ją przystanął i rzucił jej badawcze spojrzenie zmęczonych, brązowych oczu. Odrzucił kaptur, miał czarne, krótkie włosy.

– Co taka ślicznotka robi sama na deszczu? – zagadał uśmiechając się. – Jestem Matt, a ty?

– Marta… – wymyśliła na poczekaniu. To jej szansa! – Zgubiłam się i nie mam gdzie spać... – Ukryła twarz w dłoniach.

– Spokojnie, spokojnie… – Pogładził ją po włosach, odgarniając sklejone od deszczu kosmyki z jej czoła. Spojrzał w jej duże, zielone oczy. Była bardzo piękna, a łzy przyklejone do jej rzęs tylko dodawały jej uroku. – Zatrzymałem się w hotelu Hawthorns. Możesz iść tam ze mną, na pewno znajdzie się jakiś wolny... – nie dokończył zdania, bo dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję i objęła go mocno.

– Dziękuję ci, dziękuję! Co ja bym bez ciebie zrobiła? Mam niebywałe szczęście, że na ciebie trafiłam!

– Nie... Nie ma za co dziękować... – wyszeptał zmieszany Matt. Objął ją ramieniem i ruszyli drogą mijając kościół, aż skręcili w Northload Street, minęli rynek i po kilku minutach stanęli przed białym, piętrowym budynkiem z czarnym szyldem nad wejściem, z żółtym napisem „Hawthorns Bar, Restaurant, Accommodation”. Matt otworzył drewniane drzwi i przytrzymał je przepuszczając przed sobą Martę. Znaleźli się w dużym pomieszczeniu, gdzie za kontuarem siedział łysiejący już, wiecznie uśmiechnięty sześćdziesięciolatek. Nad kontuarem wisiały metalowe kufle do piwa, na stole za właścicielem stały różne butelki i szklanki, na blacie leżał stos menu i stały dozowniki do piwa, a stare, żelazne kinkiety oświetlały wszystko słabym światłem. Z baru można było przejść do restauracji, a schody prowadziły do pokojów hotelowych.

– Witam ponownie! Pan już wrócił? – spytał właściciel.

– Owszem, owszem... Czy znajdzie się wolny pokój dla mojej towarzyszki? – spytał wskazując ręką na Martę.

– Oczywiście, znajdzie się pokój. Naprzeciwko pańskiego jest jeden wolny. Proszę, oto klucze. Płaci pan jak zwykle, rano. – Teraz zwrócił się do dziewczyny: – Pani również, 75 funtów ze śniadaniem za podwójny pokój – przerwał na chwilę – lub 45 funtów za pojedynczy pokój, ale bez śniadania. Ten, który pani oferuję, jest podwójny.

– Ja zapłacę. Ta pani jest moim gościem.

– Przecież nie możesz! I tak już dość dla mnie zrobiłeś! – zdenerwowała się.

– Nie, jesteś moim gościem, bez gadania! – powiedział głośno Matt, ale uśmiechnął się do niej szeroko. Ona bardzo mu się podobała. Chciał więc zrobić wszystko, by i ona go polubiła.

– Dobrze, niech będzie. – Skinęła głową z wdzięcznością i odebrała klucze. Zaczęli wchodzić po schodach. Stanęli w końcu przed białymi drzwiami do swoich pokojów. Matt już chciał wejść, trzymał już dłoń na klamce, gdy poczuł na ramieniu delikatny dotyk. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Martą. Stali tak blisko, że dzieliło ich raptem kilka centymetrów. Objęła go delikatnie, poczuł, że szybciej zaczyna mu bić serce.

– Muszę ci się odwdzięczyć... Pozwól, że się odwdzięczę... – puściła go i otworzyła drzwi do jego pokoju. W półmroku zamajaczył zarys dużego, dwuosobowego łóżka. Podeszła do niego i zapaliła jedną z lampek stojących na stolikach po obu jego stronach.

– No chodź... Zabawimy się... Nie opieraj się... – Podeszła do Matta, który zamknął właśnie drzwi. Pociągnęła go za przód bluzy w kierunku łóżka.

– Nie wiem, czy powinniśmy... Jestem zmęczony... Muszę się najpierw umyć, a i nie wiem, czy to dobry pomysł... – Próbował ją od siebie odsunąć.

– Nie daj się prosić... – powiedziała łagodnym głosem.

– Naprawdę, chcę się najpierw umyć... I może faktycznie się zabawimy... Przepraszam na chwilę... – Wstał i skierował się do łazienki. Zamknął za sobą drzwi i ściągnął ubranie. Odkręcił wodę i poczuł przyjemne odprężenie na całym ciele, jak gorąca, parująca woda rozluźnia mięśnie i przyjemnie masuje te najbardziej zmęczone i obolałe... Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście! Napalona, wyraźnie napalona, piękna brunetka na niego czeka! Rany! Co to będzie za noc, co za noc...

Wyszedł spod prysznica, wytarł się grubym, czerwonym ręcznikiem z logo hotelu i ubrał biały, puchaty szlafrok. Otworzył drzwi łazienki i wyszedł. Marta siedziała na łóżku i czekała na niego.

– Choć tutaj... choć do mnie... – wyszeptała. W jej oczach zalśnił blask. Dziwny, czerwony blask... Ale może to tylko się Mattowi wydawało...

– Naprawdę sądzisz, że powinniśmy?

– Nie psuj zabawy... Choć tutaj...

Podszedł do niej i objął czule. Zaczął rozczesywać jej włosy i całować w szyję. Powoli zdjął z niej czerwoną koszulkę...

– Jestem twoja... Jestem twoja... – szeptała. Cała aż drżała, gdy zdjął jej buty, skarpetki i rozpiął guziczek przy dżinsowej miniówce która opadła do jej stóp...

– Rozbierz się, kochany, rozbierz się... Pozwól, że ja to zrobię... – Pociągnęła stanowczym ruchem za pasek szlafroka i zrzuciła go z niego. – Daj mi siebie... Chcę ciebie, pragnę...

