Golden Boys - Phil Stamper - ebook + książka

Golden Boys ebook

Stamper Phil

4,2

Opis

Autor bestsellerowej książki „The Gravity of Us” powraca z wakacyjną opowieścią o przyjaźni czterech wyjątkowych queerowych chłopaków  o wielkich sercach i jeszcze większych marzeniach.

Ciepła i wciągająca historia o dojrzewaniu, która skupia się na ważnych wątkach tożsamości, roli przyjaciół w życiu młodych osób oraz złożoności emocji, które towarzyszą stanowi zakochania – zwłaszcza gdy obiektem uczuć jest twój najlepszy przyjaciel!

Gabriel, Reese, Sal i Heath, mieszkańcy niewielkiego miasteczka, przyjaźnią się od lat. Wiele ich łączy - wszyscy są queer, wszyscy świetnie się uczą i wszyscy marzą o wielkich rzeczach. W wakacje przed ostatnią klasą liceum każdy z nich wyrusza w inną stronę świata, by przeżyć swoją wielką przygodę. Reese będzie uczył się projektowania graficznego w Paryżu. Gabriel udaje się do Bostonu, by zostać wolontariuszem w organizacji non-profit. Celem Sala jest Kapitol, gdzie czeka go posada stażysty jednego z członków kongresu. Heath zaś... Cóż, Heath wybiera się na Florydę, by pomóc ciotce w jej salonie z automatami do gry. 

Jak pełne wyzwań lato i czas spędzony osobno wpłyną  na młodych mężczyzn oraz łączącą ich przyjaźń?

Nie byłam w stanie zdecydować, którego chłopca kocham bardziej, każda z ich historii powodowała ból serca w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zabawna, błyskotliwa, złożona i afirmująca życie – książka Golden Boys jest wszystkim, czym powinna być literatura Young Adult.
Jenna Evans Welch, autorka bestsellerowej powieści Love & Gelato

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (23 oceny)
9
9
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Siljen

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wciągająca opowieść o przyjaźni, miłości i odkrywaniu siebie. Bardzo warto przeczytać.
00
atramentowe
(edytowany)

Całkiem niezła

Urocza do granic wytrzymałości opowieść o przyjaźni i wkraczaniu w dorosłość. Absolutnie słodka historia, w której wszystkie ewentualne dramaty i tragedie wieku dorastania zwieńczone są szczęśliwym zakończeniem, wybaczeniem i absolutnie nie realnym przyznaniem się winnych do winy. Jeżeli masz dość podłości życia i potrzebujesz czegoś miłego, dobrego i ślicznego to ta książka jest dla Ciebie. Uwaga grozi rzyganiem teczą.
00
alicjafavksiazkara

Nie oderwiesz się od lektury

kocham
00
Wiewiue

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna Książa, szybko się czyta a postacie mają ciekawe i oryginalne charaktery. Podobało mi się również podejście do pisania części książki z różnych perspektyw przez co lepiej można było zrozumiem intencje bohaterów 😊
00
EnvieRaspberry

Dobrze spędzony czas

Ciepła powieść o przyjaźni, poszukiwaniu i emocjach. Choć z początku gubiłam się w bohaterach tak pod koniec kibicowałam im z całego serca.
00

Popularność




Tytuł oryginału: GOLDEN BOYS

First published in the United States of America in February 2022 by Bloomsbury YA

Text copyright © 2022 by Phil Stamper

Illustrations by Brett Wright

Cover Illustration by Patrick Leger

Book design by John Candell

REDAKCJA: Ida Świerkocka

KOREKTA: Magdalena Wołoszyn-Cępa, Magdalena Magiera

SKŁAD I ŁAMANIE: Arkadiusz Zawadzki/Aureusart

OPRACOWANIE GRAFICZNE POLSKIEJ OKŁADKI: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright for the Polish edition © 2023 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 9788382662603

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2023

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

ROZDZIAŁ 1

GABRIEL

Bycie dużą łyżeczką to nie bułka z masłem. Nie zrozumcie mnie źle, to miłe, gdy Sal się we mnie wtula. Bijące od jego ciała ciepło działa uspokajająco. Czuję, jak dudniące mi w piersi serce zwalnia.

– A jednak mam pewne problemy z oddychaniem. Po pierwsze zmierzwione blond włosy ciągle włażą mi do ust. Po drugie, niemal widzę, jak mój ciepły oddech owija się wokół szyi Sala. Czy to aby na pewno okej? Nie jedzie mi przypadkiem z ust? Jakim cudem Sal nie martwi się tym wszystkim, kiedy zamieniamy się rolami?

Psychicznie czuję się lekko i cudownie. Fizycznie spływam potem. Już dawno skopaliśmy całe okrycie, jednak nawet pracująca ciężko klimatyzacja, którą tak kocha mama Sala, nie może mierzyć się z falą upałów. Moje lewe ramię jest całkowicie zdrętwiałe. Nie mam pojęcia, co zrobić z prawym. W tej chwili niezdarnie obejmuję nim partnera, a ono unosi się i opada wraz z jego oddechem. Ilekroć się poruszam, czuję, jak moja skóra odkleja się od wilgotnej skóry Sala. W normalnej sytuacji stwierdziłbym, że mam dość, i obróciłbym się na drugi bok, ale to ostatni raz…

Nie mogę myśleć o Salu. Więc o nim myślę.

Wydaje mi się, że jest mu wygodnie – że czuje się bezpiecznie w moich ramionach, we własnym łóżku, we własnym domu. Jego pewność siebie sprawia, że zdaje się zawłaszczać wszystko w swoim otoczeniu. Czasami mam wrażenie, że i ja zaliczam się do tego otoczenia, choć przecież nie jesteśmy oficjalnie parą.

Coś w sposobie, w jaki przyciska lekko swoje biodra do moich i odchyla głowę, przypomina mi, że nawet będąc małą łyżeczką, to on kontroluje sytuację.

Muskam wargami jego szyję, a potem żartobliwie go podgryzam. Sal parska śmiechem i odsuwa głowę.

Lubię czasem mu przypomnieć, że nie jestem jedną z tych rzeczy, które posiada na własność.

– Co jest? – pyta, obracając się, by na mnie spojrzeć. Stykamy się czołami. Uśmiech wypływa mi na wargi, a mój oddech staje się głębszy. – Co jesteś taki sztywny?

Unoszę drwiąco brew.

– Rany, nie o to mi chodziło! – parska Sal. – Ale pytam poważnie. Wydajesz się spięty. Martwisz się? – dopytuje. – Tegorocznym latem?

– Martwię się wieloma rzeczami – wyznaję. Nie trzeba być jasnowidzem, by odgadnąć, co znajduje się na czele mojej listy. – Ale żebyśmy mieli jasność, naprawdę cieszę się z tego wolontariatu. Będzie świetnie wyglądał w moim podaniu na studia. No i pomogę ocalić kilka drzew, a to naprawdę coś.

Sal przyciąga mnie bliżej, żeby mnie pocałować.

– Ale martwisz się też, że będziesz za mną straszliwie tęsknił? – pyta.

– Pewnie – parskam. Choć naprawdę lubię układ, w którym od lat funkcjonujemy, to nie kocham Sala w ten sposób. – Wydaje mi się, że krótka rozłąka mogłaby nam wyjść na zdrowie. Wiesz, będę miał szansę znaleźć sobie chłopaka, który nie uważa nawijania o polityce za grę wstępną.

– Och, rozumiem. Potrzebujesz czegoś więcej. – Podpełza bliżej. Na plecach mam ciarki. – Chcesz, żebym użył mojej tajnej broni?

