33,99 zł
Wydanie specjalne, z nowymi, niepublikowanymi dotąd materiałami!
Nazywam się Sam Kingston.
Jestem popularna, mam przystojnego chłopaka i szalone przyjaciółki, z którymi świetnie się bawię. Robię, co chcę i kiedy chcę. Nie obchodzi mnie, czy kogoś zranię, bo i tak wszystko uchodzi mi na sucho. A raczej uchodziło. Do dzisiaj…
Wychodzę z imprezy. Oślepiają mnie światła samochodu jadącego z naprzeciwka. Czuję niewyobrażalny ból. Spadam w niekończącą się pustkę...
Umarłam?
A jednak budzę się w swoim łóżku. Tylko że znów jest piątek 12 lutego, a ja od nowa przeżywam ten sam dzień. Czy naprawdę zasłużyłam na tak surową karę? Jedyne, czego chcę, to odzyskać moje idealne życie. Bo przecież było idealne, prawda?
Ta historia jest tak wciągająca, że nie będziesz mieć innego wyboru, jak tylko ją pochłonąć!
Jay Asher, autor powieści „Trzynaście powodów”
To powieść, do której bardzo chętnie wracam. Historia głównej bohaterki i przemiana, jaką Sam przechodzi, naprawdę poruszają… Ta książka za każdym razem wyciska mi łzy z oczu i sprawia, że długo o niej myślę.
Aleksandra Popiel, @
Powieść Lauren Oliver jest surowa, emocjonalna, ale też piękna… Czytelnicy pokochają Samanthę i jej odwagę, i chwytające za serce zakończenie.
„Publishers Weekly”
W tej niezwykle wiarygodnej powieści Oliver mówi do nas głosem nastolatki, badając wpływ, jaki wywieramy na ludzi wokół nas. To fascynująca historia z ważnym przesłaniem i nie można jej przegapić.
American Library Association
„7 razy dziś” to powieść inteligentna, złożona i przerażająco piękna. Lauren Oliver napisała niezwykłą książkę o tym, co to znaczy żyć i umrzeć.
Carolyn Mackler, współautorka książki „Ty, ja i fejs”
Lauren Oliver to amerykańska pisarka, autorka kilkunastu książek. Zadebiutowała powieścią „7 razy dziś”, która odniosła światowy sukces. Jej książki zostały przetłumaczone na ponad 30 języków i wielokrotnie trafiały na listy bestsellerów „New York Timesa”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 585
Data ważności licencji: 1/26/2027
MOŻE NIE MUSISZ SIĘ SPIESZYĆ. Może czeka na ciebie jakieś jutro. Może przed tobą jeszcze tysiąc, trzy tysiące albo dziesięć tysięcy dni, tyle czasu, że możesz się w nim pławić, koziołkować i przesypywać go w dłoniach jak monety. Możesz go marnować do woli.
Jednak dla niektórych z nas istnieje tylko obecna chwila. Tak naprawdę nigdy nie wiesz, co cię czeka.
Dedykowane pamięci Semona Emila Knudsena II. Peter, dziękuję za tych kilka największych przebojów. Tęsknię za Tobą. Dla Rossa: Być może bowiem każdy z nas w głębi duszy jest w rozsypce i nie potrafi się pozbierać. Skoro to jednak stan powszechny, może nie jest z nami tak źle.
Podobno tuż przed śmiercią całe życie staje człowiekowi przed oczami. W moim przypadku było inaczej.
Szczerze mówiąc, wyobrażenie, że w swojej ostatniej chwili zobaczę całe życie, wydawało mi się zawsze trochę przerażające. Niektóre sprawy lepiej traktować jak niebyłe, jak powiedziałaby moja mama. Na przykład z ochotą zapomniałabym, co się działo, kiedy byłam w piątej klasie (nosiłam okulary i różowy aparat ortodontyczny). Czy ktokolwiek chciałby jeszcze raz przeżyć swój pierwszy dzień w liceum? Podobnie lepiej puścić w niepamięć wszystkie nudne wczasy z rodziną, bezsensowne lekcje algebry, bóle menstruacyjne i słabe pocałunki, które ledwo przeżyłam…
Skłamałabym jednak, mówiąc, że nie chcę przeżyć ponownie kilku wydarzeń z mojej listy absolutnych przebojów: jak po raz pierwszy całowałam się z Robem Cokranem na samym środku parkietu w czasie balu absolwentów i wszyscy wiedzieli, że jesteśmy razem; jak pewnego razu w maju upiłam się z Lindsay, Elody i Ally, a potem próbowałyśmy na trawniku przed domem Ally zostawić odciski naszych ciał podobne do orłów, które robi się w śniegu; jak w moje szesnaste urodziny zapaliliśmy setkę świeczek i tańczyliśmy na stole w ogrodzie przy domu; jak w czasie Halloween razem z Lindsay spłatałyśmy figla Clarze Seuse i potem ścigała nas policja, a my prawie porzygałyśmy się ze śmiechu. Te momenty chciałabym zapamiętać. Chciałabym, żeby dzięki tym momentom pamiętano o mnie.
Ale tuż przed śmiercią nie myślałam o Robie ani o żadnym innym facecie. Nie pomyślałam o żadnej z niesamowitych przygód, jakie przeżyłam z przyjaciółmi. Nie pomyślałam nawet o mojej rodzinie ani o tym, jak poranne światło barwi ściany sypialni na kremowo, ani o zapachu kwitnących w lipcu azalii, wydzielających woń miodu i cynamonu.
Pomyślałam natomiast o Vicky Hallinan.
A konkretnie o tym dniu w czwartej klasie, kiedy na wuefie mieliśmy grać w dwa ognie, a Lindsay oznajmiła wszem i wobec, że nie zamierza przyjąć Vicky do naszej drużyny.
– Jest taka gruba, że można ją trafić z zamkniętymi oczami – wypaliła.
Jeszcze wtedy nie przyjaźniłam się z Lindsay, ale już zauważyłam, że każda jej wypowiedź zamienia się w nieodparcie śmieszny żart. Śmiałam się razem z wszystkimi, a twarz Vicky zrobiła się fioletowa jak spodnia strona burzowej chmury.
W ostatnim rozbłysku świadomości przed śmiercią, kiedy powinno się doznać objawienia i przeniknąć na wskroś sens całej przeszłości, ja przypomniałam sobie zapach lakieru i pisk trampek na wypolerowanej podłodze, ciasne elastyczne szorty i śmiech niosący się echem po wielkiej, pustej przestrzeni, jakby w sali gimnastycznej było znacznie więcej niż dwadzieścia pięć osób.
I twarz Vicky.
Co dziwne, nie myślałam już od dawna o tej sytuacji. Na pewno do was też wracają czasem wspomnienia, które wydawały się zupełnie zapomniane. Nie, bynajmniej nie była to dla Vicky wielka trauma. Przecież dzieciaki często robią sobie na złość. Nic wielkiego. Zawsze ktoś się z kogoś śmieje, każdego dnia, w każdej szkole, w każdym mieście w Ameryce i – jak się domyślam – na całym świecie. Dorastanie polega właśnie na tym, żeby się nauczyć, jak zawsze stać po stronie tych, którzy się śmieją.
Zacznijmy od tego, że Vicky wcale nie jest gruba – owszem, miała zaokrągloną twarz i brzuszek, ale w liceum zgubiła zbędne kilogramy i urosła o sześć centymetrów. I nawet zaprzyjaźniła się z Lindsay. Razem grały w hokeja na trawie i zawsze witały się w korytarzu. Kiedy byłyśmy już w pierwszej klasie, Vicky przypomniała tę historię na jakiejś imprezie – wszyscy już mieliśmy trochę w czubie – i śmialiśmy się jak wariaci, a Vicky najgłośniej, aż jej twarz zrobiła się prawie tak fioletowa jak wtedy, kilka lat wcześniej.
To dziwne zjawisko numer jeden.
Ale co jeszcze dziwniejsze, rozmawiałyśmy wtedy właśnie o tym, co się dzieje tuż przed śmiercią. Nie pamiętam, jak zeszłyśmy na ten temat. Przypominam sobie tylko, jak Elody zarzucała mi, że zawsze wpycham się na miejsce obok kierowcy. Nie chciała zapiąć pasów i cały czas przechylała się do przodu, żeby poszukać jakiejś piosenki na iPodzie Lindsay, choć to mnie przysługiwały przywileje DJ-a. Próbowałam objaśnić wszystkim moją teorię „listy przebojów” na okoliczność śmierci i każda z nas wymieniała swoje hity. Lindsay wybrała oczywiście ten moment, kiedy zdała sobie sprawę, że zabujała się w Duke’u, a Ally – która jak zawsze narzekała na zimno, twierdząc, że za moment zejdzie z tego świata na zapalenie płuc – brała udział w dyskusji na tyle długo, by powiedzieć, że mogłaby w nieskończoność przeżywać pierwszy pocałunek z Mattem Wilde’em, co zresztą żadnej z nas nie zdziwiło. Lindsay i Elody paliły papierosy, a przez uchylone szyby do wnętrza wdzierały się lodowate krople deszczu. Wąska droga wiła się zakolami, a po obu stronach brunatne nagie gałęzie falowały, jakby wiatr porwał je do tańca.
Elody miała już chyba dość marudzenia Ally, bo włączyła piosenkę With or Without You. To była piosenka Matta i Ally, porzuconej we wrześniu. Ally nazwała Elody suką, odpięła pas, przechyliła się i próbowała dosięgnąć iPoda. Lindsay jęknęła, bo ktoś szturchnął ją łokciem w kark. Papieros wypadł jej z ust i wylądował między udami. Lindsay zaczęła przeklinać, próbując strzepnąć żarzący się popiół z tapicerki, Elody i Ally kłóciły się zapamiętale, a ja próbowałam je przekrzyczeć, przypominając historię o tym, jak chciałyśmy robić śniegowe orły w maju. Samochód ślizgał się raz po raz na mokrej jezdni, pełen dymu papierosowego, którego niewielkie obłoki unosiły się w powietrzu jak duchy.
Nagle przed nami rozbłysło jasne, białe światło. Lindsay krzyknęła, ale nie zrozumiałam jej – coś jakby s z a j s albo s t ó j, albo z j a z d – i wtedy samochód zjechał z drogi wprost w czarne usta lasu. Usłyszałam straszliwy zgrzyt – metal pocierał o metal, tłukło się szkło, samochód zgiął się wpół – i poczułam, że coś się pali. Przez sekundę zastanawiałam się nawet, czy Lindsay zgasiła papierosa.
