The Gravity of Us - Phil Stamper - ebook

The Gravity of Us ebook

Stamper Phil

4,0

Opis

Inteligentny, podnoszący na duchu debiut Young Adult,  idealny dla fanów Becky Albertalli i Adama Silvery.
To nie jest kolejna rozprawka w szkolnym stylu, to czuła i mądra opowieść o miłości między dwoma młodymi chłopakami.

Cal chce być dziennikarzem. Jest już w połowie drogi do sukcesu, dzięki koncie na FlashFame z pół milionem obserwujących i perspektywą stażu w Buzzfeed. Ambitne plany pokrzyżuje mu jednak wybranie jego taty pilota do głośnej misji NASA na Marsa. Wkrótce Cal razem z rodzicami zostawia Brooklyn na rzecz gorącego i wilgotnego Houston. Nagle życie chłopaka zamienia się w telewizyjne reality show - z ciągle kłócącymi się rodzicami i odgrywaniem ról idealnej amerykańskiej rodziny na potrzeby medialnego spektaklu.

A potem Cal spotyka Leona, którego mama jest astronautką w tej samej misji. I w zawrotnym tempie traci dla niego głowę. Cal i Leon stają się dla siebie oazą spokoju pośród oceanu szaleństwa. Wraz z rozwojem ich relacji, wzrasta gorączkowa atmosfera wokół misji na Marsa. Kiedy na jaw wychodzą ukryte motywy stojące za programem, Cal musi znaleźć sposób na odkrycie prawdy bez ranienia tych, na których najbardziej mu zależy.

Porzucone marzenia, nagła przeprowadzka, medialne zamieszanie i brudne sekrety, które mogą okazać się początkiem końca wielkiej misji.
W całym tym szaleństwie, jedyną stałą wydaje się być związek z nowo poznanym Leonem. Czy w tej miłości warto się zatracić?

Mocno osadzony w rzeczywistości romans, który mieni się niczym gwiazdozbiór. 
– Adam Silvera, autor bestsellera „Nasz ostatni dzień”

Książka o pierwszej miłości i pierwszym locie w kosmos. Opowieść o astronautach, o której nie wiedziałam, że jej potrzebuję. Książka klejnot – cudowna i mądra. 
– Becky Albertalli, autorka zekranizowanej powieści „Simon oraz inni homo sapiens”

Ten debiut jest pełną ciepła opowieścią o niedoskonałym queerowym związku i młodym mężczyźnie, który poznaje samego siebie, kiedy wszystko wokół niego się zmienia.
– Publishers’ Weekly

Ciepły, mądry i trafiający prosto do serca debiut. Książka o tym, jak spełniać swoje marzenia, nie odrywając się za bardzo od ziemi. 
– Karen M. McManus, autorka bestsellerów “Jedno z nas kłamie” i “Dwoje dochowa tajemnicy”

Książka mówi o tych wszystkich rzeczach, które ważne są dla każdego człowieka – o rodzinie, o tym, jak trudno poznać samego siebie i o tym specjalnym rodzaju miłości, który sprawia, że szybujesz prosto w niebo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (136 ocen)
53
39
30
13
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2727zulema

Z braku laku…

Skończyłam tylko dla wątku astronomii. Reszta kupy się nie trzyma, totalnie nie wciągnęli mnie bohaterowie
40
andees

Z braku laku…

Niestety, ale to był zmarnowany czas. Główny bohater to jakieś nieporozumienie. Naprawdę, już dawno żadna postać mnie tak nie irytowała. Cały czas się w myślach usprawiedliwia i wybiela, bo przecież on jest taki dobry i tylko chce dobrze. I wcale nie przechodzi "wielkiej przemiany", w której zrozumiałby, ze robił źle. Nie. Pod koniec jest dokładnie taki sam. Klimat miasteczka super, ale można było trochę bardziej je ożywić, miałam wrażenie, że było puste. Wątek kosmiczny ciekawy, ale można było pokazać więcej niż trzech astronautów. Wątek romantyczny pędził bez ładu i składu. Ogólnie? Bez tragedii, ale nie tego oczekiwałam i jestem zawiedziona. Nie na to się nastawiałam.
20
RavenHayden

Dobrze spędzony czas

Dałbym 5 ale stasznie irytowal mnie wątek przyjaciółki główego bohatera, ktory byl wprowadzony tylko po to żeby pojawil sie moze z 2 razy w dalszej czesci ksiazki. Troche ma sie wrazenie że bohater umie sie tylko zaangazowac w relacje romantyczne gdzie bardzo dobrze radzi sobie z komunikowaniem uczuc ale w relacji z przyjaciółką zachowuje sie jak 5 letnie dziecko ktore nie bierze odpowiedzialnosci za nic, a przyjaciolka mu wszystko wybacza. Troszke toksycznie ukazana przyjaźń.
10
smiechuuu
(edytowany)

Z braku laku…

Historia o locie na Marsa dosyć fajna, ale ciężko było przez nią przebrnąć. Nie czułam chemii między bohaterami…
10
irenkaglobglob

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna młodzieżówka, chociaż podobała mi się raczej ogólna fabuła niż wątek miłosny
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Gravity of Us

Redakcja: Marta Tojza

Korekta: Renata Kuk

Skład i łamanie: Robert Majcher

Text copyright © 2020 by Phil Stamper

Jacket illustration © 2020 by Patrick Leger

Jacket design by Danielle Ceccolini

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-095-1

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2022

Dla Jonathana.

Pomagasz mi mocno stąpać po ziemi i wzbijać się w przestworza.

Rozdział 1

W domu jestem niewidzialny. W szkole jestem dziwakiem. Ale dla reszty świata jestem dziennikarzem.

Czuję to specyficzne coś – ssanie w żołądku, przyspieszony oddech – ilekroć składam nową historię, a potem odpalam aplikację FlashFame, by poprowadzić transmisję na żywo dla moich czterystu trzydziestu pięciu tysięcy obserwatorów.

Kiedy wysiadam z pociągu linii Q na Times Square, a potem przepycham się do wyjścia, mam chwilę, by zebrać się do kupy. Biorę głęboki wdech i przywołuję na usta uśmiech. Trzymając przed sobą telefon, przebiegam myślami kolejne punkty mojej cotygodniowej relacji z życia Nowego Jorku. O czym opowiedzieć. Co pokazać.

– Heja! – wykrzykuję i uśmiecham się krzywo, gdy ludzie za moimi plecami umykają sprzed obiektywu. – Jestem Cal, a to moje podsumowanie tygodnia. Nowy Jork nie zapewnił nam specjalnych atrakcji. Ot, kilka morderstw i alertów Amber, nic nadzwyczajnego w skali tego miasta. Za to na arenie krajowej zainteresowanie budzi zwłaszcza jedna sprawa: poszukiwania dwudziestego i zarazem ostatniego astronauty do projektu Orfeusz.

W przedniej kamerze widzę, jak miasto kipi za moimi plecami ogromem billboardów, sklepów, taksówek i rowerów. Staram się nie pokazywać po sobie zdenerwowania. Upominam się w myślach, że nawet największe sławy dziennikarstwa chcą dzielić się z ludźmi informacjami, których ci pożądają. A po komentarzach wiem przecież, czego w tej chwili najbardziej pragną moi odbiorcy. Nie jestem tym zdziwiony, w końcu wszyscy mówią tylko o jednym. Już niebawem sześć osób stanie na powierzchni Marsa. Projekt wzbudza zainteresowanie, jakim loty kosmiczne nie cieszyły się od lat.

– Brakujący astronauta zostanie wybrany w ciągu kilku najbliższych tygodni, a później dołączy do zebranych w Houston. Astronauci będą konkurować ze sobą o miejsce na Orfeuszu V oraz o udział w pierwszym załogowym locie na Czerwoną Planetę.