– Na litość boską, nie rób tego! – wykrzykuję i go odpycham. Staram się nie śmiać. Jednak Sal jest jeszcze bliżej. Jego głos opada do szeptu, a ciepły oddech omiatający moje ucho sprawia, że wstrząsa mną dreszcz. Mimo upału podciągam koc.

– Où se trouve la station de métro la plus proche?1

Serce trzepocze mi w piersi. Wkurza mnie, że jestem taki prosty w obsłudze. Bo wiecie, Sal powtarza jakieś utarte zwroty, które zapamiętał z lekcji francuskiego, jednak sposób, w jaki to robi… Jest taki bezczelny, taki pewny siebie, że niemal mogę sobie wyobrazić, jak na serio się w nim zakochuję.

– Boże, dlaczego nie poszedłem na francuski? – wzdycham. – Co ty właściwie gadasz?

– No wiesz, takie tam, romantyczne kawałki. – Odkasłuje. – Je voudrais acheter un billet2.

Wbrew samemu sobie dostaję gęsiej skórki.

– O tak, bardzo romantyczne – zauważam sucho.

– Pani Brasher zawsze powtarzała, że mam najlepszy akcent w całej klasie. Reese się o to wkurzał, ale może podłapie trochę akcentu podczas tego swojego wyjazdu. Kilkoro z nas będzie miało możliwość, żeby wyjechać w przyszłym roku na zajęcia do Paryża, trzeba więc ćwiczyć. Byłoby ekstra, nie?

– Wow. Wiocha Gracemont z Ohio przejmująca Paryż! – Milknę na chwilę. – Chyba zaczynam współczuć Francuzom.

Sal parska śmiechem, a ja do niego dołączam. Kiedy milkniemy, zapada niezręczna cisza. Odwracam się odruchowo i rozglądam po pokoju. Panuje w nim idealny porządek, jakby Sal nie miał żadnych zbędnych przedmiotów. A jednak poprzez ten ład przebija jego osobowość. W kącie znajdują się lampa pierścieniowa, a także przybory do makijażu. Mnóstwo wielobarwnych much, niektóre wciąż z metkami, zwisa ze specjalnego wieszaka. Przy wielkim biurku z laptopem stoi obrotowe krzesło. Na półce dostrzegam medale i puchary za szkolne osiągnięcia. Zauważam też, że Sal przypina swoje dobrze ocenione sprawdziany do korkowej tablicy, jakby był własnym dumnym rodzicem.

– Strasznie się cieszę na ten wyjazd do Waszyngtonu – mówi. – Ale chyba tak samo cieszę się z tego, że jedziesz do Bostonu. I cieszę się, że Reese będzie się uczył projektowania graficznego w Paryżu. Kurka, cieszę się nawet z tego, że Heath wybiera się do Daytona Beach.

– Kurka?

– Przykładny młody dżentelmen nigdy nie przeklina?

Obaj przewracamy oczami. Sal cytuje swoją mamę, która już wcześniej bywała trudna do zniesienia, a po tym, jak jej syn dostał się na letni staż u senatora Wrighta, zaczęła przechodzić samą siebie.

Sal wyciąga ramiona, by przyciągnąć mnie do siebie. Zalewa mnie fala spokoju. Prawie nigdy nie chce być dużą łyżką, więc rozkoszuję się tą chwilą.

– Naprawdę się cieszę z tego, co będziemy robić. Od lat byliśmy nierozłączni, ale… ale sam wiesz, jak ograniczone mamy tutaj możliwości. Mama zawsze zachęcała mnie, żebym poszerzał horyzonty. Znajdowała czas, by zabrać mnie stąd, żeby pokazać mi, jak wygląda życie poza Gracemont. Sama otworzyła przede mną kolejne drzwi. Pomogła mi zdobyć ten staż. Wiem, że mam szansę, by przejąć od niej pałeczkę i zmienić moje życie.

Cisza, która zapada po tych słowach, zdaje się mieć ciemniejszy odcień.

– Musimy się stąd wyrwać – kończy Sal.

– Łatwo ci mówić – odpowiadam mu. – Dobrze się czujesz w dużych miastach, wszędzie pasujesz. I niczego się nie boisz. – Nie wspominam, że Sal ma również dość kasy, by robić, co zechce, a moi rodzice musieli sięgnąć do oszczędności, żebym mógł jechać do Bostonu. – Mnie ciężko nawet myśleć o czymś takim. Chciałbym mieć twoją pewność siebie, wiesz?

– Ale przecież ci się udało, Gabe! Zaplanowanie tego wszystkiego, zgłoszenie się do wolontariatu i powiedzenie o tym rodzicom wymagało zarówno odwagi, jak i perswazji! Masz prawdziwą pasję, nawet jeśli tą pasją są drzewa! To jest coś. Nie pozwól, żeby twój niepokój przyćmił wszystko, co do tej pory zrobiłeś.

Wzdycham głęboko, a Sal mnie przytula.

– Myślę, o tych wszystkich ludziach, którym będę musiał zaimponować, o tłumach, z którymi będę musiał sobie poradzić. Coś czuję, że znienawidzę Boston. Serio, w co ja się, kurka, wpakowałem?

Sal wybucha śmiechem, a potem próbuje mnie przekonać, że świetnie sobie poradzę. To, w jaki sposób mnie tuli, wydaje się zupełnie naturalne. Jego lepkie od potu ciało klei się do mojego. Sal nie musi niczego robić, żebym czuł emanującą od niego energię. To uzależniające. Jego pewność siebie, jego pasja.

Zawsze dąży do czegoś więcej. Do lepszych ocen, kolejnych wyróżnień… A jednak wydaje się lubić mnie takiego, jaki jestem, tak samo jak ja lubię jego. Na przekór sobie myślę jednak, że obaj zasługujemy na coś więcej niż „lubienie”. Może więc spędzone osobno lato rzeczywiście wyjdzie nam na dobre?

Sal trzyma mnie w ramionach, a ja wdycham jego obecność. Ignoruję tę część mnie, która nie chce pozwolić mu odejść.

ROZDZIAŁ 2

SAL

Nie wiem dlaczego, ale coś mnie uderza, gdy wychodzimy z Gabrielem na ganek. I nie mam akurat na myśli fali gorąca. Może to fala tęsknoty? Wyrzut sumienia? Lęk? Uśmiecham się i odpycham od siebie te myśli. To dziwne uczucie będzie mi tylko ciążyć, dlatego nie wolno mi go zbyt często analizować.

Jest o wiele później, niż zakładaliśmy. Reese chciał, żebyśmy wpadli na jego pożegnalną imprezę przed resztą gości i pomogli mu wszystko przygotować. Jeśli Gabe za chwilkę nie pójdzie, nie ma opcji, żebyśmy dali radę się przyszykować, zgarnąć rzeczy i zdążyć do Reese’a na czas. Coś jednak zdaje się powstrzymywać Gabriela przed odejściem.

– No tak… – mówi. – Znając rodzinę Reese’a, ta impreza potrwa całą noc. W środę masz sprawy rodzinne, w czwartek ja je mam…

– A piątkową noc spędzimy we czwórkę – dodaję. Wiem już, do czego zmierza.

– W sobotę wyjeżdżamy.

– W sobotę wyjeżdżamy – powtarzam.

Gabriel przestępuje z nogi na nogę, jakby zakłopotany. Pierś znów ściska mi się z tęsknoty.

– Co oznacza, że jeśli chodzi o nas, to by było na tyle, nie? – mówi Gabriel.

– Żadne na tyle! Nie z nami. – Krzywię się. – Ale tak… Przez jakiś czas nie spotkamy się sam na sam.

