Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Kilka miesięcy po opuszczeniu szpitala, w którym zmagał się ze śmiercią, trzydziestoczteroletni powieściopisarz Sidney Orr wstępuje do sklepu papierniczego przy Cobble Hill na Brooklynie. Kupuje tam niebieski zeszyt. Jest 18 września 1982 roku. Odtąd Orr, za sprawą niezwykłego zeszytu, spędzi dziewięć dni we władzy magii, uwięźnie, jak w pułapce, w kręgu przedziwnych przestróg i zdumiewających zajść zagrażających rozbiciem małżeństwa i podkopujących wiarę w świat rzeczywisty.
[Opis okładkowy]
/Noc wyroczni, Paul Auster, 2004 rok, ISBN 8373015302, wydanie I, Rebis/
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. Księdza Jana Twardowskiego w Dzielnicy Praga-Północ miasta stołecznego Warszawy
Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie Żuławskim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Rok wydania: 2004
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PAUL
AUSTER
NOC WYROCZNI
Przekład
Wojsław Brydak
DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2004
Tytuł oryginału
Oracle Night
Copyright © 2003 by Paul Auster
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2004
Redaktor Elżbieta Bandel
Projekt okładki i opracowanie graficzne Zbigniew Mielnik
Fotografia na okładce Stone/Flash Press Media
Wydanie I
ISBN 83-7301-530-2
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74
e-mail: [email protected]
Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 879-38-88
Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza
im. W. L. Anczyca S.A. Kraków
dla Q.B.A.S.G.
(ku pamięci)
Długo chorowałem. W szpitalu właściwie oduczyłem się już chodzić, w dniu wypisania ledwie pamiętałem, kim jestem. Niechże się pan pomęczy, powiedział lekarz, po trzech czy czterech miesiącach znowu pan wejdzie na obroty. Nie wierzyłem, trzymałem się jednak tej rady. Wpierw postawili na mnie krzyżyk, a teraz, kiedy wbrew ich rokowaniom uszedłem jakimś cudem śmierci, cóż mogłem zrobić lepszego, niż żyć tak, jakby czekała mnie jeszcze jakaś przyszłość?
Zacząłem od krótkich wycieczek z domu, o przecznicę, najwyżej dwie, i z powrotem. Miałem tylko trzydzieści cztery lata, ale choroba zrobiła ze mnie starca - jakiegoś powłóczącego nogami, dygocącego dziadygę, który nie zdoła postąpić kroku, nie spojrzawszy najpierw pod nogi i nie upewniwszy się, która jest która. Idąc nieśpiesznie, jakoś sobie radziłem, to prawda, lecz spacer przyprawiał mnie o dziwną, czczą lekkość w głowie, o skłócone ze sobą impulsy, o ciągłe przebicia w mózgowych zwojach. Świat przed mymi oczami przepływał i falował jak pofałdowane odbicia w krzywym zwierciadle, ilekroć zaś próbowałem wpatrzyć się w coś odrębnego, wyłowić z powodzi wirujących barw pojedynczy obiekt - powiedzmy błękitną chustkę na kobiecej głowie albo czerwone światła pozycyjne samochodu dostawczego - obiekt zaraz zaczynał się rozpadać, rozpuszczać, znikał jak kropla barwnika w szklance wody. Wszystko huśtało się, kołysało, wciąż rwało i umykało w różne strony; w kilku pierwszych tygodniach z trudem zdołałbym powiedzieć, gdzie kończy się moje ciało, a zaczyna świat. Wpadałem na ściany, na kubły na śmieci, zaplątywałem się w psie smycze, w płachty fruwającego papieru, potykałem na zupełnie równych chodnikach. W Nowym Jorku przemieszkałem całe życie, mimo to nie rozumiałem już ulic ani tłumów, ilekroć zaś ruszałem na te krótkie wycieczki, czułem się zagubiony, jak w obcym mieście.
