Afterglow - Phil Stamper - ebook

Afterglow ebook

Stamper Phil

4,0

Opis

Uniwersalna opowieść o rozterkach dorastania, obieraniu ścieżki życiowej i wątpliwościach, które towarzyszą każdej młodej osobie, która zadaje sobie pytania o to, kim jest i co chce w życiu robić.

Po wakacjach, które odmieniły ich życie, czwórka przyjaciół jest wreszcie gotowa na ostatnią klasę!

Gabriel jest podekscytowany założeniem w szkole pierwszej grupy wsparcia dla osób LGBTQ+, a jego wakacyjna miłość zaczyna zmieniać się w coś innego… 
Heath po raz pierwszy od lat czuje się bezpiecznie, ale ponieważ jego przyszłość zależy od stypendium baseballowego, każdy trening staje się źródłem stresu. 
Reese jest zdeterminowany, aby kontynuować karierę w projektowaniu mody, lecz jego kreatywność prowadzi go w nieoczekiwanym kierunku i chyba nie jest jeszcze gotów podzielić się z otoczeniem swoimi pomysłami. 
Sal chce spróbować sił w polityce, szczególnie na szczeblu lokalnym, ale po rozmowie z ciotką jest gotowy na zupełnie nową drogę...
Gdy zbliża się koniec szkoły, a chłopcy przygotowują się do wejścia w prawdziwy, dorosły świat, staje się jasne, że ich przyjaźń już nigdy nie będzie taka sama.
Czy uda im się znaleźć sposób na pozostanie w kontakcie bez konieczności zrezygnowania z marzeń i aspiracji?



 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
1
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Siljen

Dobrze spędzony czas

Druga, dopełniająca cześć Golden boys. Warto przeczytać. Czyta się szybko, choć pierwsza część podobała mi się bardziej.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Afterglow

First published in the United States of America in February 2023 by Bloomsbury YA

Text copyright © 2023 by Phil Stamper

Illustrations by May van Millingen

Cover Illustration by Patrick Leger

Book design by John Candell

Copyright © for the translation by Edyta Świerczyńska

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Marta Stochmiałek, Agnieszka Zygmunt

Skład i łamanie: Arkadiusz Zawadzki/Aureusart

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-375-4

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

PO WAKACJACHGABRIEL + HEATH + REESE + SAL

ROZDZIAŁ PIERWSZYREESE

Październik zawsze był moim ulubionym miesiącem. W powietrzu czuć już nadciągające zmiany – wiatr robi się ciut chłodniejszy, drzewa zmieniają barwy, alergie wreszcie odpuszczają, a sezon futbolowy rusza pełną parą.

No dobra, to ostatnie to bajka Heatha. W moim wykonaniu to bardziej sezon na budki ze śmieciowym żarełkiem oraz piątkowe frytki z serem.

Z Paryża wróciłem ze świeżutkim naręczem obowiązków. Jako ogólnoszkolnemu guru grafiki powierzono mi zadanie zaprojektowania scenografii na tegoroczny bal maturalny. Nowe przedmioty to też nie lada wyzwanie, jeden trudniejszy od drugiego. No i po raz pierwszy w życiu wcielam się w rolę chłopaka.

„Jestem czyimś chłopakiem” – powtarzam w myślach, wbijając się w gruby dziergany sweter. „Jestem chłopakiem Heatha!”

Z zewnątrz dobiega chrzęst żwiru pod kołami, a po nim trzy szybkie trąbnięcia – czytaj: „Kocham cię, ale nie zamierzam po ciebie wychodzić” w języku Heatha.

Zakładam okulary przeciwsłoneczne, żegnam się z mamuśkami i ruszam w stronę zachodzącego słońca.

Gdy tylko wskakuję do furgonetki, uderza mnie zapach dezodorantu Heatha, i wiem, że gdybym teraz stał, to ugięłyby się pode mną kolana. Władza, jaką ma nade mną ten chodzący ideał, jest niesamowita, cudowna i niebezpieczna zarazem.

– Mi amor – duka z koślawym francuskim akcentem w miejsce powitania.

Krzywię się lekko.

– Chyba mon amour?

Marszczy nos.

– Racja. Kara za próbę zaimponowania mojemu chłopakowi globtroterowi szybko mnie dosięgła.

– I tak mi się podobasz – mówię, przerzucając szalik przez ramię.

Droga do szkoły upływa nam pod znakiem naszego własnego języka, prywatnych żarcików i tekstów, które tylko my łapiemy. Po dwóch miesiącach związku wszystko wciąż jest nowe i ekscytujące, a jednocześnie znane i bezpieczne.

Patrzę na niego, ale nie odrywa oczu od drogi.

– O czym tak myślisz? – pyta.

– Szczerze? Że nadal nie mogę w to uwierzyć. W nas. Czysta abstrakcja – przerywam. – Po tych wszystkich latach…

Zjeżdża na chodnik i obejmuje mnie zgrabnie pod pachą, przyciągając do siebie. Nachyla się i nasze usta spotykają się w szybkim, silnym pocałunku mówiącym: „Jestem tu i nigdzie się nie wybieram”.

– To też abstrakcja? – pyta.

Wciąż czuję mrowienie warg.

– Z każdą sekundą coraz mniejsza.

– To dobrze – mówi, posyłając mi promienny uśmiech.

Reszta drogi upływa nam w milczeniu i w końcu wyrasta przed nami budynek szkoły. Przez odsunięte szyby wdziera się słabe echo naszej pieśni bojowej w wykonaniu szkolnej orkiestry i gdy wjeżdżamy na parking, dołącza doń wrzawa rozgorączkowanego tłumu. Udziela mi się jego energia, a serce zaczyna bić szybciej.

Ja, Heath, Gabriel i Sal od pierwszego dnia szkoły zakasaliśmy rękawy, rzucając się w wir zajęć. Heath na siłce, Gabriel w swojej nowej grupie pro-LGTBQ+, a Sal w samorządzie uczniowskim. Bywają dni, że nawet na czacie grupowym wieje pustką.

Ale na dzisiejszym meczu absolwentów nasza czwórka będzie nierozłączna.

• • •

Trzymając się za ręce, wchodzimy z Heathem na stadion i bacznie się rozglądam. W Paryżu na nasz widok nikomu nie drgnęłaby powieka, ale Gracemont w stanie Ohio to trochę inna bajka.