A potem z przeszłości wyłoniła się twarz Vicky Hallinan. Usłyszałam, jak wokół mnie rozbrzmiewa echem śmiech, który przeradza się w krzyk.
A potem pustka.
Problem polega na tym, że takie wydarzenia następują bez zapowiedzi. Nie budzisz się z dziwnym bólem brzucha, który zwiastuje katastrofę. Nie widzisz żadnych cieni tam, gdzie ich nie powinno być. Nie pamiętasz o tym, żeby powiedzieć rodzicom, że ich kochasz, czy – jak było w moim wypadku – w ogóle się z nimi pożegnać.
Jeśli jesteś kimś podobnym do mnie, to budzisz się siedem minut i czterdzieści siedem sekund przed tym, jak twoja najlepsza przyjaciółka ma po ciebie przyjechać. Myślisz tylko o tym, ile róż dostaniesz na Dzień Kupidyna, więc ledwo jesteś w stanie coś na siebie włożyć, umyć zęby i modlić się do dobrego Boga, żeby okazało się, że na dnie torby zostawiłaś kosmetyczkę i będziesz mogła zrobić makijaż w samochodzie.
Jeśli jesteś kimś podobnym do mnie, ostatni dzień twojego życia wygląda zapewne tak:
– Biiip, biiip! – krzyczy Lindsay.
Kilka tygodni wcześniej moja mama zrobiła jej awanturę o to, że codziennie za pięć siódma rano swoim trąbieniem budzi całą okolicę. Więc Lindsay tak rozwiązała problem.
– Już idę! – odkrzykuję, choć przecież Lindsay widzi, jak wybiegam przez frontowe drzwi, próbując jednocześnie włożyć kurtkę i wcisnąć segregator do torby.
W ostatniej chwili moja ośmioletnia siostra Izzy ciągnie mnie za rękę.
– Co? – Obracam się szybko.
Młodsza siostrzyczka zawsze przypomina mi o swoim istnieniu, kiedy jestem zajęta, spóźniona albo kiedy rozmawiam przez telefon z moim chłopakiem. Właśnie wtedy zazwyczaj zaczyna wchodzić mi na głowę.
– Zapomniałaś o rękawiczkach – mówi, choć w jej wydaniu brzmi to jak „ziapomniałaś o rękawickach”. Upiera się, że nie pójdzie do logopedy, choć sepleni tak, że wszystkie dzieci w szkole się z niej nabijają. Twierdzi, że lubi tak mówić.
Biorę od niej rękawiczki. Są z kaszmiru, a ona pewnie usmarowała je masłem orzechowym. Bezustannie coś podjada.
– Ile razy mam ci powtarzać, Izzy – mówię, stukając ją w sam środek czoła – żebyś nie dotykała moich rzeczy.
Chichocze jak idiotka i muszę zagonić ją do domu, żeby zamknąć drzwi. Gdyby to od niej zależało, snułaby się za mną przez cały dzień jak wierny pies.
Kiedy wychodzę wreszcie z domu, Lindsay wychyla się z okna swojego Czołgu, jak nazywamy jej samochód: olbrzymiego, srebrnego range rovera. Kiedy tylko nim jeździmy, ktoś zawsze musi powiedzieć:
– To nie samochód, tylko ciężarówka.
A Lindsay twierdzi, że nawet ze zderzenia z osiemnastokołowym tirem wyszłaby bez najmniejszego draśnięcia. Z nas wszystkich tylko ona i Ally mają własne samochody. Ally ma małego, czarnego volkswagena jettę, którego ochrzciłyśmy imieniem Mikrus. Ja czasami pożyczam od mamy hondę accord. Biedna Elody musi sobie radzić z należącym do jej ojca przedpotopowym jasnobrązowym fordem taurusem, który ledwo co jeździ.
Powietrze jest lodowate, choć nie wieje wiatr. Niebo ma kolor idealnie bladego błękitu. Słońce, słabe i wodniste, leży jeszcze na horyzoncie, jakby nie miało siły, żeby się pozbierać do kupy. Zapowiadali, że później może nadejść burza, ale tego nigdy nie wiadomo.
Siadam na miejscu obok kierowcy. Lindsay już pali i końcem papierosa wskazuje na kawę z Dunkin’ Donuts, którą mi kupiła.
– Bajgle? – pytam.
– Na tylnym siedzeniu.
– Z sezamem?
– No jasne. – Omiata mnie wzrokiem, kiedy zjeżdżamy z podjazdu przed moim domem. – Fajna spódnica.
– Twoja też.
Lindsay salutuje na znak, że przyjęła komplement. Właściwie mamy na sobie takie same spódnice. Tylko dwa razy w roku Lindsay, Ally, Elody i ja ubieramy się celowo w takie same ciuchy: w Dzień Piżamy w czasie dni otwartych szkoły, bo w zeszłym roku na Boże Narodzenie wszystkie kupiłyśmy sobie śliczne, dwuczęściowe piżamy Victoria’s Secret, i w Dzień Kupidyna. Kłóciłyśmy się przez trzy godziny w centrum handlowym o to, czy wybrać coś różowego czy coś czerwonego. Lindsay nienawidzi różowego, a Ally zawsze ma na sobie coś w tym kolorze. Wreszcie zdecydowałyśmy się na czarne mini i obszyte czerwonym futerkiem podkoszulki na ramiączkach, które znalazłyśmy w koszu z towarami z przeceny w jednym ze sklepów odzieżowych.
Jak już wspominałam, tylko w te dwa dni c e l o w o ubieramy się jednakowo. Ale w mojej szkole – Liceum imienia Thomasa Jeffersona – właściwie wszyscy wyglądamy tak samo. W naszej szkole nie ma obowiązku noszenia mundurków, ale dziewięć na dziesięć osób nosi strój składający się z dżinsów Seven, szarych adidasów New Balance, białego T-shirtu i kolorowej bluzy z polaru The North Face. Z wyglądu chłopcy i dziewczyny niczym się nie różnią – może tylko tym, że my nosimy węższe dżinsy i musimy co rano suszyć włosy. To Connecticut: tu chodzi o to, żeby wyglądać jak wszyscy wokół.
Nie oznacza to, że w naszej szkole brakuje świrów – bo nie brakuje – ale nawet oni świrują na jedno kopyto. Ekoświry jeżdżą do szkoły na rowerach, ubierają się w jutowe worki i nie myją włosów, jakby posiadanie dredów pomagało zmniejszyć emisję gazów powodujących efekt cieplarniany. Rozhisteryzowane Gwiazdy nie rozstają się z wielkimi termosami herbaty z cytryną, nawet w środku lata chodzą w szalikach i niewiele mówią w czasie zajęć, bo „oszczędzają głos”. Członkowie Ligi Matematyków mają zawsze dziesięć razy tyle książek co wszyscy inni, nadal korzystają z szatni i mają na twarzy wypisane wieczne zdenerwowanie, jakby spodziewali się, że za moment ktoś wyskoczy zza rogu i ich przestraszy.
Mnie to nie przeszkadza. Czasem z Lindsay snujemy plany, że zaraz po maturze uciekniemy do Nowego Jorku i zamieszkamy na jakimś poddaszu razem z kumplem jej przyrodniego brata, tatuażystą. Ale w głębi duszy naprawdę lubię Ridgeview. Daje mi poczucie spokoju, jeśli wiecie, co mam na myśli.
– Niech no tylko Patrick spróbuje nie dać mi róży – mówi Lindsay, kiedy z prędkością światła mija pierwszy znak stopu, a potem niemal łamie mi kark, kiedy z piskiem opon hamuje przed następnym. Patrick to chłopak, z którym Lindsay cyklicznie schodzi się i rozstaje. Od początku roku szkolnego zerwali ze sobą trzynaście razy, ustanawiając rekord nie do pobicia.
– Musiałam siedzieć obok Roba, kiedy wypełniał formularz zgłoszeniowy – powiedziałam, przewracając oczami. – Czułam się jak na przymusowych robotach.
Chodzę z Robem Cokranem od października, ale kochałam się w nim już od szóstej klasy, kiedy on był zbyt cool, żeby ze mną w ogóle rozmawiać. Rob to pierwszy chłopak, w którym się zabujałam, to znaczy po raz pierwszy naprawdę. Raz całowałam się z Kentem McFullerem w trzeciej klasie, ale to się oczywiście nie liczy, bo tylko wymieniliśmy pierścionki zrobione z kwiatków i udawaliśmy męża i żonę.
– W zeszłym roku dostałam dwadzieścia dwie róże – powiedziała Lindsay, wyrzucając przez okno niedopałek papierosa i nachylając się po łyk kawy. – W tym roku chcę dwadzieścia pięć.
Każdego roku przed Dniem Kupidyna samorząd uczniowski rozstawia przed salą gimnastyczną stoisko. Za dwa dolary można kupić dla przyjaciół valogramy – róże z przyczepionymi do nich karteczkami – które przez cały dzień do adresatów dostarczają Kupidyni (zazwyczaj pierwszoroczniacy, którzy próbują nawiązać dobre kontakty ze starszymi uczniami).
– Mnie by wystarczyło piętnaście – powiedziałam.
Liczba róż ma ogromne znaczenie. Po tym można poznać, kto jest popularny, a kto nie. Jeśli dostaniesz mniej niż dziesięć – jest źle. Mniej niż pięć to już prawdziwe upokorzenie. Oznacza to po prostu, że jesteś brzydka jak noc albo nikt cię nie zna. A najpewniej jedno i drugie. Niektórzy zbierają róże, które ktoś przypadkowo upuścił, i dodają do swoich bukietów, ale to i tak widać.
– No i? – zapytała Lindsay, patrząc na mnie z ukosa. – Cieszysz się? Wielki dzień. Musisz się na niego otworzyć. – Zaśmiała się. – Niezamierzony żart.
Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się w stronę okna, obserwując, jak mój oddech zamarza na szybie.
– To nic wielkiego.