Tego roku lato nadeszło wcześnie. Z końcem pierwszego tygodnia czerwca nastał czas udręk, zastoiny, smrodu; dzień za dniem upływały pod odrętwiałym zielonkawym niebem, w powietrzu lepkim od spalin i wyziewów śmieci; z każdej cegły, z każdej betonowej płyty bił żar. Mimo to robiłem swoje: co rano zmuszałem się do zejścia po schodach, do wyjścia na ulicę: z wolna zaczął ustawać zamęt w głowie, a ja wracałem do sił, mogłem już wydłużać spacery i docierać do odleglejszych zakamarków. Z dziesięciu minut zrobiło się dwadzieścia, z godziny dwie, z dwóch trzy. Płuca łaknęły tchu, skórę wciąż zlewał pot, ja zaś wałęsałem się bez celu, jak widz wpatrzony w cudzy sen; przyglądałem się światu, który, zdyszany, popisuje się swymi możliwościami; dziwiłem się, że niegdyś sam przypominałem tych ludzi widzianych wokół - wiecznie rozgorączkowanych, wiecznie śpieszących skądś dokądś, wiecznie spóźnionych, wiecznie gotowych upchnąć jeszcze tuzin spraw, nim zajdzie słońce. Pozbyłem się już sprzętu do tej gry. Byłem teraz towarem wybrakowanym, zbiorem niewydolnych części i neurologicznych szarad; całe to szaleńcze zgarnianie i trwonienie ani mnie grzało, ani ziębiło. Komicznej pociechy poszukałem w powrocie do palenia, popołudniami zabijałem czas w klimatyzowanych barach kawowych, zamawiałem lemoniady, grzanki z serem, podsłuchiwałem rozmowy, brnąłem przez każdy artykuł w co najmniej trzech gazetach. Czas płynął.
Kluczowego poranka - 18 września 1982 roku - wyszedłem z mieszkania mniej więcej między wpół do dziesiątej a dziesiątą. Mieszkaliśmy z żoną na Cobble Hill na Brooklynie, w pół drogi z Brooklyn Heights do Carroll Gardens. Na spacer wybierałem się zazwyczaj na północ, lecz tego ranka ruszyłem na południe, przy Court Street skręciłem w prawo i tak przeszedłem sześć czy siedem przecznic. Pod niebem koloru betonu, w szarym powietrzu pod szarymi chmurami wiatr niósł szare tumany mżawki. Zawsze miałem słabość do takiej pogody, dobrze się czułem w mroku, nie żałowałem ani trochę, że minął czas wakacji. Po dziesięciu minutach, w pół drogi między Carroll a President, spostrzegłem po drugiej stronie ulicy sklep papierniczy. Wciśnięty między warsztat szewski i czynny całą dobę latynoski sklepik spożywczy, tylko on - w tej pierzei zaniedbanych, pospolitych budynków - wabił fasadą o żywych barwach. Wywnioskowałem, że otwarto go niedawno; jednak mimo nowości, mimo zręcznie pomyślanej wystawy (wieże z długopisów, ołówków i linijek upodobniono do zarysu nowojorskich budowli na tle nieba) Papierowy Pałac wydawał się za mały jak na miejsce kryjące coś interesującego. Zapewne tylko dlatego postanowiłem przejść na drugą stronę i zajrzeć do środka, że skrycie - nie wiedząc o tym, nieświadomy wzbierającej potrzeby - chciałem już wrócić do pracy. Od maja, od wyjścia ze szpitala nic nie napisałem - ani zdania, ani słowa; nie czułem najsłabszej nawet pokusy. Teraz, po czterech miesiącach apatii i milczenia strzeliło mi nagle do głowy, żeby zaopatrzyć się w świeży zapas przyborów: w nowe pióra i ołówki, notesy, w nowe wkłady atramentowe do pióra i gumki, w nowe bloczki i teczki, we wszystko nowe.
Za kasą siedział Chińczyk. Wydawał się nieco młodszy ode mnie; kiedy tuż przed wejściem zajrzałem do środka przez okno wystawowe, siedział zgarbiony nad blokiem papieru i czarnym ołówkiem automatycznym wypisywał kolumny liczb. Mimo chłodu na dworze włożył koszulę z krótkim rękawem - jedną z tych cienkich luźnych letnich, noszonych z rozpiętym kołnierzykiem - podkreślającą szczupłość ramion o miedzianym odcieniu. W chwili otwarcia drzwi zadźwięczał dzwonek, mężczyzna uniósł głowę i grzecznie skinął na powitanie. Odwzajemniłem skinienie, lecz zanim zdążyłem się odezwać, znowu nachylił się nad obliczeniami.