Powiedzieć, że nasza przyjaźń jest dość niekonwencjonalna, to jakby nic nie powiedzieć, jednak do tej pory zawsze udawało nam się radzić sobie z problemami. Nawet wtedy, gdy lęki Gabriela są tak silne, że bardzo utrudniają mu wyrażanie myśli. Dziś jednak jest jakoś inaczej. Wydaje się, jakby coś nagle się urywało. Gabriel nigdy dotąd aż tak nie zamykał się w sobie.

Wyciągam rękę, on jednak w ostatniej chwili się cofa.

– Ja… Nie wiem, dlaczego aż tyle o tym myślę – wyznaje. – Trzy miesiące to kawał czasu, nie? Cóż, wreszcie będziemy mieć okazję, by pochodzić na randki z jakimiś innymi ludźmi.

– A do ciebie właśnie dotarło, że mnie kochasz?

Nasze spojrzenia się spotykają. Gabriel pierwszy wybucha śmiechem.

Mam świadomość tego, że go kocham. Nie jest to jednak taki rodzaj miłości. Ale jest to miłość. Jesteśmy w pewien sposób związani, ale świat tak szybko mknie przed siebie… Mam mnóstwo zajęć, mama wiele ode mnie wymaga i wszystko to jest na serio trudne.

Wszystko poza tym. Całowanie Gabriela jest łatwe.

– Będzie mi tego brakować – przyznaję z łagodnym uśmiechem. – Ale jeśli nigdy już nie spędzimy razem kilku miłych chwil, dlatego że będziemy zbyt zajęci naszymi chłopakami z wielkiego miasta, to w sumie całkiem dobrze, nie?

Cisza, która zapada po moim pytaniu, jest pełna emocji. Zawsze wiedzieliśmy, że nasz pseudozwiązek ma jakąś datę przydatności do spożycia, nigdy jednak nie sądziłem, że ten dzień nadejdzie tak szybko.

– Jasne. – Głos Gabriela jest cichy i nie ujawnia żadnych uczuć. – Jeśli to koniec, to wiedz, że bardzo to lubiłem, Sal. Nawet jeśli w łóżku jesteś do niczego.

Krzywię się i udaję, że się odwracam, on jednak chwyta mnie za ramię.

– Żartuję – mówi. – Naprawdę będzie mi nas brakować.

Przy Gabie zawsze muszę być tym silnym. Tym pewnym siebie. I naprawdę lubię ten układ. Lubię czuć, że mam nad wszystkim kontrolę, lubię przewodzić… Tyle że w tej chwili wcale tej zwykłej pewności siebie nie czuję.

Gabriel odwraca się, by odejść, nieruchomieje jednak, gdy z ust wyrywa mi się westchnienie.

– Coś mówiłeś?

Przygryzam wargę.

– Nie, nic takiego.

Oczywiście, że to nie jest nic takiego. Stresuję się wyjazdem do Waszyngtonu, stresuję się naszą dziwną przyjaźnią, a nawet naszymi przyjaciółmi. A także trzechsetnym wykładem na temat strategii aplikowania do college’u, którym uraczyła mnie ostatniej nocy mama. Jestem absolutnie przerażony. Chcę wyznać to głośno, chcę, żeby Gabriel to usłyszał… Ale nie mogę tak kurczowo trzymać się tego, co było. Tego naszego związku, który nie jest związkiem, a który ciągnie się z przerwami od wielu lat. Muszę ruszyć naprzód i Gabriel również musi to zrobić, a to lato jest ku temu znakomitą okazją.

Gabriel wyczuwa chyba moje wahanie, bo wraca na ganek i zamyka mnie w uścisku. Potem odsuwamy się od siebie na tyle tylko, żebym mógł dotknąć wargami jego warg. Nasz układ ma milion niepisanych zasad, a wśród nich najważniejszą: nigdy nie migdalić się publicznie. A jednak Gabriel przygryza moją wargę i dociska swój język do mojego języka. Całujemy się i całujemy, jakby miało nie być jutra.

Wciąż jednak strasznie się boję.

• Golden Boys •

GABRIEL + HEATH + REESE + SAL

ROZDZIAŁ 3

REESE

– Nie mogę uwierzyć, że oni to robią… znowu.

Wysłałem cztery wiadomości z rzędu i wiem, że piąta byłaby przegięciem, ale mieli nam pomóc urządzić imprezę. Kiedy przerzucam się z grupowego czatu na aplikację Find My Friends, z ust wyrywa mi się westchnienie. Kółko z literą S oraz kółko z literą G praktycznie się na siebie nakładają i obydwa znajdują się przy domu Sala. Cóż, pasuje. Sal i Gabriel też zapewne się na siebie nakładają.

Ohyda.

– Nadal cię to irytuje, co? – pyta Heath z miejsca za kierownicą.

Mam ochotę się odciąć i powiedzieć, że o wiele bardziej irytuje mnie to, jak jeździ, oraz fakt, że jego wóz powinien jakieś dwie dekady temu trafić na szrot. To zazwyczaj zamyka mu usta. Jednak się powstrzymuję.

No bo to nie do końca prawda. Jeżdżenie z Heathem zawsze tak wygląda. To coś w stylu wypadu na kolejkę górską w parku rozrywki – mam podobne poczucie zagrożenia, siedząc w zamkniętym i bezpiecznym miejscu. Suniemy przed siebie, a ja próbuję zebrać się w sobie.

Jestem podminowany, ale mam dobry powód. Moja pożegnalna impreza zaczyna się o szóstej. Poprosiłem Gabriela i Sala, żeby byli wcześniej i pomogli ustawić stoły oraz krzesła, powiesić dekoracje, ogarnąć bemary i tak dalej.

Każda impreza tak wygląda. Moje mamy spędzają w kuchni calutki dzień i to do nas należy przygotowanie całej reszty. W teorii to żaden problem, we czterech szybko się z tym uwiniemy… Tyle że sytuacja robi się stresująca, kiedy dwóch z czterech się spóźnia.

A spóźniają się (jak zwykle zresztą), bo oczywiście nawet teraz się do siebie kleją.

– To nie pierwszy raz, jak zostajemy z tym we dwóch – mówi Heath i złośliwy uśmieszek wykrzywia mu twarz. – I zapewne nie ostatni.

Z gardła wyrywa mi się jęk.

– Cóż, jeśli spóźnią się więcej niż kwadrans, to będzie ich ostatnia impreza. Już ja tego dopilnuję.

– Pewnie, pewnie, kumplujemy się od przedszkola, ale właśnie dzisiaj im to wygarniesz. – Heath drwi i parska śmiechem; bywa irytujący w swojej szczerości.

Heath lubi się ze mną drażnić, ale ze wszystkich ludzi, którzy wywierają na mnie presję albo mnie krytykują, jak moje mamy, nauczyciele grafiki czy inni, tylko on robi to w taki sposób, że wiem, że żartuje.

– Zawsze coś odwalają. – Jego głos jest teraz poważniejszy. – No wiesz, nawet nie mogą dotrzeć na mój mecz przed piątą rundą, a podwórko Gabriela przylega do stadionu.

Prycha pod nosem, nie wydaje się jednak specjalnie urażony. Może jemu wieczny niedoczas kumpli nie przeszkadza tak bardzo jak mnie… Z drugiej jednak strony nader szybko znalazł adekwatny przykład z własnego życia.

– Każdy czasem nawala – kwituje.

– Ale nie ty – odpowiadam.

Mój mózg odruchowo szuka czegoś, co mogłoby zamienić moją ostatnią uwagę w żart: jakiegoś dowcipnego komentarza albo życiowej mądrości, ale bez skutku. Bo Heath nie nawala. Nigdy. Czasami wydaje mi się, że jest jedyną osobą, na jaką mogę liczyć.

– Ty też nie. – Uśmiecha się, a w moim brzuchu podrywają się motyle. – Ostatni rząd ławek. W jednej dłoni szkicownik, w drugiej hot dog. Na każdym meczu.