W weekend rodzice Roba wyjeżdżają. Parę tygodni temu Rob zapytał mnie, czy chciałabym spędzić u niego noc. Wiedziałam, że tak naprawdę pyta, czy chcę z nim uprawiać seks. Kilka razy byliśmy już naprawdę blisko, ale działo się to na tylnym siedzeniu bmw jego taty albo w czyjejś piwnicy, albo u mnie w piwniczce z kominkiem, kiedy rodzice spali na górze. Ale nigdy nie czułam, że to jest to. Kiedy więc zapytał, czy zostanę na noc, bez namysłu się zgodziłam.
Lindsay piszczy i uderza dłońmi w kierownicę.
– Nic wielkiego? Żartujesz? Moja dziecinka dojrzewa.
– Daj spokój.
Czuję ciepło na karku i wiem, że na twarzy wykwitają mi czerwone plamy. Zawsze tak jest, kiedy się wstydzę. Nie pomogą na to wszyscy dermatolodzy, wszystkie kremy i pudry w Connecticut. Kiedy byłam młodsza, dzieci wołały na mnie Pomidor.
Potrząsnęłam lekko głową i wytarłam zaparowaną szybę. Świat za oknem lśnił, jakby ktoś pokrył go warstwą lakieru.
– Kiedy wy to zrobiliście z Patrickiem? Trzy miesiące temu?
– Tak, ale później nadrabialiśmy stracony czas.
Lindsay zaczęła kołysać się dziko w przód i w tył.
– Ohyda.
– Nie martw się, dziecinko, wszystko będzie dobrze.
– Nie mów do mnie „dziecinko”.
Właśnie dlatego zgodziłam się na seks z Robem dziś wieczorem – żeby Lindsay i Elody przestały się wreszcie ze mnie nabijać. Dzięki Bogu Ally jest jeszcze dziewicą, więc nie będę ostatnia. Czasem czuję się tak, jakbym z całej naszej czwórki wlokła się zawsze na szarym końcu, na doczepkę.
– Powiedziałam, że to nic wielkiego – powtórzyłam.
– Skoro tak mówisz.
Lindsay wytrąciła mnie z równowagi, więc liczę wszystkie skrzynki pocztowe, które mijamy. Zastanawiam się, czy jutro będę na wszystko patrzyła inaczej i czy inni będą inaczej patrzeć na mnie. Mam nadzieję.
Podjeżdżamy pod dom Elody. Lindsay chce zatrąbić, ale drzwi otwierają się i Elody zaczyna ostrożnie kroczyć po oblodzonym chodniku – z trudem utrzymuje równowagę, bo ma buty na dziesięciocentymetrowych obcasach. Wygląda tak, jakby nie mogła rozstać się z domem.
– Sutki ci nie zesztywniały na tym zimnie? – pyta Lindsay, kiedy Elody wsiada do auta. Jak zawsze ma na sobie tylko cienką skórzaną kurtkę, choć zapowiadano, że temperatura nie będzie wyższa niż minus siedem stopni.
– Po co mam wyglądać sexy, skoro nie mogę tego pokazać? – Elody trzęsie biustem, a my zaczynamy się śmiać. Kiedy ona jest w pobliżu, nie sposób się stresować. Przechodzi mi skurcz żołądka.
Elody gestem daje mi znać, żebym podała jej kawę. Wszystkie pijemy taką samą: dużą, o smaku orzechowym, bez cukru, z dodatkową śmietanką.
– Patrz, gdzie siadasz. Zmiażdżysz bajgle. – Lindsay rzuca jej w lusterku wstecznym lodowate spojrzenie.
– Wiem, że właśnie tego chcesz. – Elody klepie ją w tyłek i znowu wszystkie się śmiejemy.
– Zostaw coś dla Muffina, ty napalona suko.
Steve Dough to ostatnia ofiara Elody. Nazwała go Muffin, bo jego nazwisko oznacza po angielsku „ciasto”, no i dlatego, że niezłe z niego ciacho (ona tak twierdzi; jak dla mnie wygląda trochę podejrzanie i pachnie marihuaną). Poznali się kilka tygodni temu.
Elody ma najwięcej doświadczenia z nas wszystkich. Straciła dziewictwo w drugiej klasie i uprawiała seks już z dwoma facetami. To ona powiedziała mi, że czuła ból po kilku pierwszych stosunkach, przez co zaczęłam się bać dziesięć razy bardziej. Może to głupie, ale nigdy nie myślałam o tym jako o doznaniu fizycznym, o czymś, co może wywoływać ból, jak piłka nożna lub jazda konna. Przeraziłam się, że nie będę wiedziała, co zrobić, jak wtedy, kiedy graliśmy na wuefie w koszykówkę i wciąż zapominałam, kogo powinnam kryć i kiedy mam podać piłkę, a kiedy kozłować.
– Mmm, Muffin – Elody klepie się po brzuchu. – Umieram z głodu.
– Masz tu bajgla – mówię.
– Z sezamem? – pyta Elody.
– No jasne – mówimy jednocześnie z Lindsay, która puszcza do mnie oko.
Podjeżdżając pod szkołę, opuszczamy szyby i na cały regulator włączamy piosenkę No More Drama Mary J. Blige. Zamykam oczy i powracam w pamięci do balu absolwentów i pierwszego pocałunku z Robem, kiedy przyciągnął mnie do siebie na parkiecie i nagle zetknęły się nasze usta, a jego język wślizgnął się pod mój i poczułam, jak ciepło wszystkich kolorowych światełek otula mnie niczym silna dłoń, jak muzyka rozbrzmiewa mi w klatce piersiowej, a serce trzepoce i bije w rytm muzyki. Zimne powietrze wdzierające się przez okno powoduje, że zaczyna mnie boleć gardło, a uderzenia basu czuję w stopach, tak jak tamtego dnia, kiedy zdawało mi się, że nigdy nie będę szczęśliwsza; dźwięk podchodzi mi do głowy i oszałamia mnie, jakby za chwilę miał rozerwać samochód na strzępy.
Popularność – analiza
Popularność to dziwna rzecz. Tak naprawdę nie da się jej zdefiniować i nie wypada o niej rozmawiać, ale kiedy już się ją zauważy, to nie sposób jej z niczym innym pomylić. Jak zeza albo porno.
Lindsay jest prześliczna, ale Elody, Ally i ja nie różnimy się niczym od przeciętnego człowieka. Oto moje atuty: duże brązowe oczy, proste i białe zęby, wysokie kości policzkowe i długie nogi. Oto moje wady: za długi nos, skóra, na której pojawiają się plamy, kiedy się zdenerwuję, i płaski tyłek.
Becky DiFiore jest tak śliczna jak Lindsay, ale nie sądzę, by przed balem maturalnym udało jej się zaliczyć choć jedną randkę. Ally ma duże cycki, a moje ledwo co widać (jak Lindsay ma zły humor, to mówi na mnie Samuel, a nie Sam czy Samantha). Bynajmniej daleko nam do doskonałości, a nasze oddechy nie zawsze pachną jak bzy. Kiedyś Lindsay wzięła udział w konkursie bekania z Jonahem Sasnoffem w stołówce i wszyscy nagrodzili ją gromkimi oklaskami. Czasami Elody chodzi do szkoły w żółtych, puchatych klapkach. Kiedyś na wiedzy o społeczeństwie tak się śmiałam, że zaplułam waniliową caffe latte całą ławkę Jake’a Somersa. Miesiąc później w domu Lily Angler całowałam się z Jakiem w komórce na narzędzia (posiadał zerowe umiejętności).
Chodzi o to, że nam wolno coś takiego zrobić. Dlaczego? Bo jesteśmy popularne. A jesteśmy popularne, bo wszystko uchodzi nam na sucho. Koło się zamyka.
Chcę powiedzieć tylko tyle, że nie ma sensu tego analizować. Jak narysujesz koło, to zawsze coś będzie w środku, a coś na zewnątrz. I tylko kompletny kretyn nie wie, która strona jest która. Tak po prostu jest i kropka.
Nie mam zamiaru kłamać. Fajnie, że wszystko przychodzi nam z taką łatwością. Dobrze wiedzieć, że możesz zrobić, co tylko zechcesz, i nie spotkają cię za to żadne przykre konsekwencje. Kiedy już skończymy liceum i popatrzymy wstecz, to przynajmniej będziemy mieć pewność, że nie popełniłyśmy żadnego błędu, całując się z najprzystojniejszymi chłopakami, chodząc na najlepsze imprezy, robiąc sobie tyle kłopotów, ile trzeba, słuchając za głośno muzyki, za dużo paląc i pijąc, za dużo się śmiejąc, za mało słuchając innych, jeśli w ogóle kogokolwiek słuchałyśmy. Gdyby liceum porównać do gry w pokera, to Lindsay, Ally, Elody i ja miałybyśmy w ręku najmocniejsze karty.
Wierzcie mi, w i e m, jak to jest po drugiej stronie. Byłam tam przez pierwszą połowę mojego życia. Na samym dnie, tak głęboko, jak tylko się da. Wiem, co to znaczy zjadać resztki ze stołu.
A teraz to mnie pierwszej podają główne danie. I co z tego? Tak to właśnie jest.
Kto powiedział, że życie ma być sprawiedliwe.
Wjeżdżamy na parking dokładnie dziesięć minut przed pierwszym dzwonkiem. Lindsay kieruje się w stronę miejsc dla nauczycieli, przy okazji rozpraszając grupkę dziewczyn z drugiej klasy. Spod płaszczy wystają im białe i czerwone koronkowe sukienki, a jedna z nich ma na głowie diadem. To na pewno Kupidynki.
– No dalej, dalej, dalej – mówi pod nosem Lindsay, kiedy podjeżdżamy na tyły sali gimnastycznej. To jedyny szereg w tej części parkingu nie przeznaczony dla nauczycieli. Nazywamy go Aleją Seniorów, chociaż Lindsay parkowała tu od pierwszej klasy. W naszym liceum to parking dla VIP-ów, a kto nie zajmie sobie tu w porę miejsca, musi jechać na parking dla uczniów, oddalony o całe 354 metry od głównego wejścia. Kiedyś to zmierzyłyśmy i kiedy tylko o tym rozmawiamy, zawsze któraś z nas musi przypomnieć, ile dokładnie wynosi odległość.
– Naprawdę chcesz iść 354 metry w tym deszczu?
Lindsay piszczy na widok wolnego miejsca, gwałtownie skręcając w lewo. W tym momencie Sarah Grundel nadjeżdża z przeciwnej strony swoim brązowym chevroletem i próbuje je zająć.
