4 3 2 1 - Paul Auster - ebook + książka

4 3 2 1 ebook

Paul Auster

0,0
48,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cztery losy. Jeden człowiek. Jedna miłość.

Dzieło życia Paula Austera.

3 marca 1947 roku na świat przychodzi Archibald Isaac Ferguson. Człowiek, który może przeżyć swoje życie cztery razy. Za każdym razem los prowadzi go zupełnie inaczej. Tylko jedno się nie zmienia: uczucie do niesamowitej Amy Schneiderman.

Precyzyjnie skonstruowana i pełna pasji monumentalna powieść mistrza literatury amerykańskiej znalazła się na wszystkich listach najważniejszych książek 2017 roku i osiągnęła status bestsellera. Nazwano ją epopeją XX wieku.

„Zdumiewająca, ambitna powieść, prawdziwa przyjemność. Jest jak odmieniająca życie podróż”.

National Public Radio

Paul Auster – jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy, wielokrotnie nagradzany autor bestsellerowych książek, . „Sunset Park”, „Trylogii nowojorskiej”, „Człowieka w ciemności”, oraz twórca takich filmów, jak „Dym”, „Brooklyn Boogie” i „Lulu na moście”. Jego książki zostały przetłumaczone na 35 języków. Nowojorczyk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1518

Data ważności licencji: 10/25/2031

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Siri Hustvedt

1.0

Według domowej legendy dziadek Fergusona pieszo wyruszył z rodzinnego Mińska z wszytymi w podszewkę marynarki stoma rublami i przemieszczając się na zachód przez Warszawę i Berlin, dotarł do Hamburga, potem wykupił bilet na statek o nazwie The Empress of China, który w czas gwałtownych zimowych sztormów pokonał Atlantyk i pierwszego dnia dwudziestego wieku wpłynął do portu Nowy Jork. Na Ellis Island, oczekując na przesłuchanie przez urzędnika imigracyjnego, zagadnął do innego rosyjskiego Żyda. Ten powiedział mu: Zapomnij o nazwisku Reznikoff. Tu będzie ci ono na nic. Musisz mieć nowe nazwisko na nowe życie w Ameryce, żeby miało dobre amerykańskie brzmienie. Ponieważ w 1900 roku angielski był dla Isaaca Reznikoffa językiem jeszcze nieznanym, poprosił swego doświadczonego ziomka o radę. Mów im, że jesteś Rockefeller, powiedział ów człowiek. Z czymś takim na pewno dobrze ci pójdzie. Minęła jedna godzina, potem druga i kiedy dziewiętnastoletni Reznikoff usiadł, by przesłuchał go urzędnik migracyjny, zapomniał nazwiska, które doradził mu tamten człowiek. Nazwisko?, spytał urzędnik. Stukając się nerwowo po czole, skołowany imigrant wyrzucił w jidysz: Ich hob fargessen! (Zapomniałem!). I w ten sposób Isaac Reznikoff rozpoczął nowe życie w Ameryce jako Ichabod Ferguson.

Było mu ciężko, szczególnie na początku, ale i później, gdy początek już dawno minął, nic w jego nowym, przybranym kraju nie przebiegało tak, jak sobie wyobrażał. To prawda, że tuż po dwudziestych szóstych urodzinach udało mu się znaleźć żonę, i to również prawda, że jego żona, z domu Grossman, urodziła mu trzech silnych i zdrowych synów, ale dla dziadka Fergusona życie w Ameryce było nieustanną walką od dnia, w którym opuścił pokład statku, po siódmy marca 1923, kiedy nagle w wieku czterdziestu dwóch lat zszedł z tego świata zastrzelony podczas napadu na magazyn wyrobów skórzanych w Chicago, gdzie pracował jako nocny stróż. Żadne jego zdjęcia się nie zachowały, ale z opowieści, jakie o nim krążyły, wynikało, że był wielkim chłopem o szerokich barach i ogromnych dłoniach, bez żadnego wykształcenia, kwalifikacji, typowy nic nie wiedzący żółtodziób. Pierwszego popołudnia w Nowym Jorku natknął się na handlarza ulicznego, który sprzedawał najczerwieńsze, najokrąglejsze, najdoskonalsze jabłka, jakie w życiu widział. Nie mogąc się oprzeć, kupił jedno i z ochotą wbił w nie zęby. Zamiast spodziewanej słodyczy poczuł gorycz i obcość. Co gorsza, jabłko było nienaturalnie miękkie i kiedy przebił zębami skórkę, miąższ owocu wypłynął mu prosto na płaszcz strumieniem bladoczerwonej mazi upstrzonej grudkami małych pestek. Taki był pierwszy smak Nowego Świata, jego pierwsze, niezapomniane spotkanie z pomidorem z Jersey. Żaden Rockefeller, ale barczysty doker, olbrzymi Hebrajczyk o absurdalnym nazwisku i mocnych, żwawych stopach, który próbował szczęścia na Manhattanie i Brooklynie, w Baltimore i Charlestonie, w Duluth i Chicago, pracując to jako portowiec, to jako zwykły marynarz na zbiornikowcach na Wielkich Jeziorach, jako treser w wędrownym cyrku, robotnik przy taśmie w fabryce blaszanych puszek, kierowca ciężarówek, kopacz rowów, nocny stróż. Za cały znój nigdy nie zarobił więcej niż parę groszy, więc jedyne, co biedny Ike Ferguson pozostawił w spadku żonie i trzem chłopcom, to opowieści o przygodach wagabundy z czasów jego młodości. W szerszej perspektywie opowieści są nie mniej cenne niż pieniądze, ale na krótszą metę mają zdecydowanie mniejszą wartość.

Firma od wyrobów skórzanych zawarła z Fanny drobną ugodę, by zrekompensować jej stratę męża, a ona zaraz potem wyjechała z chłopcami z Chicago, przeniosła się do Newarku w New Jersey, dokąd ściągnęli ją krewni męża, którzy za symboliczny czynsz zaoferowali jej mieszkanie na ostatnim piętrze w swoim domu w Central Ward. Jej synowie byli w wieku czternastu, dwunastu i dziewięciu lat. Najstarszy Louis już dawno przemianował się na Lew. Aaron, drugi syn, po zbyt wielu bójkach na szkolnym podwórku w Chicago zaczął nazywać siebie Arnoldem, a Stanley, dziewięciolatek, był znany jako Sonny. Ich matka, by związać koniec z końcem, brała do domu pranie i łatała ubrania, ale nie musiała długo czekać, by chłopcy także zaczęli dokładać się do domowego budżetu, każdy pracował po szkole, każdy oddawał matce najdrobniejszy zarobiony grosz. Czasy były ciężkie, w mieszkaniu jak gęsta, przytłaczająca mgła wisiała ciągła groźba nędzy. Przed strachem nie było ucieczki i wszyscy trzej chłopcy stopniowo wchłonęli mroczną ontologiczną prawdę matki na temat sensu życia. Praca albo śmierć głodowa. Praca albo utrata dachu nad głową. Praca albo śmierć. Dla Fergusonów wątła zasada wszyscy za jednego i jeden za wszystkich nie istniała. W ich małym świecie liczyło się tylko wszyscy za wszystkich – albo nic.

Ferguson nie miał nawet dwóch lat, gdy umarła jego babka, co oznacza, że nie zachował o niej żadnych świadomych wspomnień, ale według rodzinnych opowieści Fanny była trudną i chimeryczną kobietą, przejawiała skłonności do napadów dzikiego wrzasku i maniakalnych wybuchów niekontrolowanego płaczu, okładała chłopców miotłą, gdy źle się zachowywali, i nie miała wstępu do kilku miejscowych sklepów z powodu hałaśliwego sposobu targowania się o poszczególne dobra. Nikt nie wiedział, gdzie się urodziła, ale wiadomo było, że przybyła do Nowego Jorku jako czternastoletnia sierota i kilka lat spędziła w fabryce bez okien na Lower East Side, szyjąc czapki. Ojciec Fergusona Stanley rzadko rozmawiał z synem o swoich rodzicach, udzielając na pytania chłopca najbardziej mglistych ze wszystkich możliwych zdawkowych i powściągliwych odpowiedzi, i każdy strzęp informacji na temat dziadków ze strony ojca, jaki dotarł do młodego Fergusona, pochodził wyłącznie od jego matki Rose, najmłodszej z trzech bratowych należących do drugiego pokolenia Fergusonów, która z kolei czerpała wiedzę od Millie, żony Lew, kobiety ze skłonnością do plotkowania i żony człowieka o wiele mniej skrytego i o wiele bardziej rozmownego niż Stanley czy Arnold. Gdy Ferguson skończył osiemnaście lat, matka przekazała mu jedną z opowieści Millie, przedstawioną mu jako nic innego jak tylko zwykłą plotkę, niczym nie potwierdzony domysł, w którym mogła być prawda – albo nie. Według tego, co Lew powiedział Millie, lub według tego, co Millie twierdziła, że jej powiedział, było jeszcze czwarte dziecko Fergusonów, dziewczynka urodzona trzy czy cztery lata po Stanleyu, w czasie, kiedy rodzina osiedliła się w Duluth i Ike szukał pracy jako marynarz na statku na Wielkich Jeziorach, i były to miesiące, gdy rodzina żyła w skrajnej biedzie, a ponieważ Ike’a nie było w domu, kiedy Fanny rodziła, i wszystko działo się w Minnesocie, w czasie zimy, wyjątkowo ostrej zimy w wyjątkowo lodowatym miejscu, i ponieważ dom, w którym mieszkali, był opalany jednym piecykiem na drewno i ponieważ mieli wtedy tak mało pieniędzy, że Fanny z chłopcami żyli o jednym posiłku dziennie, myśl o troszczeniu się o jeszcze jedno dziecko napawała ją takim strachem, że utopiła nowo narodzoną córeczkę w wannie.