Przedzieramy się przez tłum uczniów, znajomych rodziców i dawnych nauczycieli; uśmiecham się nawet grzecznie do woźnej z gimnazjum. Zerka na nasze splecione dłonie i gdy już gula staje mi w gardle, posyła mi spojrzenie, które można zinterpretować tylko w jeden sposób: „u la la!”.

Rumienię się i ciągnę Heatha na trybuny.

– Tam są chłopaki, za sekundę wracam – mówi, wrzucając nagle wsteczny bieg i wskazując kciukiem swoich kumpli z drużyny baseballowej. – Tylko się przywitam. Chcesz coś z budki?

„Frytki z serem”, odpowiadam w duchu. Ale przypominam sobie, że jeśli skuszę się teraz, to w trzeciej kwarcie pójdę po dokładkę i mój żołądek będzie cierpiał.

– Tylko sprite’a? – rzucam bez przekonania.

Mruży oczy.

– Jasne. Frytki z serem i sprite razy raz?

Wchodzę na trybuny i powiew wiatru na świeżo porzuconej dłoni sprawia, że już za nim tęsknię. Kręcę głową. Po tylu latach marzeń o chłopaku związek potrafi równie mocno uderzyć do głowy i przeklinam w duchu swój głupiutki, banalny móżdżek.

– Reese! – woła Gabriel, schodząc po schodkach z telefonem w ręce. – Przywitaj się z Mattem!

Opieram się o siatkę i nieco zakłopotany macham z uśmiechem do chłopaka na jego FaceTimie.

– Sal czeka na górze – mówi. – Zaraz wracam, tu jest fatalny zasięg.

Przedzieram się przez tłum, lokalizując w końcu Sala. Dla zabicia czasu przegląda social media i w bladej poświacie telefonu wygląda, jakby umierał z nudów. Przeciskam się przez grupkę pierwszoklasistów i siadam obok, trącając go lekko ramieniem.

– Reese – odzywa się. – Gdzie Heath?

– Z kolegami z drużyny baseballowej – odpowiadam. – Gabriel nie mógł wybrać innej pory na pogaduchy ze swoim chłopakiem?

– Wiesz, miłość i te sprawy. – Sal kręci tylko głową.

Siedzimy w ciszy, przeglądając swoje Instagramy. Podczas gdy wszyscy wokół mają na sobie szkolne kurtki i bluzy z kapturem, a co twardsi T-shirty i szorty jak na rdzennych mieszkańców Środkowego Zachodu przystało, Sal postawił na elegancką koszulę i chinosy, a ja na modny sweter i dżinsy.

– Nie masz czasami wrażenia, że tu nie pasujemy? – pytam w końcu.

Wzdycha.

– Dzień w dzień.

Milczymy dalej, tymczasem tłum wokół nas nagle się ożywia. Wstajemy z automatu do hymnu, wiwatujemy, kiedy nasza drużyna wygrywa pierwszy wykop i pędzi do linii czterdziestu jardów z pieśnią bojową na ustach.

W pewnej chwili Sal trąca mnie łokciem, ale gdy się odwracam, wpatruje się w dal z tajemniczym uśmieszkiem. Roześmiani Gabriel i Heath wspinają się po schodkach, objuczeni napojami i frytkami w rozmiarze XXL.

Siadają obok nas i całe moje poczucie wyobcowania sprzed chwili momentalnie wyparowuje, gdy Heath podaje mi sprite’a i obejmuje ramieniem. Gabe zaczyna opowiadać, jak to jego siostrze udało się przemycić gorzałę na mecz uniwersytecki, i słuchamy go z przejęciem, zajadając się frytkami, z przerwami na obowiązkowe wiwaty.

Przez tyle lat nasza czwórka omijała szerokim łukiem tego typu imprezy, ale teraz, gdy nasze licealne dni są policzone… Chcemy wycisnąć je jak cytrynkę.

Nie wiedzieć czemu Gabriel i Sal pękają ze śmiechu, aż oczy zaczynają im łzawić. Heath tymczasem próbuje nakarmić mnie frytką, niby przypadkiem brudząc mi usta serem, który skwapliwie ściera pocałunkiem.

Tego lata tyle się zmieniło, ale nasza czwórka z marszu wpada z powrotem w stary dobry rytm. Gracemont w stanie Ohio to może i „trochę inna bajka”, ale tu i teraz, otoczony przyjaciółmi, czuję się jak w domu.

ROZDZIAŁ DRUGIHEATH

Mecz absolwentów od zawsze należy do moich ulubionych wyjść, głównie dlatego, że to jedyna impreza sportowa, na którą udaje mi się wyciągnąć wszystkich chłopaków. Chociaż w tym roku nie musiałem ich nawet namawiać. Reese zamelduje się wszędzie, gdzie są budki z żarciem, ale dziś jest jakoś inaczej. Czyżby parę miesięcy rozłąki wystarczyło, by zatęsknili za Gracemont i spółką?

Atmosfera jest elektryzująca i można odnieść wrażenie, że zeszło się całe miasteczko. A moja ręka każdą wolną chwilę spędza wokół Reese’a.

Tak, wiem, przyszłość naciera na nas jak rozpędzony pociąg towarowy. Ale przemiana z przyjaciół w coś więcej była gładka jak jego wełniany sweter, który teraz kurczowo ściskam. Mimo wszystko nie opuszczam gardy. Znam niebezpieczeństwa małomiasteczkowego coming outu, lecz nasza czwórka jest nie do zatrzymania. Któż mógłby stanąć nam na drodze? Przy pasji Gabe’a, wyszczekaniu Sala, niesamowitym talencie Reese’a i moich mięśniach nikt nie ośmieli się nas tknąć.

Nie tracę czasu i trzy, cztery dni w tygodniu podnoszę ciężary w ramach przygotowań do sezonu baseballowego. Wprawdzie do eliminacji i pierwszych treningów zostało jeszcze trochę czasu, ale dla sportowca z górnej półki jak ja sezon tak naprawdę nigdy się nie kończy.

– Jest twój tata – informuje mnie Reese. – Zapomniałem, że nigdy nie opuszcza tych meczów.

Śmieję się.

– Za nic w świecie. Dla niego to jak doroczny zjazd absolwentów.

Przeczesuję wzrokiem tłum i odnajduję go rozmawiającego z trenerem Lee.

– Gada z trenerem – mówię. – Muszę interweniować, zanim zapisze mnie na kolejną dyscyplinę albo coś.