– No, na pewno. Nie ma mowy. – Lindsay naciska gwałtownie klakson i pedał gazu, choć oczywiście to Sarah była pierwsza. Elody krzyczy, kiedy gorąca kawa wylewa się jej na bluzkę. Słychać pisk opon, a Sarah Grundel gwałtownie hamuje w ostatniej chwili, dzięki czemu range rover Lindsay nie urywa jej zderzaka.
– O, jak miło. – Lindsay wjeżdża na miejsce i parkuje. Potem otwiera drzwi i wychyla się z samochodu. – Wybacz, kochanie – woła do Sarah. – Nie zauważyłam cię. – Oczywiście kłamie.
– Fantastycznie – mówi Elody, próbując zwiniętą serwetką z Dunkin’ Donuts zetrzeć plamy z kawy. – Teraz cały dzień będę paradować z cyckami pachnącymi jak orzechy.
– Faceci lubią zapach jedzenia – mówię. – Czytałam artykuł w „Glamour”.
– Wsadź sobie do majtek ciastko, a Muffin się na ciebie rzuci, jeszcze zanim wejdziesz do klasy. – Lindsay ustawia lusterko wsteczne tak, żeby mogła się w nim przejrzeć.
– Może powinnaś tego spróbować z Robem, Sammy. – Elody rzuca we mnie serwetką mokrą od kawy, a ja chwytam ją w locie i odrzucam. – Co? – Śmieje się. – Nie sądziłaś chyba, że zapomnę o twojej wielkiej nocy? – Grzebie w torebce i rzuca we mnie zmiętym opakowaniem z kondomem, do którego przylepiły się drobiny tytoniu. Lindsay wyje ze śmiechu.
– Wariatki – mówię i biorę kondom w dwa palce. Wrzucam go do skrytki w samochodzie. Już samo dotykanie go powoduje, że się denerwuję i czuję, jak mój żołądek się skręca. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego kondomy pakuje się w te plastikowe opakowania. Wyglądają jak lekarstwa, jak coś, co lekarz przepisuje na alergię albo nieżyt jelit.
– Nie ma oprawy, nie ma zabawy – mówi Elody, nachyla się i całuje mnie w policzek. Zostawia na nim wielki, różowy odcisk błyszczyka.
– Chodźmy. – Wysiadam szybko z auta, zanim zobaczą, że się czerwienię.
Kiedy wysiadamy, pan Shaw, nauczyciel wuefu, stoi przed salą gimnastyczną i najprawdopodobniej ogląda nasze tyłki. Elody uważa, że uparł się, żeby mieć gabinet zaraz obok szatni dla dziewczyn, bo zainstalował w łazience kamerę, podłączoną do swojego komputera. Bo niby po co innego mu komputer? To wuefista. Od tego czasu wpadam w paranoję, kiedy idę się wysikać.
– Tempo, moje panie – krzyczy do nas. Pan Shaw opiekuje się też drużyną piłkarską, co zakrawa na ironię, biorąc pod uwagę, że pewnie nie dałby rady przebiec tam i z powrotem do automatu z batonami. Wygląda jak sum. Ma nawet wąsy. – Inaczej będę wam musiał wpisać uwagę za spóźnienie.
– Inaczej będę musiał dać wam w tyłek – naśladuję jego dziwnie wysoki głos. To dlatego Elody myśli, że jest pedofilem. Razem z Lindsay zaczynają się śmiać.
– Dzwonek za dwie minuty – mówi Shaw jeszcze ostrzej. Pewnie mnie usłyszał. Mam to gdzieś.
– Wspaniały piątek – mamrocze Lindsay i obejmuje mnie ramieniem.
Elody wyciąga telefon komórkowy i ogląda sobie zęby w odbiciu na powierzchni ekranu. Różowym paznokciem wydłubuje ziarna sezamu spomiędzy zębów.
– Ale kaszana – mówi, nie podnosząc nawet wzroku.
– Kompletna – potwierdzam. Piątek to najcięższy dzień, bo wolność już czeka za zakrętem. – Zabijcie mnie.
– Nie ma mowy – Lindsay ściska mnie za ramię. – Nie pozwolę, by moja najlepsza przyjaciółka umarła jako dziewica.
Widzicie, niczego się nie spodziewałyśmy.
Na dwóch pierwszych przerwach – po plastyce i historii (kurs rozszerzony, zawsze najbardziej lubiłam historię) – dostaję łącznie tylko pięć róż. Nie mam o to do nikogo pretensji, ale nieco wkurza mnie, że Eileen Cho dostała cztery od swojego chłopaka, Iana Dowela. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby poprosić o to samo Roba. A swoją drogą uważam, że to nie fair. Potem ludzie myślą, że masz więcej przyjaciół, niż faktycznie masz.
Na samym początku lekcji chemii pan Tierney ogłasza niezapowiedzianą kartkówkę. To dla mnie spory problem, ponieważ (a) od czterech tygodni nie zrozumiałam ani słowa z zadań domowych (no dobra, przyznaję, przestałam próbować już po pierwszym tygodniu) i (b) pan Tierney wciąż grozi, że będzie powiadamiał komisje egzaminacyjne na uczelniach, na które chcemy się dostać, o naszych negatywnych ocenach. Nie wiem, czy mówi serio czy tylko próbuje jakoś zapanować nad starszymi klasami, ale nie ma bata – nie pozwolę, żeby jakiś nauczyciel faszysta zrujnował moje szanse na dostanie się na uniwersytet.
Co gorsza, siedzę w ławce z Lauren Lornet, najprawdopodobniej jedyną osobą w klasie, która wie na ten temat jeszcze mniej niż ja.
Prawdę mówiąc, moje oceny z chemii w tym roku nie są aż takie złe, ale to bynajmniej nie dlatego, że dzięki nagłej epifanii objawił mi się sens interakcji protonów z elektronami. Moją średnią pięć zero tłumaczą dwa słowa: Jeremy Ball. Jest chudszy ode mnie i jego oddech pachnie płatkami kukurydzianymi, ale pozwala mi odpisywać zadania domowe, a w czasie sprawdzianów przesuwa swoją ławkę w stronę mojej, żebym mogła dyskretnie zrzynać od niego odpowiedzi. Niestety, przed zajęciami Tierneya poszłam do ubikacji, żeby pogadać z Ally – zawsze spotykamy się w łazience przed czwartą lekcją, bo kiedy ja mam chemię, ona idzie na biologię – dlatego przyszłam za późno i moje miejsce obok Jeremiego było już zajęte.
Kartkówka składa się z trzech pytań, a ja nie wiem nawet tyle, żeby udawać, że znam odpowiedź na choć jedno z nich. Obok mnie Lauren, pochylona nad kartką, zagryza język. Zawsze to robi, kiedy myśli. Jej pierwsza odpowiedź wygląda całkiem nieźle. Zawsze pisze odpowiedzi z rozwagą i namaszczeniem, nigdy nie bazgrze na wariata, tak jak zazwyczaj się robi, kiedy nie ma się pojęcia o temacie i liczy się tylko na to, że jeśli nasmaruje się dostatecznie dużo, to nauczyciel nie zauważy. (Tak na przyszłość – to się nigdy nie sprawdza). I nagle przypominam sobie, że pan Tierney w zeszłym tygodniu strzelił Lauren kazanie na temat jej rzekomo zbyt niskich ocen. Może zaczęła przykładać się do nauki.
Zerkam przez ramię Lauren i odpisuję odpowiedzi – robię to naprawdę dyskretnie – kiedy pan Tierney wykrzykuje:
– Trzy minutyyyyy!
Mówi to tak dramatycznie, jakby dubbingował film, aż trzęsie mu się jego tłusty podbródek.
Lauren chyba już skończyła i tylko sprawdza wyniki, ale nachyliła się tak bardzo nad kartką, że nie widzę trzeciej odpowiedzi. Patrzę, jak wskazówka sekundowa nieubłaganie się porusza. Tierney wyje: „Dwie minutyyyyy trzydzieści sekuuuuund!”, a ja nachylam się i szturcham Lauren długopisem. Podnosi wzrok, zdumiona. Przez lata nie zamieniłam z nią nawet słowa i widzę, jak przez jej twarz przemyka cień, którego nie umiem rozszyfrować.
– Długopis – mówię do niej bezgłośnie.
Nie wie, co jest grane i rzuca okiem na Tierneya, który na szczęście pochylił się właśnie nad podręcznikiem.
– Co? – szepcze.
Gestem pokazuję, że wypisał mi się długopis. Gapi się na mnie tępo i przez chwilę mam ochotę strzelić ją, żeby zetrzeć jej ten głupi wyraz twarzy.
– Dwie minutyyyyy!
Na szczęście jej twarz się wypogadza, a ona uśmiecha się, jakby właśnie wynalazła lekarstwo na raka. Może jestem niesprawiedliwa, ale to straszne, kiedy jest się wieśniarą i do tego matołem. Takim matołem, co to nie potrafi zagrać Beethovena ani wygrać okręgowego konkursu ortograficznego, ani dostać się na Harvard.
Kiedy Lauren schyla się i grzebie w torbie, szukając długopisu, odpisuję ostatnią odpowiedź. Już nawet zapominam, że ją prosiłam o coś do pisania, a ona szeptem próbuje zwrócić moją uwagę.
– Trzydzieściii sekuuund!
– Proszę.
Biorę od niej długopis ogryziony na końcu. Ohyda. Uśmiecham się do niej sztywno i odwracam wzrok, ale sekundę później ona znowu szepcze:
– Pisze?
Wbijam w nią wzrok, żeby wiedziała, że teraz to już działa mi na nerwy. Ale ona to chyba odczytuje jako znak, że czegoś nie rozumiem.
– Długopis. Pisze? – szepcze trochę głośniej.
I właśnie wtedy Tierney uderza podręcznikiem o biurko i robi taki hałas, że wszyscy podskakujemy.
– Pani Lornet – grzmi, patrząc dziko na Lauren. – Czy pani rozmawia w czasie kartkówki?
Lauren robi się czerwona jak burak i nerwowo spogląda to na mnie, to na nauczyciela, oblizując wargi. Nie odzywam się.
– Ja tylko… – mówi słabym głosem.
– Wystarczy. – Tierney wstaje, krzyżując ręce na piersi, z tak gniewnym wyrazem twarzy, że jego usta zdają się stapiać z szyją. Wygląda, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć do Lauren, bo wbija w nią morderczy wzrok, ale zamiast tego oznajmia:
– Koniec czasu. Proszę odłożyć długopisy.
