48 godzin, które zakończyły zimną wojnę - Ken Adelman - ebook

48 godzin, które zakończyły zimną wojnę ebook

Adelman Ken

0,0

Opis

Geopolityka stała się jednym z najgorętszych tematów. Czy świat na krawędzi konfliktu odrobi lekcje z przeszłości? Jak udało zakończyć się zimną wojnę?

Reagan i Gorbaczow należą do jednych z najbardziej intrygujących i najważniejszych postaci dwudziestego wieku. Ich spotkanie w Reykjavíku 11 i 12 października 1986 roku było inne od wszystkiego, co wydarzyło się dotąd. Przez około dziesięć i pół godziny politycy rozmawiali ze sobą bezpośrednio – bez współpracowników, szczegółowych planów negocjacji czy pomocnych notatek. Dzięki odtajnionym amerykańskim i radzieckim dokumentom z tej rozmowy możemy jak przez dziurkę od klucza zajrzeć do małego pokoju, w którym prowadzili rozmowę, zobaczyć ich, usłyszeć wzajemne riposty i zrozumieć, w co wierzyli i jak myśleli.

Spotkanie – zaraz po jego zakończeniu – uznano powszechnie za porażkę, a obaj przywódcy wyjechali rozgniewani na siebie, nie wypracowawszy wspólnego oświadczenia. Mimo wszystko, to właśnie ono stało się krokiem milowym w procesie zakończenia zimnej wojny. Dzień po powrocie Gorbaczow w wystąpieniu telewizyjnym powiedział, że po Reykjavíku „już nic nigdy nie będzie takie samo”.

Autor, bezpośredni świadek wydarzeń, pełniący wtedy funkcję dyrektora Agencji Kontroli Zbrojeń i Rozbrojenia oraz doradcy prezydenta Reagana, z niezwykłą pasją – niemal godzina po godzinie – opisuje te gorące dwa dni, które zdecydowały o historii świata.

„Ta książka jest bardzo ważna w epoce, w której sztuka Reagana dotycząca zasadniczych negocjacji wymaga odrodzenia”.

Walter Isaacson

„Weekendowe spotkanie w Reykjaviku pomiędzy Reaganem i Gorbaczowem w 1986 roku było znaczącym punktem zwrotnym w zimnej wojnie. Adelman, aktywny uczestnik rozmów i utalentowany pisarz, wnikliwie opisał ten epizod”.

Henry A. Kissinger

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 500

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Re­agan at Rey­kja­vik. For­ty-Eight Ho­urs That En­ded the Cold War
Co­py­ri­ght © 2014 by Ken Adel­man Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Alek­san­dra Bia­łek-Bor­suk
Re­dak­cja: Agniesz­ka Czap­czyk
Ko­rek­ta: Mi­ro­sław Krzysz­kow­ski, Mi­ro­sław Rusz­kie­wicz
Skład i ła­ma­nie: ME­LES-DE­SIGN
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: Bar­tosz Szym­kie­wicz
Fo­to­gra­fia na okład­ce: De­nis Pa­qu­in/Reu­ters/Fo­rum
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-66839-21-2
Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Ca­rol i Wil­la.

Nie po­tra­fię wy­obra­zić so­bie ży­cia bez nich.

WSTĘP

Szczyt w Rey­kja­víku miał w so­bie coś z kry­mi­na­łu Aga­thy Chri­stie. Dwie wy­ra­zi­ste po­sta­cie po­ja­wia­ją się w week­end na od­izo­lo­wa­nej, sma­ga­nej wia­tra­mi wy­spie, na do­da­tek w domu, w któ­rym po­dob­no stra­szy. Deszcz tłu­cze o szy­by i dzie­ją się rze­czy na­praw­dę nie­zwy­kłe. Spo­tka­nie Ro­nal­da Re­aga­na i Mi­cha­iła Gor­ba­czo­wa 11 i 12 pa­ździer­ni­ka 1986 roku było inne od wszyst­kie­go, co wy­da­rzy­ło się przed­tem czy po­tem – mro­żąca krew w ży­łach fa­bu­ła, sil­ne oso­bo­wo­ści i roz­ma­ite in­ter­pre­ta­cje wy­da­rzeń przez ko­lej­ne ćwie­rćwie­cze.

De­ka­dę pó­źniej Gor­ba­czow po­wie­dział, że cały ten dra­mat miał ra­czej coś z bar­da Wil­lia­ma Szek­spi­ra niż z damy Aga­thy Chri­stie:

Praw­dzi­wie szek­spi­row­skie na­mi­ęt­no­ści kry­ły się pod cien­ką za­sło­ną uprzej­mych i dy­plo­ma­tycz­nych ne­go­cja­cji, pro­wa­dzo­nych w przy­tul­nym, ma­łym dom­ku sto­jącym na brze­gu ciem­ne­go, po­nu­re­go i po­ryw­cze­go oce­anu. Akom­pa­nia­ment tej mrocz­nej przy­ro­dy wci­ąż żywo tkwi w mo­jej pa­mi­ęci[1].

Nam, wszyst­kim człon­kom ame­ry­ka­ńskiej de­le­ga­cji, wy­da­wa­ło się, że week­end w Rey­kja­víku prze­bie­gnie bez szcze­gól­nych wy­da­rzeń, a cała ak­cja ro­ze­gra się rok pó­źniej, na praw­dzi­wym szczy­cie w Wa­szyng­to­nie. Oka­za­ło się jed­nak, że na Is­lan­dii cze­kał nas emo­cjo­nal­ny rol­ler­co­aster pe­łen zwro­tów ak­cji, wzlo­tów i upad­ków przez cały week­end. Rod Mac­Le­ish z Na­tio­nal Pu­blic Ra­dio na­zwał szczyt „jed­nym z naj­bar­dziej nie­zwy­kłych wy­da­rzeń w dzie­jach dy­plo­ma­cji”, pod­czas gdy wy­bit­ny ko­re­spon­dent z „Wa­shing­ton Post”, a pó­źniej kro­ni­karz zim­nej woj­ny Don Obe­rdor­fer mó­wił o „jed­nych z naj­bar­dziej kon­tro­wer­syj­nych – i naj­bar­dziej dzi­wacz­nych – ne­go­cja­cji mi­ędzy gło­wa­mi po­tężnych pa­ństw w epo­ce no­wo­żyt­nej”[2]. Gor­ba­czow zaś był zmęczo­ny „ci­ągnący­mi się i wy­czer­pu­jący­mi spo­ra­mi”[3].

Ina­czej niż wi­ęk­szo­ść szczy­tów, jak rów­nież dra­ma­tów, fa­bu­ła zda­rzeń w Rey­kja­víku prze­bie­ga­ła nie­zgod­nie ze sce­na­riu­szem. Sama ta se­sja była już nie­spo­dzian­ką, a sko­ńczy­ła się, przy­no­sząc jed­ną nie­spo­dzian­kę za dru­gą. Nie wie­dzie­li­śmy, co może się za­raz zda­rzyć ani jak się to wszyst­ko sko­ńczy – i to nie tyl­ko w ska­li week­en­du, ale rów­nież na­stęp­nych mie­si­ęcy czy lat.

Za ten nie­zwy­kły roz­wój wy­da­rzeń od­po­wia­da­ją moc­ne cha­rak­te­ry bo­ha­te­rów dra­ma­tu. Re­agan i Gor­ba­czow na­le­żą do naj­bar­dziej in­try­gu­jących i naj­wa­żniej­szych po­sta­ci dwu­dzie­ste­go wie­ku. Przez ja­kieś dzie­si­ęć i pół go­dzi­ny w Rey­kja­víku roz­ma­wia­li ze sobą bez­po­śred­nio – bez po­rad wspó­łpra­cow­ni­ków, szcze­gó­ło­wych pla­nów ne­go­cja­cji czy po­moc­nych no­ta­tek. Byli wów­czas sobą bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek w cza­sie spra­wo­wa­nia urzędu. Dzi­ęki od­taj­nio­nym już no­tat­kom ame­ry­ka­ńskim i ra­dziec­kim z tej pry­wat­nej roz­mo­wy mo­że­my jak przez dziur­kę od klu­cza zaj­rzeć do ma­łe­go po­ko­ju i ich zo­ba­czyć, usły­szeć wza­jem­ne ri­po­sty i uświa­do­mić so­bie, w co wie­rzy­li, jak my­śle­li. Mo­że­my przyj­rzeć się tym klu­czo­wym po­sta­ciom w taki spo­sób, w jaki rzad­ko jest to mo­żli­we, gdy ba­da­my wy­da­rze­nia hi­sto­rycz­ne.

Rey­kja­vík zmie­nił ich obu, zmie­nił ich re­la­cję, a tym sa­mym re­la­cję mi­ędzy mo­car­stwa­mi. Dzień po po­wro­cie z Rey­kja­víku Gor­ba­czow po­wie­dział w pa­ństwo­wej te­le­wi­zji ra­dziec­kiej, że po Rey­kja­víku „nikt nie może już dzia­łać tak, jak dzia­łał do­tąd”[4]. Ża­den z przy­wód­ców ani ża­den z kra­jów.

Obok tych dwóch głów­nych bo­ha­te­rów swo­je za­sad­ni­cze role ode­gra­ły po­sta­cie dru­go­pla­no­we. Naj­bar­dziej kon­struk­tyw­ną, a na­stęp­nie tra­gicz­ną oka­zał się szef Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go Sił Zbroj­nych ZSRR, pi­ęcio­gwiazd­ko­wy ge­ne­rał Sier­giej Achro­mie­jew. Przez dzie­si­ęcio­le­cia dzia­łał w cie­niu i za ku­li­sa­mi, w Rey­kja­víku zaś miał swo­je kil­ka go­dzin chwa­ły, kie­dy to do­po­mó­gł zmie­nić bieg dzie­jów. Nie mógł wie­dzieć, że jego wkład przy­czy­ni się osta­tecz­nie do znisz­cze­nia kra­ju, któ­ry ko­chał, oraz ży­cia, ja­kie pro­wa­dził.

In­nym klu­czo­wym ele­men­tem tego dra­ma­tu był dom Höfði, przy­tul­ny i ro­bi­ący wra­że­nie bu­dy­nek, o któ­rym lu­dzie skłon­ni do ta­kich wie­rzeń mó­wi­li, że w nim stra­szy. W cza­sie szczy­tu po­nad po­ło­wa Is­land­czy­ków wie­rzy­ła w elfy i skrza­ty – w tym rów­nież pre­mier kra­ju. Dom Höfði stał się dzi­wacz­nym, ale go­ścin­nym miej­scem spo­tka­nia dwóch naj­po­tężniej­szych lu­dzi na świe­cie.

Jak­by nie dość było na­głych zwro­tów ak­cji, wy­bit­nych po­sta­ci i nie­zwy­kłej sce­ne­rii, szczyt w Rey­kja­víku stał się w ko­lej­nych la­tach przed­mio­tem go­rącej de­ba­ty i od­mien­nych in­ter­pre­ta­cji. Za­raz po jego za­ko­ńcze­niu zo­stał po­wszech­nie okre­ślo­ny jako ca­łko­wi­ta po­ra­żka, po­nie­waż obaj przy­wód­cy wy­je­cha­li, nie wy­pra­co­waw­szy wspól­ne­go oświad­cze­nia, nie stuk­nąw­szy się kie­lisz­ka­mi szam­pa­na i nie obie­caw­szy so­bie przy­szłych spo­tkań. Ro­ze­szli się roz­gnie­wa­ni, a w wy­pad­ku Re­aga­na wręcz pęka­jący ze zło­ści. Szef per­so­ne­lu Bia­łe­go Domu Do­nald Re­gan uwa­żał, że dwaj przy­wód­cy ni­g­dy wi­ęcej się już nie spo­tka­ją. Szczyt po­tępia­li nie­mal wszy­scy, w tym ta­kże ktoś tak prze­ni­kli­wy w spra­wach po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej, jak Ri­chard Ni­xon, któ­ry oznaj­mił: „Ża­den szczyt od cza­sów Ja­łty nie za­gro­ził in­te­re­som Za­cho­du tak bar­dzo, jak te dwa dni w Rey­kja­víku”[5].

W ko­lej­nym roku, 1987, szczyt zy­skał nie­co uzna­nia, kie­dy to usta­le­nia z tam­te­go week­en­du ofi­cjal­nie pod­pi­sa­no w Bia­łym Domu w ra­mach po­ro­zu­mie­nia o kon­tro­li zbro­jeń. Pó­źniej zaś – mimo ta­kich prze­ło­mo­wych wy­da­rzeń, jak upa­dek muru ber­li­ńskie­go, znik­ni­ęcie ko­mu­ni­zmu z Eu­ro­py Wschod­niej, roz­pad Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go i ko­niec zim­nej woj­ny – trak­to­wa­no go zwy­kle jako drob­ny przy­pis w dzie­jach, coś na kszta­łt szczy­tu w Glass­bo­ro z roku 1967 z udzia­łem ame­ry­ka­ńskie­go pre­zy­den­ta Lyn­do­na John­so­na i ra­dziec­kie­go pre­mie­ra Alek­sie­ja Ko­sy­gi­na. Spe­cja­li­ści dys­ku­to­wa­li o zna­cze­niu spo­tka­nia w sto­li­cy Is­lan­dii, szcze­gól­nie w cza­sie czte­rech kon­fe­ren­cji urządza­nych w rocz­ni­ce wy­da­rze­nia, choć znacz­na część tej de­ba­ty po­zo­sta­wa­ła w wy­łącz­nym kręgu za­in­te­re­so­wań uczest­ni­ków tych kon­fe­ren­cji.

Wi­ęk­szo­ść spe­cja­li­stów zaś uwa­ża, że prze­ło­mo­we zmia­ny tam­tej epo­ki wy­ni­ka­ły z we­wnętrz­nej sła­bo­ści ra­dziec­kiej eko­no­mii, a nie ze zda­rzeń ze­wnętrz­nych, jak szczyt w Rey­kja­víku, czy z ze­wnętrz­nej pre­sji, jak re­to­ry­ka Re­aga­na lub pla­ny stra­te­gicz­nej obro­ny. W isto­cie ten po­gląd zmie­nił się w po­wszech­ne prze­ko­na­nie na te­mat przy­czyn i spo­so­bu za­ko­ńcze­nia zim­nej woj­ny.

Dzi­ęki no­wej per­spek­ty­wie hi­sto­rycz­nej i dzi­ęki od­taj­nie­niu do­ku­men­tów – za­rów­no ze spo­tka­nia w Rey­kja­víku, jak i z ra­dziec­kich roz­mów przed i po szczy­cie – mo­żli­wa sta­ła się inna in­ter­pre­ta­cja, kto wie, czy nie traf­niej­sza. Ja w ka­żdym ra­zie do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że to Rey­kja­vík wy­zna­czył punkt zwrot­ny w dzie­jach, pro­wa­dzący do:

1) bez­pre­ce­den­so­we­go ła­ńcu­cha ko­lej­nych po­ro­zu­mień w kwe­stii kon­tro­li zbro­jeń;

2) zna­czące­go spad­ku za­gro­że­nia zwi­ąza­ne­go z ame­ry­ka­ńskim i ra­dziec­kim ar­se­na­łem nu­kle­ar­nym;

3) nie­spo­dzie­wa­ne­go roz­kwi­tu ru­chu an­ty­nu­kle­ar­ne­go na ca­łym świe­cie;

4) a ta­kże – co naj­wa­żniej­sze – do za­ko­ńcze­nia sa­mej zim­nej woj­ny.

Ar­gu­men­ty na rzecz ta­kiej in­ter­pre­ta­cji zo­sta­ną wy­ło­żo­ne w ostat­nim roz­dzia­le, z po­mo­cą ta­kich me­tod uza­sad­nia­nia, jak opi­nie świad­ków, do­wo­dy i wnio­sko­wa­nie lo­gicz­ne. Je­den z tych świad­ków – Mi­cha­ił Gor­ba­czow – mó­wił o tym jed­no­znacz­nie przez lata. Ame­ry­ka­ński se­kre­tarz sta­nu Geo­r­ge Shultz, to­wa­rzy­szący Re­aga­no­wi w Rey­kja­víku, kil­ka lat po szczy­cie miał oka­zję roz­ma­wiać z ostat­nim pierw­szym se­kre­ta­rzem Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go i tak wspo­mi­nał tę sy­tu­ację:

Sie­dzie­li­śmy ra­zem z tłu­ma­czem, a ja po­wie­dzia­łem: „Kie­dy pan obej­mo­wał urząd i kie­dy ja obej­mo­wa­łem urząd, zim­na woj­na była tak zim­na jak tyl­ko to mo­żli­we, a kie­dy opusz­cza­li­śmy urząd, było już po niej. Kie­dy pana zda­niem na­stąpił punkt zwrot­ny?”. Nie wa­hał się ani chwi­li. „W Rey­kja­víku” – stwier­dził. „Dla­cze­go?” – spy­ta­łem. „Po­nie­waż wte­dy po raz pierw­szy dwóch przy­wód­ców roz­ma­wia­ło bez­po­śred­nio, przez dłu­ższy czas, pro­wa­dząc praw­dzi­wą roz­mo­wę na naj­wa­żniej­sze te­ma­ty” – od­pa­rł Gor­ba­czow[6].

Oto opo­wie­ść o tym, co wy­da­rzy­ło się w domu Höfði. Wy­ja­śnię też, dla­cze­go uwa­żam, że tam­ten week­end ma tak wiel­kie zna­cze­nie, dla­cze­go mo­żna po­wie­dzieć, że było to czter­dzie­ści osiem go­dzin, któ­re za­ko­ńczy­ły zim­ną woj­nę.