– O nie! – jęczy błagalnie Reese. – Baseball już pożera ci cały wolny czas, a sezon jeszcze się nawet nie zaczął.

Daję mu ostatniego buziaka i schodzę z trybun na żwirową bieżnię okalającą boisko, ale gdy otwieram usta, żeby się przywitać, wybucha histeryczna wrzawa, orkiestra intonuje naszą pieśń bojową, a na murawie zawodnicy wpadają sobie triumfalnie w ramiona. Innymi słowy, właśnie zdobyliśmy punkt.

Gdy stadion się uspokaja, ściskam trenerowi rękę.

– Dobry wieczór, trenerze – witam się.

– Heath, właśnie o tobie mówiliśmy – wcina się tata.

– Same dobre rzeczy, mam nadzieję? – rzucam, bo co odpowiedzieć na wieść, że ktoś „właśnie o tobie rozmawiał”? Taki pusty frazes dorosłych, „jeden z”. Ale uśmiech na trenerskiej twarzy mówi mi, że trafiłem w dziesiątkę.

– Jak najbardziej. Właśnie zdawałem twojemu ojcu raport z twoich postępów okołosezonowych. Podobno wyciskasz siódme poty w tunelu, no i jesteś jedynym zawodnikiem, który pojawia się na każdym treningu ciężarowym trenera Robertsa. Vanderbilt mają szczęście, że będziesz dla nich grał.

Czerwienię się.

– Do Vanderbilt jeszcze długa droga.

Tata kładzie mi rękę na ramieniu.

– Nie bądź taki skromny. Ciężko na to pracowałeś i jestem z ciebie cholernie dumny.

– My też – dorzuca trener, kiwając głową. – Panowie wybaczą, że ich opuszczę, ale ruch przy budkach wreszcie się rozładował, a ja marzę o hot dogu. Do zobaczenia wkrótce!

Odprowadzamy go wzrokiem i tata ściska mi lekko ramię. Odwracam się do niego z uśmiechem, ale zdążył się już zapatrzyć na pobliską grupkę starszych absolwentów.

– Masz ochotę przywitać się z moimi dawnymi kolegami z drużyny? – pyta z błyskiem nadziei w oku i ścisza głos. – Unikam ich, bo na bank zapytają o mamę, ale może odciągniesz na chwilę ich uwagę? Wiesz, wszyscy są zdania, że Gracemont po raz pierwszy w historii wypuszcza przyszłego pierwszoligowego gracza.

Znów się czerwienię. Nie wiedzieć czemu pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, brzmi: „Ciekawe, czy MLB ma w swoich szeregach jakiegoś jawnego geja”, ale zanim mam szansę się w to zagłębić, tata już ciągnie mnie do swoich kolegów.

Oczywiście znam ich wszystkich. Niektórzy po dyplomie zostali w Gracemont, inni wyjechali, ale rokrocznie zjeżdżają się na mecz absolwentów, a ja jako jeden z baseballowej braci od trzech lat jestem dosłownie na ustach każdego.

– Przypomnij mi, jaką miałeś statystykę w zeszłym sezonie? – (385)

– Wiedziałem, że pewnego dnia zostaniesz gwiazdą. A słyszałeś, co się mówi o praworęcznych miotaczach, którzy odbijają lewą? – (Że odbijanie niedominującą ręką daje większą dźwignię, a co za tym idzie, lepsze statystyki).

– Tennessee spuściło niezłe baty Vanderbilt w zeszłym sezonie, co nie? – (Nie da się ukryć).

Odpowiadam grzecznie na wszystkie pytania i za każdym razem, gdy zerkam na tatę, ma on na twarzy wielkiego banana. Na szczęście nigdy nie był rodzicem-trenerem z piekła rodem, ale gdy zaciska mi mocniej dłoń na ramieniu, czuję krople potu na karku.

– Jak tam? – pyta Reese i na dźwięk jego głosu moje ciało momentalnie się rozluźnia. – Chłopaki chcą ci wyżreć frytki, więc przybiegłem na skargę. Dobry wieczór, panie Shepard!

– A, tak; panowie, poznajcie Reese’a, chłopaka Heatha. – Tata wypycha mnie w stronę trybun. – Idź, zanim wyjedzą ci te frytki.

Koledzy taty parskają śmiechem, więc się żegnam i wracamy.

– Wyglądałeś, jakbyś wzywał ratunku – mówi Reese. – Za dużo baseballowej gadki?

Biorę głęboki wdech i przyciągam go do siebie, wypuszczając powietrze.

– To będzie bardzo długi rok.

ROZDZIAŁ TRZECISAL

Nigdy nie byłem fanem absolwenckich imprez. Stadion pęka w szwach od ludzi w różnym wieku – choć dokładnie na tym samym zaawansowanym etapie upojenia alkoholowego. Podobno stowarzyszenie absolwentów (brzmi górnolotnie, ale to po prostu zramolała grupa na Facebooku) urządza piwną imprezkę na farmie w dawnym sąsiedztwie Heatha i wszyscy absolwenci Gracemont High są zaproszeni.

Ale dla aktualnych uczniów gwoździem weekendu jest sobotni bal absolwentów. Byliśmy na nim w pierwszej klasie i przetańczywszy w bólach osiemset kawałków Bruno Marsa z playlisty DJ-a, poprzysięgliśmy sobie, że nasza noga nigdy więcej na nim nie postanie.

Zastąpiliśmy go swoimi tradycjami: ogniskami z rozmachem i własną playlistą u Heatha czy maratonami filmowymi – wszystko, byle tylko omijać salę gimnastyczną szerokim łukiem.

Niestety w tym roku połowa naszej paczki jej nie ominęła. Z konieczności. I tak oto ja i Reese wślizgujemy się na szkolną salę balową.

– Czuję się jak szpieg – stwierdza Reese, zsuwając czarne okulary.

Wzruszam ramionami.

– Bo jesteśmy szpiegami.

Oficjalnie to samorząd organizuje wszystkie potańcówki i w mojej gestii jako jego przewodniczącego leży tylko bal absolwentów. Od dwudziestu lat obsługuje go ten sam DJ i fotograf, miejscówka też jest stała (sala gimnastyczna), a jedyne, co możemy wybrać, to motyw przewodni.

W tym roku zostawiliśmy to młodszym rocznikom, które z jakiegoś tajemniczego powodu postawiły na hasło „Born in the USA”.