Chcę oddać Lauren długopis, ale ona nie chce go przyjąć.
– Weź sobie – mówi.
– Nie, dzięki – odpowiadam. Trzymam go w dwóch palcach i nachylam się, obracając nim nad ławką, ale ona chowa ręce za plecami.
– Serio, weź sobie, przyda ci się do robienia notatek. – Patrzy na mnie tak, jakby obdarowywała mnie właśnie czymś cudownym, a nie obślinionym długopisem BiC. Na widok wyrazu jej twarzy przypomina mi się wycieczka w drugiej klasie. Chodziłam z nią w parze, bo wszyscy inni już się podobierali. Musiałyśmy przez cały dzień trzymać się za ręce w czasie przechodzenia przez ulicę, a ona miała zawsze spocone dłonie. Ciekawe, czy to pamięta. Mam nadzieję, że nie.
Uśmiecham się drętwo i wrzucam długopis do torby. Lauren szczerzy zęby od ucha do ucha. Oczywiście, jak tylko skończy się lekcja, od razu wywalę go do kosza. Nigdy nie wiadomo, czym można się zarazić przez ślinę.
To zdarzenie ma też swoją pozytywną stronę. Mama zawsze powtarza, że każdego dnia trzeba zrobić coś dobrego. To chyba oznacza, że wypełniłam normę na dziś.
Matematyka – lekcji chemii ciąg dalszy
Po czwartej przerwie mam „szkołę przetrwania”. Tak się mówi na wuef, kiedy ma się już dostatecznie dużo lat, żeby wymuszoną aktywność fizyczną uznawać za rzecz poniżej wszelkiej godności (Elody uważa, że bardziej adekwatna nazwa dla tego przedmiotu to „niewolnictwo w praktyce”). Dziś ćwiczymy reanimację, co oznacza, że musimy się całować z manekinami w obecności pana Shawa. To kolejny dowód na to, że jest zboczeńcem.
Po piątej przerwie mam matmę. Kupidynki pojawiają się dość wcześnie, zaraz po rozpoczęciu lekcji. Jedna z nich ma na sobie lśniący, czerwony trykot i diable rogi. Druga wygląda jak króliczek Playboya, a może zajączek wielkanocny na obcasach. Trzecia jest przebrana za aniołka. Właściwie ich kostiumy nie mają nic wspólnego z funkcją sprawowaną w Dniu Kupidyna, ale jak już mówiłam, chodzi im przede wszystkim o to, żeby popisać się przed chłopcami z młodszych i starszych klas. Nie mam im tego za złe. My też tak robiłyśmy. W pierwszej klasie Ally chodziła z Mikiem Harmonem – który wtedy był klasę wyżej – przez dwa miesiące, po tym jak dostarczyła mu valogram, a on powiedział, że jej tyłek słodko wygląda w legginsach. I proszę, prawdziwa historia miłosna.
Diabeł daje mi trzy róże – jedną od Elody, jedną od Tary Flute, która trochę jakby jest w naszej paczce, ale nie do końca, i jedną od Roba. Z wielkim namaszczeniem otwieram małą karteczkę przyczepioną do łodygi róży i udaję wielkie wzruszenie, kiedy czytam liścik, choć napisał tylko: „Z okazji Dnia Kupidyna – masz moje serce”. A pod spodem małymi literami: „Szczęśliwa?”.
„Masz moje serce” to wprawdzie nie to samo co „kocham cię” – tego akurat nigdy nie powiedział – ale to już zupełnie blisko. Jestem prawie pewna, że zostawił to sobie na wieczór. W zeszłym tygodniu późnym wieczorem siedzieliśmy u niego na kanapie. Gapił się na mnie jak w święty obrazek i byłam pewna, stuprocentowo pewna, że właśnie to chce powiedzieć, tymczasem on mi wyznał tylko, że pod pewnym kątem wyglądam jak Scarlett Johansson.
Przynajmniej mój liścik jest lepszy od tego, który w zeszłym roku Ally dostała od Matta Wilde’a: „Na górze róże, na dole fiołki, jak pójdziemy do łóżka, będziesz moim aniołkiem”. Oczywiście, to miał być żart. „Fiołki” nawet się nie rymuje z „aniołkiem”.
To chyba wszystkie valogramy, jakie dostanę, ale nagle podchodzi do mnie aniołek i daje mi jeszcze jeden. Każda róża ma inny kolor, ale ta wygląda niezwykle. Ma kremoworóżowe, falbaniaste płatki, jak czubek lodowego rożka.
– Piękna – wzdycha.
Podnoszę wzrok. Anioł stoi nade mną i wpatruje się w różę leżącą na moim biurku. To dość szokujące, że ktoś z niższej klasy w ogóle mówi coś do kogoś z wyższej klasy i w pierwszej chwili nawet jestem oburzona. Ale ona nie wygląda na zwykłego anioła. Ma bardzo jasne, niemal białe włosy, a przez skórę prześwitują jej żyłki. Kogoś mi przypomina, ale nie wiem kogo.
Dziewczyna spostrzega, że na nią patrzę, i uśmiecha się z zażenowaniem. Cieszę się, że jej twarz nabiera koloru, bo teraz przynajmniej wygląda na żywą.
– Marian.
Odwraca się, kiedy diablica przywołuje ją zniecierpliwionym ruchem ręki, w której trzyma pozostałe róże. Anioł – który pewnie ma na imię Marian – szybko dołącza do pozostałych Kupidynów. Cała trójka wychodzi z klasy.
Gładzę palcem płatki róży – są miękkie jak mgła lub oddech – i nagle robi mi się głupio. Otwieram liścik, oczekując czegoś od Ally albo Lindsay (która zawsze pisze mi: „Kocham cię na zabój, stara suko”), ale zamiast tego widzę rysunek przedstawiający grubiutkiego amorka, który przez przypadek zestrzelił ptaszka z drzewa. Ptak podpisany jest „orzeł bielik amerykański” i wygląda tak, jakby zaraz miał spaść na głowy pary siedzącej na ławce. To pewnie do nich mierzył amorek. Jego oczy to dwie spirale, a na twarzy ma głupkowaty uśmieszek.
Pod rysunkiem widnieje podpis: „Nie pij, kiedy kochasz”.
To oczywiście od Kenta McFullera, który przygotowuje rysunki dla „Chaosu”, naszej szkolnej gazetki satyrycznej. Podnoszę wzrok i patrzę w jego stronę. Zawsze siada z tyłu w lewym rogu sali. To jedno z jego dziwactw, ale nie jedyne. No jasne, obserwuje mnie. Uśmiecha się do mnie i macha mi, a potem robi gest, jakby naciągał łuk i strzelał w moją stronę. Robię niezadowoloną minę i celowo biorę jego liścik, szybko składam i wrzucam na samo dno torby. Niespecjalnie go to wzrusza. Czuję, jak jego uśmiech wbija się w moje plecy.
Pan Daimler chodzi wzdłuż ławek, zbierając zadania domowe, i zatrzymuje się przy mnie. Muszę przyznać: to właśnie z jego powodu szaleńczo mi zależy na tym, żeby dostawać valogramy w czasie matematyki. Pan Daimler ma tylko dwadzieścia pięć lat i jest śliczny. To asystent trenera drużyny piłkarskiej i kiedy stoją obok siebie z panem Shawem, wyglądają komicznie. Pod względem wyglądu stanowią zupełne przeciwieństwa. Pan Daimler ma ponad metr osiemdziesiąt, piękną opaleniznę i ubiera się tak jak my, w dżinsy, bluzy z polaru i adidasy New Balance. On też chodził do naszej szkoły. Kiedyś szukaliśmy jego fotografii w starych kronikach szkolnych w bibliotece. Był królem balu maturalnego, a na jednym zdjęciu ma na sobie smoking i uśmiecha się, obejmując dziewczynę, swoją towarzyszkę tamtego wieczoru. Spod kołnierzyka koszuli wygląda mu naszyjnik z konopnego sznurka. Niesamowicie mi się podoba to zdjęcie. Ale wiecie, co jeszcze bardziej mi się podoba? Że nadal nosi ten naszyjnik.
To ironia losu, że najprzystojniejszy facet w całym liceum to członek rady pedagogicznej. Jak zwykle, kiedy się uśmiecha, mój żołądek trochę się ściska. Przesuwa dłonią po swoich nieuczesanych brązowych włosach, a ja wyobrażam sobie, że robię to samo.
– Już dziewięć róż? – unosi brwi i teatralnie spogląda na zegarek. – A dopiero piętnaście po jedenastej. Dobra robota.
– Cóż – mówię tak głębokim i zalotnym głosem, na jaki tylko mnie stać – ludzie mnie kochają.
– Właśnie widzę – mówi i puszcza do mnie oko.
Pozwalam mu przejść kawałek dalej między ławkami i wtedy mówię głośno:
– Nie dostałam jeszcze róży od pana, panie Daimler.
Nie odwraca się, ale widzę, jak czerwienią się koniuszki jego uszu. W klasie słychać chichoty i pochrząkiwania. Czuję to podniecenie, które towarzyszy ci zawsze, kiedy robisz coś niedozwolonego, a i tak uchodzi ci to na sucho, kiedy na przykład kradniesz jedzenie ze szkolnej stołówki albo upijasz się w czasie rodzinnych wakacji tak, że nikt tego nie zauważa.
Lindsay mówi, że pan Daimler któregoś dnia pozwie mnie do sądu za molestowanie. Nie sądzę. Myślę, że tak naprawdę mu się to podoba.
Dowód: kiedy się odwraca i staje przodem do klasy, uśmiecha się.
– Po sprawdzeniu testów z zeszłego tygodnia zdałem sobie sprawę, że nadal sporo problemów sprawiają wam asymptoty i granice – zaczyna mówić, opierając się o biurko i krzyżując nogi. Nikt inny nie potrafiłby sprawić, że matematyka stanie się interesująca. Jestem tego pewna.
Do końca lekcji prawie w ogóle na mnie nie patrzy, chyba że podnoszę rękę. Ale przysięgam, że kiedy nasze oczy się spotykają, to cała zamieniam się w jedno wielkie drżenie. I wiem na pewno, że on też to czuje.
Po lekcji podchodzi do mnie Kent.