Podobnie jak niewiele mówił synowi o swoich rodzicach, Stanley mało opowiadał także o sobie. Dlatego Fergusonowi trudno było sobie wyobrazić, jak wyglądał jako dziecko, jako chłopak, jako młody człowiek czy jako ktokolwiek inny aż do chwili, gdy dwa miesiące po ukończeniu trzydziestki ożenił się z Rose. Jednak z lakonicznych uwag, jakie od czasu do czasu wymykały się ojcu, Fergusonowi udało się złożyć aż tyle: że starsi bracia dokuczali Stanleyowi i nim poniewierali, że jako najmłodszy z trójki i przez to najkrócej przebywający z żyjącym ojcem, był najmocniej związany z Fanny, że był pilnym uczniem i bez dwóch zdań najlepszym sportowcem spośród braci, zawodnikiem w drużynie futbolowej i biegaczem na ćwierć mili w zawodach drużynowych w Central High, że latem po ukończeniu liceum w 1932 dzięki talentowi do elektroniki otworzył mały warsztat naprawy sprzętu radiowego (dziuplę w murze na Academy Street w centrum Newarku, jak sam to określił, niewiele większą niż punkt czyszczenia butów), że nie widział dobrze na prawe oko po jednym z szaleńczych ataków matki z miotłą w ręku, kiedy miał jedenaście lat (częściowo go oślepiła i uczyniła niezdolnym do służby wojskowej podczas drugiej wojny), że gardził zdrobnieniem Sonny i porzucił je tuż po ukończeniu szkoły, że uwielbiał tańczyć i grać w tenisa, że nigdy nie powiedział słowa przeciwko braciom, choćby nie wiem jak idiotycznie i pogardliwie go traktowali, że jako dziecko pracował, roznosząc gazety, że poważnie myślał o studiowaniu prawa, ale z braku pieniędzy nie podjął nauki, że w wieku dwudziestu lat bardzo podobał się kobietom i chodził na randki z całymi zastępami żydowskich dziewcząt, z żadną nie mając zamiaru się żenić, że często w latach trzydziestych wypuszczał się na Kubę, kiedy Hawana była stolicą rozpusty zachodniej półkuli, że jego największą ambicją w życiu było zostać milionerem, człowiekiem bogatym jak Rockefeller. Zarówno Lew, jak i Arnold ożenili się tuż po dwudziestym roku życia, każdy zdeterminowany, by jak najszybciej wyrwać się z tego prowadzonego przez Fanny domu wariatów, uciec od wrzaskliwego tyrana, który rządził Fergusonami od śmierci ojca w 1923, i tylko Stanley, wciąż jeszcze nastolatek, gdy bracia zwijali żagle, nie miał innego wyboru, jak tkwić na miejscu. W końcu dopiero co ukończył liceum, ale lata mijały, rok za rokiem, aż nazbierało się ich jedenaście, a on dalej tkwił tam, z niewiadomego powodu dzieląc z Fanny to samo mieszkanie na ostatnim piętrze w czasie wielkiego kryzysu i przez pierwsze lata wojny, być może zablokowany biernością lub lenistwem, być może powodowany poczuciem obowiązku albo winy wobec matki, a być może złożyło się na to wszystko, co nie pozwalało mu na wyobrażenie sobie życia gdziekolwiek indziej. Zarówno Lew, jak i Arnold zostali ojcami, a Stanleya nadal cieszyło beztroskie życie, poświęcanie całej energii na rozwijanie małej firmy w większą firmę, i skoro nie przejawiał pociągu do małżeństwa, nawet gdy już przetańczył swe dwudzieste lata i zbliżał się do trzydziestki, nikt nie wątpił, że do końca życia pozostanie kawalerem. Aż w październiku 1943, w niecały tydzień po odbiciu Neapolu z rąk Niemców przez Piątą Armię, w czasie pełnym nadziei, gdy szala zwycięstwa przechylała się na stronę aliantów, Stanley zdecydował się w Nowym Jorku na randkę z nieznajomą, poznał dwudziestojednoletnią Rose Adler i czar stanu kawalerskiego planowanego na resztę życia prysnął i zgasł bezpowrotnie śmiercią ostateczną.

Tak śliczna była matka Fergusona, taki urok miały jej szarozielone oczy i długie ciemne włosy, tak była spontaniczna i żywa, i skora do śmiechu, tak wspaniale zbudowana dzięki pięciu stopom i sześciu calom, jakie zostały przydzielone jej osobie, że Stanley, po pierwszym powitalnym uścisku jej dłoni, ten wyniosły i zazwyczaj obojętny Stanley, dwudziestodziewięcioletni Stanley, którego nigdy dotąd nie trawił ogień miłości, poczuł, że w obecności Rose całkowicie się rozpada, tak jakby z płuc uszło mu całe powietrze i nigdy już nie miał zaczerpnąć następnego oddechu.

Ona też była dzieckiem imigrantów, ojciec urodzony w Warszawie, matka w Odessie, oboje przybyli do Ameryki, gdy nie mieli jeszcze trzech lat. Adlerowie zatem byli bardziej zasymilowani niż Fergusonowie i w mowie rodziców Rose nigdy nie pobrzmiewał obcy akcent. Dorastali w Detroit i Hudsonie w stanie Nowy Jork, jidysz, polski i rosyjski ich rodziców ustąpił płynnej, idiomatycznej angielszczyźnie, podczas gdy ojciec Stanleya wciąż szlifował swój drugi język aż do dnia, w którym umarł, a jego matka nawet w 1943, prawie pół wieku po zerwaniu z Europą Wschodnią, nadal zamiast amerykańskich gazet czytywała żydowski dziennik „Forward” i mówiła dziwną mieszanką językową, przez jej synów zwaną jydglisz, jakimś zupełnie niezrozumiałym zlepkiem jidysz i angielskiego obecnym w każdym zdaniu, jakie wychodziło z jej ust. Była jedna zasadnicza różnica między przodkami Stanleya i Rose, ważniejsza niż ich mniejsze czy większe dostosowanie do życia w Ameryce, i nosiła nazwę szczęście. Rodzicom i dziadkom Rose udało się uniknąć okrutnych kolei losu, jakich doświadczyli nieszczęśni Fergusonowie, w ich życiu nie było morderstw w napadach na magazyny, biedy, głodu i rozpaczy ani dzieci topionych w wannach. Dziadek z Detroit był krawcem, dziadek z Hudsonu fryzjerem i choć cięcie materiału czy cięcie włosów nie należały do zawodów, które miałyby przynosić krocie i światową sławę, zapewniały jednak stały dochód, który wystarczał, by na stole było jedzenie, a dzieci miały co włożyć na grzbiet.

Ojciec Rose Benjamin, zwany Benem lub Benjym, wyjechał z Detroit w dniu, w którym skończył liceum w 1911 i wyruszył do Nowego Jorku, gdzie daleki krewny zapewnił mu pracę sprzedawcy w sklepie z odzieżą w centrum miasta, ale młody Adler po dwóch tygodniach porzucił to zajęcie, wiedząc, że jego przeznaczenie nie polega na trwonieniu krótkiego czasu, jaki był mu dany na ziemi, na sprzedawanie męskich skarpetek i gaci, i trzydzieści dwa lata później, po całej epoce, kiedy parał się obwoźnym handlem domowymi środkami czystości, dystrybuował płyty gramofonowe, walczył w pierwszej wojnie światowej, sprzedawał auta i był współwłaścicielem placu z giełdą samochodową, zaczął zarabiać na życie jako jeden z trzech mniejszościowych udziałowców w pośrednictwie handlu nieruchomościami na Manhattanie i osiągał wystarczające dochody, by w 1941, na sześć miesięcy przed przystąpieniem Ameryki do wojny, przenieść rodzinę z Crown Heights na Brooklynie do nowego budynku na Pięćdziesiątej Ósmej Zachodniej.

Według tego, co przekazano Rose, jej rodzice poznali się na niedzielnym pikniku na północy stanu Nowy Jork, niedaleko od domu jej matki w Hudsonie, i w pół roku później (w listopadzie 1919) byli po ślubie. Jak Rose wyznała potem swojemu synowi, ich małżeństwo nieustannie ją zdumiewało, bo trudno byłoby spotkać ludzi mniej dobranych niż jej rodzice, i to, że owo małżeństwo przetrwało przez ponad cztery dekady, bez wątpienia należało do wielkich tajemnic w kronikach związków małżeńskich ludzkości. Benjy Adler był gadatliwym mądralą, wiecznie knującym intrygantem z tysiącem pomysłów na minutę, doskonałym opowiadaczem kawałów, uwodzicielem, który zawsze skupiał na sobie uwagę otoczenia, i to on właśnie tamtego popołudnia pojawił się na niedzielnym pikniku na północy stanu Nowy Jork, by zakochać się w nieśmiałej, wycofanej istocie, kobiecie o nazwisku Emma Bromowitz, dwudziestotrzyletniej, krągłej, szerokiej w biodrach dziewczynie o najjaśniejszej ze wszystkich jasnych karnacji na świecie i koronie bujnych rudych włosów, tak czystej, tak nieskażonej, tak wiktoriańskiej w swoim sposobie bycia, że wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że jej ust nigdy nie dotknęły usta żadnego mężczyzny. Nie było najmniejszych podstaw, by się mieli pobrać, wszystko mówiło, że będą skazani na życie wśród kłótni i nieporozumień, ale tak, pobrali się i chociaż gdy urodziły im się córki (Mildred w 1920, Rose w 1922), Benjy miewał pewne kłopoty z dochowaniem Emmie wierności, w swoim sercu był zawsze mocno z nią, a ona, choć wiele razy przez niego skrzywdzona, nigdy nie zwróciła się przeciw niemu. Rose uwielbiała starszą siostrę, jednak nie można było powiedzieć, że z wzajemnością, bo pierworodna Mildred w naturalny sposób przyjęła boski dar w postaci roli księżniczki całego domostwa i mała rywalka, która pojawiła się na scenie, musiała dostawać nauczkę – w miarę potrzeby dość często – że oto w mieszkaniu Adlerów przy Franklin Avenue jest tylko jeden tron, jeden tron i jedna księżniczka, i każda próba uzurpacji tronu grozi wypowiedzeniem wojny. Nie znaczy to, że Mildred była otwarcie wrogo nastawiona do Rose, ale jej miłe zachowanie objawiało się w mikroskopijnych dawkach, nie więcej niż raz na jakiś czas, i zawsze oferowane wyniośle i z łaski, stosownie do osoby o królewskim rodowodzie. Zimna i powściągliwa Mildred; ciepła i otwarta Rose. Kiedy dziewczynki osiągnęły wiek dwunastu i dziesięciu lat, doskonale było wiadomo, że umysłowość Mildred jest wyjątkowa, że jej szkolne sukcesy nie są jedynie wynikiem ciężkiej pracy, ale także wybitnych predyspozycji intelektualnych, i podczas gdy Rose była dość zdolna i otrzymywała przyzwoite stopnie, w porównaniu z siostrą nie wyrastała ponad przeciętność. Nie próbując zgłębić swoich motywów, ani razu ich nie analizując i nie czyniąc żadnych planów, Rose stopniowo wycofała się ze współzawodnictwa na warunkach Mildred, ponieważ instynktownie wiedziała, że każda próba dorównania siostrze będzie skazana na klęskę, więc jeśli gdzieś ma odnaleźć swoje szczęście, musi wybrać inną drogę.