Przechodzimy pod czerwono-biało-niebieskimi balonami i serpentynami. Reese rzuca okiem konesera na scenografię, poczęstunek, playlistę i tak dalej. Stoimy na czele studniówkowego komitetu organizacyjnego i rzecz jasna chcielibyśmy uniknąć przypału. Stąd też nasza misja zwiadowcza.

– Nikogo nie oceniam, ale przaśne to jest – mówię i Reese parska śmiechem.

– Oceniaj do woli, mi to nie przeszkadza – uspokaja. – Ale musimy się tu pokręcić, jeśli chcemy urządzić bal stulecia. I prześledzić proces decyzyjny punkt po punkcie, a potem zrobić dokładnie na odwrót. Najprostszy przepis na sukces.

Kiwam głową.

– I tak już gorzej nie można wypaść. Pamiętasz, jak w pierwszej klasie wynajęli łódź na Lake Erie i wszyscy się pochorowali?

– No, ale nas chyba stać na coś lepszego? – Wskazuje gestem na salę. – W końcu ja uczyłem się projektowania w Paryżu, a ty jeździłeś na te wszystkie eventy wyborcze do Waszyngtonu.

Siadamy na trybunach pod ścianą. Są kompletnie wyludnione, nie licząc dwóch pierwszoklasistów obściskujących się w ostatnim rzędzie.

– Amatorszczyzna – rzucam, wskazując ich brodą. – Gabe i ja mieliśmy na tyle oleju w głowie, żeby nie dać się przyłapać, i całowaliśmy się pod trybunami. No i pokój dla kapeli w korytarzu zawsze jest otwarty.

– Wiesz, gdybym w zeszłym roku usłyszał takie zdanie, zzieleniałbym z zazdrości. – Klepie się w klatę. – Ale dojrzałem.

Wzruszam ramionami.

– Wybacz. Gdybyś powiedział nam trochę szybciej o swojej mięcie do Heatha, powściągnęlibyśmy z Gabe’em cugle.

– Problem był we mnie, nie w was. A poza tym teraz to już się nie liczy, bo mogę się z nim całować do woli. À propos, możemy kończyć misję i wracać?

Próbujemy jeszcze drinków (czytaj: hawajskiego ponczu w różnych smakach, z wiadomych względów twardo pilnowanego przez jednego z nauczycieli) oraz przekąsek (supermarketowe precle i oreo), cały czas robiąc skrupulatne notatki.

– Po co wam okulary przeciwsłoneczne w środku?! – woła nagle za naszymi plecami czyjś głos.

Odwracam się i widzę Lylę, która przygląda się nam podejrzliwie ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Odgarnia za ucho prosty kosmyk swoich czarnych włosów. Też jest tegoroczną maturzystką i zasiada z nami w samorządzie, więc uznaję, że można ją wtajemniczyć w nasz szatański plan.

– Robimy notatki do naszego balu. Chcę przyjść na następne zebranie z listą błędów, jakie popełnili. Żeby ich broń Boże nie powtórzyć.

– Ty też? – pyta Reese’a.

– Eee… no. Cześć, Lyla.

Wyrywa nam z rąk notesy i rzuca na podłogę pod trybunami.

– Co ty wyprawiasz? – pytam, cały czerwony.

W odpowiedzi łapie mnie za nadgarstek i ciągnie na parkiet.

– Wyciągam wam kij z tyłka – odpowiada chłodno.

Wtaczamy się z Reese’em na parkiet i oślepia nas błysk świateł z boksu DJ-a. Podłoga drga w rytm muzyki i moje ciało zaczyna się samo kołysać. Obok Reese kolebie się niezdarnie, ale w końcu i on daje się porwać muzyce.

Parkiet zapełnia się znajomymi z równoległych i młodszych klas, których znamy z samorządu. Jak widać, nie wszyscy omijają szerokim łukiem te bale. I muzyka się poprawiła. A dekoracje i przekąski jakoś nikogo nie obchodzą.

Ściągamy więc okulary i po prostu tańczymy.

ROZDZIAŁ CZWARTYGABRIEL

– Nie wierzę, że wyskoczyli z dwudziestu dolców na łebka tylko po to, żeby zmyć się po kwadransie – mówi Heath i wybucham śmiechem.

– W pierwszej klasie nawet dobrze się bawiłem na tym balu – odpowiadam. – Ale co ognisko to ognisko.

– Właśnie! – Heath uderza otwartą dłonią w kolano. – Nigdy nie rozumiałem, o co tyle hałasu. A składanka Bruno Marsa była jak żywcem wzięta z parady heteryków. No i nasza czwórka potrafi się wszędzie dobrze bawić.

Zerkam w telefon.

– Czemu się nie odzywają? Spodziewałem się całej litanii błędów i wypaczeń.

– Reese coś tam mi pisał o, cytuję: „Nie do końca uchwytnych rasistowskich podtekstach motywu »Born in the USA«”.

– Okej. – Kiwam głową. – Brakuje mi ognisk za twoim starym domem, Heath. Mój ogródek to przy tym małe miki.

Heath się uśmiecha, ale w tańcu ogniskowych cieni na jego twarzy widać smutek. Nic dziwnego: kiedyś słynął z urządzania megadomówek i ognisk, a teraz, po odejściu matki, musi się kisić w jakieś klitce.

Mimo to stara się podtrzymać rozmowę, gdy siedzimy tak przy ognisku, czekając na powrót naszych superszpiegów.

– Jak się trzyma twój tata? – wchodzę mu niezbyt kulturalnie w słowo, a raczej monolog, o projekcie na fakultet z literatury angielskiej.

– A – rzuca, nerwowo wycierając bosą stopę o trawę. – Całkiem dobrze. Lepiej, niż myślałem, szczerze mówiąc. Pewnie, że nadal tęsknię, ale zaczynam się zadomawiać. Tata zrobił mi te takie wiszące półki na puchary i dyplomy, no i wszędzie poustawialiśmy rodzinne zdjęcia w ramkach.

Wzdycha, wpatrując się w moją nędzną namiastkę ogniska.

– Jasne, że to nie to samo, ale zawsze coś.

– Dorzucić do ognia? – pytam, ale w tej samej chwili dzwoni mu telefon. To Reese, więc odbiera.

Sądząc po rzucanej pod nosem serii „yhm”, „aha” i „wow”, nie ma najmniejszej szansy wejść mu w słowo. Pewnie są już w drodze – tylko czemu po prostu nie wysłali esemesa?

Po paru minutach męczarni wreszcie się rozłącza.