– No i? – pyta. – Co myślisz?
– O czym? – odpowiadam pytaniem, żeby go zirytować. Wiem, że ma na myśli rysunek i różę. On uśmiecha się tylko i zmienia temat.
– Moi rodzice wyjeżdżają na weekend.
– Ale masz super.
Nie przestaje się uśmiechać.
– Dziś wieczorem robię imprezę. Przyjdziesz?
Patrzę na niego. Nigdy go nie rozumiałam. A może raczej: już od lat go nie rozumiem. Jako małe dzieci byliśmy sobie bardzo bliscy – z technicznego punktu widzenia można by pewnie nazwać nas najlepszymi przyjaciółmi, a potem był pierwszym facetem, z którym się całowałam – ale od kiedy skończył podstawówkę zaczął coraz bardziej dziwaczeć. Od pierwszej klasy liceum chodzi do szkoły w marynarce, choć większość jego ubrań ma poprute szwy i przetarte łokcie. Codziennie wkłada te same zdarte trampki w biało-czarną kratkę i ma tak długie włosy, że wyglądają jak kurtyna i spadają mu na oczy co kilka sekund. Ale tak naprawdę ostatecznym powodem, dla którego nie tknęłabym go nawet kijem, jest to, że nosi melonik. Do szkoły.
Co najgorsze, Kent wcale nie jest brzydki. Ma przyjemną twarz i niezłe ciało. Pod lewym okiem ma mały pieprzyk w kształcie serca, serio. Ale jest tak pokręcony, że nie ma u mnie najmniejszych szans.
– Jeszcze nie mam planów – odpowiadam. – Ale jeśli tam właśnie idą wszyscy… – zawieszam głos, dając mu do zrozumienia, że pojawię się tylko wtedy, gdy nie będę miała niczego lepszego do roboty.
– Będzie super – mówi, nadal z uśmiechem. W Kencie wkurza mnie jeszcze to, że zachowuje się, jakby świat był jednym wielkim prezentem w lśniącym papierze, który co rano trzeba odpakować.
– Zobaczymy – mówię. Widzę, jak po drugiej stronie korytarza Rob zagląda do stołówki, i przyspieszam kroku, w nadziei że Kent to zauważy i się wycofa. Z mojego punktu widzenia sytuacja rysuje się optymistycznie. Kent buja się we mnie od lat. Najprawdopodobniej od naszego pierwszego pocałunku.
Kent zatrzymuje się, bo chyba liczy, że ja zrobię to samo. Ale idę dalej. W pierwszej chwili nachodzi mnie obawa, że za ostro go potraktowałam, ale potem słyszę za plecami jego głos brzmiący tak, że wiem doskonale, iż nadal się uśmiecha.
– Do zobaczenia wieczorem – mówi. Słyszę, jak jego trampki piszczą na linoleum, i wiem, że się odwrócił i poszedł w przeciwnym kierunku. Zaczyna gwizdać. Dźwięk dochodzi do mnie, ale słabnie. Dopiero po chwili rozpoznaję melodię.
„Jutro wyjdzie słońce. Idę o zakład, że jutro zaświeci”. To z Annie, tego musicalu. To była moja ulubiona piosenka. Kiedy miałam siedem lat.
Wiem, że na całym korytarzu nikt inny jej nie rozpozna, ale i tak robi mi się głupio i czuję na policzkach falę ciepła. Kent zawsze robi takie rzeczy: zachowuje się, jakby znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny, tylko dlatego że sto lat temu bawiliśmy się w jednej piaskownicy; jakby przez ostatnie dziesięć lat nic się nie zmieniło, a przecież wszystko się zmieniło.
Czuję, jak w tylnej kieszeni brzęczy mi telefon. Otwieram go przed wejściem na stołówkę. Lindsay przysłała mi wiadomość: „Impreza u Kenta McŚwirusa. Idziesz?”.
Wzdycham głęboko, po czym odpowiadam: „Jasne”.
W Liceum imienia Thomasa Jeffersona da się zjeść w stołówce trzy dania:
1. Bajgla, suchego albo z serkiem.
2. Frytki.
3. Kanapkę z samoobsługowego baru, ale tylko z indykiem, szynką lub piersią z kurczaka; salami i kiełbasa nie wchodzą w grę, a pieczeń budzi pewne podejrzenia – wielka szkoda, bo najbardziej lubię pieczeń.
Rob stoi przy kasie z kilkoma przyjaciółmi. Trzyma tacę z ogromną ilością frytek. Kupuje je każdego dnia. Łapie mój wzrok i kiwa do mnie głową. (Nie należy do facetów, którzy potrafią rozmawiać o uczuciach – ani swoich, ani dziewczyny. Dlatego na kartce, którą mi przysłał, napisał tylko: „Masz moje serce”).
To dziwne. Zanim zaczęliśmy ze sobą chodzić, lubiłam go tak bardzo i tak długo, że kiedy tylko na mnie spojrzał, przeszywał mnie dreszcz i kręciło mi się w głowie. Nie zalewam: czasem tak mi się kręciło, że musiałam usiąść.
Od kiedy zostaliśmy oficjalnie parą, czasem nachodzą mnie jednak przedziwne myśli, gdy na niego patrzę. Na przykład zastanawiam się, czy te tony frytek zatykają jego arterie, czy używa nici dentystycznej i jak dawno temu prał czapeczkę z logo New York Yankees, którą nosi właściwie każdego dnia. Czasem mi się wydaje, że coś ze mną nie w porządku. Kto nie chciałbychodzić z Robem Cokranem?
Nie chodzi o to, że czegoś mi brak do szczęścia – bo niczego mi nie brak – ale czasem muszę w nieskończoność powtarzać w myślach powody, dla których go lubię. Jakbym bez tego miała się pogubić. Dzięki Bogu takich powodów jest milion: ma czarne włosy i trylion piegów, ale wcale nie wygląda głupio; zachowuje się głośno, ale jest przy tym zabawny; wszyscy go znają i lubią, a połowa dziewczyn ze szkoły pewnie się w nim kocha; dobrze wygląda w koszulce do hokeja; kiedy jest bardzo zmęczony, kładzie mi głowę na ramieniu i zasypia. To lubię w nim najbardziej. Lubię leżeć obok niego, kiedy jest już późno, ciemno i tak cicho, że słyszę bicie własnego serca. Czasem w takich chwilach mam pewność, że jestem zakochana.
Nie zwracam uwagi na Roba, kiedy staję w kolejce, żeby zapłacić za bajgla – ja też potrafię grać trudną do zdobycia – a potem idę prosto do sali dla starszych klas. Cała stołówka ma kształt trójkąta. Dzieciaki z klas specjalnych siedzą najdalej od lady, przy stolikach ustawionych tuż przy wejściu. Obok są miejsca dla pierwszoklasistów, dalej dla drugoklasistów, aż wreszcie dla trzecioklasistów. Sala dla czwartoklasistów jest najważniejszym miejscem stołówki. To ośmiokąt z oknami w każdej ścianie. No dobra, wychodzą na parking, ale to i tak lepsze niż widok półgłówków grzebiących w sosie jabłkowym. Bez obrazy.
Ally już siedzi przy małym okrągłym stoliku tuż przy oknie. Naszym ulubionym.
– Hej. – Stawiam tacę, a obok kładę róże. Bukiet Ally też leży na stoliku. Szybko liczę jej kwiaty.
– Dziewięć róż – wskazuję na jej bukiet i potrząsam moim. – Tyle, co ja.
Ally robi kwaśną minę.
– Jedna z moich się nie liczy. Przysłał mi ją Ethan Shlosky. Dasz wiarę? Prześladuje mnie.
– No cóż, ja dostałam jedną od Kenta McFullera, więc u mnie też jedna się nie liczy.
– On cię kooocha – mówi Ally, przeciągając samogłoskę „o”. – Dostałaś esemesa od Lindsay?
Wyrywam pulchne ciasto z mojego bajgla i wkładam do ust.
– Naprawdę wybieramy się na tę imprezę?
– A co, boisz się, że cię zgwałci? – parska śmiechem Ally.
– Ale śmieszne.
– Będzie piwo z beczki – mówi Ally. Bierze malutki kęs kanapki z indykiem. – U mnie po szkole, okej?
Nawet nie musi pytać. To nasza piątkowa tradycja. Zamawiamy jedzenie, przetrząsamy jej szafę, puszczamy muzykę na cały regulator i tańczymy, wymieniając się cieniami do powiek i błyszczykami.
– Tak, jasne.
Kątem oka widziałam, jak zbliża się Rob, który teraz siada na krześle obok i nachyla się do mnie, póki jego usta nie dotkną mojego ucha. Pachnie wodą kolońską Total. Jak zawsze. Przypomina mi to zapach herbaty, którą piła moja babcia – cytrynowy nektar – ale jeszcze mu o tym nie powiedziałam.
– Cześć, Samosia – zawsze wymyśla dla mnie przezwiska: Samosia, Samica, Samarancz.
– Dostałaś mój valogram?
– A ty mój?
Zdejmuje plecak z ramion i otwiera go. Na dnie leży pół tuzina pomiętych róż – podejrzewam, że jedna jest ode mnie – a oprócz tego puste pudełko po papierosach, paczka gum Trident, jego telefon komórkowy i koszula na zmianę. Nauka raczej go nie kręci.
– Od kogo dostałeś jeszcze róże? – pytam, żeby mu zagrać na nerwach.
– Od twojej konkurencji – rzuca mi spojrzenie spod uniesionych brwi.
– Ty to masz klasę – mówi Ally. – Idziesz na imprezę do Kenta?
– Pewnie tak – Rob wzrusza ramionami i nagle wygląda na znudzonego.
Zdradzę wam pewien sekret: pewnego razu, kiedy się całowaliśmy, otworzyłam oczy i zobaczyłam, że on też ma otwarte. Nawet nie patrzył na mnie. Patrzył ponad moim ramieniem, oglądał pokój.
– Będzie piwo z beczki – powtórzyła Ally.
Wszyscy żartują, że chodzenie do naszej szkoły przygotowuje cię świetnie do studiów: uczysz się pracować i uczysz się pić. Dwa lata temu „New York Times” umieścił nas na liście dziesięciu najbardziej zapijaczonych publicznych szkół w Connecticut.