– Ahhhh... – aż zajęczał, gdy chwyciła jego penis i zaczęła go lizać. Wzięła go do ust i zaczęła ssać z rozkoszą. Po dwóch minutach przerwała, gdy poczuła w ustach tak upragniony smak... Rozpięła stanik. Matt zaczął lizać i całować jej sutki i powoli schodził coraz niżej i niżej obsypując jej ciało pocałunkami... Padła na łóżko, a on zdjął jej majtki. Delikatnie, najpierw dłonią, a potem ustami zaczął ją zaspokajać. Trzymała się kurczowo dłońmi pościeli i jęczała coraz głośniej, w miarę rosnącej rozkoszy... Zamknęła oczy. Było jej tak dobrze...

– Wejdź we mnie, wejdź we mnie... – jedną dłonią rozchyliła swą pochwę, drugą stanowczym ruchem umieściła jego penis w sobie. Matt obrócił się i tym razem to on padł na pościel Zamknął oczy i ścisnął ją za uda. Miarowym ruchem zaczął coraz szybciej w nią wchodzić i wychodzić.

– Tak, tak... Jeszcze, jeszcze... Jaszcze trochę... Nie przerywaj, kochany, nie przerywaaaaaj!!! Ahhhh!... – Objęła go za szyję, kładąc się na nim. Nie przerywając jedną dłonią chwycił jej pierś i zaczął ssać ją. Było im tak dobrze...

– Jesteś wspaniała, wspaniała... – szeptał przytulając są do siebie. Czuł zapach jej włosów, oczy same mu się zamknęły.

– Teraz jesteś mój! – aksamitny i przyjemny głos Marty zmienił się. Teraz był szorstki, chrapliwy i po prostu zły.

– Co?... Co się dzieje?... – Matt otworzył oczy. Czarne, tłuste, posklejane włosy opadające na nagie ramiona i piersi, bardzo szczupłe ciało, szara skóra, wielkie, błoniaste skrzydła, te potworne, czerwone oczy i twarz wykrzywiona potworną rządzą mordu... Chciał krzyknąć, ale istota uciszyła go kładąc mu kościstą, ozdobioną długimi, czarnymi, brudnymi paznokciami dłoń na ustach.

– Teraz jesteś mój!... – strzyga zatopiła w jego szyi długie, zwierzęce, zaostrzone kły. Piekielny ból spowodował, że Mattowi oczy wyszły z orbit i zaszły mgłą. Nie widział już nic, powoli odpływał... Ból ustał, a wszystko spowiła ciemność...

Marta zdjęła mu z ust dłoń, nie miał już siły krzyczeć. Kilka razy uderzyła w jego brzuch, w końcu udało jej się wbić nieco na lewo od pępka. Mocowała się kilka minut, nim rozerwała z furią jego ciało. Zaczęła pożerać wnętrzności, rozkoszując się każdym kęsem...

W tym momencie wybiła dwunasta...

***

„Cofam się pamięcią do chwili, kiedy się to zaczęło, ponieważ wspomnienia to jedyne, co mi pozostało”. – I wciąż ją kocham, Nicholas Sparks

Andre przechadzał się przed Witchcraft Ltd, patrzył na drzwi do sklepu ezoterycznego, co chwila na zegarek. Jego cierpliwość już się powoli wyczerpywała. Westchnął głęboko i oparł się znowu o ścianę. Kompletnie nic się nie działo. Światła w oknach były zgaszone, było cicho, nie licząc jakiegoś hałasu w zaułku, ale był to tylko kot, który przewrócił śmietnik. Nienawidził, gdy było za spokojnie. Zawsze był narwany, niecierpliwy i łaknął akcji, przygody, dlatego głównie wstąpił do Agencji kilka lat temu. Właściwie to oni pierwsi do niego przyszli.

Opierając się o ścianę Andre pogrążył się we wspomnieniach, a jego oczy zaszły mgłą. Tak, pamiętał ten dzień, aż zbyt dobrze... Mieszkał w Rouen we Francji. Te szczególne kilkanaście godzin były tak irracjonalne, tak nierzeczywiste, że w pierwszej chwili pomyślał, że zwariował. Miał w końcu nielichy powód. Wracał z zakupów... on, jego matka i żona mieszkali na przedmieściach, było późne popołudnie. Miał blisko do sklepu, więc szedł piechotą, ale gdy doszedł do domu zobaczył, że drzwi frontowe zwieszają się smętnie na jednym zawiasie i noszą na sobie ślady wielkich pazurów. Coś ogromnego wyrwało je z futryny i wdarło się do środka. Nigdy nie zapomni tego widoku... Szczątki rozbitej w drzazgi komody, którą widocznie zabarykadowano drzwi, ślady wielkich łap z dwoma palcami na drewnianej podłodze, rozbite fotografie i lampy leżące na szczątkach stolika pod telefon, na jednej ze ścian znów ślady pazurów, czterech, ostrych jak brzytwa pazurów... A gdy wszedł do kuchni zobaczył tą... to coś! Wielkie, ogromne stworzenie z rozłożonymi błoniastymi skrzydłami, długimi, podobnymi, a jednocześnie innymi od króliczych, uszami, dużymi, żółtymi, wściekłymi oczami, obnażone duże, białe zęby, długi ogon, na klatce piersiowej długie, gęste futro, silne nogi i ramiona, dwunożna wysoka na ponad dwa metry istota! Pochylała się nad jego żoną i matką leżącymi na podłodze w kącie zrujnowanej kuchni. Obie już nie żyły... Na samo wspomnienie tego z oczu Andre pociekły łzy... Pamiętał, jak wtedy rzucił się na tą bestię z nożem wziętym z blatu szafki. Nie dbał już o siebie, nie dbał już o nic, liczyło się tylko zabić tą bestię! Potem pamięć odmówiła mu posłuszeństwa, nie było już nic... Tylko tępy ból, gdy uderzył głową o podłogę. Następne, co pamiętał, to słodki smak krwi i pochylającego się nad nim mężczyznę w czarnej koszulce i w kamizelce kuloodpornej i czarnych spodniach, wyglądał jak z jakichś członek sił specjalnych. W kuchni było czterech mężczyzn z karabinami szturmowymi, w czarnych okularach i małymi, bezprzewodowymi słuchawkami w uszach. Potwór leżał na podłodze na środku kuchni, Andre miał nadzieję, że nie żyje, ale usłyszał tekst jednego z agentów „Mamy gargulca, obezwładniony i uśpiony, i dwa trupy. Przyślijcie wóz po jednego nieprzytomnego... Chwilka, właśnie się ocknął... Opancerzony wóz i zamaskowana karetka, jak najszybciej! Musimy zabrać gargulca i tego faceta, zanim gliny coś zwęszą”. Tak, potem wyjaśnili Andre, kim są i przyjęli go w swoje szeregi... A byli to...