Jeśli za ten występ nie dostanę nagrody Emmy, to chyba szlag mnie trafi. Zdarza się wam czasem mówić, że jesteście czymś zachwyceni, gdy tak naprawdę macie ochotę serdecznie się porzygać? To właśnie ja i ta marsjańska misja. Jakże mnie wkurza cały ten cyrk.

Niestety, histeria towarzysząca projektowi jest tak wielka, że można byłoby pomyśleć, że to nie lot w kosmos, a kolejny sezon Żon Beverly Hills. No więc powiedzmy, że mam dylemat. Czy chcę mówić ludziom o rzeczach, które ich interesują? Tak. Czy chcę zdobyć kolejnych obserwatorów i widzów? Również tak.

– Reprezentant kanału StarWatch mówił dzisiaj o poszukiwaniach – ciągnę. – Niestety, nadal nie dowiedzieliśmy się niczego nowego o kandydatach.

Po krótkim i obowiązkowym raporcie z działalności NASA wracam do spraw Nowego Jorku i moich osobistych rekomendacji. Opisuję najciekawsze atrakcje weekendu, imprezy, targi zdrowej żywności i wszystko inne, co można uznać za interesujące. Z każdą minutą liczba oglądających mnie osób rośnie.

Zajmowałem się już rozmaitymi historiami. Lokalnymi, ogólnokrajowymi, światowymi. Relacjonowałem całe wybory w środku kadencji, łaziłem na spotkania z kandydatami do Senatu i Izby Reprezentantów z Nowego Jorku, New Jersey i Connecticut. Nawet z tymi co bardziej odklejonymi, którzy uważają, że od używania mikrofalówki można dostać raka.

Dawniej czułem bezsilność, ilekroć włączałem apkę z najnowszymi wiadomościami, jednak gdy sam zostałem dziennikarzem, poczułem, że mogę coś zmienić – i to spodobało się ludziom.

Kiedy kablówka karmiła widzów całymi hałdami niemającego wiele wspólnego z prawdą, sensacyjnego gówna – w stylu: Czy Trump jest homofobem? Zapytaliśmy tego homofobicznego wielbiciela Trumpa, co o tym sądzi! – ja dawałem ludziom prawdziwe informacje. Surowe i nieprzetworzone.

Jak wtedy, gdy kandydat republikanów na senatora znikł nagle z radaru i odmówił udziału w debatach czy choćby kontaktu z prasą, co nie przeszkodziło mu atakować swoich oponentów na Twitterze. Pewnego dnia widziano go w mieście, prysnąłem więc ze szkoły i zaczaiłem się przed knajpą, w której siedział.

Zacząłem z przyczajki, z komórką w kieszeni na piersi. Zadałem mu kilka niezbyt trudnych pytań. Odpowiadał chętnie, póki nie nawiązałem do ciążących na nim oskarżeń o defraudację i molestowanie seksualne, a także do ostatnich przetasowań wśród jego ludzi, które mogły mieć związek z jednym albo drugim.

W końcu ruszyłem za jego limuzyną w górę Piątej Alei, gdzie był uprzejmy skląć mnie oraz pięćdziesiąt tysięcy internautów oglądających relację na żywo.

Nie udało mu się wygrać wyborów.

Obecnie bardzo dokładnie planuję filmy na cały tydzień. Jednego dnia zajmuję się wiadomościami z kraju, drugiego bieżącymi problemami nastolatków, które podlewam lekko sosem przeżyć osobistych. No i mam moje relacje z Nowego Jorku. I choć akurat te streamy nie cieszą się największą popularnością, są moimi ulubionymi. Tylko ja, miasto i pierdyliard mieszkańców oraz turystów w tle.

W kamerze widzę, jak brutalnie wilgotne nowojorskie powietrze obchodzi się z moją staranną fryzurą. Jeśli szybko się nie uwinę, zacznę przypominać nawiedzonego pudla.

– Cóż, chyba jednak było trochę do powiedzenia, bo – przełączam na tylną kamerę i ukazuję widzom panoramiczne ujęcie otoczenia: wysokie budynki po obydwu stronach ulicy stają się mieszaniną betonu i cegły – jesteśmy już na skrzyżowaniu Trzydziestej Ósmej i Broadwayu.

Wiadomości z Nowego Jorku zaczynam zazwyczaj w północnej części Times Square. Najczęściej idę po prostu Broadwayem, dopóki nie skończą mi się wiadomości albo nie ochrypnę. Jednak nawet kiedy głos odmawia mi posłuszeństwa, dbam o to, by pokazać widzom, jak wygląda prawdziwe życie w tym mieście. Na przykład kupuję na ulicy napój. Oczywiście po utargowaniu jego ceny do sensownej wysokości.

– I to by było tyle. Obserwujcie na bieżąco moje relacje, bo zamierzam trochę pobuszować po ulicach Lower East Side. – Uśmiecham się krzywo i kończę transmisję, po czym, zrzuciwszy z siebie skórę dziennikarza, biorę głęboki oddech.

Wsiadam w linię F na Trzydziestej Czwartej, bo tak najłatwiej dostać mi się na Lower East Side, skąd pochodzę. Aura miasta przygasa, gdy turyści blokują drzwi pociągu, a klimatyzacja wydycha ciepławe powietrze wprost na moją szyję; zanika z każdym trzyminutowym postojem na kolejnej stacji.

Pod moim filmem, który obejrzało około ośmiu tysięcy osób, pojawiają się kolejne komentarze. I jakimś cudem FlashFame doskonale wie, który z nich podświetlić. Ten, który zaboli najmocniej.

JRod64 (Jeremy Rodriguez): Kocham twoją robotę <3

Ile czasu potrzeba, by wybić sobie z głowy kogoś, z kim nawet tak do końca na serio nie chodziłeś? Wkurzam się. Ach, ta ironia kochania. Kochania mojej pracy, gdy kolega nie potrafił nawet zaangażować się w lubienie mnie jako człowieka. Fantastycznie.

Gniew wyparowuje ze mnie, gdy idę ulicami Lower East Side. Wieżowce śródmieścia ustąpiły miejsca niskim domom z cegły, z doczepionymi do nich schodami przeciwpożarowymi. Czerwonawe budynki górują nad wszystkim, od opuszczonych sklepów po modne wegańskie piekarnie. Upewniam się, że trafiłem pod właściwy adres, po czym schodzę schodkami do ciemnego, pozbawionego okien sklepu.

– Jezu, Calvin, wreszcie – wzdycha Deb. Zawsze zwraca się do mnie pełnym imieniem. Właściwie do wszystkich tak się zwraca. Tylko wobec siebie używa formy zdrobniałej, a to dlatego, że, jak twierdzi, Deborah to imię dla babci. – Siedzę tu, od kiedy się rozłączyłeś, a właściciel tego sklepu naprawdę, ale to naprawdę lubi gadać o kasetach. Nie miałam serca mu wyjaśnić, że jestem tylko czyjąś skrzydłową, ale chyba mnie przejrzał.

– Zapłaciłbym niezłą kasę, żeby zobaczyć, jak udajesz fankę kaset. – Na samą myśl parskam śmiechem.

– To nie było trudne. Po prostu trułam jak ty zazwyczaj. Och, dźwięk jest o wiele gładszy, bla, bla, bla. I szło mi nieźle, póki koleś nie zapytał mnie o rocznik i model mojego magnetofonu.

Przeglądam asortyment, a Deb ze zniecierpliwieniem zagląda mi przez ramię. Obiecałem jej, że jeśli zgodzi się iść ze mną do sklepu z kasetami, kupię jej pączka, albo i tuzin pączków, w wegańskiej cukierni naprzeciwko. Niestety, nic nie wpada mi w oko.

Z kosza z fantami za dolara wygrzebuję kilka taśm, kierując się wyłącznie ich okładkami. Wybieram muzyków z długimi, typowymi dla lat osiemdziesiątych włosami oraz ścieżki dźwiękowe filmów w obwolutach stylizowanych na stare kasety VHS. I żeby było śmieszniej, płacę za moje starocie iPhone’em.