Odnalazła się w pracy, w poszukiwaniu swojego miejsca na świecie przez zarabianie własnych pieniędzy, i kiedy skończyła czternaście lat, co pozwoliło jej na składanie podań o zatrudnienie, dostała pierwsze zajęcie, potem pojawiła się cała seria dalszych i w szesnastym roku życia za dnia pracowała już na cały etat, wiedzę zdobywając w szkole wieczorowej. Niech Mildred odgrodzi się od świata w klasztorze swojego otoczonego księgami umysłu, niech odlatuje do college’u i niech czyta każdą książkę napisaną w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat, a to, czego chciała Rose i czego była częścią – to właśnie nazywało się prawdziwym światem, to były ruch i zgiełk nowojorskich ulic, poczucie odpowiedzialności za siebie i wykuwanie własnej drogi. Wzorując się na dzielnych, bystrych bohaterkach filmów, które oglądała dwa–trzy razy w tygodniu, nie kończący się wysyp fabuł z Claudette Colbert, Barbarą Stanwyck, Ginger Rogers, Joan Blondell, Rosalind Russell i Jean Arthur, przyjęła rolę młodej, zdeterminowanej pracującej dziewczyny i zagłębiła się w nią, jakby żyła we własnym filmie pod tytułem Historia Rose Adler, który był długi, głęboko skomplikowany i choć wciąż mieścił się tylko na jednej szpuli, na przyszłość bardzo wiele obiecywał.

Kiedy w październiku 1943 poznała Stanleya, od dwóch lat pracowała u Emanuela Schneidermana, trudniącego się robieniem portretów fotografa, którego studio mieściło się na Dwudziestej Siódmej Zachodniej w pobliżu Szóstej Alei. Rose zaczynała jako recepcjonistka, sekretarka i księgowa w jednej osobie, ale kiedy w czerwcu 1942 pomocnik Schneidermana dostał powołanie do wojska, Rose zajęła jego miejsce. Stary Schneiderman, wtedy dobrze po sześćdziesiątce, niemiecki Żyd, imigrant, który po pierwszej wojnie światowej przybył do Nowego Jorku z żoną i dwoma synami, humorzasty facet ze skłonnością do szaleństwa i wyrażania się w prawdziwie obelżywy sposób, z upływem czasu poczuł jednak powściągliwą czułość dla pięknej Rose i ponieważ wiedział, jak uważnie od pierwszych dni w studiu obserwowała go podczas pracy, zdecydował, że zatrudni ją jako praktykantkę i pomocnicę i przekaże jej, co wie o aparatach, oświetleniu i wywoływaniu filmów – nauczy ją sztuki i rzemiosła w swojej branży. Dla Rose, która do tej pory nie za bardzo wiedziała, dokąd zmierza, i za oferowane sobie zarobki wykonywała różne prace w różnych biurach i nic poza tym, bez żadnej nadziei na wewnętrzną satysfakcję, było to uczucie, jakby nagle odkryła swoje powołanie – nie ze względu na jakąś kolejną pracę, ale na nowy sposób istnienia w świecie: patrzenie na czyjeś twarze, z każdym dniem na coraz więcej twarzy, z każdym dniem i popołudniem na inne twarze, a każda twarz różna od wszystkich pozostałych, i wkrótce Rose zrozumiała, że kocha tę pracę polegającą na patrzeniu na innych i że nigdy nie będzie nią zmęczona, bo po prostu nigdy to nie nastąpi.

Stanley pracował teraz razem z braćmi, oni też nie nadawali się do służby wojskowej (płaskostopie i słaby wzrok) i po paru rewolucjach i rozbudowach mały zakład naprawy sprzętu radiowego z 1932 rozrósł się do rozmiarów całkiem pokaźnego sklepu z meblami na Springfield Avenue, w którym stosowano wszystkie sztuczki i chwyty nieodzowne we współczesnym amerykańskim handlu: długoterminowe raty, oferty typu płacisz za dwa, trzecie masz za darmo, wielkie copółroczne wyprzedaże, usługi dla nowożeńców, wybrane produkty na Święto Flagi. Pierwszy dołączył do niego Arnold, nieporadny, mało rozgarnięty środkowy brat, który potracił różne zajęcia w handlu i w związku z tym borykał się, by utrzymać żonę Joan i troje małych dzieci, po kilku latach doszlusował do nich Lew, i to wcale nie z zamiłowania do branży meblarskiej, ale dlatego, że Stanley po raz drugi w ciągu pięciu lat spłacił jego długi karciane i zmusił go, by włączył się w rodzinny biznes na znak chęci poprawy i skruchy wraz z nauczką, że za najmniejszy przejaw niesubordynacji Lew na resztę życia nie dostanie ani grosza. Tak narodziło się przedsięwzięcie znane jako Twój Dom u 3 Braci, którym naprawdę zarządzał jeden brat, Stanley, najmłodszy i najambitniejszy z trzech synów Fanny, i to on z jakimś upartym, niezbitym przekonaniem, że w ludzkim świecie rodzina jest na pierwszym miejscu, ochoczo wziął na siebie ciężar egzystencji nieudanego rodzeństwa, które swą wdzięczność wobec niego wyrażało notorycznym spóźnianiem się do pracy, podbieraniem drobnych z kasy, gdy miało pusto w kieszeniach, a w ciepłe miesiące graniem w golfa, podczas gdy on doglądał biznesu. Nawet jeśli Stanleya denerwowały te postępki, nigdy się nie poskarżył, bo prawa tego wszechświata zabraniały narzekania na braci, i nawet jeśli zyski firmy były pomniejszone o koszt pensji Lew i Arnolda, saldo pozostawało dodatnie i kiedy po jakimś roku czy dwóch skończyła się wojna, przyszłość zaczęła wyglądać jeszcze jaśniej, bo pojawiły się telewizory i bracia byli pierwszymi gośćmi, którzy zaczęli je sprzedawać. Nie, Stanley się jeszcze wtedy nie wzbogacił, ale od jakiegoś czasu jego dochody stopniowo rosły, i kiedy tamtego październikowego wieczoru w 1943 poznał Rose, był pewien, że swoje najlepsze czasy ma dopiero przed sobą. W przeciwieństwie do Stanleya Rose zaznała kiedyś ognia namiętnej miłości. Gdyby nie wojna, która jej tę miłość odebrała, oboje nigdy by się nie spotkali, bo ona na długo przed tamtym październikowym wieczorem wyszłaby za mąż za kogoś innego, ale jej narzeczony, młody człowiek nazywający się David Ruskin, przyszły lekarz urodzony na Brooklynie, który pojawił się w jej życiu, gdy miała siedemnaście lat, zginął wskutek absurdalnego wybuchu podczas ćwiczeń wojskowych w Fort Benjamin w Georgii. Wiadomość dotarła do niej w sierpniu 1942 i przez wiele miesięcy potem Rose była pogrążona w żałobie, na przemian odrętwiała z rozpaczy lub rozgoryczona, wydrążona, pozbawiona nadziei, na poły szalona, gdy wrzeszczała nocą do poduszki i przeklinała wojnę, nie mogąc się pogodzić z tym, że David nigdy już jej nie dotknie. W tamtym czasie przy życiu trzymała ją tylko praca u Schneidermana, która przynosiła jej jakieś pocieszenie, jakąś przyjemność, jakiś powód, by podnieść się rano z łóżka, ale Rose straciła chęć na jakiekolwiek kontakty towarzyskie i spotykanie się z mężczyznami, ograniczając życie wyłącznie do rutyny chodzenia do pracy, przebywania w domu i wypadów do kina z przyjaciółką Nancy Fein. Jednak krok po kroku, szczególnie w ostatnich dwóch–trzech miesiącach, Rose stopniowo zaczęła znowu przypominać dawną siebie, ponownie odkrywając, że na przykład włożone do ust jedzenie ma jakiś smak i że kiedy w mieście pada deszcz, nie pada tylko i wyłącznie na nią, że każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko muszą przeskoczyć te same kałuże co ona. Nie, nigdy się nie podniesie po śmierci Davida, on zawsze już będzie wędrującym z nią duchem, podczas gdy ona chwiejnym krokiem podąży w przyszłość, ale w wieku dwudziestu jeden lat trudno odwrócić się od świata, a ona już wiedziała, że jeśli nie uczyni wysiłku, by ponownie wejść w ten świat, bezpowrotnie załamie się i umrze.

To Nancy Fein zorganizowała dla Rose randkę z nieznajomym, przekorna, dowcipna Nancy z dużymi zębami i chudymi ramionami, przyjaciółka Rose z dziecinnych lat, jeszcze z Crown Heights. Nancy poznała Stanleya podczas weekendu w Catskills na jednej z tłumnych potańcówek w Brown’s Hotel dla samotnych, ale aktywnie poszukujących pary młodych Żydów z miasta, „targ z mięsem koszernym”, według słów Nancy, i podczas gdy ona sama nikogo nie szukała (była zaręczona z żołnierzem stacjonującym na Pacyfiku, który według ostatnich komunikatów wciąż pozostawał przy życiu), poszła tam dla zabawy z przyjaciółką, by w końcu kilka razy zatańczyć z „facetem z Newarku o imieniu Stanley”. Chciał się z nią ponownie spotkać, mówiła Nancy, ale kiedy mu powiedziała, że swoją niewinność przyrzekła komuś innemu, uśmiechnął się, złożył jej komiczny ukłon i już miał odejść, gdy zaczęła mu opowiadać o swojej przyjaciółce Rose, Rose Adler, „najpiękniejszej dziewczynie po tej stronie Dunaju i najmilszej osobie po każdej stronie wszystkiego”. Takie były prawdziwe uczucia Nancy do Rose i kiedy Stanley pojął, że jest szczera w tym, co mówi, powiadomił ją, że chce się spotkać z jej przyjaciółką. Nancy przeprosiła Rose, że wspomniała jej imię, ale Rose się nie obruszyła, wiedząc, że Nancy nie miała złych intencji, i zaraz potem zapytała: Więc jaki on jest? Według słów Nancy Stanley Ferguson miał prawie sześć stóp wzrostu, był przystojny, trochę stary, bo ktoś koło trzydziestki musiał się wydawać stary jej dwudziestojednoletnim oczom, miał własną firmę i najwyraźniej dobrze mu się powodziło, był uroczy, uprzejmy i świetnie tańczył. Rose przetrawiła te informacje, na jakiś czas wstrzymała się od działania, zastanawiając się, czy jest gotowa na takie wyzwanie jak randka z nieznajomym, i wtedy, w trakcie tych przemyśleń, zdała sobie nagle sprawę, że David nie żyje od ponad roku. Tak czy inaczej, nadszedł moment, by zbadać grunt na nowo. Popatrzyła na Nancy i powiedziała: Chyba powinnam się umówić z tym Stanleyem Fergusonem, jak myślisz?