Dźwięk dzwoneczka u frontowych drzwi Witchcraft Ltd wyrwał Andre z zamyślenia. Czujnie wpartywał się w drzwi i czekał, każdy mięsień jego ciała był napięty, a nagły zastrzyk adrenaliny sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Nie dawał jednak po sobie nic poznać, stał nadal oparty o ścianę i czekał, co się wydarzy. Ze sklepu wyszedł mężczyzna ubrany w czarny, długi płaszcz z kapturem nasuniętym na twarz tak, że spod niego błyskały tylko wielkie, czarne oczy, przypominające zimne, bezdenne studnie. Ruszył Benedict Street powolnym krokiem w kierunku autostrady A39. Andre nie spuszczał z niego wzroku, by go nie zgubić. Wiedział, że nie może dać po sobie poznać, że go śledzi. Powoli ruszył za nim trzymając się kilkanaście kroków w tyle. Miał bardzo wielką ochotę, by rzucić się na niego i udusić, lecz wiedział, że to zbyt głupi krok. Aleister był zbyt silnym i zbyt niebezpiecznym przeciwnikiem, nawet dla kilku agentów.

Przystanął koło Fairfield Montessori School, gdy Aleister wyciągnął komórkę z kieszeni. Rozejrzał się na boki, ale nie zwrócił uwagi na mężczyznę w garniturze i przeciwdeszczowym płaszczu opartego o murek. Odwrócił się do niego tyłem i rozpoczął rozmowę z kimś jakby nigdy nic.

Andre zrobił kilka kroków w stronę Aleistera. Chciał koniecznie wiedzieć, o co chodzi w tej rozmowie, zanim zawiadomi Agencję. Jakby nigdy nic minął go, udał, że zawiązuje sznurowadła i udało mu się usłyszeć strzęp rozmowy.

– Jasne, że tak, przecież ci mówię, zawiadom innych, że kolejny krok wykonamy w Istambule. Tak, tak, udało się, pierwsza część planu została wykonana. Czekajcie na mnie na autostradzie A39, za dwadzieścia minut powinienem tam być. Jak to, „czemu czekamy”? Nie mogą nas wykryć, przecież wiesz, ze poszczególne kroki muszą mieć co najmniej… – więcej Andre nie usłyszał. Aż zły był na siebie, ale dłużej nie mógł udawać, by nie wzbudzić podejrzeń.

Poszedł trochę dalej, skręcił w Garvins Road i, upewniwszy się, że nikt go nie widzi, oparł się o płot w cieniu. Po chwili widział, jak Aleister minął go nie odwracając nawet głowy. Teraz szybko, było mało czasu.

Wyjął z kieszeni spodni duży, złoty dysk. Przekręcił pokrętło i z przodu urządzenia wysunęła się klawiatura. Szybko wpisał na niej swój kod identyfikacyjny. Niebieski kryształ rozbłysnął i pojawił się hologram liter A.G.E.N.C.Y.

– Andre, i co tam u ciebie, coś nowego? – spytał Monroe uśmiechając się. – Wysłaliśmy już agentów, powinni być na tropie strzygi. Niedługo ją dostaniemy, tam, gdzie będzie policja, tam będzie i strzyga. Prawdopodobnie już zabiła.

– Wiem, wiem, dobrze, ale słuchaj… – mówił szybko i czuł jak serce byje mu coraz szybciej i szybciej. Trzeba było działać, szybko, nie było czasu na wstępy!

– Uspokój się, wdech – wydech, no… – mężczyzna cierpliwie czekał, aż jego rozmówca nieco ochłonie.

– Okej... Podsłuchałem rozmowę Aleistera, dzwonił do kogoś. Mówił, że wykonali pierwszą część planu, że następny krok wykonają w Istambule. Jednak muszą poczekać. Wiem tylko, że mają po niego przyjechać za dwadzieścia minut na autostradę A39 – wyrzucił z siebie Andre niemal na jednym wydechu.

– Hmm… Dobrze, bardzo dobrze… – Monroe zamknął oczy i zamyślił się na chwilkę. Miał zdolność tworzenia na poczekaniu planów i potrafił uwzględnić wszystkie za i przeciw. Jak wytrawny szachista, planował w sekundę kilka posunięć do przodu. Dlatego głównie zaszedł tak daleko. Otworzył oczy, zetknął palce dłoni na biurku i rzekł. – Dziękuję ci bardzo, wracaj do naszej filii w Londynie, powiadomię ludzi ścigających strzygę, by się tym zajęli…

– To nie wystarczy. Poza tym chcę zostać. – Pokręcił głową Andre.

– Nie dałeś mi dokończyć. Wyślę wsparcie dwudziestu agentów. Powinni bez problemu pokrzyżować plany Aleistera. Każę im obsadzić okolicę, gdy tylko zobaczą samochody Kręgu. W odpowiednim momencie wkroczą do akcji. A ty... jesteś zmęczony, wracaj do filii i odpocznij, to rozkaz. – Uśmiechnął się, ukazując białe zęby.