– Nie warto – odpowiada ze śmiechem. – Bo zdaje się, że idziemy na potańcówkę.

• • •

Wślizgujemy się przez tylne drzwi sali gimnastycznej, które przytrzymuje nam Sal, a spięty Reese stoi na czatach. Dopiero w środku oddychamy z ulgą.

– Sorki, że tak długo – mówi Heath. – Gabriel musiał sobie uprasować spodnie.

Reese się śmieje.

– Nikt, słownie: nikt, nie zauważy, ale doceniam wysiłki.

W drodze na parkiet przeczesuję wzrokiem tłum w poszukiwaniu znajomych twarzy. Rzecz jasna w tej małej szkole każda twarz jest znajoma. Macham Cassie z młodszej klasy, z którą założyłem najnowszą grupę pro-LGBTQ+. Prosi o wpisanie do karneciku, więc kiwam lekko głową i znika w kolejce do przekąsek.

Heath i Reese kołyszą się przytuleni na parkiecie, uśmiechając się do siebie promiennie. Odkąd się spiknęli, minęło już parę miesięcy, ale na widok ich czułości nadal robi mi się ciepło na sercu.

– Zatańczymy? – pyta Sal. – Zwykły taniec – dodaje, gdy odwracam się do niego z niepewną miną. – Nie taki… jak ich.

Śmieję się i zostajemy na parkiecie. DJ puszcza hit za hitem i dochodzę do wniosku, że w pierwszej klasie źle go oceniliśmy. W końcu przychodzi „ta” chwila i rozbrzmiewają pierwsze takty wolniejszego kawałka.

„Cholera”, rzucam w duchu. Patrzę na Sala i czuję echo znajomego przyciągania. Tego, które całymi latami trzymało mnie w swoich kleszczach i które nieomal przekreśliło mój związek z Mattem, zanim się na dobre nie zaczął.

Ale uśmiech Sala mnie uspokaja. Bierze mnie za rękę i obejmuje w pasie, swobodnie i bez spiny.

– Jeśli głupio się z tym czujesz, to możemy sobie odpuścić – mówi.

Kręcę głową.

– Nie, po prostu musimy trochę popracować nad tą całą „tylko przyjaźnią”.

– Bez obaw, więcej się do ciebie nie przystawię, słowo. Wiem, że wolałbyś być tu z Mattem.

– Może przyjedzie na bal maturalny – mówię z nadzieją. – Na pewno chętnie by się z wami zobaczył.

– Nawet ze mną?

Uśmiecham się pod nosem.

– Tak. Wie, że miałeś ciężki okres.

Tempo znów się podkręca i następuje ten trudny moment, w którym musisz zdecydować, czy tańczyć wolno-szybko, czy szybko-wolno. Sal puszcza moją dłoń i zabiera rękę, ale nadal kołyszemy się blisko siebie.

– Jest kochany! – mówi. – Aż za bardzo. Kurde, jak ci się udało poderwać takiego chłopaka?

– „Kurde” – papuguję jego totalną niezdolność do przeklinania, którą zaszczepiła mu mama. – Pojęcia nie mam. Po prostu poszedłem za twoją radą: starałem się być sobą i wyszedłem do ludzi.

– Na studiach to dopiero będziesz miał branie.

– A ty będziesz miał branie w… tam, gdzie będziesz.

W tym miejscu Heath postanawia wciąć się nam w rozmowę.

– Uwielbiam ten kawałek! Reese ma go na którejś z imprezowych składanek.

Traktujemy to jako prośbę o poszerzenie kółeczka, do którego dołącza jeszcze Heath.

– Kocham was, chłopaki! – wyznaje.

– Pił? – pyta konspiracyjnie Sal.

– Przywiózł mnie tu, więc mam nadzieję, że jednak nie – odpowiadam.

– Przestańcie, przecież umiem się bawić bez alko. – Macha dłonią w stronę stołu z przekąskami. – Próbowaliście ponczu i precli? Niebo w gębie.

– Chyba robi sobie jaja – stwierdza Reese. – Ale pewności nie mam.

Heath przewraca oczami.

– Mówię tylko, że otoczka nikogo nie obchodzi. Wszyscy i tak przyszli tu dla wspólnej zabawy. Możemy zahaczyć później o Waffle House?

– Na pewno nic nie pił? – dopytuje Sal.

Wzdycham ciężko.

– Zamknijcie się już i tańczcie.

• Golden Boys •

GABRIEL + HEATH + REESE + SAL

ROZDZIAŁ PIĄTYSAL

Reese miał rację: Paryż to naprawdę magiczne miejsce. Oszałamiająca architektura, megajedzenie, a nasza grupa hałaśliwych amerykańskich nastolatków na wakacyjnej wymianie i jej licealna znajomość języka radzą sobie zaskakująco dobrze.

Ferie zimowe wzięły nas z zaskoczenia. Ostatnie miesiące po balu absolwentów upłynęły pod znakiem spotkań, pracy domowej i podań na studia… To znaczy innym upłynęły. Osobiście złożyłem papiery do jednej z uczelni wybranych mi przez mamę w charakterze planu awaryjnego. Ja mam inny plan: udawać, że pracuję nad podaniami do wyższej ligi, i mydlić jej oczy, jak długo się da.

Ale w Paryżu tej presji po prostu nie ma – została tysiące kilometrów stąd.

Jest prawie środek zimy i zero mrozów. Idealnie. (Zmiana klimatu i te sprawy). Mam na sobie koszulę i cienki sweter, ale od początku wycieczki jeszcze ani razu nie musiałem wyciągać bosmanki. Słoneczne dni zaowocowały superfotkami, więc nie ma strachu, że wypadniemy z obiegu, i przy każdej okazji staramy się z Reese’em podtrzymywać życie na naszym czacie.

Niemniej w zderzeniu z rzeczywistością szkolnej wycieczki paryska magia odrobinę blednie. Jesteśmy pędzeni od muzeum do muzeum i od kawiarni do kawiarni jak – nie przymierzając – bydło, co w porównaniu z naszymi porywającymi wakacjami na własną rękę trąci dziecinadą. Nie wspominając, że lada chwila chyba dostanę klaustrofobii.

Mimo to gdzieniegdzie udaje mi się wyrwać odrobinę niezależności. Na przykład teraz, gdy popijając w hostelowym lobby poranną kawusię, szlifuję francuski w rozmowie z recepcjonistką.