Lata później, gdy Rose opowiadała synowi o wydarzeniach tamtego wieczoru, pominęła nazwę restauracji, do której poszła na kolację ze Stanleyem. Niemniej, jeśli Ferguson dobrze pamiętał, było to gdzieś w środku Manhattanu, East Side albo West Side, mało znane, ale eleganckie miejsce z białymi obrusami i kelnerami w muszkach i czarnych marynarkach, co oznaczało, że Stanley świadomie chciał zrobić na niej wrażenie, udowodnić, że stać go na takie ekstrawagancje, kiedy tylko zechce, i tak, w istocie, okazał się dla niej fizycznie pociągający, była zauroczona lekkością jego kroków, płynnością, wdziękiem jego ruchów, a także jego dłońmi, siłą i rozmiarem jego dłoni, co od razu dostrzegła, i łagodnym, dobrym spojrzeniem oczu, które ani na chwilę się od niej nie odrywały, brązowych oczu, nie za dużych i nie za małych pod łukami grubych, czarnych brwi. Nieświadoma potężnego wrażenia, jakie wywarła na urzeczonym nią nieznajomym, gdy już uścisnęli sobie dłonie i Stanley poczuł, że wszystko się w nim rozpada, była odrobinę zaniepokojona jego początkową małomównością, więc odebrała go jako osobę nadmiernie nieśmiałą, co nie było do końca prawdą. Ponieważ sama odczuwała zdenerwowanie i ponieważ Stanley siedział naprzeciw niej w niemal zupełnej ciszy, ciągnęła rozmowę za nich oboje, czyli mówiła za dużo i z minuty na minutę czuła się coraz bardziej przerażona sobą, swoim bezmyślnym trajkotaniem, na przykład przechwalaniem się siostrą, tym, jaką jest fantastyczną studentką, i tym, że w czerwcu minionego roku summa cum laude skończyła Hunter College, a teraz przyjęto ją na Columbię i jest jedyną kobietą na wydziale filologii angielskiej, jedną z trojga Żydów studiujących na tym uniwersytecie, i trzeba sobie wyobrazić, jak dumna jest z niej cała rodzina, i ledwie skończyła o siostrze, zaraz przeszła do stryja Archiego, młodszego brata ojca, Archiego Adlera, który gra na fortepianie w Downtown Quintet, teraz występuje w Moe’s Hideout na Pięćdziesiątej Drugiej, i rozwodziła się nad tym, jak inspirujące może być posiadanie w rodzinie muzyka, artysty, buntownika zajmującego się oprócz robienia pieniędzy jeszcze czymś innym, o tak, bardzo kocha stryja Archiego, jest jej ukochanym krewnym, a potem szybko przeskoczyła do pracy u Schneidermana, wyliczając wszystkie rzeczy, jakich ją nauczył przez ostatnie półtora roku zrzędliwy, prostacki Schneiderman, który w niedzielne popołudnia zabierał ją na Bowery, miejsce bezdomnych, na łowy starych opojów i meneli, złamanych istot ludzkich o siwych brodach, długich włosach i wspaniałych głowach, głowach starożytnych królów i proroków, i mówiła, że Schneiderman dawał tym ludziom pieniądze, by przyszli do jego studia i pozowali, wielu z nich ubierał w różne stroje, starzy mężczyźni w turbanach, togach i aksamitnych szatach, podobni do włóczęgów przebieranych przez Rembrandta w siedemnastowiecznym Amsterdamie, i że było światło używane do zdjęć tych ludzi, światło Rembrandta, światło i ciemność równocześnie, głęboki cień, wyłącznie cień z najdelikatniejszą smugą światła, i że teraz już Schneiderman na tyle jej ufał, że pozwalał jej samej ustawiać światło, sama wykonała dziesiątki portretów, a potem wypowiedziała słowo chiaroscuro i przekonała się, że Stanley nie ma pojęcia, o czym ona mówi, że przez cały czas mogła mówić do niego równie dobrze po japońsku, ale on dalej patrzył na nią, urzeczony i oniemiały, jakby raził go piorun. To był haniebny występ, uważała, okropny wstyd. Na szczęście monolog został przerwany pojawieniem się głównego dania, co pozwoliło jej na chwilowe zebranie myśli, i kiedy zabrali się do jedzenia (potraw dla niej nieznanych), na tyle się uspokoiła, by uzmysłowić sobie, że nietypowa dla niej rozwlekła gadanina jest osłoną chroniącą ją przed wspominaniem Davida, ponieważ jest to jedyny temat, na jaki nie chce mówić, zaprotestowałaby, gdyby został poruszony, więc uciekła w śmiesznie długie wywody, aby ukryć, że jest poraniona. Stanley Ferguson nie miał z tym nic wspólnego. Wydawał się porządnym człowiekiem i nie było jego winy w tym, że nie poszedł na wojnę, że siedzi teraz w dobrze uszytym cywilnym ubraniu, zamiast brnąć w błocie na jakimś dalekim polu bitwy albo dać się rozerwać na strzępy podczas ćwiczeń wojskowych. Nie, nie było w tym jego winy, a ona okazałaby się bez serca, gdyby go potępiła za to, że go oszczędzono, ale jak tu nie czynić porównań, jak się nie zastanawiać, dlaczego ten człowiek żyje, a David musiał umrzeć? Oprócz tego kolacja przebiegała całkiem gładko. Gdy tylko Stanley otrząsnął się z początkowego szoku i mógł ponownie oddychać, okazał się przyjemnym typem, nie tak bardzo jak inni mężczyźni skupionym na sobie, ale uważnym i dobrze wychowanym, i choć raczej nie tryskał dowcipem, przejawiał poczucie humoru i śmiał się, nawet gdy powiedziała coś tylko o lekko śmiesznym zabarwieniu, i kiedy mówił o swojej pracy i planach na przyszłość, dla Rose było jasne, że jest w nim coś rzetelnego i godnego zaufania. To pech, że był biznesmenem nie zainteresowanym Rembrandtem ani fotografią, ale przynajmniej popierał Roosevelta (ważne) i wydawał się na tyle uczciwy, by przyznać się, że ma skromną albo żadną wiedzę o wielu rzeczach, włączając w to siedemnastowieczne malarstwo i sztukę robienia zdjęć. Spodobał się jej. Lubiła z nim przebywać, ale choć miał wszystkie lub prawie wszystkie cechy tak zwanej dobrej partii, wiedziała, że nigdy się w nim nie zakocha w sposób, w jaki wyobrażała to sobie Nancy. Po kolacji przez pół godziny spacerowali po ulicach Manhattanu, wstąpili na drinka do Moe’s Hideout, gdzie pomachali stryjowi Archiemu zmagającemu się z klawiszami pianina (odpowiedział im szerokim uśmiechem i mrugnięciem), a potem Stanley odprowadził ją do mieszkania jej rodziców na Pięćdziesiątej Ósmej Zachodniej. Wjechał z nią windą na górę, ale nie zaprosiła go do środka. Wyciągając rękę na dobranoc (sprawnie zapobiegła ewentualnej próbie pocałunku), podziękowała mu za cudowny wieczór, a potem się odwróciła, otworzyła drzwi i weszła do środka, niemal pewna, że już go więcej nie zobaczy. Naturalnie inaczej było ze Stanleyem, z nim było inaczej od pierwszej chwili ich tamtej randki, i ponieważ nic nie wiedział o Davidzie Raskinie ani pogrążonym w rozpaczy sercu Rose, doszedł do wniosku, że musi działać szybko, ponieważ dziewczyna taka jak Rose nie jest kimś, kto długo pozostanie samotny, wokół niej z pewnością roi się od mężczyzn, nie można się jej oprzeć, każda cząstka jej ciała kipi wdziękiem i pięknem, i dobrocią, i po raz pierwszy w życiu Stanley postanowił dokonać niemożliwego, pokonać coraz liczniejszą w jego wyobraźni hordę zalotników Rose i zdobyć ją dla siebie, ponieważ zdecydował, że tę kobietę musi poślubić, i jeśli Rose nie zostanie jego żoną, żadnej innej nie będzie.

Przez następne cztery miesiące często do niej dzwonił, ale nie na tyle często, by ją nękać, jednak regularnie, uporczywie, z niesłabnącą determinacją i dążąc do celu, przerzedzając szeregi wyimaginowanych rywali dzięki czemuś, co wyobrażał sobie jako przebiegłą strategię, lecz prawda przedstawiała się tak, że nie było poważnych rywali na horyzoncie, zaledwie dwóch czy trzech mężczyzn, którzy pojawili się za sprawą Nancy po październikowym spotkaniu ze Stanleyem i jeden po drugim okazali się nieodpowiedni dla Rose, odmówiła im dalszych spotkań i wciąż czekała na ten właściwy moment, co oznaczało, że Stanley pozostał jedynym rycerzem szarżującym na pustym polu bitwy, mimo że wszędzie wokół widział urojonych wrogów. Uczucia Rose do niego się nie zmieniły, ale wolała obecność Stanleya od samotności swego pokoju albo poobiedniego słuchania radia w towarzystwie rodziców, więc rzadko mu odmawiała, gdy zapraszał ją wieczorami, i szła z nim na lodowisko, na kręgle, tańce (tak, był fantastycznym tancerzem), na Beethovena do Carnegie Hall, dwa musicale na Broadwayu i parę filmów. Szybko się zorientowała, że dramaty nie robią na nim wrażenia (zasnął na Pieśni o Bernadette i na Komu bije dzwon), ale zawsze był ożywiony na komediach, weźmy Wesołego sublokatora, niezwykle smaczny kąsek na temat braku mieszkań w Waszyngtonie podczas wojny, wywołujący śmiech u obojga, z Joelem McCrea (niezwykle przystojnym) i Jean Arthur (jedną z ulubionych aktorek Rose), ale największe wrażenie wywarło na niej coś, co zostało wypowiedziane przez innego aktora, kwestia wygłoszona przez Charlesa Coburna grającego kogoś w rodzaju Kupidyna w kostiumie starego amerykańskiego tłuściocha i powtarzana przez niego przez cały film: schludny, miły młody człowiek na poziomie – jakby to było zaklęcie wyrażające zalety idealnego męża, jakiego powinna pragnąć każda kobieta. Stanley Ferguson był schludny, miły i wciąż stosunkowo młody i jeśli „na poziomie” dodatkowo oznaczało „szlachetny, uprzejmy i prawy”, to on wszystkie te cechy miał, ale Rose wcale nie była absolutnie przekonana, że właśnie tych zalet poszukuje po swojej miłości do emocjonalnego, skłonnego do wybuchów Davida Raskina, która czasem była miłością wyczerpującą, ale jednocześnie żywą i wciąż zaskakującą w swej zmiennej formule, podczas gdy Stanley wydawał się tak łagodny i przewidywalny, tak godny zaufania, że zastanawiała się, czy taka stabilność charakteru nie jest przypadkiem wadą. Z drugiej strony w ogóle nie był nachalny, nie wymuszał pocałunków, wiedząc, że ona tego nie pragnie, choć wtedy było już całkowicie jasne, że jest nią zauroczony, i ilekroć byli razem, musiał walczyć ze sobą, by jej nie dotknąć, nie pocałować, nie obłapiać.