– Oby to wystarczyło… – powiedział nieco powątpiewającym tonem Andre.

– Wystarczy, zapewniam cię, wiem, co robię. Aleister będzie nasz. Andre zakończył rozmowę i schował urządzenie do kieszeni.

***

„Ludzie o szerszym intelekcie wiedzą że nie ma ostrej granicy między tym co realne i nierealne...” – The Tomb, Howard Phillips Lovecraft

– Alfa, Beta, Gamma! Dowódcy grup do mnie! – zawołał George Ascalon. Kilkanaście osób stało na autostradzie A39 niedaleko ceglanego muru. George był wysokim, niemal posągowo zbudowanym mężczyzną. Miał krótkie, czarne włosy. Jego przystojną twarz szpeciła brzydka blizna, o włos omijająca prawe oko, biegnąca od czoła przez nos i prawy policzek. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną i czarne spodnie i bluzę podszyte od spodu kevlarem. Na ramieniu miał torbę. Na ramieniu miał zawieszony karabin szturmowy HK416. Jego HK416 miało na lufie liczne nacięcia, George miał bowiem skłonność do takiego „zapamiętywania” swoich zakończonych sukcesem misji. – Kilku naszych miało zająć się na tym terenie strzygą. Znacie sprawę, niestety nie zdążą dotrzeć tutaj na czas. Limit niebezpiecznie się kurczy, za pięć minut pojawi się tu Aleister. Cholera! – rozejrzał się na boki. – Poza tym mamy cholernie złe położenie. Sam odkryty teren. Ale nie mamy czasu na narzekania. Ty, Giacomo, z Alfą ukryjesz się w krzakach tutaj. Gdy zobaczycie samochody Kręgu, walcie najpierw w kierowców, potem w opony, by wypadły z drogi. Szybka akcja i znowu się kryjecie, jasne? Musicie jednak poczekać, aż pojawi się Aleister. – Wskazał na gęste zarośla na lewo od muru.

Giacomo kiwnął głową. Miał dość długie, spięte w kucyk, brązowe włosy. Jego zielone oczy błyszczały. Zawsze był skory do bitki. Zawsze stał na pierwszej linii, jeśli chodziło o walkę. To się przydawało niejednokrotnie, lecz zbytnia brawura raz niemal nie doprowadziła do jego śmierci. Człowiek, który nie panował nad swoimi zdolnościami, będący pod opieką włoskiego oddziału Agencji, stracił panowanie nad sobą, w czasie pełni księżyca. Lykontrop wówczas wyrwał się i uciekł na ulice Akwilei. Dzięki odwadze Giacoma udało się okiełznać lykantropa i sprowadzić z powrotem do Agencji.

Machnął ręką, w której trzymał Berettę AR70 i z kilkoma ludźmi ruszył w kierunku wskazanym im przez Ascalona.

– Ty, Joe, z Betą ukryjecie się tutaj, w lasku za zakrętem, po Hirsiga przyjadą na pewno stamtąd. Poczekacie na mój znak. Będziecie naszym zabezpieczeniem, gdyby zrobiło się gorąco – rzekł do stojącego przed nim wysokiego, dość szczupłego mężczyzny, z długimi, czarnymi włosami i w okularach. Wszyscy sądzili od początku, gdy Joe pojawił się w szeregach Agencji, że nie da sobie rady, ale miał dobrą intuicję i zmysł analityczny. Wielokrotnie jego grupa uderzeniowa wsławiła się podczas misji przeciwko Kręgowi. Ściskając w dłoniach kurczowo Winchestera 9410 ruszył ze swoją grupą w kierunku zakrętu.

– Teraz ty, Francis, z Gammą skryjecie się tutaj. – Wskazał na metalową barierkę i drewniany płot po drugiej stronie ulicy, bardzo blisko gęstego lasku, na skraju parkingu.

Francis miał krótkie, ostrzyżone na krótko blond włosy i jasne, niebieskie oczy. Miał zawsze świetny humor. Zawsze potrafił rozładować sytuację i rzucał dowcipami czasami w naprawdę nieodpowiednich sytuacjach, ale nikt nie miał mu tego za złe. Uśmiechnął się szeroko.

– Yes, Sir! Robi się, Sir! – po chwili zbliżył się Ascalona i szturchnął go w bok szczerząc wszystkie śnieżnobiałe zęby. – Po akcji to ty stawiasz piwo, ha! – i ruszył ze swoimi ludźmi.

– Ehhh... spojrzał wymownie w niebo. Ruszył w kierunku krzaków, gdzie skryli się już agenci z grupy Francisa. Nie lubił zbytniej poufałości, wolał, jak wszystko działa jak w naoliwionym mechanizmie, ale wiedział, że chłopaki lepiej się czują, gdy jest luźniejsza atmosfera. Nie pochwalał więc zbytnio takiego zachowania, ale co miał zrobić? W końcu to...

– Jadą! – usłyszał w słuchawce głos Joego. – Cztery Chevrolety Suburbany, bez tablic rejestracyjnych, czarne z przyciemnianymi szybami! Zdjąć kierowców?

– Poczekajcie, aż się tutaj zbliżą. Musimy poczekać, aż pojawi się Aleister. Musicie go pojmać żywcem, pamiętajcie! Nie może nam umknąć! – mówił George patrząc czujnym wzrokiem na drogę. Było jednak zbyt ciemno, by widzieć dokładnie. Wyjął z torby noktowizor i spojrzał na drogę. Zza zakrętu wyjechały cztery samochody. Były coraz bliżej. Widać było, że zasadzka się uda.

George widział, jak zatrzymują się nieopodal muru. Z jednego z aut wysiadło dwóch ubranych w czarne garnitury blondynów. Rozejrzeli się i oparli o samochód, rozmawiając cicho. Widać było, że są zdenerwowani, jeden z nich ciągle patrzył na zegarek. W końcu zza ceglanego muru wyszedł Aleister.

– Teraz!