– Ze mną jest inaczej. Po prostu lubię baseball – mówię.

Heath chichocze.

– No to powiedz mi jeszcze raz, co to jest full count.

– Trzy błędy miotacza, dwa błędy pałkarza. Nie odpytuj mnie. Choć masz trochę racji. Przychodzę głównie dla żarcia.

Heath zerka na mnie, przerywam jednak kontakt wzrokowy. Obaj wiemy, że jest tylko jeden powód, dla którego chodzę na mecze. On. A może Heath wcale nie wie.

Podskakujemy na jakimś wyboju i niemal wyskakuję z fotela. Żołądek podjeżdża mi do gardła.

– Sorry – mówi Heath, nie wiem jednak, czy przeprasza za to, że się ze mną drażni, czy za to, że przez niego przywaliłem głową w podsufitkę.

– Nie ma sprawy – odpowiadam i na jedno, i na drugie.

Spoglądam za okno i znajduję swego rodzaju pocieszenie w widoku przesuwających się za szybą rozmazanych pól i wiejskich zabudowań. Niezmienność okolicy potrafi być piękna, w tej chwili jednak nie umiem tego piękna dostrzec. Moje serce potrzebuje czegoś, czego tutaj nie odnajdzie: towarzystwa artystów, miasta z wielką historią. Choć wylatuję dopiero za kilka dni, część mnie już teraz znajduje się w Paryżu. Ale większość mnie jest tutaj.

Heath zmienia temat rozmowy.

– Hej, chyba udało mi się wreszcie zapamiętać imiona twojej rodziny. Wszystkich piętnaściorga kuzynostwa, nawet tych, których imiona brzmią tak strasznie podobnie. Wiesz: Paola, Isabella, Gabriella i…

– Ej, serio? – Obracam się do niego zaskoczony. – Nawet mnie się chrzanią.

– Gabriella… – Heath podkreśla „G” – …to ta w goglach, znaczy okularach. Paola wygląda jak podrostek, chociaż jest w naszym wieku. Mam wymieniać dalej?

– Zachowaj swoje magiczne sztuczki na imprezę. – Śmieję się, a potem obaj pogrążamy się w przyjaznej ciszy. Popijam cappuccino, które kupiliśmy na stacji benzynowej, i przyglądam się twarzy Heatha. Słodycz napoju pasuje do jego pełnego samozadowolenia uśmieszku. – Nie mogę uwierzyć, że wykułeś na blachę imiona całej mojej rodziny. Widujesz tych ludzi raz czy dwa razy do roku.

Zatrzymujemy się przed znakiem stop, a Heath obraca się w moją stronę. Kiedy przeczesuje dłonią świeżo obcięte, falujące włosy, na moich policzkach pojawia się rumieniec. Tak wiele razy widziałem sygnały, których nie było, że trudno mi ocenić, co istnieje naprawdę, a co tylko staram się wyczytać między wierszami.

Ale to… To wydaje się prawdziwe. Jakby coś się działo. Albo dopiero miało się wydarzyć.

– Uwielbiam twoją rodzinę – mówi łagodnie Heath i opuszcza wzrok. – U mnie nie ma wielkich imprez, nie mam również setki kuzynów… Doceniam fakt, że nie traktujesz tego, co masz, jako czegoś oczywistego. Od razu widać, jak bardzo ich wszystkich kochasz. Nawet tego tam… Jak mu na imię? No, tego dzieciaka, który zachowuje się jak dupek.

– Ryana?

– Ryana! – mówi w tym samym momencie i wybucha śmiechem. – Wiedziałem! Przysięgam!

Heath wciska pedał gazu i nagle znów mkniemy wiejskimi drogami, a wiatr rozwiewa nam włosy.

– W każdym razie skoro są ważni dla ciebie, to są ważni również dla mnie. Mogę przynajmniej spróbować nauczyć się ich imion, nawet jeśli te rodem z Włoch sprawiają, że to właściwie niemożliwe.

Mój telefon wibruje. Gabriel dał kciuk w górę pod moją ostatnią wiadomością. Szalenie przydatne… Nagle znów wracam myślą do Sala i Gabriela. Nie odzywam się. Myślę o ich radosnym i jakże łatwym związku, którego wcale nie nazywają związkiem. „Friends with benefits” – ogłosili, gdy mieliśmy jakoś po trzynaście lat. Trzynaście! Wtedy te dodatkowe korzyści ograniczały się do kilku skradzionych pocałunków, kiedy mnie i Heatha nie było w pokoju. Bóg jednak raczy wiedzieć, jak ich relacja ewoluowała z czasem.

W jaki sposób udaje im się tego trzymać? I jakim cudem w ich wykonaniu wydaje się to takie łatwe?

Zerkam na Heatha i moje własne skomplikowane uczucia dopadają mnie całą chmarą. Chciałbym takiej łatwej miłości, ale…

– Odpuść im trochę – prosi Heath, zerknąwszy na telefon i zorientowawszy się, że zamilkłem. – Przyjadą na czas. Wiedzą, jakie to dla ciebie ważne.

Przez jedną pełną nadziei sekundę myślę, że położy mi dłoń na kolanie, sięga jednak do drążka zmiany biegów i wrzuca trójkę.

Korzyści czy nie, nie chcę, żeby Heath był tylko moim przyjacielem.

• Bez orzeszków •

Gabriel + Heath + Sal

ROZDZIAŁ 4

HEATH

Wciskam komórkę pod udo i nerwowo bębnię palcami o kierownicę.

Isabella jest bella i lubi biegać.

Paola nosi pingle. Nie. Moment. Gabriella nosi gogle, Paola wygląda jak podrostek.

Ariana umie śpiewać, a Felicja ma farta, że jest najmłodsza, bo nie musi pamiętać tych wszystkich zakichanych, podobnych do siebie niczym dwie krople wody imion.

Uwielbiam tę przygłupią rodzinkę, ale starsi kuzyni Reese’a powinni przestać produkować córki. Albo nadawać im imiona, które nie składają się głównie z liter „l” oraz „a”.

Niby przed chwilą odstawiłem przed Reese’em niezły pokaz i zaprezentowałem moją magiczną mnemotechniczną sztuczkę, wiem jednak dobrze, że kiedy tylko znajdziemy się w jego domu, a z vanów wysypią się tabuny dziewczyn, wszystko to diabli wezmą.

Powinienem był jednak postawić na fiszki.

Z miejsca, w którym zaparkowałem, mam niezły widok na całe centrum handlowe. Nie ma tu właściwie niczego poza sklepem spożywczym, apteką i dentystą. Muszę przyznać, że nie przepadam za tą okolicą.

Miejsce nie ma w sobie nic z tych czarujących ryneczków małych miasteczek, które można zobaczyć w telewizyjnych produkcjach. W Gracemont znajduje się kilka sklepów aspirujących do miana centrum handlowego oraz garść stacji benzynowych, na których mogą zatankować ludzie, którzy akurat przejeżdżają przez naszą mieścinę. Same sklepy nigdy się nie zmieniają, a podupadające budynki wyglądają dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem.

Ciekawe, czy to dlatego tak bardzo lubię być w drodze. Zasiewy na polach rosną i znikają, drzewa są zielone, potem czerwone, wreszcie nagie. A to? To zawsze jest identyczne. I do dupy. Tata mówi, że jeśli sprzedamy nasz dom, to być może będziemy musieli przeprowadzić się do jednego ze znajdujących się w okolicy mieszkań. Na samą myśl robi mi się niedobrze.

Reese wrzuca kilka toreb z zakupami do furgonetki, a potem wspina się na siedzenie pasażera. Chowam telefon. Pewnie wkurzyłby się, gdyby się dowiedział, że pisałem do chłopaków bez jego wiedzy. Kiedy zapina pasy, wyjeżdżam z parkingu.