Może ruch na Court Street właśnie zamarł, może w okno wystawy wprawiono wyjątkowo grubą taflę szkła, w każdym razie w najbliższym przejściu między regałami, gdzie przyglądałem się towarom, nagle uświadomiłem sobie, że panuje tu wyjątkowy spokój. Byłem tego dnia pierwszym klientem; w ciszy wręcz namacalnej mogłem dosłyszeć dobiegający zza pleców chrobot ołówka. Ilekroć myślę teraz o tym poranku, pierwszym wrażeniem, powracającym nieodmiennie jest ów odgłos ołówka. Jeśli w historii, którą zamierzam opowiedzieć, tkwi przynajmniej źdźbło sensu, jestem przekonany, że zaczęła się tam i wówczas, w ciągu tych paru sekund, kiedy przez świat niósł się jeden jedyny odgłos: ów chrobot.
Ruszyłem w głąb przejścia; zatrzymywałem się co parę kroków i oglądałem półki. Przeważnie leżały tam typowe materiały biurowe i szkolne, lecz w tej ciasnocie zwracała uwagę staranność doboru; zadziwiała dbałość o zaopatrzenie, a także ekspozycję tej obfitości dóbr; zdawało się, że jest tu wszystko, od mosiężnych spinaczy w sześciu różnych rozmiarach, po dwanaście różnych modeli klamerek do papieru. W powrotnej drodze w drugim przejściu, za narożnikiem, zauważyłem półkę z eleganckimi wyrobami zagranicznymi: oprawne w skórę włoskie bloczki, francuskie książeczki adresowe, eleganckie japońskie teczki z papieru ryżowego. Był też stos zeszytów niemieckich, a także inny, portugalskich. Kusiły mnie zwłaszcza te portugalskie, szyte, w twardej oprawie, z arkusikami mocnego, bezdrzewnego, kratkowanego papieru; ledwie wziąłem do ręki taki zeszyt, wiedziałem już, że go kupię. Nie wyglądał ekstrawagancko, nie miał zwracać uwagi. W sam raz do celów praktycznych - stateczny, skromny, poręczny - nie miał nic wspólnego z niezapisanymi księgami, które wręcza się w prezencie. Podobała mi się płócienna oprawa, podobał mi się także format: dwadzieścia sześć na osiemnaście i pół centymetra, przez co był nieco szerszy, za to krótszy niż większość zeszytów. Nie umiem wyjaśnić dlaczego, poczułem jednak, że ów format sprawia mi wyczuwalną przyjemność; trzymając w rękach po raz pierwszy ów zeszyt, zaznałem czegoś podobnego do fizycznego zadowolenia, przeżyłem nagły niewytłumaczalny przypływ dobrego samopoczucia. Na stosie leżały już tylko cztery zeszyty, każdy w innym kolorze: czarny, czerwony, brązowy i niebieski. Wziąłem niebieski, leżący na wierzchu.
Z pięć minut zeszło mi jeszcze na wybieraniu reszty rzeczy, po które wstąpiłem; zaniosłem je do wyjścia i położyłem na ladzie. Mężczyzna znowu obdarzył mnie uprzejmym uśmiechem; postukał palcami po klawiaturze kasy, cenę kupowanej rzeczy raz po raz kwitowało dzwonienie. Dopiero na widok niebieskiego zeszytu przerwał na chwilę, potrzymał go, musnął palcami okładkę. Był to gest uznania, niemal pieszczota.
Nie pojmowałem, o co mu chodzi, lecz zamiast nalegać, żeby powtórzył, wymamrotałem coś o wdzięku i prostocie zeszytu, a potem zmieniłem temat.
Kiedy to oznajmiał, zdawało się, że się podnosi, prostuje, że po wojskowemu wypina pierś z chłopięcą dumą, lecz zapytany, jak idą interesy, delikatnie odłożył niebieski zeszyt na ladę i pokręcił głową:
Spojrzawszy Chińczykowi w oczy, zrozumiałem, że jest o parę lat starszy, niż wpierw sądziłem; miał co najmniej trzydzieści pięć lat, może czterdzieści. Poczęstowałem go niezręczną uwagą, że trzeba wytrzymać, dać szansom szansę, on jednak jeszcze raz pokręcił głową i znowu się uśmiechnął.
Mężczyzna palnął tę mówkę tak podniośle, z takim przekonaniem, zaangażowaniem, że, przyznam, wzruszyłem się. Cóż to za właściciel sklepu papierniczego, zastanawiałem się, który wykłada klientom metafizykę papieru, siebie zaś postrzega jako postać grającą istotną rolę w miliardach spraw zaprzątających ludzkość? Było w tym, powiedziałbym, coś komicznego, a jednak podczas słuchania tej przemowy jakoś nie zaśmiałem się ani razu.