ROZ­DZIAŁ 1

WY­JAZ­DY

Czwar­tek, 9 pa­ździer­ni­ka 1986 roku

Wa­szyng­ton

Ronald Re­agan sze­ro­ko się uśmie­chał, sto­jąc przed Bia­łym Do­mem w ten pi­ęk­ny je­sien­ny po­ra­nek. Ob­jął swo­ją żonę Nan­cy, po czym od­wró­cił się, by wy­mie­nić po­zdro­wie­nia z kon­gres­me­na­mi i człon­ka­mi swe­go ga­bi­ne­tu, któ­rzy przy­szli go po­że­gnać i ży­czyć mu po­wo­dze­nia. Mo­żli­wo­ść udzia­łu w ce­re­mo­nii w ogro­dzie So­uth Lawn była jed­ną z za­let pra­cy w Bia­łym Domu. Ze­brał się tam mały en­tu­zja­stycz­ny tłu­mek pra­cow­ni­ków, sta­ży­stów, zwo­len­ni­ków i przy­ja­ciół.

W ten nad­zwy­czaj cie­pły pa­ździer­ni­ko­wy po­ra­nek pre­zy­dent znaj­do­wał się na fali wzno­szącej. Jego re­elek­cja w roku 1984 była nie­mal jed­no­gło­śna: wy­grał w czter­dzie­stu dzie­wi­ęciu z pi­ęćdzie­si­ęciu sta­nów, w wi­ęk­szo­ści z nich z ol­brzy­mim za­pa­sem. Go­spo­dar­ka, tak roz­chwia­na w roku 1981, kie­dy obej­mo­wał urząd, prze­szła przez bo­le­sne ko­rek­ty i te­raz była sil­niej­sza, tak jak to pre­zy­dent za­po­wia­dał. Sło­wo „re­aga­no­mi­ka” stra­ci­ło obe­lży­wy wy­dźwi­ęk. W tym mo­men­cie, po dwóch la­tach dru­giej ka­den­cji, był nie­mal u szczy­tu nie­zwy­kłej po­pu­lar­no­ści i po­tęgi. Sko­ro szło mu tak do­brze z na­pra­wą spraw we­wnętrz­nych, był te­raz go­tów za­jąć się ca­łym świa­tem.

Tam­te­go ran­ka wy­ru­szał aku­rat na Is­lan­dię, by dys­ku­to­wać o bro­ni nu­kle­ar­nej z Mi­cha­iłem Gor­ba­czo­wem. Re­agan uwiel­biał ne­go­cja­cje, uwa­żał, że jest w tym do­bry, i bar­dzo chciał móc ne­go­cjo­wać z ra­dziec­kim przy­wód­cą. Pre­zy­dent, za­nim wsia­dł na po­kład Ma­ri­ne One, wy­gło­sił kil­ka uwag o pla­no­wa­nej pod­ró­ży[7]. Od­czu­wa­ło się jed­nak pe­wien dy­so­nans, bo cho­ciaż mó­wił w spo­sób jak za­wsze ener­gicz­ny, to sam prze­kaz miał za za­da­nie ob­ni­żyć ocze­ki­wa­nia pu­blicz­no­ści.

Zbli­ża­jący się szczyt za­pla­no­wa­no jako spo­koj­ną i ka­me­ral­ną se­sję, same in­te­re­sy, bez pro­to­ko­łu dy­plo­ma­tycz­ne­go. Re­agan na­zwał go „wła­ści­wie pry­wat­nym spo­tka­niem” i do­dał: „Nie za­bie­ra­my zbyt wie­lu lu­dzi ani też nie za­mie­rza­my za­wrzeć kil­ku szyb­kich po­ro­zu­mień i po­tem opo­wia­dać o wy­jąt­ko­wym kli­ma­cie Rey­kja­víku”. Spra­wy mia­ły się jed­nak po­to­czyć ina­czej...

Cho­ciaż do Rey­kja­víku wy­bie­ra­li się przy­wód­cy su­per­mo­carstw, to w za­sa­dzie nie był to na­wet szczyt. W ko­ńcu szczy­ty or­ga­ni­zu­je się po to, by ro­bić z nich te­atral­ne przed­si­ęw­zi­ęcia, zwie­ńczo­ne stu­ka­niem kie­lisz­ków z szam­pa­nem, choć za­zwy­czaj nie­wie­le po­zo­sta­je po nich do re­al­ne­go świ­ęto­wa­nia. Praw­dzi­wy szczyt po­li­tycz­ny wy­pe­łnia wa­ru­nek, któ­ry kie­dyś przed­sta­wił Fran­klin Ro­ose­velt w roz­mo­wie z Char­les’em de Gaul­le’em, mimo że ten dru­gi nie po­trze­bo­wał w tych kwe­stiach żad­nych rad: „W po­li­ty­ce trze­ba za­pew­nić pu­blicz­no­ści tro­chę te­atru”.

Rey­kja­vík nie miał być jed­nak te­atrem. Miał być ra­czej, jak mó­wił wów­czas pre­zy­dent, swe­go ro­dza­ju bazą, pro­wa­dzącą do „szczy­tu na dużą ska­lę”, któ­re­go już „nie mógł się do­cze­kać”, a któ­ry miał się od­być rok pó­źniej w Wa­szyng­to­nie.

Zu­pe­łnym przy­pad­kiem, za­uwa­żył pre­zy­dent, ame­ry­ka­ńska de­le­ga­cja wy­ru­sza­ła na Is­lan­dię w Dniu Le­ifa Eriks­so­na – to świ­ęto ku czci po­tężne­go wi­kin­ga, któ­ry nie­mal ty­si­ąc lat wcze­śniej od­krył Ame­ry­kę. Po­łącze­nie Eriks­so­na z Is­lan­dią było spryt­nym za­bie­giem dy­plo­ma­tycz­nym Re­aga­na, ma­jącym na celu za­ła­go­dze­nie iry­ta­cji Is­land­czy­ków w kwe­stii po­cho­dze­nia słyn­ne­go od­kryw­cy. Kil­ka dni wcze­śniej mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych Is­lan­dii Mat­thías Ma­thie­sen stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą i wy­pa­lił: „W Sta­nach Zjed­no­czo­nych na­zy­wa­ją go Nor­dy­kiem, co­kol­wiek ma to zna­czyć. Ale on uro­dził się i wy­cho­wał na Is­lan­dii!”[8].

Le­cący ni­sko sa­mo­lot za­głu­szył sło­wa pre­zy­den­ta. Kie­dy to samo przy­da­rzy­ło się Lyn­do­no­wi John­so­no­wi w cza­sie ja­kie­jś ce­re­mo­nii w So­uth Lane lata temu, LBJ szep­nął do ucha asy­sten­ta, by ten we­zwał sze­fa Fe­de­ral­nej Agen­cji Lot­nic­twa i ka­zał mu za­trzy­mać wszyst­kie (tu po­mi­ni­ęty przy­miot­nik) star­ty i lądo­wa­nia na Na­tio­nal Air­port – TE­RAZ! – i trzy­mać sa­mo­lo­ty da­le­ko – BAR­DZO DA­LE­KO! – do­pó­ki uro­czy­sto­ść się nie sko­ńczy. Ta­kie me­to­dy miał John­son. Re­agan po­ra­dził so­bie w inny spo­sób. Zro­bił dra­ma­tycz­ną pau­zę, spoj­rzał w górę z uśmie­chem, de­li­kat­nie mach­nął dło­nią i po­wie­dział: „Zmia­taj stąd!”, po czym ra­zem z in­ny­mi wy­buch­nął śmie­chem[9].

Prze­mo­wa pre­zy­den­ta za­ko­ńczy­ła się opty­mi­stycz­nym ak­cen­tem. Przy­wo­łał sło­wa „wiel­kie­go Ame­ry­ka­ni­na, któ­ry po­znał skraj­no­ści na­dziei i roz­pa­czy” i któ­ry wy­po­wie­dział nie­śmier­tel­ne sło­wa: „Hi­sto­ria uczy nas mieć na­dzie­ję”. Na­stęp­nie Re­agan od­wo­łał się do „zgod­ne­go wspar­cia ca­łe­go na­ro­du” i po­wie­dział: „Dzi­siaj two­rzy­my hi­sto­rię, dziś zmie­nia­my bieg hi­sto­rii, pro­wa­dząc ją w stro­nę po­ko­ju, wol­no­ści i na­dziei”. Czło­wie­kiem, któ­ry w hi­sto­rii znaj­do­wał na­dzie­ję, był nie kto inny jak Ro­bert E. Lee. Trud­no uznać go za „wiel­kie­go Ame­ry­ka­ni­na”, cie­szące­go się „zgod­nym wspar­ciem ca­łe­go na­ro­du”.

Gdy za­czął zbli­żać się ko­lej­ny sa­mo­lot, Re­agan po­spiesz­nie wy­gła­szał ostat­nie uwa­gi. Na­stęp­nie ob­jął Nan­cy w pa­sie i ra­zem ru­szy­li przez traw­nik do pre­zy­denc­kie­go he­li­kop­te­ra z bia­łym grzbie­tem ka­dłu­ba[10]. Ele­ganc­ko opra­co­wa­nym ge­stem jed­ną ręką uści­snął żonę, dru­gą zaś po­ma­chał zgro­ma­dzo­nym, ukło­nił się, po­słał po­że­gnal­ny po­ca­łu­nek, ob­ró­cił się i od­dał ho­no­ry żo­łnie­rzo­wi sa­lu­tu­jące­mu mu na scho­dach he­li­kop­te­ra. Za­nim wsia­dł do śmi­głow­ca w woj­sko­wych bar­wach, po­ma­chał jesz­cze swo­jej ma­łżon­ce. Ta mu od­ma­cha­ła, a pre­zy­dent znik­nął w ka­bi­nie. He­li­kop­ter za­czął się po­wo­li uno­sić, pre­zy­den­ta wi­dać było w jed­nym z okien. Raz jesz­cze po­ma­chał żo­nie i po­słał jej ostat­ni po­ca­łu­nek. Mie­li się roz­stać na całe dwa dni.

Szczyt w Rey­kja­víku zor­ga­ni­zo­wa­no dość na­gle, a pierw­sza dama zde­cy­do­wa­ła się na nie­go nie le­cieć. Mia­ła w pla­nach kil­ka spo­tkań w ra­mach swo­jej an­ty­nar­ko­ty­ko­wej kam­pa­nii „Po pro­stu po­wiedz nie”. Ani ona, ani nikt z ob­słu­gi nie wie­dział, że pierw­sza dama Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go będzie to­wa­rzy­szyć mężo­wi[11]. Pani Re­agan nie była pó­źniej szcze­gól­nie za­do­wo­lo­na, wi­dząc, jak cała świa­to­wa pra­sa śle­dzi Ra­isę Gor­ba­czow w Rey­kja­víku, do­no­sząc nie­ustan­nie, do­kąd się uda­ła i co mia­ła na so­bie.

Nie żeby obie pa­nie za sobą tęsk­ni­ły. Nie przy­pa­dły so­bie do gu­stu rok wcze­śniej w Ge­ne­wie. Pani Gor­ba­czow była do szpi­ku roz­po­li­ty­ko­wa­na, na­wet zi­de­olo­gi­zo­wa­na – mó­wi­ło się, że jest znacz­nie bar­dziej od­da­ną ko­mu­nist­ką niż jej mąż. Pani Re­agan nie­zbyt in­te­re­so­wa­ła się po­li­ty­ką, a już na pew­no nie żad­ną ide­olo­gią. Naj­wa­żniej­szy na świe­cie był dla niej przede wszyst­kim „Ron­nie”.

Po sie­dem­na­stu mi­nu­tach lotu do Bazy Lot­ni­czej An­drews he­li­kop­ter Ma­ri­ne One wy­lądo­wał kil­ka kro­ków od sa­mo­lo­tu Air For­ce One. Kie­dy tyl­ko pre­zy­dent wsia­dł na po­kład, sil­ni­ki od­pa­li­ły. Trzy mi­nu­ty pó­źniej sa­mo­lot był już w po­wie­trzu.

Po przy­wi­ta­niu z ka­pi­ta­nem Re­agan udał się do pry­wat­ne­go po­miesz­cze­nia i przy­go­to­wał się na dłu­gi lot[12]. W jego ga­bi­ne­cie na ko­ńcu dłu­gie­go ko­ry­ta­rza znaj­do­wa­ła się prze­strzeń do wy­po­czyn­ku i pra­cy, sy­pial­nia z pre­zy­denc­kim her­bem wy­szy­tym na po­ście­li, a ta­kże ła­zien­ka z to­a­le­tą i prysz­ni­cem.

Jak to miał w zwy­cza­ju przy ka­żdej za­gra­nicz­nej pod­ró­ży, pre­zy­dent na­sta­wił ze­ga­rek na czas lo­kal­ny miej­sca przy­jaz­du. Parę ru­chów po­krętłem i dzie­si­ąta trzy­dzie­ści zmie­ni­ła się w czter­na­stą trzy­dzie­ści[13]. Sa­mo­lot osi­ągnął pla­no­wa­ną wy­so­ko­ść, a wów­czas ste­ward oznaj­mił, że za­raz będzie po­da­ny lunch. Re­agan ucie­szył się, sły­sząc, że w menu jest pie­czeń rzym­ska[14]. Było to jego ulu­bio­ne da­nie mi­ęsne, ale po­da­wa­no je tyl­ko wte­dy, gdy pani Re­agan nie było na po­kła­dzie.

Wcze­sny po­si­łek był ko­lej­nym z jego zwy­cza­jów pod­ró­żnych[15]. Tak jak jego ze­ga­rek miał się prze­sta­wić na czas is­landz­ki, tak miał się też prze­sta­wić jego żo­łądek. O tej po­rze było już w za­sa­dzie dość pó­źno na lunch. Pre­zy­dent po­pił pie­czeń wodą i kawą bez­ko­fe­ino­wą. Rzad­ko pił al­ko­hol na po­kła­dzie, chy­ba że był to kie­li­szek wina, je­śli Nan­cy też je piła.

Po po­si­łku pre­zy­dent wzi­ął do ręki czar­ny, trzy­pie­rście­nio­wy se­gre­ga­tor. Po­nad pre­zy­denc­kim go­dłem zło­ty­mi li­te­ra­mi wy­pi­sa­no: „Spo­tka­nie pre­zy­den­ta Re­aga­na z pierw­szym se­kre­ta­rzem Gor­ba­czo­wem, Rey­kja­vík”[16].

Pierw­sza z ośmiu prze­kła­dek w se­gre­ga­to­rze za­wie­ra­ła „In­for­ma­cje ogól­ne”. Zna­le­źć tam mo­żna było mapę z tra­są lotu z Wa­szyng­to­nu do Rey­kja­víku wy­ry­so­wa­ną czer­wo­ną za­krzy­wio­ną li­nią łączącą dwa mia­sta. Pod spodem wy­pi­sa­no od­le­gło­ść: 2880 mil w ka­żdą stro­nę, a ta­kże czas lotu: 5 go­dzin 20 mi­nut przy sprzy­ja­jących wia­trach oraz 6 go­dzin 5 mi­nut w dru­gą stro­nę, przy nie­po­my­śl­nych wia­trach. Na­stęp­na prze­kład­ka pre­zen­to­wa­ła „Uwa­gi o pre­zen­tach i zwy­cza­jach”. Jesz­cze da­lej mo­żna było zna­le­źć in­for­ma­cje o kra­ju, wy­mia­nie pie­ni­ędzy, na­zwi­skach pra­cow­ni­ków ame­ry­ka­ńskiej am­ba­sa­dy – ca­łej dzie­wi­ąt­ki. Ostat­nia prze­kład­ka do­ty­czy­ła „Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go” oraz „Bez­pie­cze­ństwa i kon­tro­li zbro­jeń” i za­wie­ra­ła ofi­cjal­ne sta­no­wi­sko ad­mi­ni­stra­cji pre­zy­den­ta.

Cały ten ze­staw do­ku­men­tów był w wi­ęk­szo­ści pap­ką. Nie mia­ło to jed­nak zna­cze­nia, gdyż Re­agan za­zwy­czaj – je­śli w ogó­le – je­dy­nie kart­ko­wał przy­go­to­wa­ne dla nie­go ma­te­ria­ły. Słyn­na jest hi­sto­ria z maja 1983 roku, kie­dy to był go­spo­da­rzem klu­czo­wej se­sji szczy­tu eko­no­micz­ne­go gosz­czące­go ośmiu naj­wa­żniej­szych przy­wód­ców pa­ństw Za­cho­du. Ma­low­ni­cza sce­ne­ria skan­se­nu hi­sto­rycz­ne­go Co­lo­nial Wil­liams­burg od­po­wia­da­ła oso­bo­wo­ści Re­aga­na, tak samo jak i jego ów­cze­sny wy­stęp. W dniu otwar­cia szczy­tu szef per­so­ne­lu Bia­łe­go Domu Ja­mes Ba­ker za­py­tał pre­zy­den­ta, czy ten ma ja­kieś py­ta­nia do­ty­czące ma­te­ria­łów, któ­re otrzy­mał po­przed­nie­go wie­czo­ru. Pre­zy­dent od­pa­rł, że nie ma żad­nych py­tań. Praw­dę mó­wi­ąc, nie otwo­rzył na­wet tych ma­te­ria­łów, gdyż w te­le­wi­zji emi­to­wa­no znów film Dźwi­ęki mu­zy­ki, a on po pro­stu nie mógł się oprzeć, aby go raz jesz­cze nie obej­rzeć.

Hi­sto­ria ta wy­wo­ła­ła wie­le żar­ci­ków w Wa­szyng­to­nie. Wzmoc­ni­ła też wi­ze­ru­nek Re­aga­na jako – jak to ujął je­den z naj­bar­dziej ce­nio­nych in­te­lek­tu­ali­stów sto­li­cy, Clark Clif­ford – „sym­pa­tycz­ne­go nie­uka”. Fa­cet nie czy­tał na­wet ma­te­ria­łów przy­go­to­wa­nych dla nie­go przed wa­żnym spo­tka­niem, któ­re­go był go­spo­da­rzem!