Z drugiej strony, kiedy mu powiedziała, że według niej Ingrid Bergman jest piękna, zareagował lekceważącym śmiechem, spojrzał jej w oczy i z kamienną powagą odparł, że Ingrid Bergman nie dorasta jej do pięt.

Z drugiej strony, był ten zimny dzień pod koniec listopada, kiedy pojawił się niezapowiedziany w studiu Schneidermana i poprosił o zrobienie mu portretu – nie przez Schneidermana, ale przez nią.

Z drugiej strony, jej rodzice go akceptowali, akceptował go Schneiderman i nawet Mildred, księżna Dworu Snobów, wyraziła o nim przychylną opinię, ogłaszając, że Rose mogła trafić o wiele gorzej.

Z drugiej strony, doznawał momentów olśnienia, jakichś niewytłumaczalnych napadów, kiedy stawał się hałaśliwy, coś w nim pękało i zmieniał się w szalonego wesołka, jak tamtego wieczoru, gdy w kuchni jej rodziców popisywał się przed nią, żonglując trzema surowymi jajkami, przez dobre dwie minuty manewrując nimi w powietrzu z szaleńczą szybkością i precyzją, póki jedno nie rozplaskało się na podłodze, a dwa pozostałe poleciały tam już celowo, i przeprosił za bałagan niemym, godnym klauna wzruszeniem ramion i jednym skromnym słowem: Oj!

W ciągu tych czterech miesięcy widywali się raz albo dwa w tygodniu i choć Rose nie potrafiła ofiarować serca Stanleyowi, tak jak on ofiarował jej swoje, była mu wdzięczna, że wyciągnął ją z rozpaczy i postawił do pionu. Wszystko szło ustalonym rytmem, ona dalej chciała utrzymać dotychczasowe relacje, ale ledwo zaczęła czuć się przy nim swobodnie, cieszyć się grą, jaka między nimi trwała, Stanley nagle zmienił zasady.

Był koniec stycznia 1944. W Rosji zakończyło się trwające dziewięćset dni oblężenie Leningradu; alianci we Włoszech zostali przygwożdżeni przez Niemców na Monte Cassino; wojska amerykańskie na Pacyfiku miały przypuścić szturm na Wyspy Marshalla; a na froncie domowym, na skraju Central Parku w Nowym Jorku Stanley proponował małżeństwo Rose. Nad ich głowami świeciło jaskrawe zimowe słońce, bezchmurne niebo mieniło się głębokim błękitem, krystalicznym błękitem, jaki zawisa nad Nowym Jorkiem tylko w niektóre styczniowe dni, i w tamto rozświetlone niedzielne popołudnie tysiące mil od rozlewu krwi i rzezi nie kończącej się wojny Stanley mówił do niej, że albo będzie z tego małżeństwo, albo wszystko się skończy, że ją wielbi, że jeszcze do nikogo nie czuł czegoś podobnego, że cała jego przyszłość zależy od niej i że jeśli go odrzuci, nigdy już jej nie zobaczy, sama myśl, że miałby się z nią spotkać, byłaby dla niego nie do zniesienia, więc zniknie z jej życia raz na zawsze.

Poprosiła go o tydzień. Wszystko dzieje się tak nagle, powiedziała, tak niespodziewanie, musi mieć trochę czasu na przemyślenie. Jasne, powiedział Stanley, przemyśl to przez tydzień, zadzwoni do niej w następną niedzielę, od dziś za tydzień, i wtedy, tuż przed rozstaniem, stojąc przy wejściu do parku na Pięćdziesiątej Dziewiątej, po raz pierwszy się pocałowali i po raz pierwszy od ich spotkania w oczach Stanleya Rose zobaczyła łzy. Rezultat oświadczyn został odnotowany dawno temu. Nie tylko widnieje jako hasło w pełnym autoryzowanym wydaniu Księgi ziemskiego żywota, ale jest także zapisany w archiwum miejskim na Manhattanie, gdzie w księdze głównej można znaleźć informację, że Rose Adler i Stanley Ferguson zawarli związek małżeński 6 kwietnia 1944, dokładnie na dwa miesiące przed inwazją w Normandii. Znamy zatem decyzję Rose, ale kwestia, jak i dlaczego ją podjęła, była skomplikowana. Istniały różne racje, jedne zgodne ze sobą, inne sprzeczne, a ponieważ o żadnej z nich nie miała jednoznacznego zdania, dla przyszłej matki Fergusona był to ciężki, dręczący tydzień. Po pierwsze: wiedząc, że Stanley jest słownym człowiekiem, wzdrygała się na myśl, że nigdy go już nie zobaczy. Tak czy inaczej, po Nancy był teraz jej najlepszym przyjacielem. Po drugie: skończyła już dwadzieścia jeden lat, wciąż na tyle młoda, by uchodzić za młodą, ale już nie tak młoda jak ówczesne narzeczone, ponieważ nic w tym nie było nadzwyczajnego, że w wieku osiemnastu czy dziewiętnastu lat dziewczęta przywdziewały suknie ślubne, a dla Rose staropanieństwo było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła. Po trzecie: nie, nie kochała Stanleya, ale istniały dowody, że nie wszystkie małżeństwa z miłości okazują się udane, a gdzieś przeczytała, że aranżowane małżeństwa, które przeważają w tradycji innych kultur, są tak samo mniej lub bardziej szczęśliwe jak małżeństwa na Zachodzie. Po czwarte: nie, nie kochała Stanleya, ale tak naprawdę nikogo już nie potrafiła pokochać, nie tą Wielką Miłością, jaką czuła do Davida, bo Wielka Miłość przychodzi tylko raz w życiu, więc jeśli nie chce pozostać sama przez resztę swoich dni, powinna przyjąć coś, co trochę od ideału odbiega. Po piąte: w Stanleyu nie było niczego, co ją drażniło lub budziło w niej odrazę. Wizja ich fizycznej miłości nie była dla niej odpychająca. Po szóste: kochał ją do szaleństwa i odnosił się do niej przyjaźnie i z szacunkiem. Po siódme: dwa tygodnie wcześniej w ich hipotetycznej rozmowie o małżeństwie powiedział jej, że kobiety powinny mieć swobodę w rozwijaniu własnych zainteresowań, że ich życie nie powinno kręcić się wyłącznie wokół mężów. Czy masz na myśli pracę?, spytała. Tak, odpowiedział, między innymi pracę. Co oznaczało, że małżeństwo ze Stanleyem nie pociągało za sobą rezygnacji ze Schneidermana, że dalej mogła zdobywać wiedzę, jak zostać fotografem. Po ósme: nie, nie kochała Stanleya. Po dziewiąte: wiele z jego cech podziwiała i bez wątpienia dobro, jakie w nim było, przewyższało jego mniej pociągające cechy, tylko dlaczego wciąż musiał zasypiać w kinie? Czy był zmęczony po długich godzinach pracy w sklepie, czy raczej te opadające powieki sugerowały brak zainteresowania światem uczuć? Po dziesiąte: Newark! Czy w ogóle dałoby się tam mieszkać? Po jedenaste: Newark zdecydowanie stanowił problem. Po dwunaste: nadszedł czas, by opuścić dom rodziców. Miała za dużo lat, by u nich mieszkać, o rodziców nie dbała, raczej nimi pogardzała za ich hipokryzję – ojcem za to, że ciągle się ugania za spódniczkami, a matką za udawanie, że tego nie widzi. Całkiem niedawno, zupełnie przez przypadek, gdy szła po lunch z automatu w pobliżu studia Schneidermana, natknęła się na ojca idącego pod rękę z zupełnie nie znaną jej kobietą, kobietą młodszą od niego o jakieś piętnaście–dwadzieścia lat, i poczuła taką złość i oburzenie, że chciała podbiec do niego i dać mu pięścią w twarz. Po trzynaste: jeśli wyjdzie za Stanleya, w końcu przebije w czymś Mildred, nawet jeśli nie było całkiem jasne, czy Mildred w ogóle interesuje się zamążpójściem. Bo teraz raczej się wydawało, że jest całkiem zadowolona, przeskakując z kwiatka na kwiatek. No to świetnie dla Mildred, ale Rose to nie interesowało. Po czternaste: Stanley dobrze zarabiał i wszystko wskazywało, że w przyszłości będzie zarabiał jeszcze więcej. Ta myśl niosła pocieszenie, ale i niepokój. Aby robić pieniądze, trzeba cały czas myśleć o pieniądzach. Czy da się żyć z człowiekiem zainteresowanym jedynie własnym kontem bankowym? Po piętnaste: Stanley uważał ją za najpiękniejszą kobietę w Nowym Jorku. Wiedziała, że to nieprawda, ale nie miała wątpliwości, że Stanley w to wierzy. Po szesnaste: nikogo innego nie było na horyzoncie. Nawet jeśli Stanley nigdy nie będzie Davidem, bije na głowę wszystkich tych smętnych żółtodziobów, których podsyłała jej Nancy. Stanley przynajmniej był dorosły. Przynajmniej nigdy nie narzekał. Po siedemnaste: Stanley był Żydem, tak samo jak ona jest Żydówką, był członkiem plemienia, lojalnym, ale nie zainteresowanym praktykami religijnymi ani składaniem przysięgi wierności Bogu, co dla niej oznaczałoby życie nie skrępowane rytuałem i przesądami, nic ponad chanukowe prezenty, cztery pytania i macę raz w roku na wiosnę, dla chłopca obrzezanie, gdyby w ogóle mieli chłopca, ale żadnych modlitw, żadnych synagog, żadnego udawania, że wierzy w to, w co nie wierzy, w co oboje nie wierzą. Po osiemnaste: nie, ona nie kochała Stanleya, ale Stanley kochał ją. Może to wystarczy, by zacząć, by zrobić pierwszy krok. A potem – kto wie, co będzie potem?