– Dzień wolny, tak? – pyta. – Jakie plany?

– Tak – odpowiadam płynną francuszczyzną. – Chcemy odwiedzić szkołę mojego kolegi Reese’a, który był tu rok temu.

– Masz bardzo dobry akcent – rzuca po angielsku.

Uśmiecham się, żałując, że Reese tego nie słyszy. Od tygodnia – a w zasadzie od początku roku szkolnego – gada o tym mieście, jakby mieszkał tu od lat, i trochę zżera mnie zazdrość. Gdy ja tkwiłem w waszyngtońskim kieracie, on fruwał sobie po francuskiej stolicy, projektując sukienki i nawiązując przyjaźnie. Jedynym, co mi udało się nawiązać, to jaki taki kontakt z April i Joshem, dwójką innych stażystów, ale i on urwał się po powrocie. Miłych wspomnień z tej „przygody” ze świecą szukać, więc nic dziwnego, że nikomu nie zbiera się na wspominki.

Nasza baza to hostel dla młodzieży w dzielnicy Belleville. Jest czysty i nawet ładny, choć nie da się ukryć, że pokoje są jeszcze mniejsze od tych w akademikach, które swego czasu odwiedziliśmy z mamą. Jak na razie wycieczka też jest okej, jednak program mógłby być bardziej elastyczny. Lubię ścisłe grafiki, no ale bez przesady. Nie mamy absolutnie nic do powiedzenia.

To znaczy do dziś.

– Kiedy zdążyłeś się tak odstrzelić? – pyta mnie Reese, wtaczając się do lobby. Ma na sobie sweter z warkoczami w kolorze złamanej bieli, a pod nim wczorajszą koszulkę. – I jeszcze ta mucha!

Chciałabym odpowiedzieć, że od końca roku szkolnego źle sypiam i bez względu na strefę czasową czasami budzę się o świcie, zlany potem, że schrzaniłem senatorowi kolejny wielki event.

Ale gdybym mu o tym powiedział, musiałbym przyznać, że trochę brakuje mi tamtej adrenaliny. Poczucia, że robię coś naprawdę ważnego w porównaniu z takim, nie wiem, rozwiązywaniem zadań z rachunku różniczkowego. Przy Waszyngtonie nawet wycieczka do Paryża wypada blado.

– Na spotkanie z przygodą – odpowiadam zamiast tego – bez muchy ani rusz.

– Przeżyłem mnóstwo przygód i zawsze jakoś się bez niej obywało. À propos, zbierajmy się. Mamy tylko parę godzin, a muszę ci pokazać wszystkie swoje ulubione miejscówki. – Klepie żurnal, który trzyma w dłoni. – I nie mogę się doczekać, żeby pochwalić się profesor Watts nowymi projektami. Mam nadzieję, że znajdzie dla mnie chwilę między zajęciami. Ale jej zrobię niespodziankę!

Wstaję, składam francuską gazetę, którą głównie udawałem, że czytam, i idę za nim do wyjścia. Na zewnątrz panuje chłód i świeci oślepiające słońce. Zakładamy czarne okulary i ruszamy do metra.

Przez miejski labirynt prowadzi nas zbawienna nawigacja w telefonach. W plątaninie skośnych uliczek bardzo łatwo się zgubić, ale w tym kluczeniu jest coś fascynującego. Każda uliczka ma swój urok – mrugające bożonarodzeniowe lampki, zlepek vintage’owych sklepików, brukowany chodnik – i im dalej od schroniska, tym większy zew wolności.

– Zaczynam rozumieć, dlaczego tak kochasz to miasto – mówię, gdy jesteśmy już w pociągu. Reese patrzy na mnie z lekkim uśmiechem.

– Uwielbiam je. Ale w tej chwili strasznie tęsknię za domem – wzdycha. – Z jakiegoś powodu tym razem jest trudniej.

– Ciekawe jakiego – odpowiadam śpiewnie, zerkając na niego kątem oka. – Tęsknisz za Gracemont? Za rodzicami? A może… za pewnym ktosiem?

– No – wzdycha. – Tęsknię za Heathem. Żałosne, wiem.

– Ile esemesów i połączeń, w tym na FaceTime, wymieniliście dziś rano?

– Wysłałem mu na razie cztery esemesy, ale dziś ma urodziny, więc zapewniam, że FaceTime i spółka jeszcze pójdą w ruch. – Przewraca oczami. – À propos… Z tego, co pamiętam, latem to ty zapadłeś się pod ziemię. Ani widu, ani słychu na czacie grupowym. Jakbyś był na innej planecie.

Zamyślam się.

– Bo czułem się jak na innej planecie. Pokręconej planecie polityków.

– A chcesz na nią jeszcze wrócić? – pyta i moje ciało zamiera.

Czy chcę wrócić do Waszyngtonu? Nie. Ale czy ciągnie mnie do prawdziwego świata? Świata polityki? Odpowiedź brzmi: jasne, że tak.

Od powrotu do Gracemont chodziłem jak w transie. Dbałem o stopnie, pilnowałem terminów składania prac, przewodniczyłem samorządowi. Jedynym, co sprawiało mi jako taką radość, była organizacja balu maturalnego do spółki z Reese’em, ale już nie mieścimy się w budżecie. Całymi latami na to oszczędzaliśmy, a i tak brakuje środków.

– Wiesz, czego chcę? Cofnąć czas i dostać drugą szansę w Waszyngtonie. Albo żeby w domu móc robić coś równie ważnego – jęczę. – Zazdroszczę ci, Reese. Paryż był dla ciebie łaskawy, odkryłeś, co chcesz robić w życiu, a w domu czekało na ciebie wszystko, o czym marzyłeś.

– Masz na myśli Heatha? – pyta i kiwam głową. – Nie przypuszczałem, że jesteś takim romantykiem. Wiesz, to lato cię zmieniło.

– Na lepsze?

Wzrusza ramionami.

– To się dopiero okaże.

Wstajemy i wysiadając z pociągu, zastanawiam się nad wszystkimi zmianami, jakie we mnie zaszły. Zwykle planuję przyszłość jak szachista, ale teraz nie mogę przestać myśleć o tamtych wakacjach i przeszłość ciągnie się za mną jak kula u nogi.

Reese prowadzi mnie na swoje stare śmieci: do kafejki, gdzie zawsze wpadał na espresso, sklepu z jego pierwszym autorskim manekinem, i wreszcie Riley Design – szkoły, w której się uczył.