– Wreszcie! – wzdycha Deb, wybiegając ze sklepu. – To miejsce jest dziwne. I ty jesteś dziwny.

– Zdaję sobie sprawę i z jednego, i z drugiego. Wielkie dzięki.

Lower East Side nie różni się za bardzo od naszego sąsiedztwa na Brooklynie. Okej, może trochę tu więcej syfu, a pod nogami plącze się mniej dzieciaków, dostrzegam jednak podobieństwa.

– Uwielbiam tę dzielnicę – oznajmia Deb.

– Taa… Spoko miejsce dla sklepu z kasetami – odpowiadam, wzruszając ramionami. – Słyszałem, że mają tu otworzyć Trader Joe’s.

– Ja pierdzielę – mamrocze Deb. – Oczywiście. Wszędzie muszą się wepchnąć.

Wchodzimy do maleńkiej cukierni z pięcioma stołkami. Za ladą, niemal przytuleni do siebie, pracują dwaj piekarze. Niejako w ich imieniu zaczynam czuć się nieco klaustrofobicznie. Kiedy jednak rozglądam się wokoło, dostrzegam w tym miejscu pewną swojskość. Na ścianach wiszą ogłoszenia. Ktoś prowadzi zajęcia jogi, ktoś opiekuje się dzieckiem, jeszcze ktoś uczy gry na pianinie. Jest także oferta klubu pisarskiego. Po chwili zauważam również protestacyjne wlepki, rozmaite flagi LGBTQ i stare naklejki z minionych wyborów.

Nowy Jork zna sposoby, byś poczuł się jak u siebie, nieważne, gdzie aktualnie się znajdujesz. Wystarczy chwilę się pokręcić, a jacyś ludzie na pewno zaraz uznają cię za swojego.

– A jak dokładnie robicie krem cytrynowy? – dopytuje zafascynowana Deb. Dociera do mnie, że przestałem zwracać na nią uwagę, a przecież ta chwila należy właśnie do niej. Piekarz wcale nie musi odpowiadać. Deb i tak nie da mu dojść do słowa. – Co za cudowne miejsce. Chcę tuzin pączków. Ale… Ale każdy w innym smaku. Każdy. Czy to za wiele? – pyta, choć nie sposób stwierdzić kogo.

Jestem wegetarianinem, ale Deb to stuprocentowa weganka. I właśnie trafiła do nieba. Wiem, że weganie mają kiepską reputację, ale Deb mocno stąpa po ziemi. Jasne, kocha weganizm, ale nie traktuje go jak jakiegoś rodzaju kultu.

Oczywiście i tak muszę z nią chodzić do każdej nowo otwartej wegańskiej knajpy, cukierni czy budy z żarciem, nie wolno mi również przegapić żadnego festynu, ale… Nie, nie narzekam.

– Ej, podzielisz się ze mną, nie? – zagajam.

– Słodki Jezu w pomidorach – mamrocze, wgryzłszy się w pączka. – Jeśli wszystkie są tak dobre, jak ten z kremem cytrynowym, to nie ma mowy.

Spacerkiem zmierzamy powoli w kierunku Brooklynu, ale nie kierujemy się nigdzie konkretnie. Jesteśmy za daleko, by dojść do domu na piechotę, lecz dzień jest zaskakująco ładny, a mnie się nie spieszy. Wiem, że Deb również.

– Nie powinieneś stawiać mi tych pączków – odzywa się Deb. – Mam przecież robotę. Skończyły się czasy, kiedy musiałeś ratować mnie z opresji.

Krew nabiega mi do twarzy.

– Wiem, nie o to chodziło. Zostawiłem cię samą i bezbronną w tym sklepiku z kasetami. Musiałaś udawać kogoś, kim nie jesteś. Kiedy pomyślę o cierpieniu, na jakie cię skazałem… Pączki to kiepskie zadośćuczynienie, ale choć tyle mogę zrobić.

Nie mówię, choć przecież wiem, że oszczędza każdego centa. Deb pracuje ciężej niż ktokolwiek, kogo znam. Gdybym mógł jakoś naprawić jej życie, ani chwili bym się nie zastanawiał. Na razie jednak jedyne, co mogę zrobić, to zafundować jej tonę cukru.

– Budynek One World Trade – zauważam. – Zaraz zaroi się od turystów. Zrobię kilka fotek do relacji na Flashu i złapiemy metro.

Nie ma słońca, ale płynące nisko chmury rozdzielają się na dwoje, przecinane przez smukły, srebrzysty wieżowiec. Mamy idealne nowojorskie popołudnie, kiedy jednak myślę o powrocie do domu, robi mi się ciężko na żołądku. Wsiadamy do metra, obydwoje z pseudowesołymi grymasami na twarzach. Wiem, że myślimy o tym samym. O tym, że nasi rodzice prawdopodobnie postarają się uprzykrzyć nam wieczór i noc.

* * *

Docieramy na Brooklyn w rekordowo krótkim czasie. Wychodzę z metra ze ściśniętym z niepokoju gardłem. Deb zapewne czuje się podobnie. Szczerze powiedziawszy, nie miałbym nic przeciwko, by jeszcze trochę odwlec powrót do domu, a wraz z nim niezręczne rozmowy i niekończące się awantury. Nie żeby kłótnie w jakikolwiek sposób dotyczyły mnie. Bynajmniej. A jednak jestem ich niemym uczestnikiem. Po prostu są.

I niszczą naszą rodzinę.

Rozstaję się z Deb na trzecim piętrze budynku, w którym mieszkamy. Ramiona sztywnieją mi ze stresu, gdy przeskakuję szybko po dwa schody. Nim zbliżę się do drzwi z błyszczącą 11, do moich uszu docierają wrzaski.

Nie zawsze tak było.

Wkładam klucz do zamka i przekręcam go z ciężkim westchnieniem.

Natychmiast ulatują ze mnie ostatnie drobiny radości. Trzaskam drzwiami, by zaznaczyć, że wróciłem, to jednak w żaden sposób nie poprawia sytuacji ani nie powstrzymuje rodziców. Chciałbym, żeby moja obecność miała jakiekolwiek znaczenie. Chciałbym… Sam nie wiem. Nie czuć się tak bardzo bezradnym, gdy zachowują się w ten sposób? Próbuję ucieczki w telefon, jednak moi obserwatorzy znów zalewają mnie pytaniami. Pytaniami o astronautów.

Przeglądam je, skrzywiony.

kindil0o (Chelsea Kim): Hej, jestem fanką. Tylko mi się wydaje, czy przestałeś mówić o astronautach? Kiedyś uwielbiałam twoje streamy i nadal je kocham, ale wolałabym, żeby było jak kiedyś. Lecimy na tego Marsa czy nie? 30 sekund o misji? Tylko tyle??

Wyciszam powiadomienia. Moi fani zauważyli, jak mało czasu poświęcam NASA; jak unikam patrzenia w kamerę, gdy mówię o poszukiwaniach ostatniego członka marsjańskiej ekipy. Oczywiście, że zauważyli.

I chcą wiedzieć dlaczego. A ja mam powód przed oczami.

Mój ojciec dopiero wrócił z Houston, z ostatniego etapu rekrutacji NASA.

Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, nigdy nie ucieknę od tej misji.

Rozdział 2

Przestań sterczeć przy tym telefonie! – wrzeszczy mama. – Powiedzieli, że jeśli cię wybiorą, to dzisiaj zadzwonią. Jest piąta trzydzieści! Mamy czerwiec, a ty wykorzystałeś już cały swój urlop. Co kilka tygodni latasz do Houston. To zupełnie zdominowało twoje życie! Nasze życie!

Wskazuje na mnie i nagle staję się częścią ich rozgrywki. Pionek z rozwagą odstawiony na boczny tor, by skusić gońca i zapewnić wygraną. Kiedy mama na mnie patrzy, dostrzegam na jej twarzy wyczerpanie. A także strach. I stres. Odwracam wzrok. Nie dam jej dodatkowego argumentu. Nie będę brał udziału w tej wojence.