Gdy wracamy na główną ulicę, zerkam na torby z tyłu i spostrzegam, że z jednej z nich wystaje opakowanie z lodem.

– Ej, to nie Sal miał skołować lód? Mam mu napisać, że już nie trzeba? To by im oszczędziło trochę czasu.

Reese potrząsa głową, a jego twarz przybiera na chwilę kolor ceglastej czerwieni.

– Nie, nie, to plan awaryjny. Nie wiem, jak długo panowie będą… zajęci. Ta torba wystarczy, nim dowiozą nam więcej.

– Może już do nas jadą – rzucam z lekkim westchnieniem. – Mnie też czasem wkurza ich zachowanie, ale myślę, że mógłbyś im odrobinę bardziej zaufać. Wiedzą, jakie ważne…

– A jak tam twoja rodzina? – przerywa mi Reese. Wyraźnie zakłopotany wierci się w fotelu. Czasem mu się to zdarza, teraz jednak nie dostrzegam ku temu powodu. Zdaje się wściekły na pozostałą dwójkę. Okej, ma prawo. Ale… Ale mam wrażenie, że tym razem wyjątkowo wnerwia go to, że są razem, a przecież to żadna nowość. – No wiesz, ta, z którą masz mieszkać w Daytona Beach.

Mocniej chwytam kierownicę, a potem wrzucam czwarty bieg. Za oknem przemykają pola uprawne. Dociera do mnie, że za tydzień o tej porze będę na plaży. Na Florydzie.

– Och, jasne. Nie znam za dobrze tych ludzi. Ciotka Jeanie i mama ostro się poprztykały ładnych parę lat temu. Ale właśnie u ciotki mam mieszkać. Ma córkę, Dianę, która jest mniej więcej w naszym wieku. Pewnie widziałeś ją na insta, skomentowała chyba wszystkie moje posty.

– Twoja rodzina pochodzi z Daytona Beach? – pyta cicho Reese. Może dziwnie czuje się z tym, że wcześniej nic mu o tym nie mówiłem. Jasne, jest moim najlepszym przyjacielem, ale… Ale jego rodzina jest ogromna. Reese ma z pięćdziesięcioro kuzynów, z którymi łączą go wspólne spotkania i familijne tradycje. Ja zawsze miałem tylko rodziców.

W tej chwili nie wiem nawet, czy wciąż ich mam.

– No dobra, wiem tyle, że ciotka Jeanie wyjechała z Ohio do Daytona w bardzo młodym wieku. Ma przy deptaku salon z automatami, co, przyznaję, brzmi nawet nieźle. Nie za wiele ze sobą rozmawiamy, ale zawsze dzwoni do mnie w urodziny, a potem narzeka na pierwszą falę studenciaków, którzy walą do jej salonu w trakcie przerwy wiosennej. – Parskam śmiechem. – Zdaje się, że w tym roku wszyscy będziemy marudzić na zalanych gości z bractw studenckich.

Podskakujemy na kolejnym wyboju. Krzywię się, gdy Reese’em miota w fotelu pasażera. Nigdy nie narzeka, ale musi go to wkurzać. Tylko że trochę trudno mi uzbierać kasę na nowe amortyzatory, zwłaszcza kiedy lwia część moich dochodów z pracy dodatkowej idzie na codzienną spożywkę do domu.

– Brzmi całkiem spoko – mówi wreszcie Reese. – Wiem, że masz wrażenie, jakby rodzice wysyłali cię daleko, żeby załatwić kwestię rozwodu, ale przynajmniej trochę się rozerwiesz. No wiesz, to w końcu plaża. Tutaj plaży nie ma.

– Tak, racja.

To nie ja postanowiłem, że spędzę lato w Daytona Beach, i chłopaki o tym wiedzą. Nie wiedzą za to, jak strasznie krucho jest z kasą. Nie wiedzą, że będę pracować na promenadzie i u boku Diany serwować zimne piwko rozbawionym studentom. Nie wiedzą też, że będę oszczędzać każdy grosz w nadziei, że pozwoli nam to zachować dom.

Może i trochę się rozerwę, ale nie będą to wakacje.

Zatrzymujemy się przed znakiem stopu z upiornym piskiem hamulców. Wzdrygam się na ten dźwięk. Trochę się martwię, czy w ogóle dojadę tym gratem na Florydę.

Modlę się w duchu, żeby Reese o tym nie wspominał. Żeby nie podkreślał dzielących nas różnic. Nasza przyjaźń jest świetna i trwała, a jednak… Czy przetrwa? W końcu Reese leci do Paryża, a ja jadę na zakichaną Florydę.

ROZDZIAŁ 5

SAL

Jesteśmy naprawdę na styk. To, jak zakończyło się nasze intymne spotkanie z Gabe’em, było dość dziwne i pozostawiło po sobie nie do końca przyjemny posmak. Później nie widzieliśmy się całe dwadzieścia minut. Wziąłem prysznic i w iście rekordowym tempie włożyłem jedną z moich białych koszul. Potem wsiadłem w auto i podjechałem po Gabe’a w drodze do szkoły.

Gabe wyciąga z bagażnika samochodu wielką przenośną zamrażarkę, a ja otwieram drzwi szkoły. W letnie popołudnia nikogo tu nie ma. Puste korytarze sprawiają niepokojące wrażenie.

– Lekkie to to nie jest – zauważa Gabe, kiedy idziemy przez hol, chwytam więc za jedną z rączek. Faktycznie, ciężkie. A zaraz zrobi się jeszcze cięższe. Korytarze toną w miękkim świetle, przyćmionym w porównaniu z wściekłym blaskiem, jaki widujemy tu na co dzień.

– Bycie synem wicedyrektorki ma swoje zalety – zauważa Gabe.

– Chyba jedną – odgryzam się. – Nie wiem, czy darmowy lód ze szkolnej kafeterii wynagradza mi wszystko inne.

– Ej, ale twoja mama może zamawiać dowolne rzeczy ze szkolnego menu, nie? Pamiętasz, jak w gimnazjum miałeś całą zamrażarkę wypchaną pizzą? Ile tego było? Ze sto sztuk?

Przewraca mi się w żołądku.

– Nie przypominaj mi. Jadłem to przez całe lato. Co tydzień schodziła butelka sosu ranczerskiego. To nie były moje najlepsze chwile.

Gabe nagle nieruchomieje. Rączka zamrażarki, którą trzymam, osadza mnie w miejscu.

Schody prowadzące do stołówkoauli znajdują się po prawej stronie, nie spoglądam jednak w tamtym kierunku. Czuję, jak narasta we mnie niepokój.

– Spóźnimy się – mówię, ocierając brew grzbietem dłoni. – Chodź! Zaplecze kuchni jest tam.

Pot perli się na mojej skórze. Mam ochotę zostawić to wszystko i zwiewać.

– Możemy wejść od frontu – mówi spokojnie Gabe.

Przejmuje chłodziarkę i brodą wskazuje stołówkę. Wiem, że mnie sprawdza. Ruszam przodem. Każdy mój krok odbija się echem w korytarzu. Może to mózg płata mi figle, zdaje mi się jednak, że czuję zapach serwowanego tamtego dnia smażonego kurczaka.

W stołówce nie ma teraz stolików, co ma sens, bo po co mieliby je tu trzymać przez całe lato, skoro budynek stoi pusty. Powtarzam sobie, żeby nie patrzeć, a jednak to robię. Chodzi o ten jeden kąt. Całkiem niepozorny, tuż obok sceny, z której korzysta często rada uczniowska. To tu sprzedaje się bilety na szkolne imprezy. Tu organizuje się zbiórki…

Zbiórki takie jak ta, którą urządziliśmy ostatniego dnia szkoły.