Jednocześnie z dwóch stron autostrady padły strzały. Dwaj blondyni oberwali najbardziej, gdy ich ciała przeszyły kule, dosłownie rozpruwając ich. Osunęli się na ziemię, nim zdążyli wymierzyć w ciemność ze swych uzi. Pociski roztrzaskały szyby i trafiły także dwóch innych ludzi siedzących na tylnym siedzeniu. Z pozostałych samochodów wysiadło dziesięć osób trzymając w dłoniach pistolety maszynowe. Kilku z nich podbiegło do Aleistera, zgięci wpół, i zabrało go do jednego z aut. Pozostali otworzyli drzwi samochodów i schronili się za nimi patrząc w ciemność. Nie widzieli jednak napastników, którzy zdążyli się już ukryć.

– Rozwalić ich, musimy mieć Hirsiga żywcem! Rozwalić ich! – krzyczał Ascalon do swoich ludzi. Wypadli na środek autostrady i zaczęli strzelać do samochodów, za którymi ukryli się członkowie Kręgu. Ogień był tak silny i skoordynowany, że nie dawali szans na odzew przeciwnikom. Byli ciągle w ruchu i mieli noktowizory i o wiele lepsze wyposażenie. Mieli oczywistą przewagę. Po chwili tamci odpowiedzieli jednak ogniem. Jeden z agentów obok George’a oberwał w ramię i padł na ziemię, krzywiąc się z bólu.

– Wycofaj swych ludzi, Francis! Wycofaj ich! Manewr numer 5! – krzyknął Ascalon ponownie celując i zdejmując jednego z przeciwników. – Giacomo i Alfa, nie przerywać ostrzału!

Kule świstały w powietrzu. Kolejny z agentów oberwał w nogę i upadł na ziemię trzymając się kurczowo za kolano. Członkowie Kręgu byli jednak na straconej pozycji, czterech z nich dosięgnęły kule agentów. Trudno było jednak ich trafić, ciągle kryli się za Chevroletami. Ascalon wpadł na pewien pomysł, który mógłby przechylić szalę zwycięstwa ostatecznie na stronę agentów. Przywołał do siebie Giacoma i Francisa.

– Wycofujemy się! Niech myślą, że się wycofujemy! – powiedział do nich. Uśmiechnęli się porozumiewawczo. Tak, danie przeciwnikom fałszywej pewności siebie było dobrym posunięciem.

– Wycofać się, wycofać! Do lasu! – krzyczeli dowódcy do swoich grup. Wszyscy, włącznie z Ascalonem, rzucili się w krzaki i między drzewa rosnące przy autostradzie. Dwóch zranionych agentów musiało, niestety, poczekać.

Plan się udał! Ośmieleni wycofaniem się w las agentów członkowie Kręgu zakrzyknęli radośnie i rzucili kilka obelg pod ich adresem. Odeszli też trochę od samochodów, zostawiając na straży Aleistera tylko trzech ludzi.

– Co teraz? Czekamy? Atakujemy? – pytał Giacomo. Ascalon uciszył go gestem. Teraz pora wyjąc asa z rękawa.

– Joe, twoja kolej, wkraczajcie! Zajdźcie ich od tyłu i rozwalcie. Potem zabierzemy się za Aleistera.

– Rozkaz! – usłyszeli odpowiedź. Po chwili rozległy się charakterystyczne strzały z Winchesterów, krótka odpowiedź z uzi, krzyki bólu i po chwili wszystko ucichło.

– Chłopaki, idziemy! – powiedział Ascalon i machnął ręką na pozostałych, wyszli z zarośli. Na drodze leżało kilka trupów z rozdartymi przez strzelby plecami i brzuchami. Szturchnął jednego z nich. Puste oczy, krew... same trupy. Przygnębiający widok...

– Sir! – usłyszał krzyk Joego. On i pozostali stali naokoło samochodów mierząc do stojącego obok jednego z nich mężczyzny. Aleister Hirsig... wreszcie... W końcu go dorwali!

– Poddaj się, Hirsig, nie uciekniesz! – powiedział George krzyżując ręce na piersiach i patrząc wyzywająco w jego ciemne, głębokie i zimne oczy. Wiedział jednak, że nie może go lekceważyć. Spojrzał nieznacznie na Joego, Giacoma i Francisa. Widać było, że są zdenerwowani.

– Naprawdę myślisz, że zwyczajnie się poddam? – wycedził Aleister utkwiwszy swoje czarne oczy w twarzy Ascalona. Ten poczuł, jak dreszcze przebiegają mu przez całe ciało, a włosy na głowie się jeżą. Próbował jednak zachować zimną krew.

– Mamy przewagę liczebną, sam widzisz przecież, że jesteś na straconej pozycji. – powiedział Francis.

Hirsig wybuchnął zimnym, długim śmiechem, całkiem pozbawionym wesołości. Dowódcy grup szturmowych spojrzeli niepewnie na Georga. Ten odwrócił się, odszedł kilka kroków, wyciągnął z kieszeni urządzenie komunikacyjne, wstukał na klawiaturce kod identyfikacyjny i poczekał, aż hologram z logo Agencji ustąpi miejsca obrazowi Monroe’a.

– George, jak nasza operacja w Glastonbury?

– Mamy mały impas. Dwóch rannych, wszyscy z Kręgu zdjęci, ale nie wiemy, co zrobić z Aleisterem. Mieliśmy go pojmać żywcem, ale ja uważam, że powinniśmy go teraz roz... – Monroe uciszył go gestem.

– Poczekaj, poczekaj... Macie go? Więc zaraz wyślę wóz opancerzony i go przewieziecie do naszej filii w Londynie.

– To jest Aleister! Powinniśmy go zabić, póki możemy! Nie wiemy, co planują, ale to nieważne, jeśli on umrze! – George był wyraźnie zdenerwowany, niemal krzyczał.

– Zapominasz się! Masz rozkazy, więc je wykonaj! Pojmać żywcem! – powiedział dobitnie Allan kładąc szczególny akcent na ostatnie dwa słowa.