Ale gdy tam docieramy, coś jest bardzo nie tak.

– To… na pewno tu – mówi trzęsącym się głosem Reese.

– Może przenieśli się do innego budynku albo coś – podsuwam.

Wchodzę pod daszek, by przejrzeć spis lokatorów, ale tabliczka zieje pustkami, a parter, pierwsze i drugie piętro są „do wynajęcia”. Wracam do Reese’a, który gapi się w telefon.

– Nie do wiary, że o tym nie wiedziałem – mówi, pokazując mi listę zagranicznych oddziałów Riley Design. – Na stronie piszą, że paryska filia została zamknięta.

Zapada niezręczna cisza. Reese wciąż ściska drżącymi palcami telefon, więc obejmuję go ramieniem.

– W porządku? – pytam.

– Tu było wszystko, co kiedykolwiek stworzyłem. W korytarzu na drugim piętrze wisiały moje projekty. W sali 304 nauczyłem się szyć. Profesorka Watts w swoim gabinecie zrobiła ze mnie lepszego projektanta. W tym budynku zamyka się całe moje lato i nic po nim nie zostało.

– Tak mi przykro, Reese. – Przyciągam go do siebie z westchnieniem. – Wiem, jak się czujesz.

ROZDZIAŁ SZÓSTYGABRIEL

Nie potrafię ocenić, czy nogi trzęsą mi się przez pogodę, przez nerwy. Co za ziąb. Temperatura nie przekracza pięciu stopni, a wichry nad Lake Erie to naprawdę nie przelewki. Siedzę na ławce, wpatrując się w jego wody, ale raz po raz się odwracam, wyglądając Matta.

Mieszka z rodziną w środkowej Pensylwanii, ale ferie spędza u kuzynostwa z Indiany. Jego rodzice zgodzili się zrobić tu przystanek i zaproponował szybkie spotkanko, co oznacza, że nasz związek na odległość wchodzi na zupełnie nowy etap… który potrwa co najmniej parę godzin.

Od czterech długich miesięcy nie trzymałem go za rękę, nie całowałem tych miękkich, delikatnych ust. Jeszcze minuta bez niego i przysięgam, że doszczętnie zwariuję. Jakby tego było mało, przede mną trzy i pół miesiąca czekania na odzew z Ohio State, a mój psychiatra już ma dość.

Ale wiedząc, że lada chwila Matt tu będzie? Dla tego typu niecierpliwości nie ma logicznego usprawiedliwienia.

– Hej! – słyszę za plecami i czuję momentalną ulgę. – Czy to nie mój gorący chłopak na strasznie dużą odległość?

Odwracam się i zrywam z ławki. Na widok jego szerokiego uśmiechu mam ochotę rzucić mu się w ramiona. Ale nie jestem w stanie się ruszyć. To nic, bo biegnie do mnie z rozwianą rudoblond czupryną. Sekundę później jego usta są już na moich i rozpływam się w jego objęciach.

– Dzięki Bogu to naprawdę ty – mówi ze śmiechem. – Ale byłby przypał, gdyby się okazało, że pokrzykuję do nieznajomego.

Opierając czoło o jego, przeczesuję umysł w poszukiwaniu błyskotliwej riposty, ale w końcu daję za wygraną i wyrzucam z siebie jedyne, co naprawdę chcę mu powiedzieć:

– Tak się stęskniłem…

– Ja też – mówi, odnajdując ustami moje. – Nie zrozum mnie źle, uwielbiam nasze pogaduchy na FaceTimie, ale w sieci nie mogę przeczesać ci włosów tak jak teraz, nie mogę cię przytulić.

Ściska mnie mocniej i całuję go lekko w szyję.

– Brakowało mi twoich przytulasów. Są po prostu wyjątkowe i po Bostonie miałem straszny niedosyt. Jak podróż na drugi koniec kraju?

– Indiana raczej nie leży na drugim końcu kraju – odpowiada ze śmiechem. – Nie do wiary, że przyjechałeś aż do Sandusky, żeby spędzić ze mną dzień. Bardzo się cieszę, ale musisz być zmęczony.

– Nie, fajna wycieczka – mówię, czując, jak usta wyginają mi się w uśmiechu. – Rzadko mam okazję ruszyć w trasę i dawno tu nie byłem. Nie do wiary, że rodzice puścili mnie samego, ale na szczęście wiedziałem, w którą strunę uderzyć. Po studiach też przez parę lat byli w związku na odległość.

Śmieje się.

– Cóż, cokolwiek zrobiłeś, poskutkowało. Gdyż jestem oto ze swoim chłopakiem w malowniczym Sandusky w stanie Ohio i wyciśniemy ten dzień jak cytrynkę.

Linia brzegowa Lake Erie zapiera dech w piersiach i od razu przypomina mi się, jak z chłopakami wyciągaliśmy rodziców do Cedar Point, pobliskiego parku rozrywki. Te parogodzinne miniwakacje zawsze były prawdziwą gratką.

– Widać stąd wesołe miasteczko – mówię, wskazując rollercoastery w oddali. – Ten to dopiero szaleństwo. Podnoszą cię z wiszącymi w powietrzu nogami i zjeżdżasz z impetem do wody. A tamten nazywa się Millennium Force; osiąga taką prędkość, że raz, gdy padało, krople zacinającego deszczu zostawiły nam czerwone kropki na skórze.

– Wow, brzmi super – wzdycha. – I w tym miejscu wypadałoby się przyznać, że panicznie boję się rollercoasterów. Na samą myśl przewraca mi się w żołądku.

Cofam się, kompletnie zaskoczony.

– Serio? A wyglądasz na kogoś, kto niczego się nie boi.

Ruszamy i po chwili obejmuje mnie w pasie, przyciągając do siebie. W tej pozycji trochę ciężko się idzie, a jeszcze ciężej złapać wspólny rytm. Wpatruje się w przestrzeń ze smutną minką i zastanawiam się, czy czymś go uraziłem.

– Boję się wielu rzeczy – mówi. – W sensie, nie duchów i takich tam.

– Hej, duchy potrafią napędzić niezłego stracha, nie mi oceniać – przerywam. – Czego jeszcze się boisz?

– Ostatnio? Szczerze, to tego spotkania. Cały tydzień umierałem ze strachu, że się rozczaruję. Że tamte uczucia nie wrócą i będzie niezręcznie. Ale totalnie niepotrzebnie się martwiłem.