Miesiąc miodowy spędzili w kurorcie nad jeziorem w Adirondack, tygodniowa inicjacja w sekrety życia małżeńskiego, krótka, acz niewyczerpana, gdyż dzięki zwyczajnej nowości wszystkiego każda chwila nabierała ciężaru godziny, dnia, był to czas niepokoju i wzajemnego nieśmiałego dostrajania się, małe zwycięstwa i intymne objawienia, podczas których Stanley dawał Rose pierwsze lekcje jazdy samochodem i wprowadzał ją w podstawy tenisa, a potem wrócili do Newarku i wprowadzili się do miejsca, gdzie minęły pierwsze lata ich małżeństwa, dwupokojowego mieszkania na Van Velsor Place w dzielnicy Weequahic. Jako prezent ślubny od Schneidermana Rose otrzymała płatny miesiąc wakacji i na trzy tygodnie przed powrotem do pracy gorączkowo uczyła się gotować, czerpiąc wiedzę wyłącznie z solidnej księgi kucharskiej, jaką dostała od matki na urodziny, The Settlement Cook Book, której podtytuł brzmiał The Way to a Man’s Heart, „Droga do serca mężczyzny”, liczący sześćset dwadzieścia trzy strony tom zebrany przez panią Szymonową Kander i zawierający „Przepisy z kuchni przy szkole publicznej w Milwaukee, placówce zawodowej dla dziewcząt i technicznej szkole średniej, sprawdzone przez renomowanych dietetyków i doświadczone gospodynie domowe”. Na początku Rose poniosła kilka klęsk, ale szybko się uczyła i zawsze, gdy brała się do czegoś poważnie, rezultat był całkiem niezły, ale nawet w tym pierwszym okresie prób i błędów, przypalonych mięs i rozgotowanych jarzyn, zakalcowatych ciast i brejowatych ziemniaków Stanley nigdy nie powiedział złego słowa. Żeby nie wiadomo jak ohydny podała mu posiłek, ze spokojem brał do ust kęs za kęsem, przeżuwał wszystko z widoczną przyjemnością i każdego wieczoru, niezawodnie każdego wieczoru, patrzył na nią i mówił, że było przepyszne. Czasami Rose myślała, że jej w ten sposób dokucza albo że jest nieobecny i nie zwraca uwagi, co dla niego zrobiła, jednak podobnie jak przy okazji przygotowywanych przez nią posiłków zachowywał się we wszystkim, co dotyczyło ich wspólnego życia, i kiedy Rose zaczęła być czujna, czyli wychwytywać wszystkie przejawy potencjalnej niezgody między nimi, doszła do zdumiewającego, zupełnie niewyobrażalnego wniosku, że Stanley nigdy jej nie krytykuje. Dla niego była istotą doskonałą, doskonałą kobietą, doskonałą żoną i dlatego, jak w teologicznym dowodzie na niepodważalne istnienie Boga, wszystko, co robiła, mówiła i myślała, było siłą rzeczy doskonałe, bo musiało być takie. Przez całe niemal życie dzieliła pokój z Mildred, z tą Mildred zamykającą szuflady komody na klucz, by młodsza siostra nie pożyczała sobie jej ubrań, z Mildred rzucającą jej w oczy, że jest tępa, bo za często chodzi do kina, a teraz znalazła się w jednym pokoju z mężczyzną, który uważał, że jest doskonała, i ten mężczyzna przebywający z nią w tym samym pokoju bardzo szybko się uczył, na jakie sposoby ma jej dotykać, żeby była zadowolona.

Newark oznaczał nudę, ale nowo urządzone mieszkanie było przestronniejsze i jaśniejsze niż lokum rodziców po drugiej stronie rzeki (wystrój najlepszy w ofercie Twojego Domu u 3 Braci, może nie najlepszy z najlepszych, ale na tamte czasy wystarczający) i kiedy wróciła do pracy u Schneidermana, miasto stało się najważniejszą częścią jej życia, kochany, brudny, morderczy Nowy Jork, stolica ludzkich twarzy, horyzontalna wieża Babel ludzkości. Droga do pracy zaczynała się od powolnego autobusu dowożącego ją do pociągu, dwunastominutowa jazda z jednej Penn Station do następnej, a potem szybki spacer do studia Schneidermana, podróż nie sprawiała jej kłopotu, mogła obserwować tak wiele ludzi i szczególnie polubiła moment, gdy pociąg wjeżdżał do Nowego Jorku, zatrzymywał się, po czym następowała krótka przerwa, jakby w cichym oczekiwaniu świat wstrzymywał oddech, i wtedy otwierały się drzwi, wszyscy rzucali się do wyjścia, wagon za wagonem wypluwały pasażerów na peron, który nagle, nie wiadomo jak, stawał się zatłoczony, a ją upajało tempo i determinacja tłumu, wszyscy walili w tym samym kierunku, ona wśród nich, należąca do nich, w drodze do pracy razem z nimi wszystkimi. Dzięki temu czuła się niezależna, związana ze Stanleyem, ale równocześnie samodzielna, co było nowym, dobrym uczuciem, i kiedy szła podjazdem i dołączała do następnego tłumu na zewnątrz, kierowała się na Dwudziestą Siódmą Zachodnią, myśląc o różnych ludziach, którzy tego dnia pojawią się w studiu, matkach i ojcach z nowo narodzonymi dziećmi, małych chłopcach w bejsbolowych strojach, wiekowych parach siedzących obok siebie i pozujących do zdjęcia z okazji czterdziestej lub pięćdziesiątej rocznicy ślubu, uśmiechniętych dziewczętach w sukienkach i kapeluszach, kobietach z klubów kobiecych, mężczyznach z klubów męskich, zaczynających służbę policjantach w błękitach, no i żołnierzach – zawsze pełno żołnierzy, czasem z żonami albo dziewczynami, albo rodzicami, ale zazwyczaj sami, samotni żołnierze na przepustce w Nowym Jorku lub prosto z frontu, lub tuż przed wyjazdem dokądś, żeby zabijać albo samemu dać się zabić – modliła się za nich wszystkich, modliła się, aby wrócili z wszystkimi kończynami połączonymi z wciąż oddychającym ciałem, idąc codziennie rano z Penn Station na Dwudziestą Siódmą modliła się, żeby wojna jak najszybciej się skończyła.

Nie było więc głębokiego żalu, karcenia się za wątpliwości z powodu przyjęcia oświadczyn Stanleya i choć ich małżeństwo miało pewne skazy, żadna nie była zawiniona przez Stanleya, poślubiając go, weszła do jego rodziny i za każdym razem, gdy przebywała razem z tym pechowym trio odmieńców, nie mogła się nadziwić, jak Stanleyowi udało się przebrnąć przez dzieciństwo i nie popaść w obłęd, jaki dotknął jego braci. Przede wszystkim jego matka, wciąż żywotna Fanny Ferguson, pod siedemdziesiątkę, nieduża, bo stojąc, miała niewiele ponad pięć stóp, siwa, wiecznie niezadowolona ponuraczka o gniewnej twarzy, mamrocząca pod nosem, gdy samotnie ją usadzano na kanapie podczas spotkań rodzinnych, samotnie, bo nikt nie śmiał do niej podejść, zwłaszcza jej pięcioro wnuków w wieku od sześciu do jedenastu lat, które śmiertelnie się jej bały, bo gdy tylko wykroczyły poza pewną granicę (jakby zachowania typu piski, śmiechy, skoki, wpadanie z impetem na meble lub głośne bekanie można było uważać za wykroczenia), Fanny bez skrupułów w mgnieniu oka rzucała się i waliła je po głowach, a jeśli znajdowała się za daleko, by wymierzyć cios, wrzeszczała na nie głosem, od którego dzwoniły klosze lamp. Przy pierwszym spotkaniu Fanny uszczypnęła Rose w policzek (na tyle mocno, by zabolało) i osądziła, że jest dość ładną dziewczyną. Następnie ignorowała ją do końca wizyty, co stało się trwałym elementem każdych następnych odwiedzin, podczas których nie było miejsca na żadną wymianę zdań oprócz obojętnego dzień dobry i do widzenia, ale ponieważ Fanny taką samą obojętność okazywała dwóm pozostałym synowym Millie i Joan, Rose nie brała tego do siebie. Dla Fanny liczyli się tylko synowie, synowie, którzy ją utrzymywali i posłusznie pojawiali się u niej na każdej piątkowej kolacji, zaś kobiety przez nich poślubione były dla niej jak cienie i wciąż nie potrafiła zapamiętać ich imion. Rose za bardzo się tym nie przejmowała, bo jej kontakty z Fanny były rzadkie i nieregularne, co innego bracia Stanleya, wszak oni dla niego pracowali, widywał ich codziennie i kiedy olśniło ją, że są to dwaj najpiękniejsi mężczyźni, jakich w życiu spotkała, męscy bogowie, którzy przypominali Errola Flynna (Lew) i Cary’ego Granta (Arnold), zdała sobie sprawę, że do obu zaczyna odczuwać coraz silniejszą niechęć. Wyczuwała, że są prymitywni i nieuczciwi, starszy Lew wcale nie był głupi, ale naznaczony skłonnością do hazardu, wciąż obstawiał mecze piłkarskie i bejsbolowe, a młodszy Arnold, prawie niedorozwinięty, lubieżnik o szklistym spojrzeniu, który za dużo pił i nigdy nie przepuścił okazji, by dotknąć jej rąk lub ramion, pomacać jej ręce lub ramiona, nazywał ją Laleczką, Dziecinką i Ślicznotką, co przepełniało ją narastającą odrazą. Wściekała się, że Stanley zatrudnia ich w sklepie, wściekała się, kiedy wyśmiewali go za plecami, a czasem nawet twarzą w twarz, tego dobrego Stanleya, który po stokroć we wszystkim ich przewyższał, Stanley zaś udawał, że niczego nie widzi, bez słowa protestu godził się na ich podłość, lenistwo i szyderstwa, okazując tak ogromną wyrozumiałość, że Rose aż się zastanawiała, czy przypadkiem nie poślubiła świętego, rzadki byt niezdolny do myślenia źle o innych, a może jednak, rozważała, jest tylko jakimś naiwniakiem, kimś, kto nie potrafi stawić czoła innym i walczyć o swoje. Z niewielką lub żadną pomocą Arnolda i Lew przekształcił Twój Dom u 3 Braci w dochodową firmę, wielki, oświetlony neonami salon pełen radioodbiorników, stołów i lodówek, kompletów mebli do sypialni i blenderów Waringa, masowa, średniej jakości oferta dla klientów o średnich lub niskich zarobkach, pełna cudów dwudziestowieczna agora, ale po kilku wizytach w ciągu paru tygodni, jakie nastąpiły po podróży poślubnej, Rose przestała tam zachodzić – i to nie z powodu podjęcia pracy, lecz dlatego, że w towarzystwie braci Stanleya czuła się spięta, niespokojna i nie na swoim miejscu.