– Ehh... Obyśmy tego nie żałowali. – Wyłączył komunikator i odwrócił się do agentów.

– Daję ci ostatnią szansę, Hirsig. Poddaj się po dobroci, albo...

– Albo co?! No, co?! Wszyscy słyszeli, że masz mnie pojmać żywcem! I ty uważasz się za dobrego dowódcę?! – patrzył mu w oczy z szerokim uśmiechem na twarzy. – Powiem ci, czemu chcesz złamać rozkaz! Ty, jak i wszyscy tutaj, boicie się mnie! I słusznie! – Aleister zebrał między dłońmi energię i krzyknął: – Privatio spiritus vitae! Świecąca, biała kula pomknęła w kierunku jednego z agentów. Ten wypuścił broń z rąk i zasłonił twarz.

– Aaahhhh! – Energia ugodziła go w klatkę piersiową i wyrzuciła w powietrze. Uderzył o ceglany mur i osunął się na ziemię. Jego twarz wyglądała, jakby nagle się zestarzał, a oczy były puste. Wyglądało na to, że Aleister faktycznie pozbawił go siły życiowej. Ascalon spojrzał na tą scenę, potem na Francisa, Giacoma i Joego.

– Ognia! Rozwalić go! – krzyknął i wycelował w kierunku Hirsiga. Wszyscy poszli za jego przykładem i otworzyli ogień w kierunku Aleistera. Ten, co najdziwniejsze, zaśmiał się tylko i uniósł dłoń. W jej kierunku zaczęły płynąć znikąd świetliste drobinki, jakby materializowały się w powietrzu.

– Protectivum Sphere! – poruszył dłonią przed sobą.

– To niemożliwe! – krzyknął George wytrzeszczając oczy. Przed Aleisterem w powietrzu zawisły wszystkie wystrzelone przez nich pociski, jakby uderzyły w niewidzialną ścianę i utkwiły w niej.

Hirsig zaśmiał się i machnął ponownie ręką. Wszystkie pociski spadły z grzechotem na ziemię.

– Teraz z wami koniec! – krzyknął, a jego twarz wykrzywił paskudny wyraz żądzy mordu. Zebrał między dłońmi kolejną porcję energii i z rozmachem klasnął, miażdżąc kulę. Silna fala uderzeniowa pomknęła we wszystkich kierunkach.

– Odwrót, odwrót! – krzyknął George, ale było już za późno. Poczuł tylko silne uderzenie, które wyrzuciło go w powietrze i ból, gdy uderzył o asfalt. Stracił przytomność.

***

„Pamięci nie obowiązuje wzajemność [...]” – Traktat o łuskaniu fasoli, Wiesław Myśliwski

Od wydarzeń w Glastonbury minęły dwa lata. Fahri wszedł na stołówki szpitala Memorial przy bulwarze Piyalepaşa w Istambule. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na wielki, plazmowy telewizor. Akurat podawano prognozę pogody.

– 12 października 2008 roku zapowiada się pod znakiem słońca i pięknej pogody. Potem, niestety, czeka nas pogorszenie pogody, a w weekend temperatura znacznie się obniży. Uważajcie, jeśli zamierzacie wypłynąć w morze! Silny wiatr może spowodować fale sięgające...

W tym momencie coś się Fahriemu przypomniało. Boże, jak on mógł o tym zapomnieć! Rany! Przecież to już rok, jak ożenił się ze swoją żoną, Eren! A on zapomniał o rocznicy! O rany! I co teraz, co teraz... Szybko wyjął z kieszeni telefon. Na szczęście często bywał w restauracji Günay Restaurant, przy ulicy Poyraz. Szybko wstukał, tak znany mu już numer, i przyłożył telefon do ucha.

– Selam, Vedat! Posłuchaj, jest sprawa... – zaczął Fahri drapiąc się po głowie. Czuł się aż głupio, tak postępując. Zawsze starał się pamiętać, czy to o imieninach, czy to o urodzinach... A teraz zapomniał o rocznicy ślubu! Hańba!

– Selam! To ty, Fahri? Jak się masz? Co mogę dla ciebie zrobić?

– No wiesz... jest taka sprawa... Zapomniałem o rocznicy ślubu... a jest jutro. – W słuchawce nagle dało się słyszeć śmiech. Lekarz uniósł brwi, nieco zaskoczony.

– Oj, przepraszam... Rozumiem cię, rozumiem... Kontynuuj. – Restaurator z trudem zachował powagę i odchrząknął.

– Chodzi o to, że muszę zarezerwować stolik na jutro wieczór. I coś specjalnego przygotuj, okej? Najlepiej... – zamyślił się na momencik. O, jego żona bardzo lubiła to francuskie wino... Jak one się nazywały... Bordeaux! – Masz wina Bordeaux?

– Jasne, wino... czerwone, białe, wytrawne?

– Wytrawne.

– Chwilka, zapiszę wszystko... stolik na 19:30, 12 października... Pasuje?

– Tak, dzięki bardzo! Vedat, ratujesz mi życie, stary! – Fahri zakończył rozmowę i głęboko odetchnął. Zerknął na zegar nad plazmą. Czternasta... musiał wracać do pracy.

Jeszcze nie wiedział, że czeka go naprawdę wiele roboty...

***

„Jest wiele niezamierzenie okrutnych talentów, którymi świat, na chybił trafił, nas obdarza. A to, czy potrafimy skorzystać z darów, o które nigdy nie prosiliśmy, to już świata nie obchodzi”. — John Irving

Wbrew temu, co zapowiadał speaker w serwisie informacyjnym, pogoda nie zapowiadała się za dobrze. Wieczorem nad Istambułem zebrały się czarne chmury. Zapowiadało się na burzę, a co najmniej na oberwanie chmury. Mało osób chodziło po ulicach, był już wieczór.