– Bardzo mi przykro, ale pora zejść na ziemię – oznajmia mama, zwracając się znów do taty. – Pomyśl przez chwilę rozsądnie. Nie możemy się przeprowadzić. Mam tu pracę. I życie.

– Naprawdę musimy to powtarzać co drugi dzień? – warczę, sunąc korytarzem do mojego pokoju.

– W Houston jest dopiero wpół do piątej. – Tata odkasłuje nerwowo. – A ty pracujesz zdalnie. Programować możesz w dowolnym miejscu. Wiem, że nie chcesz tego słyszeć, ale nadal mam szansę. Realną szansę, że mi się uda.

– A co z Calvinem? – odwarkuje mama. – Będzie musiał zmienić szkołę tuż przed ostatnią klasą. Czy choć raz rozmawiałeś z nim, jak to wpłynie na jego filmy?

– Chwileczkę! Co z moimi filmami? – Zawracam do nich i nagle wszystkie elementy układanki wpadają na swoje miejsce. Jeśli ojciec dostanie tę robotę, to nie tylko przeprowadzimy się do Houston, ale wpakujemy się w sam środek planu filmowego. Dosłownie.

Każdy moment naszego życia będzie ściśle monitorowany i nagrywany przez StarWatcha celem pokazania go w ich irytującym programie Odlot z gwiazdami.

Żadne nie chce spojrzeć mi w oczy.

– Cóż, nie mam absolutnej pewności – zaczyna ojciec – ale, faktycznie, był w papierach taki jeden paragraf…

– Bardzo jednoznaczny – warczy mama, masując skronie. – Jak wół stoi w nim, że StarWatch ma wyłączność na materiały związane z uczestnikami misji. A jako rodzina właściwie się do nich zaliczamy.

Wychodzę.

– Cal, zaczekaj!

Zatrzaskuję drzwi sypialni i ciężko się o nie opieram.

Rodzice natychmiast rzucają się sobie do gardeł. Jakaś część mnie chce do nich wrócić, by wszystko naprawić. Przed zamieszaniem z NASA również się kłócili, jednak rzadko i nigdy w taki sposób. Zaciskam pięści, zastanawiając się mocno, czy warto wychodzić z pokoju i próbować im jakoś pomóc. Próbować ich powstrzymać.

Ale nigdy wcześniej mi się to nie udawało.

– Przez ciebie boję się wracać do domu, Becco! Ilekroć przynoszę dobre wieści, ty zaczynasz się wściekać!

– Mieszkam tu od urodzenia! – Załamujący się głos mamy przesącza się przez drzwi. Mam wrażenie, jakby każde z rodziców prowadziło niezależny monolog. Nie słuchają się nawzajem. – To nasz dom. Tu się urodziłam. Moja… Moja rodzina się tu urodziła.

Słyszę słowa, których nie wypowiada. Ciocia również tu przyszła na świat. Przez lata mieszkała przy tej samej ulicy. I właśnie ta ulica i to sąsiedztwo są z nią nierozerwalnie związane. Są wspomnieniem. Pamięcią o niej. Nic dziwnego, że mama nie chce wyjeżdżać.

– Wielka szkoda, że nie byłaś łaskawa powiedzieć mi tego, zanim…

Przestaję ich słuchać.

To kolejny powód, dlaczego mój szacowny ojciec nie powinien zostawać astronautą. Zwyczajnie nie pasujemy do pięknego obrazka idealnej rodziny astronauty.

NASA zaczęła wybierać astronautów do projektu jakieś trzy lata temu. Zapraszała ich w małych grupkach, po trzech, czterech. Testowano kolejne moduły statku. Orfeusz I stał się wkrótce Orfeuszem IV. Z każdym kolejnym dniem próby wychodziły coraz lepiej.

A rodziny astronautów zyskały status celebrytów. Wszystko, co ich dotyczy, jest piękne, eleganckie i bezbłędne. Same fascynujące i budzące zaufanie osobowości o oszałamiających karierach. Patrząc na tych ludzi, trudno nie myśleć, że mają wszystko, czego moim bliskim brakuje.

Oczywiście astronauci czasem gorąco się o coś spierają, o czym zaraz piszą w niezawodnym „People”; zdarza się również, że ktoś z ich najbliższego otoczenia wypije ciut za dużo przy brunchu… Wciąż jednak wszyscy szczerzą się do kamer. Wiedzą, jak sprawić, by ich niedoskonałości wyglądały doskonale.

Choć głównie chodzi o to, że te rodziny są szczęśliwe, a ich członkowie wspierają się nawzajem. To coś, czego w moim domu zdecydowanie brakuje.

* * *

Wpinam słuchawki do kaseciaka i nakładam je na uszy. Dorzucam nowe zdobycze do kolekcji i przerzucam taśmy w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. To eklektyczny zbiór. Mam między innymi Nirvanę, Dolly Parton, Cheap Trick i wielu innych wykonawców, których znam tylko dzięki grzebaniu w starociach. Wybieram Cheap Trick i pozwalam, by zalało mnie gitarowe brzmienie.

Tata chce być jednym z nich. To znaczy jednym z astronautów. I chce tego znacznie bardziej niż obecnej roboty. Kiedyś pracował jako pilot wojskowy, teraz lata komercyjnie. I bardzo chętnie zamieniłby boeinga 747 na statek kosmiczny. Pewnego dnia NASA oznajmiła, że zamierza znaleźć ostatnich pięcioro astronautów. Tata zgłosił się kilka miesięcy temu, gdy większość wakatów była już zajęta.

Nie mam serca gadać z nim o jego szansach. Znam osiągnięcia pozostałych kandydatów, w końcu przygotowywałem o nich materiały. Jeden z najnowszych nabytków to astrofizyk, którego w mediach społecznościowych śledzi niemal tyle samo ludzi, co Kardashianki. Zaraz obok mamy babkę z dwoma fakultetami – z geologii i biologii morskiej. Dostała dwa Oscary za swoje filmy dokumentalne i nagrodę Grammy za brawurowe odczytanie własnego audiobooka. Który był bestsellerem, jakżeby inaczej. A to nawet nie są najbardziej utytułowane osoby.

Jestem pewien, że tata jest naprawdę dobrym pilotem, ale gdzie mu do reszty załogi?

Szybko się wkurza i brakuje mu cierpliwości. Jasne, czaję, że nie stawiam go w najlepszym świetle. Wiecie, jest w porządku jako ojciec. Przynajmniej w kilku dziedzinach. Jest na maksa inteligentny i potrafi pomóc z nawet najbardziej skomplikowanym zadaniem z matmy. Ale jednocześnie, każde słowo mamy odbiera jak fizyczny atak. Odcina się, a mama wpada w panikę. Ich kłótnie nie są czymś, co powinno trafić przed kamerę. Są bolesne, prawdziwe i nikt nie powinien ich oglądać.

Skoro nie potrafią grać szczęśliwej pary przede mną, skoro nie umieją nawet udawać, że wszystko jest okej, jak robią to rodzice Deb, to jakim cudem mieliby oszukać cały świat?

Siedząc z zamkniętymi oczami na podłodze, przesłuchuję kilka kawałków. Nie ma niczego prócz muzyki. I trąbienia kilku samochodów za oknem. Dobra, więcej niż kilku, ale w końcu to Brooklyn.

Po jakimś czasie spływa na mnie ukojenie, a lęk znika. Czuję… wewnętrzny spokój. Jestem na swoim miejscu. Nie martwię się już moją przyszłością. Nie martwię się stażem w BuzzFeed, który mam zacząć za tydzień. Nie martwię się tysiącami wiadomości w skrzynce odbiorczej – odpowiedziami na CalLetter, czyli mój newsletter, wybaczcie kiepską nazwę, ale nic lepszego nie wymyśliłem. Dzielę się w nim istotnymi informacjami i dołączam linki do filmów dla tych, którym ten świat nie jest zupełnie obojętny.