Po­śród szy­derstw wie­lu oso­bom umknął jed­nak fakt, że Re­agan osta­tecz­nie po­pro­wa­dził szczyt ina­czej i le­piej niż wie­lu wcze­śniej­szych go­spo­da­rzy. Upa­rł się, aby li­de­rzy ośmiu de­mo­kra­cji prze­my­sło­wych na­praw­dę po­roz­ma­wia­li, a nie tyl­ko mie­li­li przy­go­to­wa­ne przez swo­ich pra­cow­ni­ków punk­ty. Re­agan zręcz­nie po­pro­wa­dził ich w stro­nę te­ma­tów prze­kra­cza­jących za­ło­że­nia szczy­tu E-8 – ta­kich, któ­re uwa­żał za wa­żniej­sze od ofi­cjal­nych, jak na przy­kład jed­no­ść NATO, kie­dy w tym sa­mym roku Sta­ny Zjed­no­czo­ne umiesz­cza­ły w Eu­ro­pie ra­kie­ty po­śred­nie­go za­si­ęgu[17]. Na­wet naj­bar­dziej zja­dli­wy z ko­le­gów po fa­chu Re­aga­na, skłon­ny do szy­derstw pre­mier Ka­na­dy Pier­re Tru­de­au, pu­blicz­nie na­zwał szczyt eko­no­micz­ny Re­aga­na „bez­pre­ce­den­so­wym suk­ce­sem”[18].

Fol­der na biur­ku w ga­bi­ne­cie pre­zy­den­ta za­wie­rał wa­żniej­sze ma­te­ria­ły niż czar­ny sko­ro­szyt. Kil­ka taj­nych no­ta­tek do­ty­czy­ło ko­lej­nych czter­dzie­stu ośmiu go­dzin.

No­tat­ka se­kre­ta­rza sta­nu Geo­r­ge’a Shult­za, da­to­wa­na na 2 pa­ździer­ni­ka, zo­sta­ła opa­trzo­na stem­plem TAJ­NE/DANE WRA­ŻLI­WE. Gdy­by jesz­cze po­zo­sta­ły ja­kie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści, to ktoś do­pi­sał ręcz­nie: „su­per­w­ra­żli­we”[19]. W no­tat­ce se­kre­tarz za­chęcał pre­zy­den­ta, by na szczy­cie przy­jął „po­sta­wę po­zy­tyw­ną, pew­ną sie­bie i wład­czą”, jak­by Re­agan był w sta­nie przy­jąć ja­kąkol­wiek inną. Pó­źniej zaś do­ra­dzał: „Nie po­win­ni­śmy od­dzie­lać for­my od tre­ści ani po­zo­rów od esen­cji. W Rey­kja­víku będą się one prze­pla­tać”. Shultz po­zo­sta­wił Re­aga­no­wi do roz­strzy­gni­ęcia, co to wła­ści­wie może zna­czyć. O ile pre­zy­dent po­wi­nien „pod­kre­ślać po­ten­cjał znacz­ne­go po­stępu”, to po­wi­nien też uwa­żać, by nie „po­wsta­ło wra­że­nie, iż sam Rey­kja­vík jest już szczy­tem”. Shultz za­ko­ńczył po­chleb­ną uwa­gą: „Po­li­ty­ka, jaką za­ini­cjo­wał pan sze­ść lat temu, spra­wi­ła, że dziś mamy moc­ną po­zy­cję”. Te moc­ne fun­da­men­ty stwo­rzy­ły oka­zję do osi­ągni­ęcia „re­al­nej re­duk­cji ar­se­na­łu nu­kle­ar­ne­go – co samo w so­bie jest hi­sto­rycz­nym osi­ągni­ęciem, a ta­kże po­tężnym kro­kiem w stro­nę pa­ńskiej wi­zji bez­piecz­niej­sze­go świa­ta przy­szło­ści”.

Nie­wy­klu­czo­ne, że czy­ta­jąc te su­per­w­ra­żli­we i ści­śle taj­ne urzędo­we do­ku­men­ty, Re­agan my­ślał, że le­piej spędzi­łby czas, po­now­nie ogląda­jąc Dźwi­ęki mu­zy­ki.

Kie­dy Air For­ce One le­ciał wci­ąż na wschód w stro­nę Is­lan­dii, pre­zy­dent po­gry­zał owo­ce i żel­ki, któ­re ubra­ny na nie­bie­sko ste­ward po­kła­do­wy sta­le do­no­sił na jego biur­ko[20]. Aby umi­lić so­bie pod­róż, Re­agan zaj­rzał do po­ko­ju kon­fe­ren­cyj­ne­go tuż obok swo­je­go ga­bi­ne­tu, by po­ga­wędzić ze wspó­łpra­cow­ni­ka­mi i opo­wie­dzieć kil­ka aneg­dot[21]. Mó­wił, że nie­daw­no prze­czy­tał Czer­wo­ny sztorm Toma Clan­cy’ego, gdzie znaj­do­wa­ły się rów­nież barw­ne opi­sy Is­lan­dii. Wspo­mniał też pew­ne­go astro­nau­tę, któ­ry po­wie­dział, że na Ksi­ęży­cu kra­jo­braz jest bar­dziej przy­ja­zny niż na przed­mie­ściach Rey­kja­víku, gdzie tre­no­wa­li przed lo­tem.

Wie­le opo­wie­ści Re­aga­na si­ęga­ło lat spędzo­nych w Hol­ly­wo­od, ale naj­bar­dziej lu­bił hi­sto­rie o do­ra­sta­niu w Di­xon w sta­nie Il­li­no­is. Mó­wił o cza­sach, gdy był ra­tow­ni­kiem na pla­ży w Lo­well Park, gdzie na pniu wy­ci­nał kre­skę za ka­żde ura­to­wa­ne ży­cie. Jak twier­dził, pod ko­niec jego pra­cy na pniu znaj­do­wa­ła się im­po­nu­jąca licz­ba sie­dem­dzie­si­ęciu sied­miu na­ci­ęć[22].

Przez całą resz­tę ży­cia Re­agan pró­bo­wał do­ło­żyć ko­lej­ne ura­to­wa­ne ist­nie­nia do tam­tej sie­dem­dzie­si­ąt­ki sió­dem­ki. Wy­obra­żał so­bie, że wci­ąż jest ra­tow­ni­kiem, tyle że na wi­ęk­szą ska­lę niż w cza­sach Lo­well Park.

Pre­zy­dent wró­cił do ga­bi­ne­tu i prze­czy­tał dru­gie me­mo­ran­dum w czer­wo­nym se­gre­ga­to­rze, rów­nież opi­sa­ne jako TAJ­NE/WRA­ŻLI­WE. No­tat­ka sta­no­wi­ąca ko­lej­ny przy­kład taj­niac­kie­go żar­go­nu, na­pi­sa­na przez eks­per­ta Bia­łe­go Domu od spraw ra­dziec­kich, przy­naj­mniej jed­no mó­wi­ła ja­sno: „W przy­szłym ty­go­dniu uda­je­my się do Rey­kja­víku, nie ma­jąc po­jęcia, w jaki spo­sób Gor­ba­czow pla­nu­je wy­ko­rzy­stać to spo­tka­nie”. Ostat­nio wy­ka­zy­wał się „nie­zde­cy­do­wa­niem”, może więc być „au­ten­tycz­nie nie­pew­ny, a na­wet scep­tycz­ny, więc będzie pan [pre­zy­dent] mu­siał go naj­pierw wy­ku­rzyć z nory”[23].

Za­miast za­tem kon­cen­tro­wać się na po­li­ty­ce, Re­agan przy­go­to­wy­wał się na Rey­kja­vík głów­nie od stro­ny psy­cho­lo­gicz­nej. We­dług Jac­ka Ma­tloc­ka, wy­bit­ne­go eks­per­ta Bia­łe­go Domu od spraw ra­dziec­kich, a ta­kże pro­wa­dzące­go no­tat­ki dla stro­ny ame­ry­ka­ńskiej pierw­sze­go ran­ka w Rey­kja­víku, pre­zy­dent skon­cen­tro­wał się na „psy­cho­lo­gii przy­wód­ców ra­dziec­kich, pró­bu­jąc zro­zu­mieć ich tok my­śle­nia i zna­le­źć spo­so­by dzia­ła­nia oraz ar­gu­men­ty, któ­re skło­nią ich do zmia­ny po­stępo­wa­nia”[24].

W Bia­łym Domu i w wa­szyng­to­ńskiej dziel­ni­cy Fog­gy Bot­tom zor­ga­ni­zo­wa­no wcze­śniej wie­le spo­tkań na szczy­cie, by przy­go­to­wać się na to, co może ich cze­kać na Is­lan­dii[25]. Shultz był go­spo­da­rzem kil­ku z nich w swo­im wy­kła­da­nym drew­nem, pry­wat­nym ga­bi­ne­cie na siód­mym pi­ętrze De­par­ta­men­tu Sta­nu. Nikt jed­nak nie za­pla­no­wał i nie uzgod­nił ze stro­ną ra­dziec­ką ta­kich pod­sta­wo­wych ele­men­tów pro­fe­sjo­nal­nych spo­tkań, jak plan roz­mów, czas se­sji i uczest­ni­cy obu de­le­ga­cji. Ma­jąc przed sobą wy­bo­ry uzu­pe­łnia­jące za le­d­wie trzy ty­go­dnie, pre­zy­dent an­ga­żo­wał się sil­nie w kam­pa­nię re­pu­bli­ka­nów w ca­łym kra­ju. Aby po­now­nie sku­pić się na spra­wach mi­ędzy­na­ro­do­wych, zor­ga­ni­zo­wał roz­mo­wę na te­mat Rey­kja­víku w Po­ko­ju Ro­ose­vel­ta, po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza od Ga­bi­ne­tu Owal­ne­go[26]. Klu­czo­we py­ta­nie na wszyst­kich spo­tka­niach przed Rey­kja­víkiem było ta­kie samo: „Cze­go po­win­ni­śmy się spo­dzie­wać po Gor­ba­czo­wie?”. A od­po­wie­dź wszyst­kich eks­per­tów była iden­tycz­na: „Nie­zbyt wie­le”.

Wszyst­kie ze­bra­ne in­for­ma­cje su­ge­ro­wa­ły, że Gor­ba­czow pro­po­nu­je Rey­kja­vík, by po­pra­wić swo­ją po­zy­cję we wła­snym kra­ju. Kon­fron­tu­jąc się z na­ra­sta­jącym tam opo­rem, miał po­ka­zać, że w ska­li glo­bal­nej po­zo­sta­je li­de­rem. Miał zręcz­nie osi­ągnąć swój cel, za­pra­sza­jąc pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych na omia­ta­ną wia­tra­mi wy­spę na da­le­kim od­lu­dziu. Tak samo sy­tu­ację oce­nia­li obaj am­ba­sa­do­rzy – ame­ry­ka­ński am­ba­sa­dor w Mo­skwie Ar­thur Hart­man oraz ra­dziec­ki w Wa­szyng­to­nie Ju­rij Du­bi­nin – w cza­sie dwóch od­ręb­nych roz­mów w ga­bi­ne­cie Shult­za.

Pew­ni na­szej oce­ny sy­tu­acji, nie mie­li­śmy pro­ble­mu w spra­wie spo­tka­nia pe­łne­go uści­sków dło­ni i uśmie­chów, je­śli to na­praw­dę mia­ło po­móc Gor­ba­czo­wo­wi. Osta­tecz­nie nikt nie był lep­szy w ści­ska­niu dło­ni i uśmie­cha­niu się od Ro­nal­da Re­aga­na.

Air For­ce One wio­zący Re­aga­na na Is­lan­dię – SAM 27000 – stał się częścią flo­ty pre­zy­denc­kiej w roku 1972. Cho­ciaż był dość mały w po­rów­na­niu z 747, któ­ry pó­źniej go za­stąpił, miał taki roz­miar i taką hi­sto­rię, ja­kie po­do­ba­ły się Re­aga­no­wi. To do­brze, bo pre­zy­dent miał prze­być na nim wi­ęcej mil (630 000) niż któ­ry­kol­wiek z jego po­przed­ni­ków. Ca­łkiem traf­nie sa­mo­lot zna­la­zł swo­je miej­sce w Bi­blio­te­ce Pre­zy­denc­kiej Ro­nal­da Re­aga­na. Sto­jąca w pa­wi­lo­nie ma­szy­na wy­gląda, jak­by cały czas była go­to­wa do lotu.

Za po­ko­ja­mi pre­zy­denc­ki­mi znaj­do­wa­ła się sala kon­fe­ren­cyj­na oraz kil­ka miejsc dla naj­wa­żniej­szych pre­zy­denc­kich do­rad­ców i se­kre­ta­rzy. Inne miej­sca prze­zna­czo­no dla pra­cow­ni­ków ob­słu­gi ni­ższej ran­gi, kil­ka dla pra­sy, a na sa­mym ko­ńcu rów­nież dla agen­tów wy­wia­du.

Do­nald Re­gan za­sia­dł na miej­scu za­re­zer­wo­wa­nym dla sze­fa per­so­ne­lu Bia­łe­go Domu – na pierw­szym miej­scu w pierw­szym rzędzie. Re­gan, syn ir­landz­kie­go po­li­cjan­ta z Bo­sto­nu, do­stał się na Ha­rvard, ale rzu­cił tam­tej­sze pra­wo, aby wstąpić do pie­cho­ty mor­skiej, kie­dy wy­bu­chła dru­ga woj­na świa­to­wa. Brał udział w pi­ęciu bi­twach na po­łu­dnio­wym Pa­cy­fi­ku, w tym w tak ci­ężkich jak Gu­adal­ca­nal i Oki­na­wa. Ka­żdy, kto na­zwał go „by­łym ma­ri­nes”, był na­tych­miast besz­ta­ny i po­pra­wia­ny sło­wa­mi: „Je­stem jed­nym z ma­ri­nes”. Fak­tycz­nie nim po­zo­stał.

Re­gan, czło­wiek by­stry i zde­ter­mi­no­wa­ny, za­trud­nił się w Mer­rill Lynch jako sta­ży­sta, a sko­ńczył jako dy­rek­tor ge­ne­ral­ny. Miał sil­ny tem­pe­ra­ment i barw­ne słow­nic­two. Ko­rzy­sta­no z nie­go, bo miał po­słuch i umiał do­pro­wa­dzać spra­wy do ko­ńca.

Re­gan świet­nie się spi­sał jako se­kre­tarz skar­bu Re­aga­na. Prze­pro­wa­dził przez Kon­gres naj­wa­żniej­szą re­for­mę po­dat­ków od dwu­dzie­stu pi­ęciu lat i prze­for­so­wał re­ago­no­mi­kę. Dzie­lił z pre­zy­den­tem pra­gnie­nie ogra­ni­cze­nia po­dat­ków i wy­dat­ków rządo­wych, choć trze­ba przy­znać, że oba te cele były ra­czej szum­nie ogła­sza­ne niż rze­czy­wi­ście osi­ągni­ęte.

Pod ko­niec pierw­szej ka­den­cji Re­aga­na Re­gan stał się co­raz bar­dziej znie­cier­pli­wio­ny w De­par­ta­men­cie Skar­bu. Ogar­nął sy­tu­ację, zna­ko­mi­cie się spi­sał i te­raz szu­kał no­wych wy­zwań. Na szczęście szef per­so­ne­lu Bia­łe­go Domu Ja­mes Ba­ker czuł się po­dob­nie. Dzie­ci­ństwo Ba­ke­ra w ro­dzi­nie pa­try­cju­szow­skiej, spędzo­ne po­śród wy­praw ło­wiec­kich i pry­wat­nych wa­go­nów ko­le­jo­wych, ca­łkiem ró­żni­ło się od ubo­gie­go dzie­ci­ństwa Re­ga­na na uli­cach Bo­sto­nu. Mimo to przy­pa­dli so­bie do gu­stu. Obaj wie­rzy­li w twar­de spo­so­by za­rządza­nia. Obaj osi­ągnęli zna­ko­mi­te re­zul­ta­ty. Pew­ne­go razu ga­wędzi­li i zda­li so­bie spra­wę z obu­stron­ne­go znu­dze­nia, a wów­czas zro­dził się w nich no­wa­tor­ski po­my­sł, by za­mie­nić się sta­no­wi­ska­mi. Ba­ker mógł prze­nie­ść się do De­par­ta­men­tu Skar­bu, a Re­gan do Bia­łe­go Domu. Wpa­dli więc pro­sto do Ga­bi­ne­tu Owal­ne­go, by za­pro­po­no­wać to nie­co­dzien­ne roz­wi­ąza­nie. Pre­zy­dent na­tych­miast się zgo­dził, jak­by obo­jęt­ne mu było, kto ja­kie sta­no­wi­sko zaj­mu­je.

W ten spo­sób wraz z roz­po­częciem dru­giej ka­den­cji Re­aga­na sze­fem per­so­ne­lu Bia­łe­go Domu zo­stał Re­gan. Uwa­żał się ra­czej za ko­goś na kszta­łt pre­mie­ra niż do­rad­cę – pil­no­wał dzia­ła­nia ad­mi­ni­stra­cji i kon­tro­lo­wał prze­pływ in­for­ma­cji do i z Ga­bi­ne­tu Owal­ne­go. Har­ry Tru­man miał nad biur­kiem ta­blicz­kę z na­pi­sem: „Tu ko­ńczy się wa­sza od­po­wie­dzial­no­ść”. Re­gan po­sze­dł da­lej i ka­zał zro­bić so­bie ta­blicz­kę z na­pi­sem: „Tu wa­sza od­po­wie­dzial­no­ść na­wet na chwi­lę nie przy­sta­je”. Sku­tecz­no­ść była dla nie­go wszyst­kim. Kie­dy po­ja­wia­ły się ja­kie­kol­wiek spra­wy, na­tych­miast za­pa­da­ły de­cy­zje.