Bo tak naprawdę mamy tu niewiele rozrywek. Można iść na zakupy do centrum handlowego albo na imprezę do znajomych. I tyle. Nie oszukujmy się, tak jest prawie wszędzie w tym kraju. Tata zawsze powtarza, że powinni zburzyć Statuę Wolności i w jej miejsce postawić centrum handlowe albo złote logo McDonald’sa. Twierdzi, że wtedy wszyscy wiedzieliby, czego się spodziewać.
– Ekhm, przepraszam.
Lindsay stoi za Robem, pochrząkując. Ma ręce złożone na piersi i postukuje obcasem.
– Zająłeś moje miejsce, Cokran – mówi. Tylko udaje ostrą laskę. Rob i Lindsay od zawsze się przyjaźnią. To znaczy od zawsze są w tej samej paczce i z konieczności zostali przyjaciółmi.
– Wybacz, Edgecombe. – Rob wstaje i kiedy Lindsay siada, robi zamaszysty gest, jakby ukłon.
– Do zobaczenia wieczorem, Rob – mówi Ally. – Przyjdź z kolegami.
– Na razie.
Rob nachyla się, zatapia twarz w moich włosach i mówi głębokim, cichym głosem. Kiedyś ten głos sprawiał, że wszystkie nerwy w moim ciele wybuchały jak sztuczne ognie. A teraz czasem wydaje mi się, że to taniocha.
– Pamiętaj, że dzisiejszy wieczór należy tylko do nas.
– Pamiętam – odpowiadam i mam nadzieję, że mój głos brzmi seksownie i nie słychać w nim strachu. Pocą mi się dłonie i modlę się, żeby przypadkiem nie wziął mnie za rękę.
Na szczęście tego nie robi. Zamiast tego nachyla się i przyciska usta do moich ust. Przez chwilę się całujemy i Lindsay piszczy:
– Nie w czasie jedzenia – i rzuca w moją stronę frytką, która uderza mnie w ramię.
– Żegnam miłe panie – mówi Rob i odchodzi powolnym krokiem, przekrzywiając czapeczkę.
Kiedy nikt nie patrzy, wycieram usta serwetką, bo Rob obślinił mi dolną połowę twarzy.
Teraz kolejny sekret na temat Roba: nienawidzę się z nim całować.
Elody twierdzi, że stresuję się, bo brak mi poczucia bezpieczeństwa, bo jeszcze nie przypieczętowaliśmy z Robem naszej relacji. Ale kiedy to się wreszcie stanie, to poczuję się lepiej. Tak twierdzi i jestem pewna, że ma rację. W końcu to ekspertka.
Ona ostatnia przyłącza się do nas. Kładzie na stoliku tacę z frytkami, a my jak na sygnał po nie sięgamy. Półżartem próbuje nas odgonić, klepiąc nas po rękach. Rzuca na stół swój bukiet róż. Ma dwanaście i przez sekundę czuję ukłucie zazdrości. Ally chyba też, bo mówi:
– Co zrobiłaś, żeby tyle dostać?
– Z kim to zrobiłaś, żeby tyle dostać? – poprawia ją Lindsay.
Elody pokazuje nam język, wyraźnie zadowolona, że zauważyłyśmy.
Ally patrzy na coś ponad moim ramieniem i zaczyna chichotać, podśpiewując refren starego przeboju Talking Heads: „Psychol-morderca, qu’est-ce que c’est”.
Wszystkie się odwracamy. Juliet Sykes, znana także jako Psychol, właśnie wpłynęła do sali. Tak właśnie chodzi, jakby płynęła w powietrzu, popychana przez siły poza jej kontrolą. W długich, białych palcach niesie papierową torbę. Jej twarz zakrywa zasłona jasnoblond włosów, a głowę chowa w ramionach. Większość ludzi w stołówce ją lekceważy – Juliet to jedna z tych osób, które natychmiast się zapomina – ale Lindsay, Ally, Elody i ja symulujemy gorączkowe ciosy nożem, udając mordercę z Psychozy Alfreda Hitchcocka, którą oglądałyśmy kilka lat temu w czasie jednego z naszych całonocnych spotkań. (Potem musiałyśmy spać przy zapalonym świetle).
Nie wiem, czy Juliet nas słyszy. Lindsay zawsze powtarza, że ona nic nie słyszy, bo głosy w jej głowie są zbyt głośne. Juliet idzie cały czas tym samym krokiem, aż dochodzi do drzwi prowadzących na parking. Nie wiem, gdzie codziennie je lunch. Rzadko widuję ją w stołówce. Musi kilkakrotnie popchnąć ramieniem drzwi, zanim się otworzą, jakby brakowało jej sił.
– Dostała nasz valogram? – pyta Lindsay, zlizując sól z frytki, po czym wsadza frytkę do ust.
Ally przytakuje i chichocze.
– Na biologii. Leżał tuż obok niej.
– Powiedziała coś?
– A czy ona w ogóle coś mówi? – Ally kładzie dłoń na sercu, udając, że jej smutno. – Wyrzuciła różę zaraz po lekcji. Uwierzycie? Na moich oczach.
W pierwszej klasie Lindsay skądś się dowiedziała, że Juliet nie dostała ani jednego valogramu. Ani jednego. Więc Lindsay taśmą klejącą przylepiła do szafki Juliet jedną ze swoich róż i liścik: „Może za rok, ale raczej nie sądzę”.
Od tamtej pory co roku posyłamy jej na Dzień Kupidyna różę i ten sam liścik. I to jedyny liścik, jaki kiedykolwiek otrzymała. „Może za rok, ale raczej nie sądzę”.
Zazwyczaj czuję się źle po takich akcjach, ale Juliet w pełni zasługuje na swoje przezwisko. Jest walnięta. Plotka głosi, że kiedyś rodzice znaleźli ją na autostradzie numer 84, gdy o trzeciej nad ranem, zupełnie naga, paradowała samym środkiem drogi. W zeszłym roku Lacey Kennedy widziała ponoć Juliet w łazience obok sali do fizyki, jak głaskała w nieskończoność swoje włosy i gapiła się w lustro. Juliet nigdy nic nie mówi. O ile wiem, od lat.
Lindsay jej nienawidzi. Razem chodziły chyba przez kilka lat do tej samej klasy w podstawówce i – jeśli się nie mylę – już wtedy Lindsay jej nienawidziła. Kiedy tylko Juliet jest w pobliżu, Lindsay zawsze robi znak krzyża, jakby Juliet miała zaraz zmienić się w wampira i rzucić jej do gardła.
To Lindsay odkryła, że Juliet zmoczyła się w swoim śpiworze w czasie biwaku skautów w piątej klasie, i to ona wymyśliła dla niej przezwisko Żółta Pielucha. Wszyscy zawsze tak na nią mówili – przez całą pierwszą klasę, nie żartuję – i trzymali się od niej z daleka, bo twierdzili, że śmierdzi sikami.
Wyglądam przez okno i widzę, że włosy Juliet połyskują w słońcu, jakby się paliły. Na horyzoncie robi się ciemno. Pojawia się szara smuga burzowych chmur. Po raz pierwszy zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam pojęcia, dlaczego i kiedy Lindsay zaczęła nienawidzić Juliet. Otwieram usta, żeby ją o to zapytać, ale dziewczyny już zaczęły nowy temat.
– … laski wezmą się za łby – kończy Elody, a Ally chichocze.
– Jestem przerażona – mówi Lindsay sarkastycznie. Jak widać, coś przegapiłam.
– O co chodzi? – pytam.
Elody zwraca się do mnie.
– Sarah Grundel rozpowiada, że Lindsay zrujnowała jej życie. – Muszę poczekać, aż Elody z metodyczną precyzją złamie frytkę na pół i włoży sobie do ust. – Nie popłynie w ćwierćfinale. A przecież wiadomo, że żyje dla tego gówna. Pamiętacie, jak kiedyś zapomniała zdjąć okulary do pływania po porannym treningu i nosiła je do drugiej przerwy?
– Pewnie wszystkie dyplomy za zwycięstwa w zawodach wiesza na ścianie w pokoju – dodała Ally.
– Sam tak robiła. Prawda, Sam? Wszystkie dyplomy za ujeżdżanie koników – Lindsay szturcha mnie łokciem.
– Możemy wrócić do tematu? – macham ręką, częściowo po to, żeby wrócić do historii, a częściowo, żeby odwrócić uwagę od siebie i faktu, że kiedyś byłam dziwolągiem. W piątej klasie spędzałam więcej czasu z końmi niż z przedstawicielami mojego gatunku.
– Nadal nie rozumiem, czemu Sarah wkurzyła się na Lindsay.
Elody przewraca oczami, sugerując, że powinnam raczej siedzieć przy stoliku dla klas specjalnych.
– Sarah musi zostać po lekcjach, bo spóźniła się chyba po raz piąty w ciągu dwóch tygodni. – Nadal nie kumam, a ona dodaje z westchnieniem. – Spóźniła się, bo musiała parkować daleko i potem ciągnąć tyłek…
– … przez 354 metry! – wybuchamy jednogłośnie, a potem zaczynamy chichotać jak wariatki.
– Nie martw się, Lindz – mówię. – Jak dojdzie do walki, wszystkie pieniądze postawię na ciebie.
– Jasne, będziemy z tobą – dodaje Elody.
– Czy to nie dziwne, jak to się toczy? – mówi Ally tym nieśmiałym głosem, jak zawsze, kiedy chce powiedzieć coś serio. – Jak wszystko wynika z czegoś innego? Bo gdyby Lindsay nie zajęła jej miejsca na parkingu…
– Nie zajęłam jej miejsca. Grałam fair – protestuje Lindsay i żeby to podkreślić, uderza dłonią w blat stołu. Dietetyczna cola Elody wylewa się z puszki na blat i kilka frytek. Znowu się śmiejemy.
– Mówię poważnie – Ally podnosi głos, żeby nas przekrzyczeć. – To jak sieć, wiecie? Wszystko się ze sobą wiąże.
– Znowu włamałaś się do skrytki na dragi swojego ojca, Al? – pyta Elody.
To wystarczy, żebyśmy się nakręciły. Od lat żartowałyśmy w ten sposób z Ally, bo jej tato pracuje w przemyśle muzycznym. Jest prawnikiem, nie producentem czy menedżerem albo muzykiem, i nie rozstaje się z garniturem (nawet latem, siedząc przy basenie), ale Lindsay twierdzi, że tak naprawdę jest hipisem i ćpunem.