Choć jakaś część mnie myśli o tym wszystkim, to jednak życie zjeżdża na boczny tor. Przynajmniej na kilka minut, a potem na dłużej, dopóki nie muszę ruszyć tyłka, żeby zmienić kasetę. Opada ze mnie napięcie, mięśnie się rozluźniają. To rodzaj medytacji. Dla mnie to najlepszy sposób „osiędbania” na całym świecie.

I jest dobrze, dopóki nie usłyszę pukania.

A słyszę je nawet przez łomot muzyki i wygłuszające dźwięki z zewnątrz słuchawki. Co oznacza, że to nie tyle pukanie, co walenie do drzwi. Z niechęcią ściągam słuchawki.

– Tak? – wołam.

Do pokoju ostrożnie zagląda mama. Zawsze się boi, że przyłapie mnie na robieniu czegoś niestosownego, wszyscy wiemy czego. Cóż, nie jestem skończonym kretynem i wiem, jak zrobić to dwa razy dziennie i nie zostać nakrytym. Dzięki za zaufanie, mamo.

Nagle dostrzegam wyraz jej twarzy. Ma w oczach łzy, a to nie jest dobry znak.

Wiecie, mama nie płacze. Rodzice mogą się kłócić i wrzeszczeć, mogą urządzać awantury słyszane na sąsiednich ulicach, ale płacz to tabu. Drą się na siebie, po czym mama zamyka się we własnym świecie, a tata wychodzi na spacer. Tak to działa. Rzucają się sobie do gardeł, nigdy jednak nie ranią się tak bardzo, by uraza trwała dłużej niż godzinę.

A jednak mama płacze.

– Ja… cóż. – Stoi w drzwiach. Przebiegam po niej wzrokiem, szukając siniaków, długich rękawów, czegokolwiek, choć przecież wiem, że tata nie podniósłby na nią ręki. Nigdy jednak nie widziałem jej w takim stanie, automatycznie rozważam więc rozmaite scenariusze. W końcu mówi: – Chodź do salonu. Tata chciałby ci o czymś powiedzieć.

Tata chciałby…

Zamieram. Czyżbym nie słyszał dzwonka telefonu? Czyżby NASA przerwała kolejną rodzinną awanturę, by poinformować tatę, że został wybrany…

Ale to nie ma sensu. W niczym nie przypominamy innych rodzin astronautów. I nigdy nie będziemy tacy jak oni. Przecież NASA powinna się w tym połapać, prawda?

Nim do szczętu się zagalopuję, wyłączam magnetofon. Mama już wyszła. Widzę tylko powiewające poły jej ubrania znikające za rogiem. Ucieka przed tą rozmową. Ucieka przed wyrazem mojej twarzy, który przybrałem odruchowo, kiedy powiedziała, że tata chciałby mi o czymś powiedzieć.

O czymś, kurde. Jakby istniało coś innego niż NASA.

Jestem w połowie korytarza, gdy słyszę charakterystyczny wystrzał. Korek od szampana. Potwierdzenie. Niemal uginają się pode mną kolana. Serce bije mi jak szalone. Czuję to w całym ciele, coś jak porażenie prądem, a jednak świat zamiast przyspieszyć, zwalnia. Nerwy mam napięte jak postronki, ale ciało nie chce z nimi współpracować. W ustach czuję posmak popiołu, zapachy stają się słabsze. I nie jestem w stanie wymyślić bodaj jednej metafory, która oddawałaby mój stan…

– Kieliszek dla każdego, nawet dla ciebie, Cal. To specjalna okazja. – Tata wciska nam szampana. Jest szczęśliwy. Tak szczęśliwy, że zupełnie nie zwraca uwagi na nasze zrozpaczone miny: moją i mamy. – Wznieśmy toast za mnie! Za najnowszego astronautę NASA!

Potrzebuję chwili, by te słowa do mnie dotarły. Zupełnie jakby mój mózg zjawił się na tej imprezie jako ostatni. Odruchowo zaciskam pięści. Ciężko mi oddychać. Czuję, jak napina się całe moje ciało, ramiona, kark. Raz po raz obracam w ustach to słowo: astronauta, astronauta.

Astronauta.

Znacie to dziwne uczucie, kiedy tyle razy wymawiacie jakieś słowo, że traci ono całe znaczenie? Tym razem tak nie jest. Definicja wryła mi się w pamięć. Definicja, a nawet etymologia tego słowa. Astro-nauta. „Podróżujący wśród gwiazd”. Marzenie każdego trzylatka urodzonego po roku sześćdziesiątym.

Gwałtownie odstawiam kieliszek na stół i odepchnąwszy lekko mamę, wybiegam z salonu. Korytarz rozmazuje mi się przed oczami, kiedy pędzę do łazienki. Nie wiem, co to wszystko oznacza dla mojego ojca, dla mojej matki, dla mnie. Wiem za to jedno.

Zaraz się porzygam.

Odlot z gwiazdami

Sezon 1, odcinek 6

TYLKO U NAS!

W tym odcinku gościnią prowadzącego program Josha Farrowa jest astronautka Grace Tucker, która odpowie na najczęściej zadawane przez fanów kanału StarWatch pytania. (Premiera odcinka: 15 czerwca 2019).

– Dobry wieczór wszystkim. Jestem Josh Farrow, a moją gościnią jest Grace Tucker: nieustraszona pilotka, genialna inżynierka, a przede wszystkim, znakomita astronautka. Któż może wiedzieć, jaką rolę odegra w projekcie Orfeusz? Czy będzie asystować z Ziemi, czy też jako pierwsza postawi stopę na powierzchni Marsa? To dopiero trzeci miesiąc Grace w Houston, jednak zdążyła już pokazać, na co ją stać. Zaprosiliśmy ją tutaj, by porozmawiać o misji i wszystkim, co się z nią wiąże. Grace, dziękujemy, że zgodziłaś się nas odwiedzić. W tej chwili jest was dziewięcioro, ale NASA ogłosiła niedawno, że w ciągu kolejnego roku do programu dołączy jedenaście nowych osób.

– Dziękuję za zaproszenie, Josh. Obydwoje wiemy, że NASA chce zebrać najlepszych ludzi. Były takie czasy, kiedy do tego grona zaliczano tylko najtwardszych i najodważniejszych białych mężczyzn. Wystarczy sięgnąć pamięcią do programu MercurySiedem oraz Następnej Dziewiątki. Deke Slayton, Alan Shepard, Jim Lovell, Pete Conrad. Wiedzy i umiejętności nikt im nie odmówi, jednak po jakimś czasie NASA zrozumiała, jaka siła leży w różnorodności. Chodzi nie tylko o różne umiejętności, ale również o miejsce zamieszkania, rasę, płeć, tożsamość oraz orientację seksualną.

– Oczywiście. Ale my, a mam tu na myśli również widzów programu, doskonale wiemy, że liderem zmiany NASA nigdy nie była. Mae Carol Jemison, pierwsza czarnoskóra kobieta w kosmosie, weszła na pokład Endeavoura dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych. Ponad trzydzieści lat po rozpoczęciu lotów kosmicznych.

– I właśnie dlatego różnorodność w programie zawsze była jednym z moich priorytetów, o czym już na samym początku poinformowałam NASA. Co za tym idzie, całym sercem wspieram decyzję agencji i nie mogę się doczekać, aż poznam nowych rekrutów.

– Pozwól, że ujmę to w inny sposób. Nie martwisz się, że dokooptowanie do ekipy nowych twarzy może zmniejszyć twoje szanse na wzięcie udziału w locie na Marsa?