Jako skarbnik przyjmowałem pieniądze. Reese był tuż obok, bo to właśnie on wpadł na ten pomysł w trakcie jednego z ostatnich spotkań – pomysł, żeby zorganizować zbiórkę pieniędzy na rzecz The Trevor Project, organizacji zajmującej się zapobieganiem samobójstwom wśród młodzieży LGBTQ. Nie jesteśmy najbardziej postępową szkołą w Stanach, ale reszta rady uczniowskiej poparła nasz projekt. Mieliśmy w ten sposób zacząć świętować Miesiąc Dumy oraz okazać wsparcie uczniom queer. Wszyscy myśleli, że jesteśmy na to gotowi.

Cóż, nie byliśmy.

Dopiero kiedy po policzku spływa mi łza, orientuję się, jak bardzo jestem spięty. Ramiona mam sztywne od bólu i oddycham przez zęby. Oblałem się potem. Stojący za mną Gabe mocno mnie obejmuje, a ja się wzdrygam.

– Już dobrze. Facet skończył szkołę.

– Pewnie, że skończył – mamroczę. – Z wyróżnieniem. Przemaszerował przez tę scenę jak król, a każdy nauczyciel życzliwie go ściskał. Wszyscy mieli w dupie to, jak mnie potraktował. Nikogo nie obchodziło, co mi powiedział. Nawet moja mama to olała.

Napełniamy zamrażarkę lodem, a potem w milczeniu wychodzimy. Nie oglądam się, kiedy kierujemy się do wyjścia. Nie poświęcam również ani jednej myśli tamtemu chłopakowi. Gdy opuszczamy szkołę, prostuję plecy i przywołuję na twarz mój firmowy uśmiech.

Za kilka dni wyjadę daleko stąd. Będę w Waszyngtonie, będę pracował w Kapitolu i codziennie nosił garnitur. Będę tam, gdzie nie znajdzie mnie żaden z miejscowych dupków.

• iMessage •

GABRIEL + HEATH

ROZDZIAŁ 6

GABRIEL

Kiedyś, w szóstej klasie, w trakcie obchodów Dnia Ziemi, musiałem przedstawić prezentację przed całą szkołą. Aula wypakowana była po brzegi grupkami uczniów. Każdy rocznik zajmował oddzielny sektor, a każdy sektor dzielił się na mniejsze podsektory. Korciło mnie, by zrobić mapę całego pomieszczenia – oto drużyna chórzystów, a kawałek dalej stadko koszykarek. Miałem czas, by się przyjrzeć, jak formują się i mutują kolejne uczniowskie podzbiory, bo nauczyciel nie radził sobie z odpaleniem mojej prezentacji o drzewach.

We wszystkich filmach dla nastolatków, jakie widziałem, podziały towarzyskie były wyraźnie zaznaczone. Sportowcy, kujony, wielbiciele muzyki… U nas jednak było inaczej. W szkole tak małej jak nasza panował bałagan. Dostrzegłem modnego i eleganckiego Sala zmierzającego w kierunku odzianych w ogrodniczki lasek z organizacji edukacyjnej 4H. Kochający sztukę Reese siedział w kącie z Heathem i jego drużyną baseballu. Wszyscy wydawali się być na miejscu tam, gdzie się znajdowali, a ja… cóż, ja nie. Gdy nie było przy mnie Sala, Heatha albo Reese’a, zazwyczaj rzadko się odzywałem. Może spowodowały to nerwy przed publicznym wystąpieniem, ale właśnie wtedy dotarło do mnie, że mam spory problem z zawieraniem przyjaźni.

Moja prezentacja nie była łaskawa współpracować. Właściwie to padły system i projektor, nauczyciel nie miał zaś pojęcia, co z tym fantem zrobić. No więc tak sobie stałem na podwyższeniu, mierząc się z faktem, że nie mam ani zapasowych kumpli, ani umiejętności ich zdobycia, aż wreszcie nauczyciel szepnął mi do ucha:

– Myślisz, że dasz sobie radę bez slajdów? Zdaje się, że masz wszystko wydrukowane, może więc przedstawisz kilka faktów bez graficznego wsparcia? Oczywiście na ocenę nie będzie to mieć żadnego wpływu.

Przeszyło mnie ostrze niepokoju i przebiegłem wzrokiem po tłumie. Szmer rozmów zdawał się narastać. W normalnej sytuacji mógłbym pochylić głowę, przepchnąć się do szafek, a potem uciec do klasy. Na meczach baseballu i urodzinowych imprezach trzymałem się Sala. Ale tu i teraz nie miałem nikogo. Nigdy wcześniej nie czułem się podobnie obnażony.

W ciągu ostatnich lat przydarzyło mi się sporo niezręcznych sytuacji, ale żadna z taką łatwością nie przywoływała wspomnienia o prezentacji, jak nadciągający wyjazd do Bostonu. Z nikim się tam nie zaprzyjaźnię. Nie mam pojęcia, jak to się robi. Już od tygodnia, a właściwie to od miesiąca narasta we mnie niepokój. Teraz, po mikrozałamaniu, jakie przeżył przed chwilą Sal, żołądek zawiązuje mi się na supeł. Czuję, jakbym miał się rozpaść.

Docieramy wreszcie do domu Reese’a. Sal zjeżdża z podjazdu i parkuje w trawie. Przez kilka minut siedzimy w aucie w kompletnej ciszy, zdaje się, że żaden z nas nie chce niczego robić. Ruszać się. Mówić.

Jakaś część mnie żałuje, że nie było mnie, kiedy tamten koleś podszedł do Reese’a i Sala. Moja przerwa lunchowa dobiegła już wtedy końca. A zresztą co bym zrobił, gdybym tam był? Pewnie po prostu zastygłbym jak słup soli, a potem wyszedł za Salem z budynku.

Sięgam dłonią do jego dłoni, a gdy nasze palce splatają się ze sobą, przeszłość odpływa i znów kotwiczymy w teraźniejszości. Trzymanie się za ręce jest niezgodne z zasadami i mam wrażenie, jakbyśmy zapuszczali się poza teren przyjaźni. Ale skoro wtedy nie mogłem przy nim być, to chcę chociaż być przy nim teraz.

– Nie mów im, że spanikowałem – prosi Sal. – Udawajmy, że nic się nie stało.

Rumienię się, bo przecież już się wygadałem.

– Jasne – zapewniam, bo to właśnie Sal chce usłyszeć. Musi zachować twarz. To dla niego bardzo ważne.

W chwili, w której wysiadamy z samochodu, przed dom wybiega Heath. Za nim idzie Reese. Sal podchodzi do mnie i splata mały palec z moim małym palcem. Po moim ciele rozlewa się przyjemne ciepło. Opieramy się o auto i czekamy na przyjaciół. Cieszę się, że znów jesteśmy razem.

– Hej, Reese – rzuca Sal. Zmusza się, by brzmieć wesoło. – Troszkę się spóźniliśmy, ale…

Reese nie daje mu skończyć, tylko go przytula. Nie jest to jeden z tych wielkich niedźwiedzich uścisków, kipi jednak od emocji. Reese wtula twarz w pierś Sala i kurczowo trzyma go za koszulę. Napotykam spojrzenie Heatha. Kolega współczująco kiwa do mnie głową.