Obok Centrum Dializ Reniny, na skrzyżowaniu ulic Darulaceze i Keskingil, stał mężczyzna. Miał na sobie czarny garnitur, a na nim niebieski płaszcz przeciwdeszczowy, długie, czarne włosy spięte w długi kucyk i bystre, niebieskie oczy. Spoglądał nerwowo na autostradę biegnącą nieopodal. Był wyraźnie zestresowany. Dotknął ukrytego pod marynarką P90. Poczuł się odrobinę pewniej. Rozejrzał się naokoło, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu i sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej mały, złoty dysk. Nacisnął na przycisk i wysunęła się mała klawiatura. Szybko wpisał swój kod identyfikacyjny. Po chwili pojawił się hologram liter AGENCY.

– I jak sobie radzisz, Ilker? – spytał Monroe swoim zwyczajem splatając dłonie na biurku. Spojrzał badawczo na swojego rozmówcę.

– Na razie czekam, zbliża się już 20:00. Wedle informacji z miejscowej filii członkowie Kręgu mają tu być za chwilę, przydałoby się jakieś wsparcie. A jak na razie jestem tu sam jeden.

– Przygotuj się, by walczyć samodzielnie.

– Jak to? Przecież dobrze wiesz, że... – Allan uciszył go gestem.

– Nie dałeś mi dokończyć. Zdejmij jednego z pierwszych kierowców, albo spowoduj wypadek. Gdy droga będzie zatarasowana z drugiej strony autostrady nadejdzie wsparcie, oni już są w drodze – wyjaśnił jak zwykle ze stoickim spokojem.

W tym momencie zadzwoniła komórka Ilkera.

– Powodzenia, pamiętaj, nie możemy im pozwolić, by przewieźli Aleistera do ich filii, rozumiesz? Przecież wiesz, że jej nie sforsujemy, za wielkie straty po obu stronach.

– Tak. – Wyłączył urządzenie i sięgnął po komórkę.

– Bukoleon! Jak sytuacja, jesteś na miejscu? – usłyszał w słuchawce nieco zdenerwowany głos przełożonego.

– Tak, Ejder, jestem. Gdzie wsparcie?

– Nie zdążymy na czas. Musisz...

– Wiem, wiem! Zatrzymać ich – przerwał mu Ilker. Zaklął pod nosem, miał już dość takich akcji. Zawsze go stawiali na pierwszej linii. No, niby był dobry, ale co z tego? Z resztą, nie ma co narzekać... To dla niego nie pierwszyzna, już niemal się przyzwyczaił, ale nadal go to mierziło.

– Dokładnie. Jesteśmy w drodze, daj nam kilkanaście minut. Uważaj na siebie, pamiętasz co Aleister zrobił naszym dwa lata temu w Glastonbury, nie?

– Pamiętam, pamiętam... – Rozłączył się. Istotnie, pamiętał aż za dobrze całą sprawę... George’a Ascalona ledwo odratowali. I tak miał wstrząśnienie mózgu i musiał wziąć urlop, z reszta pozostali też... Całe szczęście że... Ehh... – Spojrzał w ziemię smutnym wzrokiem. Dokończył myśl. – Całe szczęście, że prawie nikt nie zginął...

Skierował się w kierunku ulicy Keskingil. Było cicho, ale to była cisza przed burzą. Rzucił okiem na ołowiane chmury wiszące złowieszczo nad miastem. Cisza przed burzą... dosłownie i w przenośni. Stanął na skraju autostrady, nie jechał jeszcze żaden samochód, który można było uznać za należący do Kręgu. Ostatnio użyli Seatów Suburbanów... Żadnego w zasięgu wzroku.

Oparł się o drzewo i czekał. Pogrążył się w rozmyślaniach i wspomnieniach.

– Hmm... A czemu ja to w ogóle robię? Przecież mógłbym sobie żyć spokojnie... Chwilka, o czym j myślę? Ja, żyć spokojnie? Nie ma mowy... Przecież żyłem na ulicach tego miasta, całkiem sam... Ojciec i matka zginęli w wypadku samochodowym, musiałem sobie jakoś radzić... Ta noc była niemal identyczna jak ta, uderzyliśmy w tego tira wtedy. Miałem cholernie wiele szczęścia. Taa... Szczęścia w nieszczęściu. Ledwo się wydostałem z tego auta, chyba cudem bez obrażeń... ale cóż, te kilkanaście lat na ulicy przynajmniej nauczyły mnie, jak sobie radzić w życiu. No, i mam chociaż tą zdolność, chociaż tyle dobrego...

Skierował wzrok w kierunku leżącego nieopodal kamienia, który uniósł się w powietrze i powoli opadł na jego wyciągniętą dłoń. Z rozmachem wyrzucił ten kamień, trafiając w drzewo.

– Na cholerę mi ta pieprzona zdolność, skoro nie mam nikogo?! Na cholerę mi to, kurwa! Pieprzony świat! Mam już kompletnie dość, potrzebuję urlopu, długiego, na jakiejś pierdolonej tropikalnej wyspie! Ahhhh! – Osunął się po drzewie i ukrył twarz w dłoniach. Nie mógł tak żyć, nie mógł... ale co mu pozostało? Co mu pozostało, poza pracą dla Agencji? Teraz to oni są jego jedyną, prawdziwą rodziną, dlatego musi sobie jakoś poradzić z tym wszystkim. Z ciężkim westchnieniem wstał i podszedł do krawędzi autostrady. Rozejrzał się na boki, nic, kompletnie nic...

Wyjął z kieszeni komórkę, dwudziesta piętnaście... ci z Kręgu powinni już tu być. Już miał wybrać numer Ejdera, gdy usłyszał, daleki jeszcze, ale szybko zbliżający się odgłos silników. Schował komórkę i spojrzał w lewo. Tak, dziesięć czarnych samochodów jechało, jeden za drugim w jego kierunku. Nie miał wątpliwości, kto to jest. Wiedział, co musiał zrobić. Wyszedł na sam środek drogi, stając im naprzeciw.