– Nie, nieszczególnie. Nic w tej branży nie jest wyryte w kamieniu, o czym zapewne wiesz. Wszystko podlega fluktuacjom. Może się zdarzyć, że w ostatniej chwili złapię przeziębienie, a to wystarczy, by pozostać na Ziemi. Rząd może cofnąć nam fundusze, a twoi fani mogą znudzić się tematem. Po prostu każdego dnia daję z siebie wszystko. I niczego więcej nie oczekuję od innych.

Rozdział 3

Może to z powodu paniki, jednak przed oczami cały czas mam pierwszy wywiad Grace dla kanału StarWatch. Raz po raz odtwarzam go w głowie. O niczym innym nie potrafię myśleć. Jest tylko wyprostowana sylwetka Grace, jej wdzięk przed kamerą. Jej wyważona powaga.

Spłukuję kibel i zagapiam się w lustro. Twarz błyszczy mi od potu i dyszę tak, że para osiada na szkle. Przecieram taflę, a potem sięgam po szczoteczkę. Myjąc zęby, patrzę sobie w oczy. Kotwiczę się w ten sposób w rzeczywistości. Pozostaję tu i teraz.

Mój mózg wypełniają najróżniejsze wiadomości. Lokalne i krajowe. Plotki, artykuły, wpisy na blogach. Wspominam, jak niemal zignorowano komunikat NASA o przeprowadzce astronautów do Houston. Pamiętam plotki o fiasku całego planu. No bo po co pompować kasę w eksplorację kosmosu, skoro można wydać ją na szkolnictwo albo infrastrukturę?

Pamiętam też moment, w którym wszystko się zmieniło.

StarWatch ogłosił współpracę z NASA i wypuścił pilotażowy odcinek Odlotu z gwiazdami. Pokazano symulator kokpitu, a w nim zlanego potem Marka Bannona.

Statek wchodzi w atmosferę Marsa. Pulpit sterowniczy nagle się zawiesza. Powierzchnia planety jest coraz bliżej. Mark próbuje zresetować czujniki. Kiedy to zawodzi, sięga pod fotel po papier i długopis. Cięcie. Mark wprowadza koordynaty i poprawną trajektorię lotu do komputera. Nagle, w ostatniej chwili, wszystkie ekrany odżywają. W samą porę, by Mark mógł wprowadzić ostatnie niezbędne poprawki, nim… Łup.

– Orfeusz V wylądował – dyszy Mark.

Wtedy ekran ciemnieje i wyświetla się wiadomość: „Nie przegap najnowszego programu w StarWatchu! Co tydzień premiera kolejnego odcinka Odlotu z gwiazdami”.

Wzrost zainteresowania postaciami astronautów był natychmiastowy. I oni, i ich rodziny dla niektórych stali się amerykańskimi bohaterami. Dla innych – źródłem rozrywki, częścią fascynującego reality show.

Wszyscy ci ludzie wydają się interesujący. Idealni…

Nie tacy jak my.

– Calvin, skarbie? – Głos mamy jest schrypnięty.

Gdy zbieram się wreszcie w sobie, rodzice wpychają się do łazienki. Mama wygląda jak archetypowa zatroskana rodzicielka, ze zmarszczonymi brwiami i łagodnym wejrzeniem. Ale tata ma zupełnie inną minę. Zaciska usta i wydaje się dystansować od całej sytuacji. Nie umiem powiedzieć, czy jest wkurzony, czy po prostu nie przypadła mu go gustu moja reakcja. Taa, może i nie było to subtelne, ale przykro mi, kotlety z ciecierzycy, które zeżarłem na lunch, postanowiły wrócić w całej swej glorii i chwale. I nie byłem w stanie im tego wyperswadować.

– Skończyłeś? – pyta ojciec.

Natychmiast się spinam.

– Nic mi nie jest – wyduszam z siebie. – Po prostu… za dużo zjadłem.

Tata parska pod nosem, po czym upija duży łyk szampana.

– Jasne. Więc to nie miało nic wspólnego z…

– Z tym, że jakimś cudem dokonałeś niemożliwego i zostałeś astronautą? – Zmuszam się do śmiechu. – Nie, zupełnie nie. A przy okazji, nie miało to również nic wspólnego z tym, że za kilka miesięcy całe nasze życie wywróci się do góry nogami. No i nie chodziło też o to, że nie będę mógł więcej streamować. Tylko wiesz… Sporo tego jak na jeden raz.

– Może pozwolą mu dalej kręcić filmy – wcina się mama. – Może mógłbyś ich zapytać, kiedy…

– Nie wierzę, że rozmawiamy akurat o tym – warczy tata i wylewa resztę szampana do umywalki. – Słuchaj, bardzo mi przykro, że nie będziesz mógł więcej bawić się w media społecznościowe, ale tak wygląda prawdziwe życie.

Duszę w sobie śmiech.

– Prawdziwe życie? Mam sobie odpuścić dziennikarstwo i w ogóle wszystkie moje plany, bo tak każe szef jakiegoś reality show? Na serio myślisz, że to, co robię, jest mniej prawdziwe niż wypociny StarWatcha?

Mama utknęła między nami w ciasnej łazience. Załamuje dłonie i patrzy to na mnie, to na tatę, nie ma jednak odwagi powiedzieć choć słowa. Kiedy kłóci się z ojcem, nie ma tego problemu, nigdy nie oddaje pola. Teraz jednak jej twarz zastygła w grymasie strachu i bezradności. Wiem, że to tylko pogłębi jej stany lękowe, biorę więc głęboki oddech, by się uspokoić.

A potem przeciskam się koło niej i szybkim marszem ruszam do mojego pokoju.

– Cal! – woła za mną tata. Zatrzymuję się. W jego głosie nie ma czułości, słyszę jednak coś w rodzaju… współczucia? – Mogę… Mogę ich zapytać.

– Daruj sobie, jest spoko – warczę. – Doskonale wręcz. Po diabła miałbym zajmować się jedyną rzeczą, którą kocham i w której jestem dobry, skoro mogę rozkoszować się pięknem Teksasu? Zawsze wydawał mi się kuszący. Marzyłem o tym, żeby potykać się o republikanów i walczyć o liść sałaty w stanie znanym z grillowanych żeberek. Raj dla wegetarian. Nie ma co.

Zachowuję się egoistycznie i jestem tego świadom. Ale cała ta sytuacja zrodziła się z egoizmu. Tata nie powiedział nam, że zamierza aplikować. Nie wyjaśnił, co się stanie, jeśli uda mu się dostać tę robotę. Po prostu któregoś dnia rzucił na stół w kuchni segregator. Który okazał się jego zgłoszeniem. Nie mam pojęcia, po kiego diabła był ojcu cały wielki segregator, skoro równie dobrze mógłby zamknąć swoje dokonania w jednym słowie wypisanym na serwetce. Delta. Linie lotnicze. Tyle by wystarczyło.

Właśnie wtedy zaczęło się wielkie czekanie.

Cóż, właściwie to ojciec czekał. Razem z matką załaziliśmy mu za skórę, bo to było łatwiejsze niż przyjęcie do wiadomości, że mogłoby mu się udać. A przecież mógł odmienić nasze życie. Siłą wrzucić nas na plan Odlotu z gwiazdami, programu, który – mimo jakże patriotycznego i wzniosłego początku – ewoluował w kolejne przesadnie dramatyczne i robione pod publiczkę reality show.

Nigdy nie zapytał, czy tego chcemy.

– Jezu, weź się w garść – burczy ojciec.

Spoglądam mamie w oczy i widzę, że obydwoje mamy dość.

– Daj mu chwilę na przetrawienie tego – prosi cichutko mama i próbuje przepędzić tatę z korytarza. W tej chwili nieco lżej mi się oddycha, choć wiem, że niebawem znów będę się dusił. Wiem, co się za moment stanie.

– To nie moja wina, że nie byliście tym zainteresowani. Żadne z was nie rozumie, jakie to ważne. – Tata podnosi głos. – Całe życie na to pracowałem.