Nowa pra­ca sta­no­wi­ła dla Re­ga­na wy­zwa­nie, jed­nak tak na­praw­dę nie­zbyt mu od­po­wia­da­ła. Choć za­wsze był aser­tyw­ny, te­raz stał się au­to­ry­tar­ny, a na­wet nad­gor­li­wy. Jego kwie­ci­sty język nie od­po­wia­dał człon­kom Kon­gre­su i urzęd­ni­kom rządo­wym. Ze­brał wo­kół sie­bie ka­drę gor­li­wych do­rad­ców – szyb­ko na­zwa­nych „my­sza­mi” – bar­dziej lo­jal­nych wo­bec nie­go niż wo­bec pre­zy­den­ta. Przy­znał so­bie ca­ło­do­bo­wą ochro­nę słu­żb spe­cjal­nych, cze­go nie zro­bił na­wet Har­ry Rob­bins Hal­de­man za cza­sów im­pe­rial­nej pre­zy­den­tu­ry Ni­xo­na. Na ban­kie­ty zaś wkra­czał z pom­pą, tuż przed pre­zy­den­tem, ale już po tym, jak or­kie­stra za­gra­ła Niech żyje Wódz.

W mie­ście, gdzie sta­tus spo­łecz­ny sta­no­wi ob­se­sję, a plot­ki są do­mo­wym prze­twór­stwem, dzia­ła­nia i pre­ten­sje Re­ga­na zo­sta­ły dro­bia­zgo­wo od­no­to­wa­ne. Masa kry­tycz­na nie zo­sta­ła jed­nak prze­kro­czo­na, do­pó­ki nie­za­do­wo­le­nie nie do­ta­rło do pierw­szej damy.

Tuż przed pierw­szym szczy­tem Re­aga­na z Gor­ba­czo­wem, któ­ry od­był się w Ge­ne­wie w li­sto­pa­dzie 1985 roku, Re­gan rzu­cił uwa­gę, że ko­bie­ty nie przej­mu­ją się kon­tro­lą zbro­jeń, gdyż nie ro­zu­mie­ją spra­wy udźwi­gu po­ci­sków ba­li­stycz­nych. Nie zo­sta­ło to do­brze przy­jęte[27]. W sto­li­cy Szwaj­ca­rii ofi­cjal­ny fo­to­graf Bia­łe­go Domu zro­bił zdjęcie, na któ­rym pre­zy­dent Re­agan i pierw­szy se­kre­tarz Gor­ba­czow sie­dzą obok sie­bie na czer­wo­nej so­fie i wy­kręca­ją szy­je, by spoj­rzeć na Re­ga­na, któ­ry stoi za nimi i spra­wia wra­że­nie, jak­by nimi do­wo­dził. Kie­dy zdjęcie po­ja­wi­ło się w „New York Ti­me­sie” i na pierw­szych stro­nach ga­zet ca­łe­go świa­ta, Re­gan zna­la­zł się u pierw­szej damy na li­ście osób, na któ­re trze­ba uwa­żać.

Mimo tych wad Don Re­gan do­brze przy­słu­żył się Ro­nal­do­wi Re­aga­no­wi w Rey­kja­víku. Po pierw­sze, do­sko­na­le znał swe­go sze­fa. Pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych miał już sie­dem­dzie­si­ąt pięć lat, a kil­ka lat temu do­stał kulę kil­ka cen­ty­me­trów od ser­ca. Wie­dząc, że źle re­agu­je na zmia­ny cza­su, Re­gan zor­ga­ni­zo­wał dwa dni od­po­czyn­ku na Is­lan­dii. Po dru­gie zaś, wie­dząc, że pre­zy­dent nie lubi ofi­cjal­nych do­ku­men­tów, ogra­ni­czał wszyst­kie ma­te­ria­ły do mi­ni­mum.

Na prze­dzie Air For­ce One sie­dział też ko­le­ga Re­ga­na i jego kom­pan z pie­cho­ty mor­skiej, se­kre­tarz sta­nu Geo­r­ge Shultz. Wraz ze swym ra­dziec­kim od­po­wied­ni­kiem Edu­ar­dem Sze­ward­na­dzem był jed­nym z dwóch naj­wa­żniej­szych dy­plo­ma­tów na świe­cie. Obaj wcze­śniej nie osi­ągnęli zbyt wie­le w dy­plo­ma­cji i uczy­li się rze­mio­sła ra­zem, szcze­gól­nie w cza­sie po­nad trzy­dzie­stu wza­jem­nych spo­tkań. Shultz miał do­świad­cze­nie ra­czej w eko­no­mii i biz­ne­sie, ale w prze­ci­wie­ństwie do Re­ga­na – ra­czej od stro­ny aka­de­mic­kiej. Na ple­cach ka­żde­go krze­sła w sali ga­bi­ne­tu w Bia­łym Domu znaj­du­je się mała mo­si­ężna ta­blicz­ka z na­zwi­skiem i ty­tu­łem sie­dzące­go. Na krze­śle Shult­za, tuż po pra­wej stro­nie pre­zy­den­ta, umiesz­czo­no czte­ry ta­blicz­ki[28] – „Se­kre­tarz Pra­cy 1969–70”, „Dy­rek­tor Bu­dże­to­wy 1970–72”, „Se­kre­tarz Skar­bu 1972–74” oraz naj­now­sza: „Se­kre­tarz Sta­nu 1982–”. Mia­ła być pó­źniej uzu­pe­łnio­na datą 1989, bo Shultz zo­stał naj­dłu­żej urzędu­jącym – sze­ść i pół roku – se­kre­ta­rzem sta­nu od cza­su De­ana Ru­ska[29].

Trzy pierw­sze po­sa­dy, wszyst­kie w ad­mi­ni­stra­cji Ni­xo­na, po­zwo­li­ły mu zy­skać uzna­nie za spra­wą jego uwa­żno­ści, pra­wo­ści i spo­ko­ju. Na­wet Hen­ry Kis­sin­ger – nie­skłon­ny do ule­ga­nia wpły­wom in­nych lu­dzi na sta­no­wi­skach rządo­wych, zwłasz­cza gdy uwa­żał je za swo­je sta­no­wi­ska – osta­tecz­nie za­pa­łał sym­pa­tią do Shult­za. „Nie po­zna­łem ni­ko­go w sfe­rze pu­blicz­nej, kogo bym bar­dziej sza­no­wał i bar­dziej lu­bił” – na­pi­sał w swych pa­mi­ęt­ni­kach. „Bar­dzo ana­li­tycz­ny, spo­koj­ny, al­tru­istycz­ny, Shultz brak tem­pe­ra­men­tu nad­ra­biał uczci­wo­ścią i traf­ny­mi sąda­mi. (...) Ni­g­dy nie pra­gnął oso­bi­stych ko­rzy­ści. (...) Gdy­bym mógł wy­brać jed­ne­go Ame­ry­ka­ni­na, któ­re­mu w chwi­li kry­zy­su po­wie­rzy­łbym losy kra­ju, by­łby nim Geo­r­ge Shultz”[30].

Do Re­aga­na bar­dziej prze­ma­wiał tem­pe­ra­ment Shult­za niż jego in­te­li­gen­cja czy do­świad­cze­nie. Po dwóch la­tach nie­ko­ńczącej się bu­rzy i na­po­ru, kie­dy se­kre­ta­rzem sta­nu był Al Haig, w czerw­cu 1982 roku Re­agan od­wo­łał Ha­iga, a na jego miej­sce po­wo­łał przy­po­mi­na­jące­go Bud­dę Shult­za. „Wi­dzia­łem, że pre­zy­dent wy­ra­źnie się od­pręża w to­wa­rzy­stwie Shult­za” – wspo­mi­nał wie­lo­let­ni do­rad­ca Re­aga­na Mike De­aver. „Ma wspa­nia­ły styl by­cia, któ­ry bar­dzo od­po­wia­da Re­aga­no­wi i spra­wia, że ten czu­je się przy nim bar­dzo swo­bod­nie”[31]. Pa­no­wie po­zna­li się w Ka­li­for­nii w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych, kie­dy Re­agan był gu­ber­na­to­rem, a Shultz dy­rek­to­rem mi­ędzy­na­ro­do­wej fir­my in­ży­nier­skiej Bech­tel z San Fran­ci­sco. W roku 1980 jako pre­zy­dent elekt Re­agan po­wo­łał Shult­za na sze­fa swo­je­go eko­no­micz­ne­go ze­spo­łu prze­jścio­we­go.

Jako se­kre­tarz sta­nu Shultz był uwa­żny i pro­fe­sjo­nal­ny, miał też dwie inne za­le­ty. Pierw­szą była zdol­no­ść do od­ga­dy­wa­nia, cze­go chce jego szef, i usil­nej pra­cy na rzecz osi­ągni­ęcia tych ce­lów. Przez po­nad sze­ść lat Shultz kie­ro­wał się przede wszyst­kim tą jed­ną my­ślą: Cze­go chce ode mnie Re­agan? To wiel­ka za­le­ta w ad­mi­ni­stra­cji, rzad­ka po­śród urzęd­ni­ków wa­szyng­to­ńskich, któ­rzy za­zwy­czaj my­ślą, jak spra­wić, by pre­zy­dent ro­bił to, cze­go chcą oni. Po dru­gie, Shultz wcie­lał w ży­cie za­sa­dę, któ­rą często wy­gła­szał, iż „po­li­ty­ka jest sztu­ką włącza­nia”. Po­cząw­szy od klu­czo­we­go, wzna­wia­jące­go roz­mo­wy o zbro­je­niach spo­tka­nia w Ge­ne­wie w stycz­niu 1985 roku z ra­dziec­kim mi­ni­strem spraw za­gra­nicz­nych An­drie­jem Gro­my­ką, Shultz za­pra­szał przed­sta­wi­cie­li ró­żnych agen­cji, od CIA przez Agen­cję Kon­tro­li Zbro­jeń po Pen­ta­gon, by wraz z nim bra­li udział w ne­go­cja­cjach[32]. Ko­rzy­stał z ich zró­żni­co­wa­nej wie­dzy i rady, a ta­kże umiał skło­nić często ry­wa­li­zu­jące agen­cje do zgod­nej wspó­łpra­cy w spo­sób pro­duk­tyw­ny.

Wła­śnie dla­te­go do Rey­kja­víku wy­bra­ła się rów­nież gru­pa eks­per­tów od kon­tro­li zbro­jeń. Po­nie­waż pre­zy­dent chciał ze sobą za­brać nie­wie­lu wspó­łpra­cow­ni­ków, Re­gan wy­kre­ślał z li­sty ko­lej­ne na­zwi­ska. Mimo to Shultz zdo­łał wci­snąć kil­ku eks­per­tów, cho­ciaż uwa­ża­no, że ich rada praw­do­po­dob­nie nie będzie po­trzeb­na.

• • •

By­łem za­chwy­co­ny, mo­gąc zna­le­źć się na po­kła­dzie dru­gie­go sa­mo­lo­tu, le­cące­go za Air For­ce One. Czu­łem, że je­stem szczęścia­rzem, ma­jąc mo­żli­wo­ść tam być. Praw­da jest jed­nak taka, że przez cały czas pra­cy dla rządu czu­łem, że je­stem szczęścia­rzem.

Uzy­skaw­szy dy­plom ze sto­sun­ków mi­ędzy­na­ro­do­wych w Uni­wer­sy­te­cie Geo­r­ge­town, za­cząłem pra­co­wać w le­gi­sla­cji pod okiem wspa­nia­łe­go men­to­ra Han­ka Lie­ber­ma­na w De­par­ta­men­cie Han­dlu. Po­tem zaś, za spra­wą czy­ste­go przy­pad­ku, w roku 1968 mój oj­ciec wpa­dł na La­Sal­le Stre­et w Chi­ca­go na ko­le­gę praw­ni­ka Dona Lo­wit­za, co za­owo­co­wa­ło moim za­trud­nie­niem w agen­cji do spraw „wal­ki z ubó­stwem”, pro­wa­dzo­nej przez ener­gicz­ne­go by­łe­go kon­gres­me­na z Trzy­na­stej Dziel­ni­cy w Il­li­no­is, Dona Rums­fel­da. Jego asy­sten­tem na­to­miast był czło­wiek jesz­cze młod­szy, po­cho­dzący z Wy­oming dwu­dzie­sto­ośmio­la­tek Dick Che­ney.

Dwa lata pó­źniej moja żona – ro­bi­ąca ka­rie­rę w słu­żbie dy­plo­ma­tycz­nej w agen­cji po­mo­cy za­gra­nicz­nej – za­bra­ła mnie ze sobą do Za­iru jako „męża na utrzy­ma­niu”. Gdy ona pra­co­wa­ła, ja ro­bi­łem ba­da­nia do mo­je­go dok­to­ra­tu w Uni­wer­sy­te­cie Geo­r­ge­town z po­li­to­lo­gii, zbie­ra­łem sztu­kę afry­ka­ńską i tłu­ma­czy­łem dla Mu­ham­ma­da Ale­go w cza­sie jego wal­ki w wa­dze ci­ężkiej, na­zwa­nej po­tem „bi­ja­ty­ką w dżun­gli”.

Rok po za­ko­ńczo­nej no­kau­tem Geo­r­ge’a Fo­re­ma­na ośmio­run­do­wej wal­ce Ale­go mia­łem szczęście po­wró­cić do Sta­nów Zjed­no­czo­nych z Rums­fel­dem – tym ra­zem jako asy­stent se­kre­ta­rza obro­ny. Ozna­cza­ło to ko­niecz­no­ść za­głębie­nia się w spra­wy stra­te­gii, zbro­je­nia i kon­tro­li zbro­jeń. Był to dla mnie zło­ty czas, za­ko­ńczo­ny de­cy­zją na­ro­du ame­ry­ka­ńskie­go, któ­ry od­rzu­cił ad­mi­ni­stra­cję For­da i w roku 1977 wy­brał Jim­my’ego Car­te­ra.

Szu­ka­jąc cze­goś do czy­ta­nia w cza­sie lotu do To­kio w roku 1978, do­rad­ca Re­aga­na Dick Al­len za­brał ostat­ni nu­mer ni­szo­we­go i trud­ne­go pi­sma „Fo­re­ign Po­li­cy”. W trak­cie lotu zdzi­wił się, że w li­be­ral­nym ma­ga­zy­nie czy­ta tekst kon­ser­wa­tyw­ny – mo­je­go au­tor­stwa. W tym cza­sie pu­bli­ko­wa­łem już inne ar­ty­ku­ły, nie­kie­dy w „New York Ti­me­sie” i dość re­gu­lar­nie w „Wall Stre­et Jo­ur­nal”.

Po po­wro­cie Al­len za­pro­sił mnie, bym do­łączył do nowo utwo­rzo­ne­go ze­spo­łu do­rad­cze­go do spraw po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej dla kan­dy­da­ta na pre­zy­den­ta, Re­aga­na. Przy­pa­dek spra­wił, że spo­tka­łem tam po­now­nie moją ulu­bio­ną pro­fe­sor­kę z Geo­r­ge­town, Je­ane Kirk­pa­trick, któ­ra uczy­ni­ła mnie swo­im za­stęp­cą przy Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych, gdy Re­agan mia­no­wał ją ame­ry­ka­ńskim am­ba­sa­do­rem.

Mimo twar­dej ide­olo­gii i po­dob­ne­go wi­ze­run­ku Je­ane mia­ła w so­bie rys pa­cy­fi­stycz­ny. Zde­cy­do­wa­ła się nie brać udzia­łu w spo­tka­niach Rady Bez­pie­cze­ństwa Na­ro­do­we­go w spra­wie zbro­jeń i kon­tro­li zbro­jeń, cho­ciaż jako człon­ko­wi rady przy­słu­gi­wa­ło jej sta­łe miej­sce. Po­pro­si­ła mnie, bym za­jął to miej­sce, co też często ro­bi­łem.

Coś, co po­wie­dzia­łem – a może ra­czej fakt, że w ogó­le nie za wie­le mó­wi­łem – spra­wi­ło, iż ktoś w Bia­łym Domu po­my­ślał o mnie, kie­dy pre­zy­dent po­trze­bo­wał no­we­go sze­fa pro­gra­mu kon­tro­li zbro­jeń w stycz­niu 1983 roku. Le­cąc do Rey­kja­víku, by­łem już trze­ci rok dy­rek­to­rem ame­ry­ka­ńskiej Agen­cji Kon­tro­li Zbro­jeń i Roz­bro­je­nia. Była to spe­cy­ficz­na pra­ca. Cho­ciaż moje biu­ro znaj­do­wa­ło się w De­par­ta­men­cie Sta­nu, po­glądy mia­łem bli­ższe po­li­ty­ce Pen­ta­go­nu. Od­po­wia­da­łem jed­nak przed se­kre­ta­rzem sta­nu – ale rów­nież przed pre­zy­den­tem. Se­kre­tarz Shultz nie lu­bił, kie­dy na spo­tka­niach w Bia­łym Domu obok nie­go sie­dział jego pod­wład­ny, któ­ry w obec­no­ści pre­zy­den­ta często się z nim nie zga­dzał. Trud­no mi go o to wi­nić. Mu­sia­ło to być dla nie­go nie­zwy­kle wy­czer­pu­jące, jako że mo­głem zgro­ma­dzić wi­ęcej in­for­ma­cji i lep­sze ar­gu­men­ty niż kto­kol­wiek inny przy sto­le – nie dla­te­go, abym był by­strzej­szy, ale dla­te­go, że nie mia­łem nic in­ne­go do ro­bo­ty. Pod­czas gdy Shultz i inni sie­dzący przy tym sto­le ka­żde­go dnia byli za­rzu­ca­ni dzie­si­ąt­ka­mi ró­żnych pro­ble­mów, ja całą dobę mo­głem się sku­piać na kwe­stii kon­tro­li zbro­jeń.