Ponieważ Reese zdaje się nigdzie nie spieszyć, obejmuję ramionami ściskającą się dwójkę i zbliżam czoło do ich czół. Reese aż się gotuje, balansuje na granicy wściekłości i płaczu. Sal zdaje się wciąż wytrącony z równowagi. Jego oddech jest urywany, a mnie serce pęka z powodu tego, co on i Reese przeszli tamtego dnia. Po chwili dołącza do nas Heath, który wykorzystuje imponujący zasięg swych ramion, by przyciągnąć nas wszystkich do siebie. Trochę trudno nam zachować równowagę i w tej dziwnej pozycji nikomu nie jest wygodnie, czuję się jednak jak w domu. Dokładnie to jest właściwe.

Wiem, że oni wszyscy będą tutaj, kiedy wrócę. Wiem, że dwanaście tygodni to nie tak długo. Malutka część mnie zastanawia się, co się zmieni, jak ja sam się zmienię. Ale co… Co, jeśli to oni wrócą inni, a ja – jako jedyny – pozostanę taki sam jak wcześniej?

ROZDZIAŁ 7

REESE

Kiedy przestajemy się wreszcie obejmować i ruszamy niezdarnie ku drzwiom (Heath na końcu, bo uparł się, że sam przytarga zamrażarkę), na moje policzki wypływa rumieniec. Rzadko okazuję emocje. Nie żebym ich nie miał, bo mam, ale nie czaję, dlaczego niektórzy mają potrzebę, by cały czas się nimi afiszować. Na przykład Gabriel potrafi zalać nasz grupowy czat lękowymi rozkminami, a Heathowi potrzeba dokładnie jednego dobrego filmiku z serii „nietypowe zwierzęce przyjaźnie”, żeby zacząć płakać.

Ze mną i Salem jest inaczej. Lubię myśleć, że obaj jesteśmy po prostu rozsądni, ale pewnie skaziła nas bijąca od okolicznych farm, dobrze tu ukorzeniona, toksyczna męskość. Nawet po tym, jak tamten gość się na nas wyżył, ani ja, ani Sal nie zareagowaliśmy. Okej, zmierzający do wyjścia Sal kopnął w stół, zrobił to jednak dlatego, że ten stał mu na drodze. W tamtym momencie Sal po prostu musiał opuścić aulę. Ja zaś stałem jak skamieniały, kipiąc furią i powtarzając w myślach słowa tamtego dupka, póki jeden z baseballowych kumpli Heatha nie przyszedł i nie położył kresu temu koszmarowi.

W czasie, gdy Gabriel i Heath idą napełnić inne zamrażarki, ja i Sal kierujemy się do kuchni, gdzie są moi rodzice. Mama z uwagą miesza coś w stojącym na kuchence wielkim garze, a mamcia stoi przy stole i formuje setki klopsików.

– Cześć, skarbie – mówi mamcia, obracając głowę. Jej ręce po nadgarstki zanurzone są w masie z mielonego mięsa i cebuli. – Och, Sal! Dzięki za pomoc. To kompletne szaleństwo.

Mama parska śmiechem.

– Sam zresztą wiesz, jak to u nas jest. Gabriel też przyjdzie?

– Już jest. Poprosiłam jego i Heatha, żeby zaczęli rozstawiać stoły i zamrażarki. Zajmiemy się salonem.

– Świetnie – oznajmia mamcia. – Tylko się nie obijajcie. Twoi kuzyni niedługo tu będą.

– Zawsze się spóźniają. – Mama się z nią nie zgadza. – Sal, co tam u ciebie? Jesteś równie podekscytowany Waszyngtonem co Reese Paryżem?

– Wszystko w porządku – odpowiada. – Szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać wyjazdu.

Mamcia wskazuje na niego łyżką.

– Och, skąd ja to znam! Czułam kiedyś to samo i właśnie dlatego pojechałam do Londynu.

– Racja. – Sal kiwa głową. – Pani też studiowała za granicą. Zaplanowaliście już całą wycieczkę?

Mamy patrzą na mnie i czuję, że znów się rumienię.

– Pod koniec mojego kursu przylecą do Paryża – wyjaśniam Salowi. – Potem jedziemy do Londynu. Chcą, żebym wybrał jakieś miasto na naszą wielką europejską trasę, ale nie wiem jeszcze, dokąd chciałbym pojechać.

– A czasu jest coraz mniej – przypomina mamcia. – No dobra, idźcie ogarnąć salon. A kiedy skończycie… Sal, może opowiesz Reese’owi, jaka piękna jest latem Lizbona? Albo Barcelona? Albo…

– Obiecałyśmy, że nie będziemy naciskać – przerywa jej mama i przewraca oczami. – Choć, przyznam, że słyszałam wiele dobrego o Pradze.

Wyciągam Sala z kuchni.

– Przepraszam za nie. Nie chcą odpuścić.

– A ty sam dokąd chciałbyś pojechać? – pyta Sal.

Wzruszam ramionami.

– Pojęcia nie mam. Pewnie niedługo coś wymyślę. Zaraz po tym, jak przestaną zasypywać mnie sugestiami.

Gdy wchodzimy do salonu, Sal od razu bierze się do rozkładania jednego ze stołów. Patrząc na niego, znów odczuwam zazdrość. Wkurza mnie to. Jestem na siebie zły, że tak reaguję na to, co łączy go z Gabrielem. Biorę kilka głębokich wdechów w nadziei, że mnie to uspokoi, bo nie mam żadnego prawa do podobnych reakcji. To ich ciała, ich życia. Sal i Gabriel mają wszelkie prawo robić to, co ich uszczęśliwia.

Ale w jaki sposób to robią? Jak mogą być tak pewni siebie?

– Wszystko okej? – pyta Sal, który widzi, że absolutnie nie jest okej. – Strasznie jesteś skrzywiony. W stołówce nic wielkiego się nie stało, serio. Cieszę się, że tam poszedłem. Możemy nawet skoczyć tam jeszcze raz, zanim zacznie się szkoła, żeby się upewnić, że wiesz… Że już mnie to nie dręczy.

– Nie o to chodzi – odpowiadam, choć pewnie powinienem po prostu przytaknąć. – Właściwie… Możesz zostawić na chwilę ten stół? Chciałem coś z tobą skonsultować.

– Co takiego?

Ruszamy po schodach na piętro.

– Ty nigdy nie owijasz w bawełnę. Jesteś szczery. Gdybyś uznał, że, powiedzmy, specjalny pożegnalny prezent, jaki zrobiłem dla każdego z nas, jest do dupy, tobyś mi o tym powiedział.

– Akurat jeśli chodzi o prezenty, potrafię kłamać jak z nut – oświadcza Sal. – Mama sprezentowała mi niedawno urocze wieczne pióro. Wiesz, co kazała na nim wygrawerować? „Stażysta senatora Wrighta”.

Na górze otwieram drzwi do mojego pokoju. Witają mnie ogołocone szaro-niebieskie ściany. Przez ostatni tydzień pracowicie ściągałem wszystkie dekoracje. Zdjęcia naszej czwórki, kilka fotek z letniego obozu, a także logotypy i inne grafiki, które wyjątkowo przypadły mi do gustu. Zabieram je do Paryża, żeby mieć przy sobie chociaż kawałeczek domu.

– Stażysta senatora Wrighta – powtarzam. – Ale żenada.

– Prawda? A jednak zachwycałem się, jakby to była najpiękniejsza rzecz na świecie. Ale teraz będę szczery. Obiecuję.

Wyciągam niewielkie tekturowe pudełeczko spod łóżka, na którym potem siadamy. Przez chwilę trzymam kartonik w dłoniach. Trochę boję się go otworzyć.

– Nigdy wcześniej nie robiłem czegoś takiego – oznajmiam spokojnie. Zdenerwowanie maskuję powagą. – No więc… Cóż, po prostu o tym pamiętaj.

Nabieram głęboko tchu i otwieram pudełko, a potem wyciągam z niego, jedną po drugiej, miedziane bransoletki. Każda zrobiona jest z identycznego grubego drutu, mają jednak różne zdobienia.