– Związki na odległość nie są łatwe – mówię. – Ale moim skromnym zdaniem my wymiatamy.

– Lepiej bym tego nie ujął. – Jego ręka ześlizguje się z mojej talii i ją łapię. – Wiesz, gdy cię zobaczyłem, zrozumiałem, że warto było cierpieć. Twój widok, dotyk… warte są wszystkiego.

W parku nie ma żywej duszy, więc kradnę mu pocałunek. Przytulamy się i kołyszemy. Nie mam pojęcia, jakie myśli przewijają mu się przez głowę, ale w mojej panuje istny chaos. Puls przyspiesza mi na myśl, że mamy tylko parę krótkich godzin, oddech staje się płytki i wraca ucisk w piersi.

Patrzymy sobie w oczy i uśmiecha się do mnie z taką czułością, że robi mi się ciepło w środku.

– Wszystko w porządku? – pyta.

– Teraz tak. – Odwzajemniam uśmiech. – Przed wyjazdem tata powiedział mi, że kiedy byli z mamą w związku na odległość, każde spotkanie było jak święto. Nie zawsze musi chodzić o fizyczność, ale samo przebywanie ze sobą jest wyjątkowe i daje takie poczucie bezpieczeństwa, że trudno to nawet wyrazić słowami.

– Chyba już rozumiem – mówi Matt, przyciągając mnie na kolejnego całusa. – À propos planu na dziś: w mieście jest taki uroczy sklepik z ozdobami bożonarodzeniowymi, może wstąpimy? I co powiesz na lunch z moją rodzinką?

Oblatuje mnie lekki strach, bo to jednak duży krok. Okej, poznałem jego rodziców i młodszą siostrę na FaceTimie, ale spotkanie na żywo w środku randki? Robi się poważnie.

Całuję go jeszcze raz, tak na szczęście.

– Świetny pomysł. Miałem cichą nadzieję, że wreszcie poznam ich w realu.

• • •

Trzymając się za ręce, buszujemy w ciasnych sklepowych alejkach. Półki uginają się od ozdób, w powietrzu unosi się zapach sosny i choć jest dopiero środek grudnia, ogarnia mnie świąteczny nastrój.

Nie zamierzam niczego kupować, ale oglądam jak urzeczony kiczowate bożonarodzeniowe tabliczki, turboreligijne figurki, śnieżne kule i cały ten kram.

Skręcamy za róg i wielki mechaniczny mikołaj zaczyna tańczyć do świątecznej melodyjki. Odskakujemy, przestraszeni.

– O w mordę – wyrywa się Mattowi. – Sorki, ale mechaniczne zabawki naprawdę mnie przerażają, no i kto kupuje tańczącego mikołaja naturalnej wielkości?!

– Nie spodziewałem się czegoś tak demonicznego w sklepie z ozdobami bożonarodzeniowymi. – Śmieję się, obejmując go w pasie. – Ale nie lękaj się, obronię cię przed każdą tańczącą potworą.

Udaje, że mdleje.

– Mój rycerz w lśniącej zbroi.

Zwiedzamy dalej, aż w końcu zatrzymuję się przy wieszaku z błyszczącymi ozdóbkami i sięgam po tę w kształcie okularów przeciwsłonecznych. Wakacyjny gadżet niezbyt pasuje do tutejszej zimowej scenografii, ale coś mnie do niego przyciąga.

– Wow, zupełnie jak neonówki, które nosiłeś w Bostonie – mówi Matt. – Na sam ich widok przypominają mi się tamte gorące letnie dni, kiedy musieliśmy zbierać datki na ulicy.

– Mam je od lat – odpowiadam. Mnie przypomina się nie tylko Boston, ale i pikniki naszej czwórki na boisku do baseballa, imprezy na basenie u ciotki Sala, zawody cornhole’a u Heatha czy doroczne obchody dnia niepodległości u Reese’a. Przez bitą dekadę wakacje spędzaliśmy we własnym gronie, ale miło jest mieć nowe wspomnienia z Mattem, do których zawsze można wrócić.

– Mogę ci je kupić? – pyta. – Może będą ci mnie przypominać w chwilach zwątpienia podczas bożonarodzeniowych najazdów rodzinki. Albo chociaż mechanicznego tańczącego mikołaja.

– Nie trzeba. – Chichoczę, ale on już maszeruje z nimi do kasy.

I choć zostawia mnie tylko na moment, czuję ukłucie w sercu.

ROZDZIAŁ SIÓDMYREESE

Jak to możliwe, że cała szkoła zniknęła?

No dobra, budynek nadal stoi i gdybym teraz wszedł przez te zaryglowane drzwi i wjechał windą na drugie piętro, dotarłbym w końcu do gabinetu profesorki Watts czy pracowni projektowania w głębi korytarza. Wszystkie sale nadal tu są – tyle że puste.

– Drzwi są otwarte – zauważa Sal. – I jest ochroniarz. Może go podpytamy, coś się stało?

Waham się, bo jedyne, na co mam teraz ochotę, to zadzwonić do Heatha i zamknąć się w sobie. A w tej chwili nie mogę do niego nawet napisać. Ale…

– Nie trzeba. – Biorę się w garść. – To nic wielkiego.

„To jest coś wielkiego”, dodaję w duchu.

– To jest coś wielkiego – powtarza Sal, jakby czytał mi w myślach. – Tak się cieszyłeś na spotkanie ze swoimi nauczycielami. Zabrałeś nawet szkicownik ze świeżymi projektami. Mogli chociaż, nie wiem, dać znać swoim kursantom, że pakują manatki.

Mój telefon wibruje, więc rzucam nań okiem.

dzięks za życzenia urodzinowe, kotek!

czuję się starym mędrcem

ale dość o mnie! miłych odwiedzin na szkolnych śmieciach

Jęczę.

– Ale żenada. Zupełnie jakby tamte wakacje były jedną wielką ściemą.

– Tego bym nie powiedział. – Sal bierze mnie za rękę i odciąga. – Chodźmy do tej twojej ulubionej kafejki.

W drodze zastanawiam się, co powiedzieć Heathowi. Nie żeby go to obeszło. To znaczy obeszłoby i na pewno próbowałby mi poprawić humor na FaceTimie, ale nie chcę jego współczucia i troski. Zwłaszcza że już mam wyrzuty sumienia, że ominą mnie jego urodziny.

Znów mnie dopadają, więc gdy docieramy do kawiarni, wystukuję szybką wiadomość.