Wyglądało na to, że pochwała trochę go pokrzepiła. Z ledwie widocznym uśmiechem, skinąwszy głową, mężczyzna wrócił do wystukiwania liczb na klawiaturze kasy.
-Ale niech pan o tym nikomu nie mówi - starałem się zachować żartobliwy ton. - To tajemnica.
Dowcip jak dowcip, lecz najwyraźniej się spodobał; zdawało się przez chwilę, że Chińczyk pęknie ze śmiechu. Zaśmiewał się staccato, na pograniczu mowy i śpiewu, w dziwnym rytmie; śmiech wyrywał mu się z gardła seriami krótkich, mechanicznie brzmiących trylów: ha-ha-ha, ha-ha-ha, ha-ha-ha.
Zajął się znowu klawiaturą i tym, co na ladzie; potem, kiedy dobiegło końca pakowanie moich zakupów do dużej białej torby, na twarz Chińczyka wrócił rys powagi.
Nie wiedziałem, co odrzec, lecz zanim wymyśliłem jakąś odpowiedź, z kieszonki koszuli wyciągnął wizytówkę i podał. Na górze widniał pogrubiony napis PAPIEROWY PAŁAC. Poniżej adres i numer telefonu, a w lewym dolnym rogu ostatni składnik powiadomienia; właściciel M. R. Chang.
Znów nie wiedziałem, co odrzec. Przez głowę przemknęły mi, jak rozbłyski, domysły co do znaczenia inicjałów, lecz zachowałem je dla siebie. Mentalna Renowacja. Magiczna Rewelacja. Multi Reinterpretacja. Pewne komentarze lepiej zachować dla siebie. Ani mi się śniło częstować tego nieszczęśnika ponurymi dowcipami. Po chwili ciszy - i zakłopotania - Chang wręczył mi białą torbę i skłonił głowę w podzięce.
Obróciłem się, lecz Chang wybiegł zza lady i odciął mi drogę do drzwi. Tak to wypadło, jakby chciał mi uścisnąć dłoń, urzeczony, bo właśnie dobiliśmy ważnego targu.
Dwakroć lub trzykroć wprawił jeszcze nasze ręce w ruch pompowania, otworzył przede mną drzwi i skinął głową; uśmiechał się, kiedy prześlizgnąłem się obok niego, żeby wyjść na chłód i wilgoć wrześniowego dnia1.
Zamierzałem wpaść na śniadanie do jakiejś okolicznej restauracyjki, ale z dwudziestodolarowego banknotu włożonego do portmonetki przed wyjściem z domu zostało tylko wspomnienie: trzy dolarówki i garstka drobnych - za mało nawet na promocyjne danie za dwa dolary dziewięćdziesiąt dziewięć, jeśli uwzględnić podatek i napiwek. Mógłbym przedłużyć przechadzkę, gdyby nie torba z zakupami; taszczenie tego wszystkiego nie miało sensu, na dworze zrobiło się paskudnie (delikatną mżawkę zastąpił nieustępliwy kapuśniaczek), otworzywszy więc parasol, postanowiłem wracać do domu.
Była sobota; kiedy wychodziłem, żona jeszcze nie wstała. Grace pracowała codziennie od dziewiątej do piątej, mogła się wyspać tylko w weekend, a wtedy pozwalała sobie na luksus otwarcia oczu bez ponagleń budzika. Nie chciałem przeszkadzać, więc wymknąłem się najciszej jak umiałem, zostawiwszy notkę w kuchni na stole. Teraz zobaczyłem, że notka wydłużyła się o parę zdań. Sidney, mam nadzieję, że spacer się udał. Wychodzę coś kupić. Wrócę niebawem. Do zobaczenia na ranczu. Ucałowania, G.