– Och, wow! Ty je zrobiłeś?

– Wiesz, mocno kombinowałem, bo nigdy nie zajmowałem się biżuterią, ale wydaje mi się, że wyszły znośnie. To głównie skręcony drut z metalowym zapięciem, o tutaj. Potem sprasowałem miedź, żeby zrobić zawieszki. No i je pomalowałem. Zabarwiłem metal na cztery różne kolory.

– Moja jest zielona, tak? – pyta Sal.

– Jasne. No i zrobiłem grawer. Przepraszam, jeśli przywołuje to wspomnienie pióra od twojej mamy.

– Wygrawerowałeś dla mnie muszkę? Serio? O rany, jakie to słodkie!

– Naprawdę tak myślisz?

– Naprawdę. Miałam zamiar się z tobą podroczyć i powiedzieć, że dałeś ciała, ale nie jestem w stanie. Naprawdę je zrobiłeś? Jak? Narzędziami?

Pierś rozpiera mi duma. Tak, naprawdę je zrobiłem. Wyszedłem przy tym daleko poza strefę komfortu, bo zazwyczaj interesują mnie design oraz ilustracja. Praca nad czymś, czego mogę dotknąć, okazała się zupełnie nowym doświadczeniem.

– Tak – mówię. – Mam tu mnóstwo narzędzi, w tym starą grawerkę do metalu, którą kiedyś kupiła mamcia, żeby wygrawerować moje imię na kalkulatorze graficznym. Fajnie się przy tym bawiłem.

Sal podnosi kolejną bransoletkę.

– Co my tu mamy? Czerwona zawieszka musi być dla Gabe’a, nie?

– Zgadza się. Wygrawerowałem młode drzewko. Uznałem, że będzie idealnie pasować. W końcu jedzie na ten wolontariat i lubi uprawiać ogródek…

– Drzewko symbolizuje również coś nowego – zauważa Sal i przeciąga kciukiem po zdobieniu. – Mam wrażenie, że Gabe chce tego lata odnaleźć siebie na nowo.

Kiwam głową.

– A ty nie?

– Zabrzmię zarozumiale, jeśli powiem, że nie bardzo? – Chichocze. – Naprawdę lubię to, kim teraz jestem. Liczę na to, że Waszyngton pomoże mi być sobą nawet bardziej. Nie wiem, czy to w ogóle ma sens.

Uśmiecha się krzywo, a ja się zastanawiam, jak to jest być tak pewnym siebie. Nic dziwnego, że Gabriel czuje się przy Salu bezpiecznie.

– Pozostałe są puste – zauważa, trzymając dwie bransoletki.

Jedna zawieszka jest niebieska, druga bladożółta.

– Nie wiem jeszcze, kim właściwie jestem. Nie wiem też, co to lato będzie dla mnie oznaczać. A Heath… – Wzdycham. – Mam wrażenie, jakby dla niego żaden symbol nie był wystarczająco dobry.

ROZDZIAŁ 8

HEATH

To zbyt skomplikowane. Biały van, niczym brzemienny pająk, urodził właśnie tuziny identycznych dzieciaków, a ja sterczę na ganku kompletnie nieprzygotowany do wielkiego sprawdzianu. Choć przecież naprawdę zakuwałem.

– Dasz radę! – mówi Gabriel. W jego głosie pobrzmiewa rozbawienie.

Macham do grupy, a starsze kuzynostwo Reese’a podchodzi do nas, żeby się przywitać. Cztery dziewczyny w wieku od lat trzech do szesnastu człapią w naszym kierunku, dźwigając naczynia z żarciem, imprezowe planszówki i inne niezbędne na wielką rodzinną imprezę graty.

– Cześć, Gabriella, pozwól, że to wezmę – mówię i sięgam po wielką michę sałatki z makaronem. – Nowe okulary?

Dziewczyna patrzy na mnie z rozbawieniem, a tuż za nią pojawia się jej klon.

– O Boże, ty jesteś Isabella, prawda? Nie wiedziałem, że też nosisz okulary. Rany, wyglądacie właściwie identycznie. Przepraszam. I ciebie też przepraszam, Gabriello. – Potrząsam głową. – Wiecie co? Po prostu chodźmy do środka.

Odwracam się, a zażenowanie pożera mnie żywcem. Nie dość, że dziewczyny wyglądają, jakby wyszły spod jednej sztancy, to na dodatek obie mają problemy ze wzrokiem. Co za horror.

– Heath – rzuca Gabriel, gdy wchodzimy do kuchni. – Wyluzuj. Są identyczne jak jednojajowe bliźniaczki. Nie przejmuj się tym tak.

– Nie rozumiesz – mamroczę.

Gdy tylko Reese wchodzi do salonu, od razu zostaje gwiazdą wieczoru. Moje faux pas zdaje się popadać w zapomnienie. Niebawem przyjeżdżają kolejni krewni, członkowie ich Kościoła, a także przyjaciele rodziny. Dom Reese’a jest przestronniejszy niż nasz, jednak wypakowany czterdziestką ludzi wydaje się niewielki. Część gości wychodzi na tylne podwórko, inni grają przed domem w cornhole’a.

Niemal całą noc spędzam w tym samym miejscu, na rozmowach z bliskimi Reese’a. Na moich kolanach instaluje się Felicia, a ja pilnuję, żeby zwracać się do niej właściwym imieniem. Coś czuję, że trzylatka nie wybaczyłaby mi pomyłki równie szybko co starsi członkowie familii.

Rodzina Reese’a uwielbia gry i zawsze wygląda to podobnie. W jednym pomieszczeniu zbiera się masa ludzi i choć rozgrywka w teorii jest przeznaczona ledwie dla kilku osób, to wszyscy chcą wziąć w niej udział. Żadna z gier nie ma skomplikowanych zasad (z reguły chodzi o to, żeby odgadnąć, co ktoś opisuje albo rysuje), zawsze jednak trzeba dziesięć razy tłumaczyć kolejnym osobom, jakie są jej reguły.

Kiedy wreszcie udaje nam się podzielić na drużyny, Isabella stwierdza, że się znudziła, i opuszcza pomieszczenie, co wymusza na nas ponowne przetasowania. Nikt już nie wie, w którym jest zespole ani w co właściwie gramy, wszyscy jednak wykrzykują odpowiedzi. Nawet po upływie wyznaczonego czasu. Nawet po tym, jak ciotka Reese’a krzyczy z desperacją na całą ekipę:

– Przestańcie mówić, że konik morski to nie jest konik morski!

Panuje totalny chaos.

I jest cudownie.

Bycie tutaj znów uświadamia mi, że sam nie mam takiej rodziny. Nie wiem, jak nie odczuwać zazdrości. Jasne, Diana i Jeanie mogą być spoko, ale posiadanie ledwie kilkorga krewnych rozsianych po całych Stanach to nie to samo. A tradycje… W tej chwili wszelkie tradycje, jakie mogliśmy mieć, trafia szlag. Nigdy nie będę miał domu takiego jak ten.

I… po policzkach płyną mi łzy. Na szczęście nikt ich chyba nie zauważa. Po prawdzie to nikt nie zauważa niczego, taki panuje tu rozgardiasz. Podnoszę Felicię i sadzam ją na moim miejscu, po czym po cichu opuszczam pokój. Zastanawiam się, co ze sobą zrobić. Sal i Reese są na tylnym podwórku, a nie chcę, żeby oglądali mnie w tym stanie. Pod drzwiami frontowymi zebrali się miłośnicy cygar. Jeśli spróbuję ich minąć, znów zaczną zagadywać mnie na temat baseballu. Rozmowa to ostatnie, na co mam ochotę. Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak iść na górę.