– Odpuść sobie ten wątek. – W mamie budzi się lwica. Niepokój niepokojem, ale nie da sobie wciskać kitu. – Jesteśmy ze sobą od siedemnastu lat. Doskonale wiem, że uwielbiasz kosmos, ale nigdy nie wspominałeś, że chciałbyś zostać astronautą. Po prostu pewnego dnia przyniosłeś ten cholerny segregator. I lunąłeś mnie nim w twarz.

Wykorzystuję okazję, żeby zwiać do siebie. Kiedy jednak chcę zamknąć drzwi, spostrzegam, że tata idzie za mną.

– Poczekaj.

Czekam więc. Biorę głęboki wdech i zmuszam się do bycia względnie miłym.

– W tej chwili nie mogę cieszyć się twoim szczęściem – oznajmiam. – Muszę zmoderować komentarze pod ostatnim filmem, bo roi się tam od trolli, a poza tym w poniedziałek zaczynam staż w BuzzFeed. Muszę uzupełnić papiery. Pogadamy później.

– Nie rozumiesz, Cal – przerywa mi tata. Wygląda na dziwnie poruszonego. – Nie możemy czekać, aż wszystko sobie poukładasz.

W jednej chwili z mojego ciała odpływa cała energia. Kolana uginają się pode mną, serce zaczyna się tłuc w piersi, a wilgotna od potu dłoń niemal ześlizguje się z klamki. Oddycham, mam jednak wrażenie, że powietrze nie dociera do płuc.

– Dzisiaj zaczynamy się pakować – mówi ojciec. – Mają dla nas dom.

– Co chcesz przez to…

– Wyjeżdżamy w poniedziałek.

Moje ciało przestaje pracować. Doświadczam czegoś w rodzaju nagłej niewydolności wielonarządowej. Gapię się. Mrugam. Nadal się gapię. A potem raptownie odrywam się od framugi i z hukiem zamykam drzwi niemal na twarzy ojca.

Przekręcam zamek i rzucam się po słuchawki. Wciskam przycisk play na magnetofonie i pozwalam, by zalała mnie muzyka. By odcięła mnie od krzyków, kłótni, oczekiwań i własnej frustracji. Niech odetnie mnie od wszystkiego.

Chociaż na chwilę.

Ale muzyka nie działa. Nie mogę się skoncentrować, wszystko brzmi jak przypadkowe hałasy. Znów cały się spinam. Jestem zły i smutny, nie wiem jednak, które z tych uczuć wyciska z moich oczu łzy. Zanim zdążę rozbeczeć się na dobre, zrywam z głowy słuchawki. Nie. Nie pozwolę, żeby ojciec usłyszał, jak beczę.

W sąsiednim pokoju na nowo rozgorzała awantura. A może nie awantura. Dyskusja? W powietrzu latają kolejne liczby. Pojawiają się słowa takie jak „ekipa przeprowadzkowa” i „pensja”. Zgaduję, że dojście do porozumienia chwilę zajmie moim kochanym rodzicom.

Wyciągam telefon i piszę do Deb.

Mogę wpaść? Muszę stąd uciec choć na minutę.

Odpowiada natychmiast.

Taa… Słyszeliśmy. Okno czy drzwi?

Wysyłam jej emotkę okna, a potem dwa razy upewniam się, że moje drzwi są zamknięte. Nie żeby ktoś miał coś przeciwko zejściu do Deb, w końcu mieszka tylko piętro niżej, nie mam jednak ochoty widzieć teraz rodziców.

Wyobrażam sobie, jak przychodzą, żeby sprawdzić, co się ze mną dzieje, a ja nie odpowiadam. Pomyśleliby, że ich ignoruję, albo sięgnęliby po schowany na futrynie klucz i przekonali się, że wyszedłem. I na momencik przestaliby się żreć. Popatrzyliby na siebie, szepnęliby „cholera” i na krótką chwilę przestałbym być tą osobą, która próbuje wszystko naprawić, która chce rozwiązać problem.

Wreszcie chodziłoby o mnie.

Unoszę okno, a potem moskitierę. Wyłażę na schody przeciwpożarowe i czuję przeszywający mnie podmuch wiatru. To przyjemne, odświeżające i uspokajające zarazem. Opieram się o barierkę i spoglądam w dół: na wózki, rodziny, psy – wszystkie istoty, które spieszą się, by zdążyć do domów przed nastaniem zmroku. Widzę całą aleję z jej ceglanymi budynkami, widzę samochody, ciężarówki i rowery. Dalej widok zasłaniają mi drzewa.

Uświadamiam sobie, że być może stoję tu po raz ostatni.

Że to może być mój ostatni weekend na Brooklynie.

* * *

Na trzecim piętrze przystaję i waham się przez chwilę przed otwartym oknem. Przez zaciągnięte zasłony widzę sylwetkę Deb. Miota się z jednego końca pokoju na drugi. Najpewniej zbiera porozrzucane wszędzie ciuchy, żebym mógł gdziekolwiek usiąść.

Rzeczywistość uderza we mnie z taką siłą, że aż cofam się i opieram o barierkę. Za moment powiem mojej najlepszej przyjaciółce, że wyjeżdżam. Natychmiast. Prawdopodobnie na zawsze. Chyba że ktoś wyciął mojemu ojcu numer stulecia.

Gdy Deb nagle odsłania zasłony, ze świstem wciągam powietrze. Kiedy przyjaciółka widzi moją, zapewne mokrą od łez, twarz, opada jej szczęka.

Czuję w piersi ukłucie znajomego bólu. Widziałem kiedyś u Deb podobny wyraz twarzy. Sam byłem jego przyczyną. W zeszłym roku wpełzłem przez okno do jej mieszkania, trzęsąc się jak w febrze, żeby z nią zerwać.

Z jakiegoś bliżej nieznanego mi powodu nawet nie próbowałem złagodzić tego, co miałem jej do powiedzenia. Nie próbowałem ględzić o tym, że się od siebie oddalamy albo że chciałbym skoncentrować się na nauce czy poszerzać horyzonty. Nie. A przecież wcześniej przygotowałem sobie całą przemowę.

Deb była moją dziewczyną. I moją najlepszą przyjaciółką. I zasługiwała na więcej niż kretyńskie wymówki. Przeszedłem więc od razu do rzeczy.

– Pocałowałem Jeremy’ego.

Przegadaliśmy to i kilka miesięcy później przyjęła wreszcie moje przeprosiny. Jeremy zawsze przebywał gdzieś na horyzoncie zdarzeń, na skraju moich myśli. Był niedostępnym facetem ze starszej klasy, a ja byłem w miarę zadowolony ze związku z Deb. Na nieszczęście dla niej, kiedy pocałowaliśmy się z Jeremym i poczułem na języku smak piwa Coorsa Light, doznałem czegoś więcej niż uczucia zadowolenia.

To był ogień. To była namiętność, której mi brakowało. W jednej chwili zmieniła się cała moja tożsamość i zrozumiałem, że jestem queer. I Deb również to zrozumiała. Z tym nie miała problemu. Najtrudniej było jej zaakceptować, że to nie tak, że nigdy nie pokocham w ten sposób absolutnie żadnej dziewczyny. Nie. Chodziło o nią. Po trzech miesiącach randkowania chciałem znaleźć kogoś, do kogo poczuję ten inny rodzaj miłości. I znalazłem Jeremy’ego.

A dwa tygodnie później Jeremy znalazł kogoś innego.

– Calvin? – Deb chwyta mnie za rękę i przyciąga do siebie. – Właź. Co jest? Kurde, kiedy ostatnio tak wyglądałeś, musiałam pół godziny cię uspokajać, żebyś mógł ze mną zerwać. Co się dzieje?

Wciąż ciężko mi się oddycha. Jestem przytłoczony, tonę w otaczającym mnie różu. W pokoju Deb wszystko jest różowe. Wielkie, wypchane kulkami siedzisko z puchatą poduszką. I dywan. Różowy dywan, na którym leżę, choć nie pamiętam, żebym w ogóle wchodził do środka.