Pa­smo szczęśli­wych zbie­gów oko­licz­no­ści w mo­jej ka­rie­rze rządo­wej spra­wi­ło, że zna­la­złem się w sa­mo­lo­cie zmie­rza­jącym do Rey­kja­víku. Po wie­lu trud­nych chwi­lach z Shult­zem przez te wszyst­kie lata by­łem mu szcze­gól­nie wdzi­ęcz­ny za za­pro­sze­nie mnie na po­kład.

W sa­mo­lo­cie le­cącym przed nami, w pre­zy­denc­kim Air For­ce One, jed­no z miejsc w przed­nim rzędzie za­re­zer­wo­wa­no dla Joh­na Po­in­de­xte­ra, czwar­te­go z sze­ściu do­rad­ców Re­aga­na do spraw bez­pie­cze­ństwa na­ro­do­we­go. Był on praw­dzi­wym pa­trio­tą, uko­ńczył An­na­po­lis w roku 1958 z pierw­szą lo­ka­tą i całe ży­cie po­świ­ęcił ma­ry­nar­ce wo­jen­nej. Ad­mi­rał nie czuł się do­brze na swo­jej po­sa­dzie. Po­in­de­xter świet­nie znał się na na­pędzie ato­mo­wym, ale nie­wie­le wie­dział i nie bar­dzo ob­cho­dzi­ło go, jak wy­gląda wspó­łpra­ca z Kon­gre­sem i pra­są, a ta­kże me­to­dy osi­ąga­nia kom­pro­mi­sów wśród urzęd­ni­ków.

Mimo swej wła­dzy, wie­lu ty­tu­łów i praw­dzi­wych ta­len­tów całe trio – Re­gan, Shultz i Po­in­de­xter – szef per­so­ne­lu Bia­łe­go Domu, se­kre­tarz sta­nu i do­rad­ca do spraw bez­pie­cze­ństwa na­ro­do­we­go – nie ode­gra­ło wiel­kiej roli w Rey­kja­víku. Na­wet Shultz miał tyl­ko dru­go­pla­no­wą ról­kę w wiel­kim dra­ma­cie, do­star­cza­jąc ra­czej za­chęty niż eks­perc­kiej po­ra­dy. Nic w tym jed­nak złe­go, jako że pre­zy­dent nie chciał i nie po­trze­bo­wał w Rey­kja­víku zbyt wie­lu rad. Był tam w du­żej mie­rze sam, co bar­dzo mu od­po­wia­da­ło. Nikt nie mógł też prze­wi­dzieć, że cała trój­ka wkrót­ce po Rey­kja­víku mia­ła do­świad­czyć ró­żnych dra­ma­tów za­wo­do­wych i oso­bi­stych.

Pi­ątek, 10 pa­ździer­ni­ka 1986 roku

Lot­ni­sko Wnu­ko­wo, Mo­skwa

Kie­dy ka­wal­ka­da Gor­ba­czo­wa przy­je­cha­ła na lot­ni­sko, nad Mo­skwą pa­dał lek­ki śnieg. W ty­po­wym ra­dziec­kim sty­lu ruch mi­ędzy Krem­lem a lot­ni­skiem ca­łko­wi­cie wstrzy­ma­no, aby opan­ce­rzo­na li­mu­zy­na ZiŁ-115 i to­wa­rzy­sząca jej ko­lum­na sa­mo­cho­dów mo­gły z za­wrot­ną pręd­ko­ścią prze­je­chać przez mia­sto w go­dzi­nach szczy­tu.

Za­mkni­ęta część na lot­ni­sku znaj­do­wa­ła się w pew­nej od­le­gło­ści od części ko­mer­cyj­nej. Gor­ba­czo­wo­wie szyb­ko opu­ści­li gru­pę star­szych mężczyzn z naj­wy­ższych władz pa­ństwa, któ­rzy przy­szli ich po­że­gnać.

Pierw­szym był An­driej Gro­my­ko, nie­daw­no mia­no­wa­ny prze­wod­ni­czącym Pre­zy­dium Rady Naj­wy­ższej ZSRR. Zwy­cza­jem ra­dziec­kim, im dłu­ższy ty­tuł, tym mniej wa­żna po­zy­cja. Gor­ba­czo­wo­wi nie­ła­two było po­zbyć się Gro­my­ki, któ­ry za ży­cia ca­łe­go po­ko­le­nia po­zo­sta­wał ra­dziec­kim mi­ni­strem spraw za­gra­nicz­nych. Zwi­ązek Ra­dziec­ki w tym cza­sie po­ka­zy­wał świa­tu dość po­nu­re ob­li­cze. Gro­my­ko był zna­ny po­wszech­nie pod pseu­do­ni­mem „Pan Niet”. Po­zby­cie się go po­strze­ga­no jako ka­mień mi­lo­wy w no­wej po­li­ty­ce za­gra­nicz­nej Gor­ba­czo­wa. Obok Gro­my­ki stał Wik­tor Cze­bri­kow, któ­ry rów­nież przy­sze­dł że­gnać swo­je­go ofi­cjal­ne­go prze­ło­żo­ne­go. Nie było ta­jem­ni­cą, że szef KGB ży­wił głębo­ką nie­uf­no­ść wo­bec pla­no­wa­nych re­form, o któ­rych wie­le się mó­wi­ło. Bar­dziej au­ten­tycz­ne były po­że­gna­nia z za­stęp­cą Gor­ba­czo­wa, Je­go­rem Li­ga­czo­wem, któ­ry w krem­low­skiej hie­rar­chii do­sze­dł do po­zy­cji nu­mer dwa. W dru­gim rzędzie sta­li mniej wa­żni człon­ko­wie Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go oraz ich za­stęp­cy.

Gor­ba­czo­wo­wie prze­szli wzdłuż sze­re­gu mężczyzn, ści­ska­jąc ich dło­nie i wy­mie­nia­jąc z nimi tra­dy­cyj­ne ro­syj­skie po­trój­ne po­ca­łun­ki w po­li­czek. Pierw­szy se­kre­tarz był jak zwy­kle ubra­ny w ci­ężki, sza­ry, we­łnia­ny płaszcz, na gło­wie miał ulu­bio­ną sza­rą fe­do­rę. Jego żona jed­na­kże już za­pre­zen­to­wa­ła za­po­wie­dź praw­dzi­we­go po­ka­zu mody, któ­ry szy­ko­wa­ła na Rey­kja­vík. Agen­cja As­so­cia­ted Press za­uwa­ży­ła, że była ona „ele­ganc­ko ubra­na”[33] w czar­ny płaszcz i pa­su­jący do nie­go ob­szy­ty skó­rą ka­pe­lusz.

Wy­jazd Gor­ba­czo­wów, choć do­kład­nie za­pla­no­wa­ny, zor­ga­ni­zo­wa­no w nie naj­lep­szym cza­sie. W isto­cie wszyst­ko od­by­ło się wbrew wy­ra­źnym pro­śbom go­spo­da­rzy[34]. Am­ba­sa­dor is­landz­ki do­bit­nie i wie­lo­krot­nie pro­sił, aby przy­jazd na­stąpił kie­dy­kol­wiek, tyl­ko nie mi­ędzy go­dzi­ną dwu­na­stą a szes­na­stą w pi­ątek, 10 pa­ździer­ni­ka. W cza­sie tych czte­rech go­dzin – a to je­dy­ne ta­kie czte­ry go­dzi­ny w ca­łym roku – wszy­scy naj­wa­żniej­si urzęd­ni­cy is­landz­cy mu­sie­li wzi­ąć udział w do­rocz­nym otwar­ciu se­sji ty­si­ąc­let­nie­go is­landz­kie­go par­la­men­tu: li­czące­go sze­śćdzie­si­ęciu człon­ków Al­thin­gu[35]. Mimo śmia­łych pla­nów re­for­ma­tor­skich Gor­ba­czo­wa ra­dziec­ki sys­tem był jed­nak wci­ąż zbyt sztyw­ny, by się do tego do­sto­so­wać. Wła­dze ra­dziec­kie po­in­for­mo­wa­ły rząd is­landz­ki, że Gor­ba­czow przy­le­ci wła­śnie w cza­sie tych czte­rech go­dzin, po­nie­waż po­lit­biu­ro wy­sła­ło już za­pro­sze­nia na ce­re­mo­nię po­że­gnal­ną na lot­ni­sku. Za­sko­czo­ny tymi in­for­ma­cja­mi is­landz­ki pre­mier wy­po­wie­dział pu­blicz­nie sło­wa, któ­re w sub­tel­nym języ­ku dy­plo­ma­cji są nie­mal jak po­li­czek. „To nie­for­tun­ne”[36] – stwier­dził, marsz­cząc czo­ło.

• • •

Kie­dy Gor­ba­czo­wo­wie wcho­dzi­li po scho­dach do bia­ło-nie­bie­skie­go sa­mo­lo­tu Ił-62M, resz­ta de­le­ga­cji sie­dzia­ła już na po­kła­dzie. Mimo su­ge­stii ame­ry­ka­ńskie­go pre­zy­den­ta, by wiel­kie eki­py po­zo­sta­wić w domu, świ­ta ra­dziec­kie­go pierw­sze­go se­kre­ta­rza li­czy­ła po­nad trzy­sta osób[37]. Set­ka mia­ła pasz­por­ty dy­plo­ma­tycz­ne. Resz­tę sta­no­wi­li ofi­ce­ro­wie KGB, roz­ma­ici agen­ci do spraw bez­pie­cze­ństwa, do­rad­cy i dzien­ni­ka­rze. W sys­te­mie ra­dziec­kim – mimo ró­żnych rang, funk­cji i pasz­por­tów – wszy­scy oni pra­co­wa­li dla rządu. Dzien­ni­ka­rze byli więc rów­no­cze­śnie rzecz­ni­ka­mi pra­so­wy­mi.

Po­środ­ku sa­mo­lo­tu, obok ga­bi­ne­tu Gor­ba­czo­wa, sie­dzie­li naj­wa­żniej­si ofi­cje­le ra­dziec­cy. Na prze­dzie za­sia­dł Sze­ward­na­dze, któ­re­go Gor­ba­czow lu­bił i któ­re­mu na tyle ufał, że zro­bił go mi­ni­strem spraw za­gra­nicz­nych, wy­sa­dza­jąc z sio­dła po trzech de­ka­dach Gro­my­kę.

Pi­ęćdzie­si­ęcio­ośmio­let­ni Sze­ward­na­dze był po­sta­cią in­try­gu­jącą, choć śro­do­wi­sko, z któ­re­go się wy­wo­dził, pre­zen­to­wa­ło się nie­zbyt obie­cu­jąco: za­czy­nał jako szef po­li­cji po­li­tycz­nej w swo­jej ro­dzin­nej Gru­zji, do­sze­dł do ran­gi sze­fa miej­sco­wej par­tii ko­mu­ni­stycz­nej i zaj­mo­wał to sta­no­wi­sko przez trzy­na­ście lat.

Mimo iż przez lata sze­fo­wał lo­kal­nej par­tii, Sze­ward­na­dze co­raz wy­ra­źniej był prze­świad­czo­ny, że re­for­my są pil­nie po­trzeb­ne. Za­czął też po­strze­gać Gor­ba­czo­wa jako czło­wie­ka, któ­ry może je prze­pro­wa­dzić. Pa­no­wie szyb­ko prze­ko­na­li się, że mają wie­le wspól­ne­go. Obaj wy­wo­dzi­li się z chłop­stwa i w mło­do­ści pra­co­wa­li w polu. Obaj na­le­że­li do mło­dzie­żo­wych or­ga­ni­za­cji par­tyj­nych, by w ko­ńcu do­jść do sta­no­wisk sze­fów par­tii – Sze­ward­na­dze w Tbi­li­si, a Gor­ba­czow w nie­da­le­kim Staw­ro­po­lu.

Naj­pierw po ci­chu, po­tem co­raz gło­śniej, po­cząw­szy od lat sie­dem­dzie­si­ątych, za­częli mó­wić o po­trze­bie re­form[38]. Cho­dzi­li ra­zem na dłu­gie spa­ce­ry w la­sach Pi­cun­dy nad brze­giem Mo­rza Czar­ne­go, w cza­sie któ­rych, jak pi­sał Sze­ward­na­dze w swo­ich wspo­mnie­niach: „Roz­ma­wia­li­śmy o wie­lu ab­sur­dach na­sze­go ży­cia i do­szli­śmy do wnio­sku, że nie mo­że­my już tego dłu­żej ci­ągnąć”[39]. W roku 1984 tam­te roz­mo­wy do­szły do bar­dziej ra­dy­kal­ne­go punk­tu. „Wszyst­ko gni­je. Trze­ba to zmie­nić” – zgo­dzi­li się.

Sze­ward­na­dze był na­zna­czo­ny przez samo do­ra­sta­nie w ro­dzin­nym kra­ju Sta­li­na, w Gru­zji, a ta­kże przez to, że jego teść zo­stał zgła­dzo­ny w cza­sie jed­nej ze sta­li­now­skich czy­stek. W roku 1956 bru­tal­ne ra­dziec­kie stłu­mie­nie węgier­skiej re­wo­lu­cji przy­ćmi­ło po­li­cyj­ną ma­sa­krę dwu­dzie­stu paru po­ko­jo­wo pro­te­stu­jących lu­dzi na uli­cach gru­zi­ńskiej sto­li­cy, Tbi­li­si. „Ja sam i moje po­ko­le­nie na całe ży­cie mie­li­śmy już za­cho­wać kom­pleks roku 1956 – pi­sał Sze­ward­na­dze – od­rzu­ca­jąc siłę jako na­rzędzie i spo­sób upra­wia­nia po­li­ty­ki”.

Czte­ry mie­si­ące po tym, jak zo­stał pierw­szym se­kre­ta­rzem, Gor­ba­czow za­pro­sił Sze­ward­na­dze­go do Mo­skwy, by uczy­nić go mi­ni­strem spraw za­gra­nicz­nych. To, że obej­mu­jąc tak klu­czo­we sta­no­wi­sko, gru­zi­ński po­li­tyk nie miał żad­ne­go do­świad­cze­nia w dy­plo­ma­cji – nie­mal wca­le nie wy­je­żdżał wcze­śniej z kra­ju – wy­da­wa­ło się czy­mś mniej wa­żnym niż jego zdol­no­ści i lo­jal­no­ść. W Rey­kja­víku – i jesz­cze przez wie­le lat – ich zwi­ązek miał po­zo­stać bar­dzo bli­ski. A jed­nak nie za­wsze mia­ło tak być. Sze­ward­na­dze nie­ko­niecz­nie też pó­źniej za­cho­wy­wał się szla­chet­nie w ży­ciu pu­blicz­nym. W jego dzia­łal­no­ści w ko­lej­nych de­ka­dach mia­ło być tak wie­le za­wi­ro­wań, jak w cza­sie sa­mych ne­go­cja­cji w Rey­kja­víku.

Kor­pu­lent­nym pa­sa­że­rem na sąsied­nim sie­dze­niu był Ana­to­lij Do­bry­nin, były ra­dziec­ki am­ba­sa­dor w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Le­d­wo się tam wci­snął, bo na­wet wy­bra­ne fo­te­le w Ile-62M były wiel­ko­ści sie­dzeń w kla­sie eko­no­micz­nej w za­chod­nich li­niach lot­ni­czych. Am­ba­sa­dor Do­bry­nin – po tylu la­tach ty­tuł był wła­ści­wie jak imię – prze­trzy­mał sze­ściu ra­dziec­kich przy­wód­ców[40] i wspó­łpra­co­wał z sze­ścio­ma ame­ry­ka­ński­mi pre­zy­den­ta­mi[41]. Wy­kszta­łco­ny na in­ży­nie­ra w Mo­skiew­skim In­sty­tu­cie Lot­ni­czym, za­czął pra­cę w fa­bry­ce sa­mo­lo­tów. Sta­lin po­sta­no­wił roz­wi­ązać po­wo­jen­ny pro­blem bra­ku dy­plo­ma­tów – wy­wo­ła­ny głów­nie przez jego przed­wo­jen­ne czyst­ki – re­kru­tu­jąc in­ży­nie­rów w miej­sce in­te­lek­tu­ali­stów. Cho­ciaż byli oni mniej uzdol­nie­ni do pra­cy na ta­kim polu, Sta­lin uwa­żał ich za po­li­tycz­nie god­nych za­ufa­nia, a to li­czy­ło się znacz­nie bar­dziej.

Do­bry­nin na­le­żał do pierw­szych wy­se­lek­cjo­no­wa­nych w ten spo­sób. Wspo­mi­nał pó­źniej, że jego przy­spie­szo­ny kurs dy­plo­ma­cji opie­rał się na za­nu­rze­niu w języ­ku ob­cym oraz lek­cjach ety­kie­ty. Po­nie­waż uczniom nie wol­no było czy­tać ga­zet „bu­rżu­azyj­nych”, an­giel­skie­go uczył się, czy­ta­jąc pro­pa­gan­do­wą an­glo­języcz­ną ga­zet­kę ko­mu­ni­stycz­ną „Da­ily Wor­ker”.