Jej rozczarowanie rodziną częściowo łagodziły żony i dzieci braci męża, Fergusonowie, którzy nie byli naprawdę Fergusonami, bo nie doświadczyli wszystkich nieszczęść, jakie spadły na Ike’a, Fanny i ich potomstwo, i Rose szybko odnalazła się w towarzystwie dwóch nowych przyjaciółek Millie i Joan. Obie kobiety były od niej o wiele starsze (trzydzieści cztery i trzydzieści dwa lata), ale przyjęły ją do klanu jako osobę im równą, przyznając jej tę pozycję w dniu ślubu, co między innymi oznaczało, że ma prawo być wtajemniczana we wszystkie sekrety swoich bratowych. Na Rose szczególne wrażenie wywarła gadatliwa i paląca papierosa za papierosem Millie, kobieta tak wiotka, że jej kościec wyglądał pewnie jak konstrukcja z cienkich drutów, bystra i pewna siebie osoba, która doskonale wiedziała, kim jest poślubiony przez nią mężczyzna, i mimo pełnej lojalności wobec swego pokrętnego i rozpustnego męża potrafiła spokojnie wypuścić z siebie potok kpin i szyderstw tak trafnych i ciętych, że Rose czasami musiała wychodzić z pokoju z obawy, by nie wybuchnąć zbyt głośnym śmiechem. Przy Millie Joan wydawała się prosta, naiwna, ale równocześnie serdeczna i wspaniałomyślna i wciąż nie docierało do niej, że wyszła za mąż za durnia, poza tym, uważała Rose, była naprawdę dobrą matką, czułą, cierpliwą i oddaną, podczas gdy cięty język Millie często prowadził ją do spięć z własnymi dziećmi, nie tak dobrze ułożonymi jak dzieci Joan. Millie miała dwójkę, jedenastoletniego Andrew i dziewięcioletnią Alice, u Joan była trójka, dziesięcioletni Jack, ośmioletnia Francie i sześcioletnia Ruth. Rose na różne sposoby polubiła wszystkie dzieci, może wyjątkiem był Andrew, szorstki i wojowniczy, przez co dość często obrywał od Millie burę za bicie młodszej siostry, ale Rose najbardziej pokochała Francie, niewątpliwie Francie, czuła to na pewno, dziecko było tak piękne, tak wyjątkowo żywe, że kiedy się spotkały, wybuchła między nimi miłość od pierwszego wejrzenia i wysoka, kasztanowłosa Francie rzuciła się Rose w ramiona ze słowami ciocia Rose, moja nowa ciocia Rose, jesteś śliczna, taka śliczna, tak bardzo śliczna i od dziś musimy na zawsze już być przyjaciółkami. Więc się zaczęło i trwało dalej, obie wzajemnie sobą oczarowane, i niewiele było rzeczy na tym świecie, uważała Rose, lepszych niż to, że Francie wdrapywała się jej na kolana i przy wszystkich zgromadzonych za stołem zaczynała jej opowiadać o szkole albo o przeczytanej ostatnio książce, albo o koledze, który brzydko się do niej odezwał, albo o sukience, jaką dostanie od mamy na urodziny. Dziewczynka uspokajała się w bezpiecznej miękkości ciała Rose i kiedy to wszystko mówiła, Rose głaskała ją po głowie, policzku lub plecach i zaraz potem czuła, że dokądś płynie, że obie pozostawiają za sobą pokój, dom, ulicę i unoszą się razem przez obłoki. Tak, rodzinne spotkania potrafiły być ponure, ale istniała też pewna rekompensata, małe nieoczekiwane cuda, które zdarzały się w najmniej spodziewanych chwilach, ponieważ bogowie, myślała Rose, są irracjonalni i rozdzielają dary pomiędzy nas, kiedy i gdzie im się żywnie podoba.

Rose chciała zostać matką, dać dziecku życie, nosić dziecko w sobie, czuć w sobie bicie drugiego serca. Nic ponad to się nie liczyło, nawet praca u Schneidermana, nawet dalekosiężny i na razie niejasny plan, by zacząć zarabiać samodzielnie jako fotograf, otworzyć studio z szyldem z własnym nazwiskiem nad wejściem. Owe ambicje nic nie znaczyły w porównaniu ze zwykłym pragnieniem wydania na świat nowej osoby, własnego syna lub córki, własnego dziecka, i bycia jego matką do końca swoich dni. Stanley robił, co do niego należało, kochał się z nią bez zabezpieczenia i w ciągu pierwszych osiemnastu miesięcy ich małżeństwa zapłodnił ją trzy razy, ale Rose trzy razy poroniła, trzy razy w trzecim miesiącu ciąży, i kiedy w kwietniu 1946 obchodzili drugą rocznicę ślubu, nadal byli bezdzietni.

Lekarze stwierdzili, że Rose nic nie dolega, jest zdrowa i w końcu na pewno donosi dziecko, ale kolejne utraty ciężko ją zraniły i kiedy poronienia następowały jedno po drugim, klęska wiodła do klęski, zaczęła odczuwać, że traci swą kobiecość. Po kolejnym dramacie płakała całymi dniami, jak płakała tylko po śmierci Davida, i ta zazwyczaj pogodna Rose, ta dzielna, żywa Rose stoczyła się w bezmiar smutku i rozżalenia nad samą sobą. Gdyby nie Stanley, nie wiadomo, jak głęboko by upadła, ale on stał przy niej oddany i spokojny, nie zrażony jej łzami, i po każdej utracie dziecka zapewniał, że to tylko chwilowe niepowodzenie i wszystko dobrze się skończy. Gdy mówił do niej w ten sposób, czuła ogromną bliskość, była mu niewymownie wdzięczna za okazaną dobroć i tak bardzo, bardzo czuła jego miłość. Naturalnie nie wierzyła w żadne jego słowo – jak mogła mu wierzyć, skoro wszystko wskazywało na to, że się myli? – ale takie pocieszające kłamstwa niosły jej ukojenie. Wciąż jednak była zaskoczona tym, z jakim spokojem przyjmował wiadomość o każdym z poronień, tym, że nie napawało go cierpieniem krwawe, brutalne wyszarpywanie jego nienarodzonych dzieci z jej ciała. Czy to możliwe, zastanawiała się, że Stanley, w przeciwieństwie do niej, po prostu nie pragnie dzieci? Może nawet nie zdawał sobie sprawy, że tak czuje, ale co ona ma zrobić, jeśli w głębi duszy on chce, aby było tak dalej i dalej, chce mieć ją tylko dla siebie, pragnie żony, która nie jest wewnętrznie rozdarta, nie dzieli uczuć między ojca i dziecko? Nigdy nie ośmieliła się głośno wypowiedzieć swoich myśli do Stanleya, nawet w snach nie obraziłaby go tak bezpodstawnymi podejrzeniami, ale pozostała w niej ta drążąca wątpliwość i zadawała sobie pytanie, czy Stanley za bardzo nie spełnia się w roli syna, brata i męża, i jeśli to prawda, być może nie jest już zdolny do ojcostwa.

Piątego maja 1945, na trzy dni przed końcem wojny w Europie, stryj Archie zszedł na zawał serca. Miał czterdzieści dziewięć lat, groteskowo młody wiek, by umierać, a jeszcze bardziej groteskowe okazały się okoliczności jego pogrzebu, bo odbywał się w dniu zwycięstwa w Europie, więc gdy pogrążona w smutku rodzina Adlerów wyszła z cmentarza i udała się do mieszkania Archiego na Flatbush Avenue na Brooklynie, wokoło ludzie tańczyli na ulicach, wciskali klaksony samochodów i wrzeszczeli w hałaśliwym uniesieniu, świętując koniec wojny na kontynencie. Wrzawa ciągnęła się godzinami, podczas gdy żona Archiego Pearl i ich dwie dziewiętnastoletnie córki bliźniaczki Betty i Charlotte, rodzice i siostra Rose, Rose ze Stanleyem, i czterej pozostali członkowie Downtown Quintet, a także ponad dziesiątka przyjaciół, krewni i sąsiedzi siedzieli lub stali w cichym mieszkaniu z opuszczonymi roletami w oknach. Dobra wieść, której od tak dawna wyczekiwali, wydawała się szyderstwem w obliczu śmierci Archiego i w tych radosnych, rozśpiewanych na zewnątrz głosach słyszeli nutę okrutnej profanacji, jakby cała społeczność Brooklynu tańczyła właśnie na grobie Archiego. Tego popołudnia Rose nigdy nie zapomniała. Nie z powodu własnego smutku, który i tak zapadł jej w pamięć, ale dlatego, że z okropnej rozpaczy Mildred wypiła siedem szkockich i runęła na kanapę, i po raz pierwszy w życiu Rose widziała, jak jej załamany ojciec się rozpłakał. Tego popołudnia Rose przyrzekła sobie, że jeśli będzie miała szczęście i urodzi syna, da mu imię po Archiem.

Wielkie bomby spadły na Hiroszimę i Nagasaki w sierpniu, azjatycka część wojny dobiegła końca, a w połowie 1946, dwa miesiące po drugiej rocznicy ślubu Rose, Schneiderman powiadomił ją, że wkrótce chce przejść na emeryturę i poszukuje kupca chętnego do nabycia jego zakładu. Zważywszy na postępy, jakie zrobiła podczas ich wspólnej pracy, powiedział, i na to, że jest ona już teraz zdolnym i profesjonalnym fotografem, zastanawia się, czy nie chciałaby go zastąpić. Był to najwyższy wyraz uznania, jaki kiedykolwiek od niego usłyszała. Mimo że jej to bardzo pochlebiło, Rose wiedziała, że czas jest bardzo nieodpowiedni, bo od roku razem ze Stanleyem odkładali każdy dodatkowy grosz na dom na przedmieściu, jednorodzinny dom z ogrodem, drzewami i garażem na dwa samochody, i nie byłoby ich stać, by kupić i dom, i studio. Powiedziała Schneidermanowi, że musi przedyskutować to z mężem, co szybko zrobiła tamtego wieczoru po kolacji, będąc w pełni przygotowana na stanowczą odmowę Stanleya, ale on zastawił na nią pułapkę, mówiąc, że wybór należy do niej, że jeśli chce porzucić pomysł kupowania domu, może myśleć o studiu, jeśli cena będzie w ich zasięgu. Rose osłupiała. Wiedziała, że Stanley bardzo chce kupić dom, a tu nagle opowiada, że ich mieszkanie jest całkiem wygodne, że nie ma nic przeciwko, by przeżyć w nim jeszcze kilka lat, a ona zdaje sobie sprawę, że wszystko to nieprawda, że Stanley okłamuje ją, bo ją uwielbia i chce, aby miała wszystko, czego zapragnie, i gdy wciąż okłamywał ją właśnie w ten sposób, coś się nagle w Rose przełamało i tamtego wieczoru zrozumiała, że zaczyna kochać Stanleya, naprawdę kochać, i jeśli jej życie ma dalej tak trwać, to może znów ogarnie ją Wielka Miłość, która po raz drugi przecież się nie zdarza.