Przeszedłem rozpakować nabytki do pracowni po drugiej stronie hallu. Była nieco większa od przylegającej wnęki z szafą - miejsca starczało akurat na biurko, krzesło i miniaturową biblioteczkę z czterema krótkimi półkami - jednak najzupełniej zaspokajała moje potrzeby, zawsze zresztą niewygórowane: byle było gdzie usiąść, żeby przelewać słowa na papier. Po wypisaniu ze szpitala zachodziłem tu kilka razy, podejrzewam jednak, że do tego wrześniowego sobotniego poranka - który chętniej nazywam „porankiem kluczowym” - ani razu nie usiadłem na krześle. Teraz, kiedy opuściłem nieszczęsny poturbowany tyłek na twarde drewniane siedzisko, poczułem się jak ktoś, kto wreszcie trafił do domu po długiej i niełatwej podróży, jak niefortunny wędrowiec, który powraca, żeby upomnieć się o swe prawowite miejsce na ziemi. Przyjemnie było znów się tu znaleźć, przyjemnie było chcieć tu wrócić; tę radość ogarniającą mnie w chwili zasiadania za starym biurkiem postanowiłem upamiętnić i napisać coś w niebieskim zeszycie.
Ulokowałem w wiecznym piórze świeży wkład, otworzyłem zeszyt na pierwszej stronie i spojrzałem na pierwszą linijkę u góry. Nie wiedziałem, jak zacząć. Cel ćwiczenia polegał nie tyle na napisaniu czegoś konkretnego, ile na udowodnieniu, że wciąż tkwi we mnie potrzeba pisania oznaczająca, że nie liczy się, co piszę, póki coś piszę. Przydać mogło się wszystko, wszystkie zdania były jednakowo ważne, nie chciałem jednak upychać w notatniku głupstw, czekałem zatem na właściwy moment, wpatrując się w kwadraciki na stronie; krzyżujące się rzędy bladoniebieskich linii na białym tle zamieniły się w pole pełne identycznych maleńkich zagródek, kiedy zaś pozwoliłem myślom błądzić, wkradać się do tych zagródek i wykradać, okazało się, że jednocześnie rozpamiętuję rozmowę sprzed paru tygodni z moim przyjacielem, Johnem Trause’em. Będąc razem, rzadko rozprawialiśmy o książkach, pewnego dnia John wspomniał jednak, że czyta na nowo książki paru powieściopisarzy, które zachwyciły go za młodu, ciekaw, czy wytrzymały próbę czasu; czy niegdysiejsze sądy dwudziestolatka pokryją się z sądami dzisiejszymi, kiedy patrzy wstecz z dystansu lat ponad trzydziestu. Przećwiczył w ten sposób dziesięciu pisarzy, potem dwudziestu, przerobił wszystkich, od Faulknera i Fitzgeralda po Dostojewskiego i Flauberta, lecz komentarzem, który najżywiej zapadł mi w pamięć - a teraz przypomniał się, kiedy usiadłem za biurkiem przed otwartym niebieskim zeszytem - była krótka dygresja na temat historyjki wplecionej w jedną z książek Dashiella Hammetta.
- Tkwi tu gdzieś powieść - powiedział John. - Za stary jestem, żeby chciało mi się o tym myśleć, ale taki szczeniak jak ty może się naprawdę od tego odbić, zrobić całkiem dobry kawałek. Pomysł fantastyczny. Wystarczy dać się nieść wątkowi, nic więcej2.
Chodziło o epizod z Flitcraftem w siódmym rozdziale Sokoła maltańskiego, o osobliwą przypowiastkę przywoływaną przez Sama Spade’a w dialogu z Brigid O’Shaughnessy; mowa o mężczyźnie, który porzuca swe życie i znika. Flitcraft to facet do szpiku kości konwencjonalny: mąż, ojciec, biznesmen, któremu się powiodło; nie ma powodu do skarg. Pewnego popołudnia idzie na lunch, tymczasem z dziesiątego piętra wznoszonego obok budynku spada belka i niemal ląduje mu na głowie. Trzy centymetry bliżej, może pięć, a Flitcraft zostałby zmiażdżony - lecz belka chybia; Flitcraftowi nic się nie dzieje, facet odchodzi nietknięty, jeśli pominąć odprysk chodnika, który trafił go w twarz. Lecz tak wyraźny znak powoduje wstrząs; Flitcraft nie umie wymazać go z pamięci. Jak ujmuje Hammett: „Tak to odczuł, jakby mu ktoś otworzył oczy na życie, pozwolił przyjrzeć się maszynerii”. Flitcraft pojmuje, że sprawy stoją inaczej, niż sądził, świat nie jest miejscem ani zdrowym, ani uporządkowanym; widzi, że od początku się mylił, nigdy nie rozumiał, na czym to wszystko polega. Światem rządzi przypadek. Skrada się za nami co dnia, przez całe życie, a ono może nam zostać zabrane w każdej chwili i bez żadnego powodu. Flitcraft kończy tymczasem lunch i dochodzi do wniosku, że nie ma wyboru, musi poddać się tej niszczycielskiej władzy, musi zniszczyć swe życie jakimś aktem samozaprzeczenia wyzbytym podtekstów, w pełni suwerennym. Inaczej mówiąc: Flitcraft ogień zwalczy ogniem; więc nie zawraca sobie głowy powrotem do domu, pożegnaniami z rodziną, nawet nie zawraca sobie głowy wybieraniem pieniędzy z banku - Flitcraft wstaje od stolika, rusza do innego miasta i zaczyna życie od nowa.