Oka­za­ło się, że To­lia Do­bry­nin to uro­dzo­ny dy­plo­ma­ta. W Wa­szyng­to­nie zja­wił się, gdy w Bia­łym Domu re­zy­do­wał Har­ry Tru­man. Za cza­sów Dwi­gh­ta Eisen­ho­we­ra stał się czło­wie­kiem nu­mer dwa w ra­dziec­kiej am­ba­sa­dzie, a za ka­den­cji Joh­na F. Ken­ne­dy’ego zo­stał am­ba­sa­do­rem. Przez po­nad dwa dzie­si­ęcio­le­cia pia­sto­wał to trud­ne sta­no­wi­sko, sta­jąc się men­to­rem dla ra­dziec­kiej słu­żby dy­plo­ma­tycz­nej w Wa­szyng­to­nie. W cza­sie gdy był na świecz­ni­ku, zje­chał całe Sta­ny Zjed­no­czo­ne, re­gu­lar­nie ło­wił ryby na Flo­ry­dzie, co roku brał udział w Ken­tuc­ky Der­by i by­wał po­śród bo­ga­tych i po­tężnych ka­pi­ta­li­stów i im­pe­ria­li­stów ame­ry­ka­ńskich[42].

Pod­czas nu­kle­ar­ne­go kry­zy­su ku­ba­ńskie­go zdol­no­ści Do­bry­ni­na oka­za­ły się szcze­gól­nie cen­ne. Ne­go­cjo­wał wów­czas bez­po­śred­nio z pre­zy­den­tem Ken­ne­dym i jego bra­tem, pro­ku­ra­to­rem ge­ne­ral­nym Ro­ber­tem Ken­ne­dym. To Do­bry­nin jako pierw­szy za­su­ge­ro­wał, by Ame­ry­ka­nie usu­nęli swo­je prze­sta­rza­łe po­ci­ski z Tur­cji, po tym jak Zwi­ązek Ra­dziec­ki usu­nie nowe po­ci­ski z Kuby[43]. To roz­wi­ąza­nie po­zwa­la­ło wy­co­fać się z twa­rzą jego sze­fo­wi, Ni­ki­cie Chrusz­czo­wo­wi. Pó­źniej Do­bry­nin stał się łącz­ni­kiem mi­ędzy swo­imi prze­ło­żo­ny­mi na Krem­lu a Hen­rym Kis­sin­ge­rem i pre­zy­den­tem Ri­char­dem Ni­xo­nem w Bia­łym Domu. W trak­cie ka­den­cji Ni­xo­na Do­bry­nin miał bez­po­śred­nią łącz­no­ść z Radą Bez­pie­cze­ństwa Na­ro­do­we­go, cze­go za­zdro­ści­li mu ame­ry­ka­ńscy urzęd­ni­cy, bo po­sia­dał ła­twiej­szy do­stęp do ich prze­ło­żo­nych niż oni sami.

Kie­dy Gor­ba­czow ści­ągnął Do­bry­ni­na do domu w roku 1986, by uczy­nić go po­tężnym sze­fem wy­dzia­łu mi­ędzy­na­ro­do­we­go Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go Par­tii Ko­mu­ni­stycz­nej, Re­agan za­py­tał: „To on na­praw­dę jest ko­mu­ni­stą?”. Od­po­wie­dź mu­sia­ła być twier­dząca, cho­ciaż Do­bry­nin zda­wał się bar­dzo sym­pa­tycz­ny i ko­smo­po­li­tycz­ny. Ale mimo że był wy­twor­ny i ko­rzy­stał z uro­ków kul­tu­ral­ne­go i in­te­lek­tu­al­ne­go bo­gac­twa ży­cia na Za­cho­dzie, po­zo­stał od­da­nym ko­mu­ni­stą aż do ostat­nich dni. Twier­dził pó­źniej, że roz­pad Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go był tra­ge­dią, któ­rej dało się unik­nąć, a któ­rą wy­wo­ła­ły nad­mier­ne am­bi­cje nie­kom­pe­tent­nych przy­wód­ców, praw­do­po­dob­nie tych sa­mych, któ­rzy wraz z nim le­cie­li wów­czas do Rey­kja­víku.

Do­bry­nin uda­wał się tam jako do­rad­ca Gor­ba­czo­wa, tak jak lu­dzie z Rady Bez­pie­cze­ństwa Na­ro­do­we­go mo­gli do­ra­dzać pre­zy­den­to­wi ame­ry­ka­ńskie­mu. Jego wkład miał wy­ni­kać z do­sko­na­łej zna­jo­mo­ści Ame­ry­ki i prak­tycz­nie wszyst­kich li­czących się człon­ków ame­ry­ka­ńskie­go rządu.

Nie­dłu­go przed wy­lo­tem za­pro­sił na lunch Ri­char­da Ni­xo­na, któ­ry wła­śnie od­wie­dzał Mo­skwę. Wie­le lat po swej re­zy­gna­cji w roku 1974 Ni­xon zdo­łał za­pla­no­wać i uknuć swo­je po­li­tycz­ne zmar­twych­wsta­nie. W roku 1984 „New­swe­ek” na okład­ce po­twier­dził – albo, jak pi­sa­li inni, ostrze­gał – „On po­wró­cił”. W cza­sie lun­chu w mo­skiew­skim miesz­ka­niu Do­bry­ni­na Ni­xon zdo­łał w ka­żdym ra­zie znów za­ist­nieć w cen­trum sto­sun­ków ame­ry­ka­ńsko-ra­dziec­kich.

Do Rey­kja­víku, obok Sze­ward­na­dze­go i Do­bry­ni­na, le­cia­ło jesz­cze trzech in­nych wa­żnych ofi­cje­li ra­dziec­kich – Sier­giej Achro­mie­jew, Alek­sandr Ja­kow­lew i Ana­to­lij Czer­nia­jew.

Achro­mie­jew był naj­mniej zna­ny Ame­ry­ka­nom, cho­ciaż pe­łnił funk­cję sze­fa Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go Sił Zbroj­nych ZSRR i po­zo­sta­wał je­dy­nym ży­jącym ra­dziec­kim mar­sza­łkiem. Po­śród licz­nych or­de­rów wi­szących na pier­si mar­sza­łka był i ten ogła­sza­jący go Bo­ha­te­rem Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go. Na­wet jak na kraj z tak znacz­ną in­fla­cją me­da­lo­wą, do­ro­bek Achro­mie­je­wa był im­po­nu­jący – dzie­wi­ęć Me­da­li Ju­bi­le­uszo­wych, czte­ry Or­de­ry Le­ni­now­skie, Na­gro­da Le­ni­now­ska, Or­der Re­wo­lu­cji Pa­ździer­ni­ko­wej, Or­der Woj­ny Pa­trio­tycz­nej, Or­der Czer­wo­ne­go Sztan­da­ru, Or­der „Za Słu­żbę dla Oj­czy­zny w Si­łach Zbroj­nych ZSRR”, a do tego jesz­cze Bo­ha­ter Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go, czy­li naj­wy­ższe od­zna­cze­nie pa­ństwo­we.

Mi­ędzy Achro­mie­je­wem a Gor­ba­czo­wem po­ja­wi­ły się lek­kie tar­cia do­ty­czące re­for­my woj­sko­wej, któ­ra w nie­unik­nio­ny spo­sób wi­ąza­ła się z ogra­ni­cza­niem wy­dat­ków na kosz­tow­ne pro­gra­my zbro­je­nio­we. „Wa­shing­ton Post” miał więc po­wo­dy, by pi­sać w pi­ątek, 10 pa­ździer­ni­ka, iż mar­sza­łek Achro­mie­jew „będzie w dru­gim rzędzie do­rad­ców (...), któ­rzy naj­pew­niej nie ode­gra­ją żad­nej bez­po­śred­niej roli w roz­mo­wach”[44]. Nie mie­li­śmy jesz­cze po­jęcia, co cze­ka nas ze stro­ny tego ta­jem­ni­cze­go i ci­che­go czło­wie­ka.

Już sam ty­tuł przy­słu­gu­jący Ja­kow­le­wo­wi – dy­rek­tor wy­dzia­łu pro­pa­gan­dy Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go – su­ge­ro­wał po­ten­cjal­ny kon­flikt. W rze­czy­wi­sto­ści Ja­kow­lew był jed­nak god­nym za­ufa­nia i nie­kon­flik­to­wym czło­wie­kiem. Gor­ba­czow wy­brał go, by wzmoc­nić skrzy­dło re­for­ma­tor­skie w par­tii. Ja­kow­lew zro­zu­miał, jak za­co­fa­ny stał się jego kraj, kie­dy w la­tach 1973–1983 pe­łnił funk­cję am­ba­sa­do­ra ra­dziec­kie­go w Ka­na­dzie. W cza­sie tej de­ka­dy wie­le na­uczył się też o Ame­ry­ce.

„Mu­si­cie zro­zu­mieć, jaką sy­tu­ację mie­li­śmy w roku 1986” – po­wie­dział Ja­kow­lew w Bi­blio­te­ce Pre­zy­denc­kiej Ro­nal­da Re­aga­na pod­czas kon­fe­ren­cji z oka­zji dzie­si­ęcio­le­cia spo­tka­nia w Rey­kja­víku. „Go­spo­dar­ka zmie­rza­jąca w stro­nę ka­ta­stro­fy, zim­na woj­na, sta­gna­cja w roz­wo­ju kra­ju. Wie­dzie­li­śmy, że ko­niecz­ne jest wpro­wa­dze­nie po­wa­żnych zmian”[45]. Ja­kow­lew, au­tor kil­ku ksi­ążek na­uko­wych, był ra­czej in­te­lek­tu­ali­stą niż pro­pa­gan­dy­stą. Miał zo­stać klu­czo­wym gra­czem na Krem­lu, w cza­sie gdy Gor­ba­czow wpro­wa­dzał swo­je re­for­my, a ta­kże w trud­nych la­tach, któ­re mia­ły przy­jść po­tem.

Wszy­scy wie­dzie­li, że Czer­nia­jew jest jed­nym z głów­nych asy­sten­tów Gor­ba­czo­wa, ale nikt nie wie­dział, w czym mu do­kład­nie asy­stu­je. Mia­ło to się stać ja­sne do­pie­ro wie­le lat pó­źniej, kie­dy ra­dziec­kie do­ku­men­ty na te­mat szczy­tu zo­sta­ły ujaw­nio­ne[46]. Oka­za­ło się, że Czer­nia­jew miał za za­da­nie ro­bić no­tat­ki w trak­cie spo­tkań po­lit­biu­ra, by na­stęp­nie snuć przy­pusz­cze­nia na te­mat za­cho­wa­nia jego człon­ków. W skró­cie jego rola po­le­ga­ła na pro­wa­dze­niu wszech­stron­nych no­ta­tek dla Gor­ba­czo­wa i przy­go­to­wy­wa­niu jego pra­cy.

W pa­ździer­ni­ku 1986 roku Mi­cha­ił Gor­ba­czow, tak jak Ro­nald Re­agan, był u szczy­tu swej po­tęgi. Ina­czej jed­nak niż Re­agan, któ­re­go na­zwa­no „te­flo­no­wym pre­zy­den­tem” i któ­ry wy­da­wał się po­zba­wio­ny zmar­twień, Gor­ba­czow miał całe mnó­stwo kło­po­tów. Młod­szy z mężczyzn – w chwi­li spo­tka­nia w Rey­kja­víku Gor­ba­czow li­czył so­bie pi­ęćdzie­si­ąt pięć lat, urząd spra­wo­wał sto­sun­ko­wo od nie­daw­na – miał znacz­nie po­wa­żniej­sze pro­ble­my niż star­szy, któ­re­mu uda­ło się dość kom­for­to­wo roz­si­ąść na swo­im sta­no­wi­sku. Gor­ba­czow miał do wy­bo­ru same złe opcje – nie­któ­re z nich były po pro­stu mniej złe niż inne.

Lata przed Rey­kja­víkiem nie były szczęśli­we dla ra­dziec­kich przy­wód­ców. Pew­na na­dzie­ja po­ja­wi­ła się, kie­dy po nie­mal dwu­dzie­stu la­tach pod rząda­mi Le­oni­da Bre­żnie­wa wła­dzę prze­jął Ju­rij An­dro­pow. Daw­ny przy­wód­ca KGB uwa­ża­ny był za czło­wie­ka, któ­ry może zmo­der­ni­zo­wać Zwi­ązek Ra­dziec­ki za­rów­no w po­li­ty­ce kra­jo­wej, jak i za­gra­nicz­nej. Znaw­cy Krem­la uwa­ża­li jego wy­bór za do­brą wia­do­mo­ść, jako że An­dro­pow był go­to­wy i zdol­ny do zmian. Go­to­wy – bo tyl­ko KGB mia­ło do­stęp do in­for­ma­cji zna­nych za gra­ni­cą, w jak wiel­kim stop­niu Zwi­ązek Ra­dziec­ki był za­co­fa­ny nie tyl­ko w po­rów­na­niu z kra­ja­mi uprze­my­sło­wio­ny­mi, ale rów­nież sa­te­lic­ki­mi w Eu­ro­pie Wschod­niej. Sta­ła się rzecz praw­do­po­dob­nie wy­jąt­ko­wa w dzie­jach im­pe­ria­li­zmu: Ro­sja, będąc cen­trum ra­dziec­kie­go im­pe­rium, była bied­niej­sza niż kra­je, któ­ry­mi rządzi­ła. Zdol­ny – bo tyl­ko były szef KGB mógł dys­po­no­wać wła­dzą nie­zbęd­ną do prze­pro­wa­dze­nia praw­dzi­wych zmian. Szef KGB – gu­stu­jący w whi­sky i po­sia­da­jący po­ka­źną ko­lek­cję płyt jaz­zo­wych, któ­re od­twa­rzał na gra­mo­fo­nie Bang & Olu­fsen w swo­im wy­pe­łnio­nym du­ński­mi me­bla­mi krem­low­skim miesz­ka­niu – był uwa­ża­ny za nowy ro­dzaj ra­dziec­kie­go przy­wód­cy. Ży­wio­no na­dzie­ję, iż An­dro­pow będzie pro­wa­dził re­for­my we­wnętrz­ne, rów­no­cze­śnie na are­nie mi­ędzy­na­ro­do­wej wspó­łpra­cu­jąc z Re­aga­nem, szcze­gól­nie w za­kre­sie kon­tro­li zbro­jeń, co mia­ło przy­nie­ść wy­ra­źne ko­rzy­ści ra­dziec­kiej go­spo­dar­ce. Na­dzie­ja ta mia­ła moc­ne fun­da­men­ty. Jed­na­kże za­le­d­wie czter­na­ście mie­si­ęcy po ob­jęciu funk­cji pierw­sze­go se­kre­ta­rza An­dro­pow zma­rł po gwa­łtow­nie roz­wi­ja­jącej się cho­ro­bie.

Jego na­stęp­ca Kon­stan­tin Czer­nien­ko – młod­szy od Re­aga­na, cho­ciaż z pew­no­ścią nie było tego wi­dać, uro­dzo­ny w No­wo­sy­bir­sku ko­mu­ni­stycz­ny biu­ro­kra­ta – wspi­nał się na Sy­be­rii po ko­lej­nych szcze­blach ka­rie­ry, a w po­ło­wie lat pi­ęćdzie­si­ątych zo­stał ści­ągni­ęty do Mo­skwy. Pe­łnił u Le­oni­da Bre­żnie­wa funk­cję sze­fa per­so­ne­lu, nic więc dziw­ne­go, że wy­ka­zy­wał bre­żnie­wow­skie skost­nie­nie. Kie­dy w wie­ku sie­dem­dzie­si­ęciu trzech lat za­czął pod­upa­dać na zdro­wiu, ze sta­nu le­tar­gicz­ne­go prze­sze­dł do nie­mal ca­łko­wi­te­go uśpie­nia. W ten spo­sób stał się uoso­bie­niem ca­łe­go pó­źne­go im­pe­rium ra­dziec­kie­go – skle­ro­tycz­ne­go i bez­sil­ne­go, w któ­rym nic nie dzia­ła­ło jak na­le­ży. Nie­kie­dy pierw­szy se­kre­tarz nie mógł na­wet we­jść do po­ko­ju bez po­moc­ni­ków pod­trzy­mu­jących go za ra­mio­na. Kie­dy czy­tał wa­żne prze­mó­wie­nia, nie­raz my­lił stro­ny, a z po­wo­du ast­my świsz­czał tak do­no­śnie, że wła­ści­wie nie dało się go zro­zu­mieć. Oba te czyn­ni­ki spra­wia­ły, że ana­li­ty­cy CIA mu­sie­li od­szy­fro­wy­wać nie tyl­ko, co Czer­nien­ko miał na my­śli, ale i co w ogó­le po­wie­dział. Cier­pie­nie ana­li­ty­ków – i sa­me­go Krem­la – nie trwa­ło dłu­go. Czer­nien­ko stał się mo­skiew­skim od­po­wied­ni­kiem pa­pie­ża Jana Pa­wła I – zma­rł wkrót­ce po tym, jak prze­jął wła­dzę.

Dwóch przy­wód­ców w ci­ągu dwóch lat – nie była to do­bra re­cep­ta na sta­bi­li­za­cję. Wpa­dłem kie­dyś w Wa­szyng­to­nie na wło­skie­go am­ba­sa­do­ra, któ­ry wła­śnie szy­ko­wał się do wy­lo­tu do Mo­skwy na ko­lej­ny po­grzeb pa­ństwo­wy. „Wiesz co, Ken – po­wie­dział ze śmie­chem – za­miast bi­le­tów po­win­ni mi prze­słać abo­na­ment na cały se­zon”.