Ilker ze spokojem patrzył, jak reflektory samochodów robią się coraz większe, zbliżali się... Poczuł, jak zimny pot oblewa mu czoło. Otarł je szybko rękawem przeciwdeszczowego płaszcza. Sięgnął po broń, odbezpieczył i wycelował swoje P90 w kierunku Suburbana. Kierowca zaczął trąbić, był coraz bliżej, jeszcze trochę, jeszcze odrobina a uderzy w stojącego na autostradzie człowieka... Nie mógł zahamować, Bukoleon nie mógł uskoczyć.

– Gińcie! – Ze strasznym krzykiem Ilker otworzył ogień do samochodu. Szyba rozprysła się, kierowca skręcił kierownicą, gdy jego ciało przechyliło się i wypadło przez drzwi na jezdnię. Samochód wpadł w poślizg i zaczął koziołkować, o włos omijając stojącego wciąż na środku autostrady agenta. Huk, chrzest gniecionego metalu, gdy samochód wpadł na rosnące przy drodze drzewo... Trwało to sekundę, ale wystarczyło, by Bukoleon uskoczył i, leżąc na jezdni, zatoczył ramieniem wielki łuk, cały czas strzelając. Szyby kolejnych dwóch samochodów popękały, auta wypadły z drogi i uderzyły w drzewa rosnące po obu stronach autostrady. Pozostałe Suburbany stanęły na środku autostrady, która była już nieprzejezdna.

Trzasnęły drzwi samochodów i wyszli z nich ubrani w białe, szare i czerwone bluzy i dżinsowe spodnie członkowie Kręgu, każdy z Uzi w dłoni. Stanęli w grupce i podnieśli pistolety, gotowi do strzału.

– Rzuć broń, albo cię zabijemy na miejscu! Rzuć broń! – krzyknęli w kierunku leżącego na jezdni Ilkera. Ten jednak nie miał takiego zamiaru... Wpadł na pewien szalony pomysł, by walczyć, by umrzeć, walcząc! By walczyć na śmierć i życie! By w końcu się uwolnić od tego kiepskiego, zniszczonego życia! Zabierze do grobu, ilu zdoła!

Poderwał się na równe nogi i zaczął biec w ich kierunku, otwierając ogień.

– Ahhh! – Seria z jego P90 podziurawiła trzech członków Kręgu, którzy padli martwi na jezdnię tam, gdzie stali. Pozostali rozpierzchli się na boki i już byli gotowi zastrzelić Ilkera.

– Skoro taki ma być mój koniec, niech taki będzie! – krzyknął Bukoleon, wyjmując z prawej kieszeni marynarki to, czego nie chciał w żadnym razie użyć, ale skoro było trzeba... niech i tak będzie! – Rzućcie broń, albo zginiemy wszyscy! Wasz wybór, daję wam 3 sekundy! – odrzucił P90 i podniósł granat na wysokość swojej twarzy, by dobrze widzieli, jak wkłada palec wskazujący w kółeczko zawleczki.

Spojrzeli po sobie niepewnie. Jeśli ten szaleniec rzuci granatem, pewne było, że zginą wszyscy, wraz z nim. Nawet, gdyby uciekli poza obszar rażenia odłamków, to przecież wybuch granatu wysadziłby w powietrze ich samochody, więc byli na straconej pozycji.

– Dobra, dobra! Poddajemy się! – krzyknął jeden z nich unosząc broń do góry. – Widzisz? Wygrałeś, poddajemy się! – rzucił broń na jezdnię. Za jego przykładem poszli pozostali.

– Na kolana! Na kolana i będziecie tu czekać, aż przyjdzie moje wsparcie, jasne?! – krzyknął Ilker. Szczerze, takiego obrotu spraw się nie spodziewał...

– Dobrze, dobrze! – krzyknął kolejny z członków Kręgu i wszyscy padli na kolana, splatając dłonie za głową.

– Co robić, co robić... Co teraz? Ah, i tak nie mam już nic do stracenia, a odejdę przynajmniej wiedząc, że zabrałem ze sobą ich wszystkich! – myślał agent gorączkowo. Podjął, niestety, złą decyzję...

– Nie mogę pozwolić wam żyć! Nie mogę tak żyć! – krzyknął, wyrwał zawleczkę i cisnął granatem. Zamknął oczy, po jego policzkach płynęły łzy. Osunął się na kolana ze zwieszoną smętnie głową, czekając na śmierć.

– Ratuj się kto może! Uciekajmy! – poderwali się z kolan i rzucili do ucieczki, ale było już za późno. Olbrzymia eksplozja wstrząsnęła całą autostradą. Dwa najbliższe pojazdy siła wybuchu wyrzuciła wysoko w powietrze, olbrzymia kula ognia spowiła samochody i ludzi. Rozerwane części pojazdów i ciał poleciały we wszystkich kierunkach, a wielki snop czarnego dymu wzbił się pod niebo. Tylko jedna osoba wciąż klęczała na jezdni, pośród chaosu, nietknięta...

Wokół niej w powietrzu zawisły odłamki i kawałki metalu, jakby zatrzymane w swym śmiercionośnym locie.

***

„[...] doświadczenie nauczyło mnie szanować ludzką pracę bardziej niż cokolwiek innego;” – Rok potopu (2), Eduardo Mendoza

– W końcu koniec dyżuru... Teraz do domu, zjeść ciepłą kolację, umyć się i spać... – uśmiechnął się na samą myśl, wychodząc ze szpitala. – No, albo obejrzeć jakiś fajny film na DVD... może dzisiaj...

– Fahri, gdzie jesteś?! – okrzyk kolegi, wybiegającego pędem przez drzwi szpitala, wyrwał lekarza z zamyślenia.

– Złap oddech, Rafet. Spokojnie. – Aż za dobrze wiedział, jak impulsywny i energiczny jest jego przyjaciel. Wiedział jednak, że o szybkim powrocie do domu może zapomnieć. Ale, jak mus, to mus...

– Był karambol