Koncentruję się na jednym punkcie na suficie i nie pozwalam, by cokolwiek mi w tym przeszkodziło. Wciągam powietrze. I wypuszczam. Wciągam. Wypuszczam. W końcu wracam do siebie. Nic mi nie jest.

– Nic mi nie jest.

Deb przewraca oczami.

– Aha, właśnie widzę.

– Wyjeżdżam. W poniedziałek. Mój ojciec jest jebanym astronautą.

Deb wybucha niepohamowanym rechotem. Ja wciąż chlipię, a ona dostaje totalnej, histerycznej głupawki. Widzę, że bardzo stara się nad sobą zapanować, zaciska dłonie, przygryza wargę, nic jednak nie pomaga.

– O Boże, ale gówno odwalam. Przepraszam – duka i chwyta mnie za rękę. – Przecież to… absurdalne! Twój ojciec nie ma żadnych kwalifikacji do tej roboty!

Wzruszam ramionami.

– Wiesz, no, jest pilotem, prawda?

– W Delcie. – Wypluwa tę nazwę, jakby paskudnie smakowała. – Jest pierwszym nienaukowcem, którego wybrano od kiedy? Od lat siedemdziesiątych?

Nie przypominam jej, że mój ojciec skończył inżynierię lotniczą, co w sumie czyni go naukowcem.

– Ogarnij się. – Ujmuję jej dłoń i nagle mam wrażenie, jakby z pokoju wypompowano całe powietrze. Nie patrząc mi w oczy, Deb zaczyna skubać złażący z paznokci u stóp lakier. – Wyjeżdżam. W poniedziałek, jak się okazało. Przeprowadzamy się do Houston. Nie mam pojęcia, kiedy wrócę. Ani czy w ogóle wrócę.

Słońce skrywa się za chmurą i cień osiada na oknie, zupełnie jakby wszechświat reagował na moje słowa. Wszechobecny róż blednie. Deb przygląda mi się, wydymając wargi.

Już się nie śmieje.

Tak więc nie kochałem jej w ten szczególny sposób. Ale ją kocham. Pokochałem ją w chwili, w której spotkaliśmy się przy skrzynkach pocztowych na dole. Nawijałem o kasecie Prince’a, którą udało mi się kupić na eBayu. Deb ledwie się wprowadziła i zupełnie mnie nie znała, ale to nie powstrzymało jej od darcia łacha z mojej obsesji retro.

A mnie nie powstrzymały jej kpiny. Gadałem jak nakręcony o tym, że dźwięk z taśmy jest o wiele gładszy i przyjemniejszy niż ten, który oferują płyty CD albo cyfrowe kopie. Tak się zapędziłem, że zaprosiłem ją na górę, zupełnie zapomniawszy, jaki mam w pokoju burdel. Siedziała na niepościelonym łóżku i słuchała.

Totalnie nie wiedziała, o co mi chodzi z kasetami. Ale i tak słuchała.

Przyjaźń przyszła nam bardzo łatwo. Nigdy nie musiałem pytać, czy ma dla mnie czas, rzucałem tylko: „to co robimy po południu?”. Byliśmy praktycznie nierozłączni, jakbyśmy ze sobą chodzili. Przejście od przyjaźni do czegoś innego również okazało się naturalne. Nagle zostaliśmy parą. Miałem wrażenie, że zupełnie nic się nie zmieniło.

A ja chciałem, żeby się zmieniło. Chciałem ognia i ekscytacji, a nie tej samej spokojnej i dającej pewność relacji, w której byliśmy wcześniej.

– A co z BuzzFeed? – Pytanie Deb wyrywa mnie z zamyślenia.

Zamieram. Po tym, jak relacjonowałem wybory w środku kadencji i spędziłem cały rok na budowaniu społeczności wokół mojego profilu, zaproponowano mi letni staż w BuzzFeed News. Chcieli, żebym pomógł im z ich nowym kanałem koncentrującym się na życiu Nowego Jorku.

Kiedy tylko wszedłem do ich siedziby, kiedy ujrzałem wściekle żółte ściany i stojące wszędzie kanapy, wiedziałem, że to moje miejsce. Otaczali mnie roześmiani dwudziestolatkowie w okularach w szylkretowych oprawach. Gapiłem się z podziwem na otwartą przestrzeń, na laptopy i leżące na nich smartfony. Ta atmosfera… To było jak sen. I miałem zacząć w przyszłym tygodniu…

– Szlag wszystko trafił – dopiero gdy wypowiadam te słowa na głos, dociera do mnie pełne ich znaczenie. Wszystko, na co pracowałem. Cały trud włożony w to, żeby przebić się do wielkiego świata mediów. Zostałem okradziony przez cholernych astronautów. – O kurczę, ale syf. Co ja im w ogóle powiem?

– Powiedz, że zajmiesz się misją na Marsa. Przecież i tak niemal codziennie robią materiał o którejś z rodzin.

– W dziale rozrywki. A ja miałem się zajmować wiadomościami. – Macham ręką w kierunku okna. – Poza tym StarWatch ma wyłączność właściwie na wszystko w Clear Lake. Kiedy tata podpisze umowę, stanę się częścią przedstawienia. Nie pozwolą mi nawet kręcić filmów na FlashFame.

– To jest, po pierwsze, nie fair, a po drugie… Rany, właśnie do mnie dotarło, że będziesz w Odlocie z gwiazdami. Ja cię kręcę, Josh Farrow będzie o tobie mówił. W telewizji.

Wydaję z siebie głęboki jęk.

– Po jaką cholerę w ogóle oglądasz ten szajs? Pomyśl. Ci ludzie są idealni. Piękne rodziny, wystawne przyjęcia, całe mnóstwo plotek. Zupełnie do nich nie przystajemy.

Serce znów podjeżdża mi do gardła.

– Ej, odczep się, to naprawdę fajny program – oznajmia Deb głośno i wyraźnie. – Jasne, plotkarski, wiem. Ale przynajmniej zabawny. Nie udawaj, że w ogóle cię to nie kręci. Dopóki nie dowiedziałeś się, że twój ojciec postanowił aplikować, podniecałeś się tą misją jak wszyscy inni.

– Pewnie. Zajmowałem się sylwetkami astronautów i relacjonowałem ciągnącą się miesiącami debatę publiczną na temat finansowania projektu, aż Senat klepnął budżet. To były istotne informacje.

– No cóż, może uważam, że patrzenie, jak nawaleni szampanem astronauci wpadają w krzaki, też jest istotne? – rzuca żartem.

A przynajmniej mam nadzieję, że to żart.

Tak czy siak przewracam oczami.

– Pamiętasz, jak zrobiłem program o skandalu w związku z wykupieniem przez NASA wszystkich dostępnych nieruchomości w Clear Lake? Nawet „Washington Post” podchwycił temat.

Kiwa ponuro głową, w milczeniu patrząc na moją frustrację.

Clear Lake City znajduje się dogodnie blisko Centrum Lotów Kosmicznych imienia Lyndona B. Johnsona. Kiedy astronauci z programów Mercury, Gemini i Apollo, wraz z całymi rodzinami, zostali tam przeniesieni, Clear Lake i jego najbliższe okolice stały się znane jako wioska astronautów. Amerykańskich bohaterów, którzy uczynili ze swych podwórek coś na kształt Hollywood południa.

Aczkolwiek nie chodziło przecież jedynie o sławę tych ludzi. I teraz również nie tylko o to chodzi.

– StarWatch uważa, że ludzie w dupie mają naukowy aspekt całej tej misji – sarkam. – Nie interesuje ich poznawanie kosmosu, nie zajmują ich potencjalne konsekwencje dla naszej planety. Nic. Wszystko jest wyreżyserowane i nudne jak flaki z olejem. Patrzysz na to i wiesz, że za każdą sceną stoi sztab ludzi. Tu dolejemy oliwy do ognia, tam przygasimy pożar.