Wia­do­mo było, że upa­da­jące im­pe­rium ra­dziec­kie po­trze­bu­je pil­nie re­wi­ta­li­za­cji. Utrzy­my­wa­nie sta­tu­su su­per­po­tęgi i za­rządza­nie trze­cią go­spo­dar­ką świa­ta przy rów­no­cze­snym spra­wo­wa­niu rządów to­ta­li­tar­nych było po pro­stu nie­mo­żli­we w świe­cie bo­ga­cącym się i de­mo­kra­ty­zu­jącym na pro­gu epo­ki in­for­ma­tycz­nej. Wszy­scy zda­wa­li so­bie spra­wę, co jest po­trzeb­ne – mo­der­ni­za­cja – ale nikt nie wie­dział, jak do niej do­pro­wa­dzić. Zbyt szyb­kie kro­ki mo­gły być nie­bez­piecz­ne, zbyt wol­ne mo­gły sko­ńczyć się ka­ta­stro­fą. Nie znaj­do­wa­no też żad­ne­go tego typu pre­ce­den­su w dzie­jach, do któ­re­go mo­żna by się te­raz od­wo­łać. Ka­żdy nowy ra­dziec­ki przy­wód­ca mu­siał więc tak czy ina­czej po­pro­wa­dzić swo­ich 280 mi­lio­nów pod­da­nych na zie­mię nie­zna­ną. W wie­ku dwu­dzie­stym ob­ser­wo­wa­no, jak oko­ło dwa­dzie­ścia kra­jów prze­cho­dzi z ka­pi­ta­li­zmu na ko­mu­nizm, ale jak do­tąd nie było ani jed­ne­go, któ­ry prze­by­łby dro­gę od­wrot­ną. To samo ujęto w tak zwa­nej dok­try­nie Bre­żnie­wa, mó­wi­ącej, że ża­den kraj, któ­ry stał się ko­mu­ni­stycz­ny, nie może się już cof­nąć. Kraj, któ­ry ob­rał czer­wo­ne bar­wy, na za­wsze miał już po­zo­stać czer­wo­ny.

Co wi­ęcej, praw­dzi­we zmia­ny mo­żna było prze­pro­wa­dzić je­dy­nie po po­zby­ciu się sta­re­go ko­mu­ni­stycz­ne­go przy­wódz­twa. Góra par­tyj­na była zaś prze­zor­na i ostro­żna, ko­na­jąca, lecz sil­nie oko­pa­na, moc­no za­ko­rze­nio­na w prze­szło­ści i sta­now­czo zde­cy­do­wa­na prze­ciw­sta­wiać się wszel­kim zmia­nom, któ­re mo­gły­by ją osła­bić. Oczysz­cze­nie tych za­sie­ków za­bra­ło­by tak wie­le cza­su i zu­ży­ło tyle ka­pi­ta­łu po­li­tycz­ne­go, że nie­wie­le zo­sta­ło­by już na same re­for­my, za­kła­da­jąc, że na ja­kie­kol­wiek by się zgo­dzo­no.

Nie­ca­łe dwa mie­si­ące po re­elek­cji Re­aga­na nad­sze­dł czas Gor­ba­czo­wa. Za­chod­ni ob­ser­wa­to­rzy uzna­wa­li zwy­ci­ęstwo Gor­ba­czo­wa za za­ska­ku­jące, był on bo­wiem zu­pe­łnie inny od wszyst­kich nie­daw­nych pierw­szych se­kre­ta­rzy. Mło­dy, cie­szący się do­brym zdro­wiem, miał uj­mu­jący spo­sób by­cia, a w Mo­skwie był kimś sto­sun­ko­wo no­wym, jako że przy­był tu­taj za­le­d­wie w roku 1978[47].

Spe­cja­li­ści wska­zy­wa­li na trzy klu­czo­we czyn­ni­ki w do­jściu Gor­ba­czo­wa do wła­dzy. Po pierw­sze i pew­nie naj­wa­żniej­sze, był zna­ko­mi­ty w zjed­ny­wa­niu so­bie par­tyj­nej star­szy­zny, po­tra­fił ze star­ców uczy­nić swo­ich pa­tro­nów. Głów­ny pro­pa­gan­dy­sta kra­ju Mi­cha­ił Su­słow ce­nił go jako swoj­skie­go chło­pa­ka, któ­ry da­le­ko za­sze­dł. Su­słow, przez lata nu­mer dwa na Krem­lu, oso­bi­ście za­in­te­re­so­wał się Gor­ba­czo­wem, od cza­su gdy ten za­stąpił go na sta­no­wi­sku sze­fa par­tii w Staw­ro­po­lu. An­dro­pow zaś awan­so­wał Gor­ba­czo­wa, po­wie­rza­jąc mu rol­nic­two i pla­no­wa­nie re­form. Z ko­lei Gro­my­ko, naj­bar­dziej twar­do­gło­wy ze sta­rej gwar­dii, oso­bi­ście no­mi­no­wał go na naj­wy­ższe sta­no­wi­sko. Po dru­gie, Gor­ba­czow ro­bił do­bre wra­że­nie. Jego wiel­ka pró­ba mia­ła miej­sce w Lon­dy­nie w grud­niu 1984 roku, kie­dy wci­ąż był tyl­ko funk­cjo­na­riu­szem par­tyj­nym. Spe­cja­li­sta „New York Ti­me­sa” od spraw ra­dziec­kich Ser­ge Schme­mann opi­sy­wał, jak gru­pa „oci­ęża­łych mężczyzn w ciem­nych płasz­czach i ci­ężkich fu­trza­nych cza­pach ma­sze­ro­wa­ła przez za­mar­z­ni­ętą zie­mię” w Mo­skwie, aby po­że­gnać po­wa­żne­go Gor­ba­czo­wa, któ­ry przy­sta­nął, by wy­ko­nać „sztyw­ne po­że­gna­nie wy­ma­ga­ne przez ce­re­mo­nię”, pod­czas gdy jego żona przez ni­ko­go nie­zau­wa­żo­na wśli­zgnęła się do sa­mo­lo­tu. Po wy­lądo­wa­niu w Lon­dy­nie jed­na­kże, jak pi­sał Schme­mann:

Drzwi otwo­rzy­ły się i ze środ­ka para wy­sko­czy­ła ra­zem, we­so­ło ma­cha­jąc do wi­ta­jących ich urzęd­ni­ków. (...) To było jak sztucz­ka ma­gicz­na: z jed­nej stro­ny włóż ci­ężkie­go ra­dziec­kie­go urzęd­ni­ka, z dru­giej nie­po­strze­że­nie wsuń atrak­cyj­ną ko­bie­tę, mach­nij ca­ło­ścią w po­wie­trze i już – Pre­sto! – wy­ska­ku­je Nowy Ra­dziec­ki Przy­wód­ca, uśmiech­ni­ęty, cza­ru­jący, to­wa­rzy­ski i okra­szo­ny ele­ganc­ką, wy­kszta­łco­ną i oby­tą żoną. W Wiel­kiej Bry­ta­nii wszy­scy byli za­chwy­ce­ni[48].

Za­zwy­czaj cy­nicz­na pra­sa lon­dy­ńska dała się ocza­ro­wać ra­dziec­kiej pa­rze. Au­tor plot­kar­skiej ru­bry­ki w lon­dy­ńskim „Da­ily Mir­ror”, Pe­ter Tory, wy­krzy­ki­wał: „Ależ szy­kow­ną ko­bie­tą jest pani Gor­ba­czow!”[49].

Po trze­cie, Gor­ba­czow miał w so­bie ener­gię. Po dzie­si­ęcio­le­ciu sta­le re­ani­mo­wa­ne­go Bre­żnie­wa, po­nad roku An­dro­po­wa z nie­dzia­ła­jący­mi ner­ka­mi, ko­lej­ne­go roku z le­tar­gicz­nym Czer­nien­ką, Zwi­ązek Ra­dziec­ki pil­nie po­trze­bo­wał przy­wód­cy w do­brej for­mie. Gor­ba­czow, jak ujął to Ja­mes Gal­la­gher z „Chi­ca­go Tri­bu­ne”, sta­no­wił „odświe­ża­jącą zmia­nę po wszyst­kich scho­ro­wa­nych star­cach, któ­rzy zaj­mo­wa­li ten urząd przez ostat­nią de­ka­dę”[50].

Tak czy ina­czej, kie­dy Czer­nien­ko zma­rł, ra­dziec­ka Par­tia Ko­mu­ni­stycz­na była go­to­wa na zmia­ny. Pa­ństwo­we ra­dio ogło­si­ło na­zwi­sko no­we­go przy­wód­cy w kil­ka go­dzin po śmier­ci po­przed­nie­go. Gro­my­ko no­mi­no­wał Gor­ba­czo­wa jako czło­wie­ka „o mi­łym uśmie­chu i że­la­znej szczęce”. A po­tem, po „mi­nu­cie ci­szy” dla zma­rłe­go przy­wód­cy, pod­jęto gło­so­wa­nie nad kan­dy­da­tu­rą no­we­go przy­wód­cy. Jed­no­gło­śnie wska­za­no na Gor­ba­czo­wa, któ­ry przy­pad­kiem prze­wod­ni­czył spo­tka­niu. Scep­ty­cy wąt­pi­li, by wszyst­kich 319 człon­ków ko­mi­te­tu – wy­wo­dzących się z kra­jów obej­mu­jących je­de­na­ście stref cza­so­wych – mo­gło tak szyb­ko do­trzeć do Mo­skwy w mro­źny mar­co­wy dzień, aby wzi­ąć udział w tym jed­no­my­śl­nym gło­so­wa­niu[51].

Gor­ba­czow zo­stał za­tem po­wo­ła­ny. Był naj­młod­szym przy­wód­cą ra­dziec­kim od cza­su Sta­li­na, pierw­szym – i, jak się mia­ło oka­zać, je­dy­nym – przy­wód­cą ra­dziec­kim uro­dzo­nym po re­wo­lu­cji i je­dy­nym, któ­ry nie słu­żył w woj­sku[52].

No­mi­na­cję przy­wi­ta­no en­tu­zja­stycz­nie za­rów­no w Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kim, jak i za gra­ni­cą. Sym­pa­tycz­ny uśmiech Gor­ba­czo­wa zo­stał po­wszech­nie za­uwa­żo­ny i do­brze przy­jęty. Że­la­znej szczęki nie za­uwa­żo­no, przy­naj­mniej po­cząt­ko­wo. Oto wresz­cie po­ja­wił się przy­wód­ca, któ­ry wie­dział, że po­trzeb­ne są dra­stycz­ne zmia­ny, i był pe­wien, że po­tra­fi je wpro­wa­dzić. Nie­któ­rzy byli jed­nak mniej opty­mi­stycz­ni, bio­rąc pod uwa­gę, że Zwi­ązek Ra­dziec­ki po­zo­sta­wał kra­jem, w któ­rym głów­ną przy­czy­ną do­mo­wych po­ża­rów były wy­bu­cha­jące te­le­wi­zo­ry. W nie­daw­no od­taj­nio­nym ra­por­cie CIA z tego cza­su czy­ta­my, że „Gor­ba­czow musi mie­rzyć się z sys­te­mem go­spo­dar­czym, któ­ry nie może rów­no­cze­śnie utrzy­my­wać gwa­łtow­ne­go wzro­stu wy­dat­ków zbro­je­nio­wych oraz za­spo­ka­jać za­po­trze­bo­wa­nia na wi­ęk­szą ilo­ść i zró­żni­co­wa­nie to­wa­rów i usług kon­su­menc­kich, in­we­sto­wać w mo­der­ni­za­cję i eks­pan­sję go­spo­dar­czą oraz na­dal wspie­rać go­spo­dar­ki pa­ństw sa­te­lic­kich”. Z cze­goś trze­ba było zre­zy­gno­wać[53].

Czwar­tek, 9 pa­ździer­ni­ka 1986 roku

Baza Lot­ni­cza An­drews, Camp Springs, Ma­ry­land

Trze­cią gru­pę na­je­żdża­jącą Is­lan­dię sta­no­wi­li dzien­ni­ka­rze. Po­przed­ni raz, kie­dy świa­to­wa pra­sa zwró­ci­ła uwa­gę na tę od­izo­lo­wa­ną wy­spę, miał miej­sce w roku 1972, kie­dy to od­by­wał się tam mecz o sza­cho­we mi­strzo­stwo świa­ta mi­ędzy nie­sta­bil­nym Ame­ry­ka­ni­nem Bob­bym Fi­sche­rem a ży­wio­ło­wym Ro­sja­ni­nem Bo­ry­sem Spas­skim. Na­zwa­ne „Me­czem Stu­le­cia” sze­ścio­ty­go­dnio­we star­cie przy­nio­sło nie­spo­dzie­wa­ne zwy­ci­ęstwo Ame­ry­ka­ni­na i za­ko­ńczy­ło ra­dziec­ką do­mi­na­cję w sza­chach, trwa­jącą od świ­tu zim­nej woj­ny w roku 1948.

W cza­sie run­dy roz­mów dy­plo­ma­tycz­nych w ONZ na ty­dzień przed szczy­tem Sze­ward­na­dze po­wie­dział dzien­ni­ka­rzom, że Gor­ba­czow za­pro­po­no­wał spo­tka­nie w Rey­kja­víku, bo chciał urządzić „se­sję ro­bo­czą w ro­bo­czej at­mos­fe­rze, bez zbęd­ne­go za­mie­sza­nia, bez roz­gło­su”. Na­stęp­nie do­dał: „Dzien­ni­ka­rzy będzie tam nie­wie­lu”[54].

Nie miał ra­cji. Na krót­ko przed otwar­ciem szczy­tu Mar­cus Elia­son z As­so­cia­ted Press sza­co­wał, że na Is­lan­dię le­cieć będzie dwa i pół ty­si­ąca dzien­ni­ka­rzy – re­por­te­rów, re­dak­to­rów, pro­du­cen­tów, fo­to­gra­fów i ka­me­rzy­stów[55]. Na­wet i te sza­cun­ki były jed­nak za­ni­żo­ne. Za­nim szczyt się roz­po­czął, akre­dy­to­wa­ło się na nie­go 3117 za­gra­nicz­nych dzien­ni­ka­rzy[56].

Kil­ka dni przed tym, jak do Rey­kja­víku prze­le­cia­ły dwa ofi­cjal­ne ame­ry­ka­ńskie sa­mo­lo­ty pra­so­we, na Is­lan­dię za­częły na­pły­wać ame­ry­ka­ńskie eki­py fil­mo­we i dzien­ni­ka­rze. Mała grup­ka dzien­ni­ka­rzy, wy­bra­nych przez swych ko­le­gów, znaj­do­wa­ła się też na po­kła­dzie sa­mo­lo­tu pre­zy­denc­kie­go, by do­no­sić o wszyst­kim, co będzie dzia­ło się w dro­dze. Wi­ęk­szo­ść two­rzo­nych przez nich ma­te­ria­łów osta­tecz­nie sku­pia­ła się na tym, czy pre­zy­dent miał na so­bie kar­di­gan, czy kurt­kę skó­rza­ną, i jaki film oglądał pod­czas lotu.

Je­den z dwóch sa­mo­lo­tów pra­so­wych wy­le­ciał z An­drews w czwart­ko­wy po­ra­nek, za­nim pre­zy­dent po­ja­wił się na So­uth Lawn. Umo­żli­wi­ło to dzien­ni­ka­rzom i eki­pom przy­go­to­wa­nie się na trans­mi­to­wa­nie ce­re­mo­nii po­wi­tal­nej pre­zy­den­ta na lot­ni­sku Ke­fla­vík.

Or­ga­ni­za­cje pra­so­we pła­ci­ły ame­ry­ka­ńskim si­łom zbroj­nym pe­łne staw­ki za miej­sca lot­ni­cze pierw­szej kla­sy dla dzien­ni­ka­rzy. Po­dat­nik spo­ro jed­nak do­ło­żył ze swo­jej kie­sze­ni. Na po­kła­dzie głów­ne­go sa­mo­lo­tu pra­so­we­go był rów­nież se­kre­tarz pra­so­wy Re­aga­na Lar­ry Spe­akes i jego do­rad­cy. Urzęd­ni­cy z Rady Bez­pie­cze­ństwa Na­ro­do­we­go i De­par­ta­men­tu Sta­nu ta­kże tu prze­by­wa­li, do­star­cza­jąc cy­ta­tów „z wy­so­ko po­sta­wio­ne­go źró­dła w ad­mi­ni­stra­cji”.

At­mos­fe­ra na po­kła­dzie sa­mo­lo­tów pra­so­wych jest, mó­wi­ąc de­li­kat­nie, swo­bod­na. Dzien­ni­ka­rze i fe­lie­to­ni­ści są za­zwy­czaj to­wa­rzy­scy, a ich ego bywa prze­ro­śni­ęte. Bar po­zo­sta­je otwar­ty przez cały czas lotu, zaś ste­ward na­pe­łnia kie­lisz­ki bez py­ta­nia. Roz­mo­wy i śmie­chy są gło­śne, kwit­nie dow­cip sy­tu­acyj­ny. Zwy­kle igno­ru­je się obo­wi­ązu­jące za­sa­dy, w tym pro­śby ka­pi­ta­na, by za­pi­ąć pasy i zło­żyć sto­li­ki przed lądo­wa­niem.

Rząd is­landz­ki pod­jął he­ro­icz­ną pró­bę za­kwa­te­ro­wa­nia hord sztur­mu­jących na­gle ja­ło­we brze­gi wy­spy. Is­land­czy­cy, nie­przy­zwy­cza­je­ni do wiel­kich zmian w swym tra­dy­cyj­nym sty­lu ży­cia, do­świad­czy­li gwa­łtow­ne­go me­dial­ne­go tsu­na­mi. Na­wet za­pew­nie­nie pod­sta­wo­wych usług było, jak pi­sał Elia­son, „nie­ma­łym osi­ągni­ęciem dla na­ro­du li­czące­go 240 000 lu­dzi, przy­zwy­cza­jo­nych do su­ro­we­go, wy­spiar­skie­go ży­cia w po­bli­żu koła pod­bie­gu­no­we­go, któ­rzy bez uprze­dze­nia zna­le­źli się w sa­mym cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia mi­ędzy­na­ro­do­wych me­diów”[57].