Nie działajmy pochopnie, powiedziała. Ja też od dawna marzę o tym domu, a przeskok od pomocnicy do szefa jest ogromny. Nie jestem pewna, czy podołam. Czy moglibyśmy to przemyśleć?

Stanley wyraził zgodę. Następnego dnia w studiu Schneiderman także się zgodził, by chwilę nad tym pomyślała, a po dziesięciu dniach, jakie minęły od tamtej pory, Rose odkryła, że znowu jest w ciąży.

Od kilku miesięcy opiekował się nią nowy lekarz, budzący zaufanie Seymour Jacobs, jak czuła, dobry i mądry doktor, który uważnie jej słuchał i nie wysnuwał pochopnych wniosków; z powodu trzech spontanicznych poronień, jakie miała w przeszłości, Jacobs zalecił, by nie jeździła codziennie do Nowego Jorku, przestała pracować w okresie ciąży i pozostała w domu, jak najwięcej odpoczywając w łóżku. Zdaje sobie sprawę, że brzmi drastycznie i trochę staroświecko, ale martwi się o nią i być może jest to jej ostatnia realna szansa, by mieć dziecko. Moja ostatnia szansa, powiedziała do siebie Rose, słuchając czterdziestodwuletniego lekarza z wielkim nosem i dobrymi brązowymi oczami, który objaśniał jej, jak zostać szczęśliwą matką. Żadnego palenia i picia, dodał. Ścisła, wysokobiałkowa dieta, codzienna porcja witamin i zestaw odpowiednich ćwiczeń. Zajrzy do niej co drugi tydzień, a Rose, jeśli poczuje najmniejszą dolegliwość lub ból, natychmiast ma chwytać za słuchawkę i wykręcać jego numer. Czy wszystko jasne?

Tak, wszystko jasne. Więc zakończył się dylemat, czy kupić dom, czy studio, zakończyła się też praca u Schneidermana, nie wspominając o przerwanej karierze fotograficznej i o tym, że jej życie zostało przewrócone do góry nogami.

Rose była zarówno w euforii, jak i w rozterce. W euforii, bo wiedziała, że wciąż ma szansę; w rozterce, bo nie była pewna, czy poradzi sobie z czymś, co urosło do siedmiu miesięcy aresztu domowego. Nadchodziło nieskończenie wiele zmian, które miały dotyczyć nie tylko jej, ale i Stanleya, bo teraz to on będzie musiał chodzić na zakupy i zajmować się gotowaniem, biedny Stanley, który tak ciężko pracuje i tyle godzin poświęca firmie, a poza tym pojawią się dodatkowe koszty wynajęcia raz lub dwa razy w tygodniu kobiety do prania i sprzątania, niemal każda dziedzina życia codziennego ulegnie zmianie, pora wstawania z łóżka będzie zależeć od mnóstwa zakazów i ograniczeń, żadnego podnoszenia cięższych rzeczy, przesuwania mebli, siłowania się z zablokowanym z powodu upału oknem, i musi czujnie się obserwować, być wyczulona na tysiące mniejszych i większych czynności, które dawniej wykonywała podświadomie, i naturalnie koniec z tenisem (zaczęła go lubić) i z pływaniem (lubiła je od dzieciństwa). Innymi słowy, ta żywa, wysportowana, ruchliwa Rose, która najbardziej czuła się sobą, gdy robiła na najwyższych obrotach coś, co całkowicie ją pochłaniało, teraz musiała się nauczyć, jak usiedzieć na miejscu.

Od życia w śmiertelnej nudzie ocaliła ją jedna jedyna Mildred, która wkroczyła na scenę i miesiące bezruchu przemieniła w coś, co Rose opisała synowi jako wielką przygodę.

Nie możesz siedzieć w domu i całymi dniami słuchać radia i oglądać idiotycznej telewizji, powiedziała Mildred. Dlaczego masz nie pobudzić mózgu do pracy i trochę ponadrabiać zaległości?

Zaległości?, powiedziała Rose, nie rozumiejąc, co Mildred ma na myśli.

Może sobie z tego nie zdajesz sprawy, ale od twojego lekarza otrzymałaś niesamowity dar. Zrobił z ciebie więźnia, a w odróżnieniu od innych ludzi jedyną rzeczą, jaką mają więźniowie, jest czas. Czytaj książki, Rose. Zacznij się uczyć. Masz teraz szansę i jeśli chcesz, chętnie ci w tym pomogę.

Pomoc Mildred przyszła w formie listy lektur, kilku list lektur podzielonych na miesiące, jakie miała przed sobą, i mając czasowy zakaz chodzenia do kina, Rose po raz pierwszy w życiu zaspokoiła głód czytania opowiadań i powieści, dobrych powieści, nie kryminałów i bestsellerów, na które sama mogła wpaść, ale książek poleconych przez Mildred, była to głównie klasyka, ale zawsze wybrana pod kątem Rose, książki według Mildred odpowiednie dla Rose, co oznaczało, że w żadnym spisie nie znalazły się Moby Dick ani Ulisses, ani Czarodziejska góra, bo te lektury mogły skromnie wykształconą Rose zniechęcić do czytania, lecz było wiele innych do wyboru, mijały miesiące, dziecko w niej rosło, a Rose całe dnie tkwiła zanurzona w książkach i choć pomiędzy mnóstwem tomów, jakie przeczytała, zdarzyło się kilka rozczarowań (na przykład Słońce też wschodzi, dla niej sztuczne i płytkie), niemal wszystkie pozostałe ją zniewoliły i od pierwszej do ostatniej trzymały w napięciu, i wśród ich były Czuła jest noc, Duma i uprzedzenie, Świat zabawy, Moll Flanders, Targowisko próżności, Wichrowe wzgórza, Pani Bovary, Pustelnia parmeńska, Pierwsza miłość, Dublińczycy, Światłość w sierpniu, Dawid Copperfield, Miasteczko Middlemarch, Plac Waszyngtona, Szkarłatna litera, Ulica Główna, Dziwne losy Jane Eyre i wiele innych, ale ze wszystkich pisarzy, jakich odkryła w czasie aresztu domowego, najbardziej przemówił do niej Tołstoj, stary demon Tołstoj, który, wydawało jej się, rozumiał, czym jest życie, wszystko, co tam napotkała, dotyczyło serca i umysłu człowieka, bez względu na to, czy to serce i umysł należały do mężczyzny, czy kobiety, i jak to możliwe, zastanawiała się, że można wiedzieć o kobietach to, co wiedział o nich Tołstoj, to niepojęte, żeby jeden człowiek wchłonął w siebie wszystkich mężczyzn i kobiety, więc przeczytała większość tego, co Tołstoj napisał, nie tylko wielkie powieści, czyli Wojnę i pokój, Annę Kareninę i Zmartwychwstanie, ale także krótsze utwory, nowele i opowiadania, wśród nich najbardziej powalające, stustronicowe Szczęście rodzinne, historię młodej mężatki i jej stopniowego rozczarowania życiem małżeńskim, książka poruszyła w niej taką strunę, że na końcu się rozpłakała i kiedy Stanley wrócił wieczorem do domu, ogromnie zaniepokoił się jej stanem, bo choć skończyła czytać o trzeciej po południu, oczy wciąż jeszcze miała mokre od łez.

Dziecko miało przyjść na świat szesnastego marca 1947, ale drugiego marca o dziesiątej rano, kilka godzin po wyjściu Stanleya do pracy, Rose, jeszcze w łóżku i w koszuli nocnej, z Opowieścią o dwóch miastach wspartą o północne zbocze jej ogromnego brzucha, poczuła nagłe parcie na pęcherz. Myśląc, że musi się wysiusiać, powoli wyswobodziła się z pościeli, ostrożnie przemieściła swe gigantyczne ciało na krawędź łóżka, położyła stopy na podłodze i wstała. Jeszcze nie zrobiła kroku w kierunku łazienki, gdy poczuła, jak po wewnętrznej stronie jej ud spływa strumień ciepłej cieczy. Rose stała nieruchomo. Naprzeciw niej było okno i kiedy skierowała na nie wzrok, zobaczyła, jak z nieba padają delikatne jak mgła płatki śniegu. Wydaje się, że wszystko wokół zastygło, powiedziała do siebie, jakby świat zamarł i jedyną oznaką życia był padający śnieg. Z powrotem usiadła na łóżku i zadzwoniła do Twojegu Dom u 3 Braci, ale osoba, która odebrała telefon, powiedziała, że Stanley wyszedł w sprawach służbowych i będzie dopiero po lunchu. Więc zadzwoniła do doktora Jacobsa i sekretarka poinformowała ją, że właśnie wyszedł na wizytę domową. Będąc w lekkiej panice, Rose poprosiła sekretarkę, by powiadomiła doktora, że jest w drodze do szpitala, a potem wykręciła numer Millie. Bratowa odebrała po trzecim sygnale i zabrała ją do szpitala. Podczas krótkiej jazdy na oddział położniczy w Beth Israel Rose powiedziała jej, że oboje ze Stanleyem już wybrali imiona dla przyszłego dziecka. Jeśli to będzie dziewczynka, nazwą ją Esther Ann Ferguson. A jeśli chłopiec, wejdzie w życie jako Archibald Isaac Ferguson.

Millie popatrzyła w lusterko wsteczne i badała wzrokiem Rose, która zajmowała tylne siedzenie. Archibald, powiedziała. Jesteś pewna?

Tak, jesteśmy oboje pewni, odpowiedziała Rose. Po moim stryjku Archiem. A Isaac po ojcu Stanleya.

Miejmy nadzieję, że będzie silnym dzieckiem, powiedziała Millie. Chciała coś jeszcze dodać, ale zanim się to stało, były już przed wejściem do szpitala.

Millie stanęła na wysokości zadania i kiedy siedem minut po drugiej w nocy Rose wydała na świat syna, wszyscy już tam byli: Stanley i jej rodzice, Mildred i Joan, i nawet matka Stanleya. Tak oto urodził się Ferguson i przez parę sekund po wyłonieniu się z ciała swojej matki był najmłodszą istotą ludzką na ziemi.