Kiedy śmiejemy się tak, że nas skręca, Ally robi się czerwona.
– Nigdy mnie nie słuchacie – skarży się, powstrzymując uśmiech. Bierze frytkę i rzuca w Elody. – Kiedyś czytałam, że kiedy kilka motyli poderwie się do lotu w Tajlandii, może to wywołać burzę w Nowym Jorku.
– Jasne, a jak ostro pierdniesz, to w Portugalii wyłączą prąd – mówi Elody ze śmiechem, odrzucając frytkę.
– Twój oddech po przebudzeniu mógłby wystraszyć zwierzęta w dżungli – Ally nachyla się do niej. – A ja nie pierdzę.
Śmiejemy się razem z Lindsay, a Elody i Ally rzucają w siebie frytkami. Lindsay próbuje powiedzieć, że marnują całkiem dobry tłuszcz, ale zanosi się śmiechem i nie może wydobyć słów. Wreszcie bierze oddech i wydusza z siebie:
– A wiecie, co ja słyszałam? Że jak porządnie kichniesz, to możesz wywołać tornado w Iowa.
Teraz nawet Ally odbija. Nagle wszystkie naraz kichamy i od razu parskamy i chichramy się. Wszyscy się na nas gapią, ale my mamy to gdzieś.
Po około milionie kichnięć Lindsay opiera się na krześle, łapie się za brzuch i z trudem łapie oddech.
– Trzydzieści ofiar tornada w Iowa – wyrzuca z siebie. – Za-ginęło pięćdziesiąt osób.
Znowu wybuchamy śmiechem.
Razem z Lindsay decydujemy, że nie pójdziemy na siódmą lekcję, tylko na ulubione lody. Lindsay ma na siódmej lekcji francuski, którego nie cierpi, a ja zajęcia z literatury. Razem często opuszczamy zajęcia. To już drugi semestr czwartej klasy, więc oczekuje się od nas, że nie będziemy chodzić na lekcje. A poza tym nienawidzę mojej nauczycielki literatury, pani Harbor. W ogóle nie potrafi trzymać się tematu. Wystarczy, że odpłynę na kilka minut, a tu nagle okazuje się, że mówi o bieliźnie w osiemnastym wieku albo ucisku w Afryce, albo o tym, jak wygląda słońce, kiedy wstaje nad Wielkim Kanionem. Ma dopiero pięćdziesiątkę, a już jej odwala. Tak to się zaczęło u mojej babci. Myśli wirowały i zderzały się ze sobą w jej głowie, przyczyny pojawiały się po skutkach, a punkt A zamieniał się miejscem z punktem B. Kiedy jeszcze moja babcia żyła, odwiedzaliśmy ją i choć miałam wtedy nie więcej niż sześć lat, nadal pamiętam, co wtedy myślałam: Mam nadzieję, że umrę młodo.
Oto definicja ironii w sam raz dla pani, pani Harbor.
A może to zły omen?
Oficjalnie potrzeba specjalnej przepustki podpisanej przez rodziców i administrację szkoły, żeby opuścić teren liceum w czasie trwania zajęć. Nie do końca pokrywa się to z rzeczywistością. Dawno temu czwartoklasiści cieszyli się tu między innymi takim przywilejem, że mogli opuszczać kampus, kiedy chcieli, jeśli tylko mieli akurat wolną lekcję. Ale to było dwadzieścia lat temu, zanim nasze liceum dorobiło się złej reputacji jako jedna z tych szkół, gdzie popełnia się najwięcej samobójstw. Kiedyś czytaliśmy w internecie artykuł z gazety „Connecticut Post”, w którym naszą szkołę nazwano Liceum Samobójców.
Ponoć pewnego dnia grupka uczniów uciekła z lekcji i zjechała z mostu wprost do rzeki – uznano to za zbiorowe samobójstwo. W każdym razie po tym wydarzeniu władze liceum zabroniły komukolwiek opuszczać teren szkoły w ciągu dnia bez specjalnego pozwolenia. To zupełnie bzdurny przepis. To trochę tak, jakby odkryć, że dzieci przynoszą do szkoły wódkę w butelkach po mineralnej i w związku z tym zabronić wszystkim pić wodę.
Na szczęście można wydostać się z kampusu jeszcze inną drogą – przez dziurę w ogrodzeniu za salą gimnastyczną, zaraz obok kortów tenisowych, które nazywamy Salonem Palaczy, bo to tam wszyscy spotykają się na dymka. Nie ma tam jednak nikogo, kiedy Lindsay i ja przechodzimy przez dziurę i wchodzimy do lasu. Krótki spacer i dotrzemy do drogi numer 120. W lesie jest tak spokojnie, wszystko ściął lód. Gałązki i czarne liście chrzęszczą pod butami, a oddechy wznoszą się w postaci gęstych, białych obłoczków.
Nasze liceum jest położone jakieś sześć kilometrów od centrum Ridgeview – czy raczej tego, co tu określa się mianem centrum – ale tylko kilometr od małego pawilonu zatęchłych sklepików, który nazwałyśmy Barakiem. Jest tam stacja benzynowa, sklep spożywczy, cukiernia, chińska restauracja, gdzie Elody zatruła się tak, że nie wstawała z łóżka przez dwa dni, i jakiś odjechany sklep, gdzie można kupić różowe figurki baletnic pokryte brokatem, śnieżne kule i inne pierdoły. To tam idziemy. Wiem, że wyglądamy jak świruski, gdy kroczymy poboczem autostrady w spódnicach i rajstopach, a spod rozpiętych kurtek widać nam obszyte futrem podkoszulki.
Mijamy Kuchnię Hunan. Przez brudne szyby dostrzegamy Aleksa Limenta i Annę Cartullo pochylonych nad miską jakieś dziwnej potrawy.
– Co za skandal – mówi Lindsay, unosząc brwi, choć to tylko półskandal. Wszyscy wiedzą, że Alex zdradza Bridget McGuire z Anną od trzech miesięcy. Oczywiście wszyscy poza Bridget.
Rodzina Bridget to zagorzali katolicy. Ona jest śliczną i schludną dziewczyną. Zawsze wygląda, jakby dopiero co na błysk wyszorowała buzię. Zdaje się, że zamierza wytrwać w czystości do ślubu. W każdym razie ona tak twierdzi, choć Elody uważa, że Bridget to kryptolesba. Anna Cartullo chodzi do pierwszej klasy, ale jak głosi plotka, spała już z czterema facetami. Jako jedno z niewielu dzieci w Ridgeview nie pochodzi z zamożnej rodziny. Jej mama pracuje jako fryzjerka i nawet nie wiem, czy Anna w ogóle ma ojca. Mieszka w szeregowym domu niedaleko Baraku. Kiedyś Andrew Singer powiedział, że w jej sypialni pachnie zawsze kurczakiem w sosie słodko-kwaśnym.
– Chodźmy się przywitać – mówi Lindsay, chwytając mnie za rękę.
Zatrzymuję się.
– Muszę szybko zjeść coś słodkiego.
– Weź jeden – Lindsay wyciąga pudełeczko z dropsami zza paska spódnicy. Zawsze ma przy sobie cukierki, w dzień i w nocy, jak narkotyki. Zresztą podejrzewam, że tak właśnie jest.
– Tylko na chwilkę, obiecuję.
Pozwalam się wciągnąć do środka. Kiedy wchodzimy, rozbrzmiewa dzwoneczek. Za kontuarem siedzi kobieta i przerzuca strony „Us Weekly”. Patrzy na nas, a potem wraca do czytania, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie zamierzamy niczego zamówić.
Lindsay siada tuż obok stolika Aleksa i Anny, opierając się na blacie. W pewnym sensie przyjaźni się z Aleksem. On w pewnym sensie przyjaźni się z wieloma osobami, bo w sypialni ma zawsze marihuanę na sprzedaż. Witamy się skinieniem głowy i to cała nasza interakcja. Alex chodzi ze mną na angielski, ale pojawia się jeszcze rzadziej niż ja. Pewnie cały pozostały czas spędza z Anną. Niekiedy mówi do mnie zdania w rodzaju: „To wypracowanie to niezła kupa, co?”.
Poza tym nie rozmawiamy.
– Hej, hej – mówi Lindsay. – Idziecie dziś na imprezę do Kenta?
Twarz Aleksa robi się natychmiast czerwona. Przynajmniej jest mu głupio, że dał się złapać na gorącym uczynku, na randce z Anną. A może to reakcja na jedzenie. Nie zdziwiłoby mnie to.
– Yyy… nie wiem. Może. Zobaczymy… – urywa nagle.
– Będzie niezła zabawa – Lindsay mówi bardzo zachęcającym głosem. – Przyjdziesz z Bridget? Jest taka słodka.
Sytuacja robi się bardziej niż niezręczna, więc wypalam:
– To kurczak w sosie sezamowym? – wskazując palcem na mięso w zastygającym szarawym sosie w misce stojącej na stole, obok dwóch ciasteczek z wróżbą i żałośnie wyglądającej pomarańczy.
– Wołowina w pomarańczach – mówi Alex z wyraźną ulgą, że zmieniliśmy temat.
Lindsay patrzy na mnie poirytowana, ale ja nawijam dalej.
– Powinniście uważać na jedzenie tutaj. Elody raz zatruła się kurczakiem. Rzygała przez bite dwa dni. Jeśli to w ogóle b y ł kurczak. Przysięga, że znalazła w środku jakieś kłaki.
Kiedy to mówię, Anna podnosi pałeczki i odgryza olbrzymi kęs mięsa, patrzy na mnie z uśmiechem i żuje, tak żebym widziała jedzenie w jej ustach. Nie wiem, czy robi to specjalnie, by mi obrzydzić, ale tak to wygląda.
– To paskudna historia, Kingston – mówi Alex, ale zarazem się uśmiecha.
Lindsay przewraca oczami, jakby Alex i Anna marnowali jej czas.
– Chodźmy, Sam.
Wkłada do kieszeni ciasteczko z wróżbą, które otwiera po wyjściu z restauracji.
– Szczęście przychodzi wtedy, kiedy się go nie szuka – czyta i robi głupią minę, a ja wybucham śmiechem. Lindsay zwija papierek w kulkę i rzuca na ziemię. – Chłam.
Biorę głęboki oddech.
– Niedobrze mi od tego zapachu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