Kie­dy ogło­szo­no, że w Rey­kja­víku od­będzie się szczyt, kraj dys­po­no­wał tyl­ko 215 za­mor­ski­mi li­nia­mi te­le­fo­nicz­ny­mi. Dzia­ła­ło je­dy­nie 150 000 te­le­fo­nów. Urząd Pocz­to­wy i Te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­ny szyb­ko spro­wa­dził dzie­wi­ęć na­ziem­nych sta­cji w celu uła­twie­nia za­mor­skich po­łączeń, a fir­ma AT&T do­star­czy­ła swo­ją naj­now­szą tech­no­lo­gię. ITT za­in­sta­lo­wa­ła spe­cjal­ne fak­sy, aby skryp­ty ja­po­ńskich re­por­te­rów „nie wy­ma­ga­ły trans­kryp­cji na inny al­fa­bet przed trans­mi­sją”. Fir­ma IDB Com­mu­ni­ca­tions z Los An­ge­les za­in­sta­lo­wa­ła prze­no­śną sta­cję na­ziem­ną do prze­sy­ła­nia sy­gna­łu ra­dio­we­go przez sa­te­li­tę. Naj­wa­żniej­si ame­ry­ka­ńscy nadaw­cy te­le­wi­zyj­ni za­pła­ci­li 150 000 do­la­rów za wy­na­jęcie sa­mo­lo­tów do prze­wo­zu an­ten sa­te­li­tar­nych.

W tam­tym cza­sie ame­ry­ka­ński­mi wia­do­mo­ścia­mi rządzi­ły trzy sie­ci te­le­wi­zyj­ne. Ka­żda z nich wy­sła­ła swo­je­go przed­sta­wi­cie­la: CBS Dana Ra­the­ra, NBC Toma Bro­ka­wa, a ABC Pe­te­ra Jen­ning­sa, by ten „nada­wał na żywo z Rey­kja­víku”. Samo ABC od­de­le­go­wa­ło pi­ęćdzie­si­ąt osób do or­ga­ni­zo­wa­nia noc­ne­go pro­gra­mu[58]. Dru­ży­na ABC oprócz Jen­ning­sa li­czy­ła jesz­cze trzech in­nych czo­ło­wych ko­re­spon­den­tów po­li­tycz­nych i dy­plo­ma­tycz­nych pod wo­dzą nie­za­stąpio­ne­go Sama Do­nald­so­na.

CNN, nowe na sce­nie, szu­ka­jące oka­zji, by po­ka­zać, że jest po­wa­żnym gra­czem, wy­sła­ło do Rey­kja­víku trzy­dzie­stu lu­dzi. Igno­ru­jąc prze­sła­nie Re­aga­na, że będzie to ka­me­ral­ne wy­da­rze­nie, oraz sło­wa Sze­ward­na­dze­go, iż tyl­ko kil­ku dzien­ni­ka­rzy po­je­dzie na szczyt – i mimo że ogło­szo­no, iż w cza­sie szczy­tu nie będzie żad­nych ko­mu­ni­ka­tów dla me­diów – CNN śmia­ło ogło­si­ło, że za­mie­rza przez week­end nada­wać ca­ło­do­bo­wy pro­gram z Rey­kja­víku[59].

In­tel­sat usta­wił sie­dem sa­te­li­tów do od­bie­ra­nia sy­gna­łów z dzie­si­ęciu czy je­de­na­stu ta­le­rzy, roz­sta­wio­nych przez eu­ro­pej­skie sta­cje te­le­wi­zyj­ne[60]. Kra­je za­chod­nie do­ga­da­ły się w spra­wie sy­gna­łu z ame­ry­ka­ńskim In­tel­sa­tem, tak samo jak Zwi­ązek Ra­dziec­ki, cho­ciaż miał wła­sne przed­si­ębior­stwa te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­ne. Urzęd­ni­cy krem­low­scy bar­dziej jed­nak ufa­li usłu­gom kon­ku­ren­cji.

Zna­le­zie­nie za­kwa­te­ro­wa­nia było praw­dzi­wym kosz­ma­rem. Nie­mal po­ło­wa miejsc ho­te­lo­wych[61] w mie­ście oraz jed­na trze­cia wy­naj­mo­wa­nych sa­mo­cho­dów[62] zo­sta­ło za­jętych przez ame­ry­ka­ńskie słu­żby spe­cjal­ne i De­par­ta­ment Sta­nu, za­nim szczyt w ogó­le ogło­szo­no. Na co dzień w Rey­kja­víku ofe­ro­wa­no je­dy­nie ty­si­ąc po­ko­jów ho­te­lo­wych, od czte­ro­gwiazd­ko­wych do bez­gwiazd­ko­wych. Rząd is­landz­ki ogło­sił, że za­an­ga­żu­je „siły nad­zwy­czaj­ne”[63], by opró­żnić wcze­śniej za­re­zer­wo­wa­ne lep­sze miej­sca dla ofi­cjal­nych przed­sta­wi­cielstw dy­plo­ma­tycz­nych, VIP-ów i naj­wa­żniej­szych dzien­ni­ka­rzy. Rząd skło­nił rów­nież pry­wat­ne go­spo­dar­stwa do­mo­we oraz szko­ły pu­blicz­ne do zor­ga­ni­zo­wa­nia miejsc noc­le­go­wych.

Nie­licz­ne ho­te­le na­dal dys­po­nu­jące wol­ny­mi po­ko­ja­mi wie­lo­krot­nie pod­nio­sły ceny. Przed­si­ębior­czy miej­sco­wi ofe­ro­wa­li swo­je domy na­wet za 15 000 do­la­rów za week­end. Pew­na nor­we­ska fir­ma przy­sła­ła wiel­ki sta­tek dys­po­nu­jący dwu­sto­ma ka­ju­ta­mi.

Nie tyl­ko tu­ry­ści, wła­ści­cie­le do­mów i ucznio­wie do­świad­czy­li tych pro­ble­mów. Słu­żby spe­cjal­ne za­re­kwi­ro­wa­ły dom ame­ry­ka­ńskie­go am­ba­sa­do­ra na uży­tek pre­zy­den­ta. Po­trzeb­ny był cały dom, więc am­ba­sa­dor i jego żona mu­sie­li się wy­pro­wa­dzić na ten czas[64].

Kie­dy am­ba­sa­dor Nick Ruwe zo­stał o tym po­in­for­mo­wa­ny, w żad­nym ho­te­lu nie było już od­po­wied­nie­go po­ko­ju. Ruwe, czło­wiek dum­ny i za­mo­żny, nie był przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kie­go trak­to­wa­nia. Wraz z żoną po przy­wi­ta­niu pre­zy­den­ta we wła­snym domu opu­ści­li am­ba­sa­dę i uda­li się w nie­zna­nym kie­run­ku. Dla­te­go też ame­ry­ka­ński am­ba­sa­dor w Is­lan­dii miał być nie­obec­ny w prze­ło­mo­wym mo­men­cie w dzie­jach re­la­cji ame­ry­ka­ńsko-is­landz­kich.

Mimo wszel­kich trud­no­ści wi­ęk­szo­ść dzien­ni­ka­rzy była jed­nak za­chwy­co­na, mo­gąc re­la­cjo­no­wać jed­no z naj­istot­niej­szych wy­da­rzeń na świe­cie. Je­dy­nie nie­licz­ni nie chcie­li je­chać z po­wo­du Jom Kip­pur, naj­wa­żniej­sze­go ży­dow­skie­go świ­ęta w ca­łym ka­len­da­rzu, któ­re za­czy­na­ło się o za­cho­dzie sło­ńca w nie­dzie­lę, 12 pa­ździer­ni­ka. Szczyt pla­no­wa­no sko­ńczyć w nie­dzie­lę w po­łud­nie, więc sa­mo­lo­ty pra­so­we mia­ły wró­cić na kil­ka go­dzin przed zmierz­chem, mimo to Da­niel Schorr z Na­tio­nal Pu­blic Ra­dio, Bar­ry Schwe­id z As­so­cia­ted Press i paru in­nych po­sta­no­wi­ło nie ry­zy­ko­wać[65]. Oka­za­ło się to roz­sąd­ne, bo w Rey­kja­víku nic nie prze­bie­ga­ło zgod­nie z pla­nem, na­wet świ­ęta.

• • •

W przed­dzień szczy­tu, kie­dy za­gra­nicz­na pra­sa ob­sta­wia­ła: „Co się tu wy­da­rzy?”, miej­sco­wi za­sta­na­wia­li się: „Jak w ogó­le do tego do­szło?”. A do­szło do tego z po­wo­du Gor­ba­czo­wa. To on wpa­dł na po­my­sł zor­ga­ni­zo­wa­nia bły­ska­wicz­ne­go spo­tka­nia wkrót­ce po otrzy­ma­niu sztam­po­we­go li­stu od ame­ry­ka­ńskie­go pre­zy­den­ta, któ­ry w lip­cu przed­sta­wiał ame­ry­ka­ńskie pro­po­zy­cje do­ty­czące zbro­jeń i wy­ra­żał na­dzie­ję na dal­sze po­stępy w tej spra­wie w Ge­ne­wie.

Od­po­wie­dź Gor­ba­czo­wa, da­to­wa­na na 15 wrze­śnia, była dość dziw­na, za­po­wia­da­ła nie­ja­ko nie­zwy­kłe wy­da­rze­nia, do któ­rych mia­ła do­pro­wa­dzić[66]. Na po­cząt­ku li­stu Gor­ba­czow szcze­rzył swą słyn­ną że­la­zną szczękę. Pi­sał, że po­czuł się ura­żo­ny świa­do­mą kam­pa­nią Re­aga­na na rzecz de­le­gi­ty­mi­za­cji sys­te­mu ra­dziec­kie­go, „ma­so­wą wro­gą kam­pa­nią pro­wa­dzo­ną prze­ciw na­sze­mu kra­jo­wi, pod­jętą przez przed­sta­wi­cie­li naj­wy­ższych szcze­bli ame­ry­ka­ńskiej ad­mi­ni­stra­cji”. Na­stęp­nie od­no­sił się do ostat­nie­go kry­zy­su ame­ry­ka­ńsko-ra­dziec­kie­go, za­po­cząt­ko­wa­ne­go 2 wrze­śnia 1986 roku, kie­dy to KGB aresz­to­wa­ło ame­ry­ka­ńskie­go dzien­ni­ka­rza „U.S. News & World Re­port” Ni­cho­la­sa Da­ni­lof­fa. Roz­dmu­chu­jąc spra­wę, Gor­ba­czow pi­sał, że Sta­ny Zjed­no­czo­ne „świa­do­mie dąży­ły do za­bu­rze­nia re­la­cji ra­dziec­ko-ame­ry­ka­ńskich i zwi­ęk­sze­nia na­pi­ęcia we wza­jem­nych re­la­cjach”. Co wi­ęcej, wpro­wa­dzo­na przez Re­aga­na Ini­cja­ty­wa Obro­ny Stra­te­gicz­nej mia­ła być „okrężną dro­gą za­pew­nie­nia so­bie prze­wa­gi nu­kle­ar­nej”.

Wy­gląda­ło więc na to, że Gor­ba­czow może nie być wca­le tym czło­wie­kiem, o któ­rym dwa lata wcze­śniej bry­tyj­ska pre­mier Mar­ga­ret That­cher mó­wi­ła: „Z nim mo­żna ro­bić in­te­re­sy”. Wów­czas That­cher okre­śla­no już mia­nem „Że­la­znej Damy”, a ona sama bar­dzo lu­bi­ła ten przy­do­mek, cho­ciaż wy­my­ślo­no go w ga­ze­cie ra­dziec­kiej ar­mii za­ty­tu­ło­wa­nej „Czer­wo­na Gwiaz­da”.

Pierw­sza część li­stu wska­zy­wa­ła za­tem, że Gor­ba­czow sta­no­wi je­dy­nie nową twarz przy­cze­pio­ną do do­brze zna­ne­go cia­ła – może i jest nową czer­wo­ną gwiaz­dą świa­to­wych me­diów, ale po­zo­sta­je apa­rat­czy­kiem sączącym stan­dar­do­wą mo­skiew­ską pro­pa­gan­dę w pry­wat­nej ko­re­spon­den­cji z ame­ry­ka­ńskim pre­zy­den­tem.

Pod sam ko­niec sze­ścio­stro­ni­co­we­go li­stu – do­kład­nie w ostat­nim aka­pi­cie – po­ja­wia­ła się jed­nak pierw­sza nie­spo­dzian­ka. Prze­kaz i ton na­gle się zmie­ni­ły, z tra­dy­cyj­nej ra­dziec­kiej for­mu­ły przy­cho­dząc w stro­nę gło­su przy­ja­zne­go. „Przy­szła mi do gło­wy myśl, by za­pro­po­no­wać coś panu, pa­nie pre­zy­den­cie” – pi­sał Gor­ba­czow. Być może by­li­by w sta­nie „odło­żyć na bok wszel­kie kwe­stie” – za­pew­ne te, w spra­wie któ­rych gar­dło­wał na pierw­szych pi­ęciu stro­nach – i zor­ga­ni­zo­wać „krót­kie spo­tka­nie je­den na je­den, po­wiedz­my na Is­lan­dii czy w Lon­dy­nie, może na­wet jed­no­dnio­we”, by za­jąć się te­ma­ty­ką kon­tro­li zbro­jeń.

List prze­cho­dził więc od tonu aro­ganc­kie­go do uprzej­me­go, od ide­olo­gicz­ne­go do prak­tycz­ne­go. Pierw­szy se­kre­tarz na­stęp­nie su­ge­ro­wał „ca­łkiem po­uf­ną, pry­wat­ną i szcze­rą roz­mo­wę (być może tyl­ko z udzia­łem na­szych mi­ni­strów spraw za­gra­nicz­nych)”. Pro­ste, przy­ja­ciel­skie spo­tka­nie ich dwóch – do zor­ga­ni­zo­wa­nia w ci­ągu kil­ku ty­go­dni.

Wra­ca­jąc my­ślą do tego, jak przez ja­kieś sze­ść mie­si­ęcy szy­ko­wa­li­śmy spo­tka­nie Re­agan–Gor­ba­czow sprzed roku, za­pew­ne wy­gląda­łem na za­nie­po­ko­jo­ne­go, gdy czy­ta­łem ten list. Kie­dy za­cząłem wy­ra­żać swo­je wąt­pli­wo­ści w na­ro­żnym biu­rze Po­in­de­xte­ra – po tym jak za­mknął drzwi, wręczył mi list i oznaj­mił, że mam go prze­czy­tać tu i te­raz – ten mach­nął ręką, da­jąc znak, że mam prze­stać, bo pre­zy­dent chce tego spo­tka­nia. Chciał tak bar­dzo, że już od­pi­sał Gor­ba­czo­wo­wi, że się zga­dza.

Re­agan wo­lał Is­lan­dię, bo w Wiel­kiej Bry­ta­nii mia­łby zo­bo­wi­ąza­nia wo­bec kró­lo­wej i Mar­ga­ret That­cher. W Rey­kja­víku mo­żna by zor­ga­ni­zo­wać pro­ste spo­tka­nie, w któ­rym oni dwaj po­roz­ma­wia­li­by po ci­chu i na ubo­czu, naj­wy­żej z udzia­łem jed­nej czy dwóch do­dat­ko­wych osób po obu stro­nach, a w Lon­dy­nie by­ło­by wie­le za­mie­sza­nia.

Szyb­ko usta­lo­no do­kład­ny ter­min – Gor­ba­czow był rów­nie do­brze uspo­so­bio­ny, co Re­agan – i po­in­for­mo­wa­no o wszyst­kim rząd Is­lan­dii. Pre­mier Ste­in­grímur Her­man­ns­son do­wie­dział się o wszyst­kim naj­pierw nie od swe­go so­jusz­ni­ka w NATO, lecz od przed­sta­wi­cie­la swo­je­go wro­ga, ro­syj­skie­go am­ba­sa­do­ra Jew­gie­ni­ja Ko­sa­rie­wa. Pre­mier od­pa­rł, że nie ma pew­no­ści, czy ta­kie wa­żne wy­da­rze­nie da się zor­ga­ni­zo­wać w za­le­d­wie dwa­na­ście dni, ale że po­roz­ma­wia o tym z am­ba­sa­do­rem ame­ry­ka­ńskim.

Her­man­ns­son wspo­mi­nał, co się dzia­ło pó­źniej: „Jego Eks­ce­len­cja” – czy­li am­ba­sa­dor Ruwe – „nie był, jak by to po­wie­dzieć, za­chwy­co­ny”. Pa­mi­ętał do­kład­nie, jak am­ba­sa­dor po­wie­dział: „Co za gnoj­ki!”. Pre­mier za­py­tał na to nie­win­nie: „Ro­sja­nie?”. „Nie – od­pa­rł Ruwe nie­cier­pli­wie – De­par­ta­ment Sta­nu!”. O ni­czym go bo­wiem nie po­wia­do­mio­no[67].

Wkrót­ce zaś po­in­for­mo­wa­no cały świat. Her­man­ns­son prze­ka­zał wie­ści Is­land­czy­kom już na­stęp­ne­go dnia, do­pre­cy­zo­wu­jąc, że na miej­sce szczy­tu wy­bra­no ho­tel Saga w cen­trum Rey­kja­víku.

Ogło­szo­ne w po­przed­nim roku w Ge­ne­wie spo­tka­nie dwóch przy­wód­ców mia­ło się więc od­być nie pod ko­niec roku w Wa­szyng­to­nie, ale za dwa­na­ście dni w Rey­kja­víku. Nie od­by­ło się też w ho­te­lu Saga, lecz w domu Höfði. I z pew­no­ścią nie była to ja­ło­wa, po­ka­zo­wa se­sja.