W ciągu dwóch tygodni od rozmowy z Johnem o tym urywku ani razu nie przyszło mi na myśl, że zechcę może podjąć wyzwanie i pociągnąć tę historię. Zgodziłem się, że to dobra sytuacja wyjściowa - dobra, bo wszyscy sobie wyobrażamy wyrwanie się z własnego życia; dobra, bo wszyscy w tej lub innej chwili pragniemy stać się kimś innym - co jednak nie oznacza, że zainteresowało mnie pójście tym tropem. Tymczasem tego ranka - kiedy usiadłem przy biurku po raz pierwszy od dziewięciu miesięcy, kiedy wpatrywałem się w świeżo kupiony zeszyt i męczyłem nad znalezieniem takiego pierwszego zdania, które mnie nie speszy, nie pozbawi odwagi - postanowiłem przećwiczyć na próbę ów stary epizod z Flitcraftem. Był to zaledwie pretekst, poszukiwanie, wgryzanie się. Jeśli zdołałbym zapisać kilka w miarę interesujących pomysłów, mógłbym to w sumie uznać za początek, nawet gdybym po dwudziestu minutach porzucił wątek i już nigdy go nie tknął. Tak więc zdjąłem skuwkę z pióra, czubek stalówki przytknąłem do pierwszej linijki na pierwszej stronie niebieskiego zeszytu i zacząłem pisać.
Słowa napłynęły szybko, gładko, najwyraźniej nie domagały się wysiłku. Zdumiało mnie to, póki bowiem sunąłem ręką od lewej ku prawej, znajdowałem zawsze po drodze kolejne słowo, które jakby już było na miejscu, jakby czekało, żeby spłynąć z pióra. Flitcraftem, który stanął mi przed oczami, był mężczyzna nazwiskiem Nick Bowen - w pół drogi między trzydziestką a czterdziestką, redaktor dużego nowojorskiego wydawnictwa, żonaty z kobietą imieniem Eva. Wzorem Hammettowskiego prototypu, świetnie sobie radzi zawodowo, rzecz jasna, podziwiają go koledzy, jest finansowo zabezpieczony, szczęśliwy w małżeństwie i tak dalej. Przynajmniej tak powinien go postrzegać przypadkowy widz, lecz moja wersja zaczynała się od niepokojów dręczących od pewnego czasu Bowena. Praca nudzi go coraz bardziej (do czego zresztą ani myśli się przyznać); małżeństwo z Evą po pięciu latach stabilizacji i względnego zadowolenia ogarnia martwota (kolejna okoliczność, której Bowen nie waży się stawić czoła). Zamiast rozczulać się nad kiełkującym niezadowoleniem, Nick spędza wolny czas w garażu w Tribeca, przy ulicy Desbrosses, zajęty czasochłonnym zadaniem, mianowicie remontem silnika rozbitego jaguara, którego kupił w trzecim roku małżeństwa. Owszem, Bowen należy do czołówki redaktorów prestiżowego nowojorskiego wydawnictwa, lecz w gruncie rzeczy woli pracę rąk.
Początek opowieści jest taki: na biurku Bowena ląduje rękopis powieści, niedługi kawałek pod sugestywnym tytułem Noc wyroczni, prawdopodobnie dzieło Sylvii Maxwell, popularnej powieściopisarki z lat dwudziestych i trzydziestych, zmarłej niemal dwa dziesięciolecia temu. Zdaniem agenta, który nadesłał rękopis, zarys zaginionej książki powstał w 1927 roku, kiedy to Maxwell uciekła do Francji z Anglikiem nazwiskiem Jeremy Scott, podówczas plastykiem pomniejszej rangi, później scenografem filmów brytyjskich i amerykańskich. Przygoda potrwała osiemnaście miesięcy, a kiedy dobiegła końca, Sylvia Maxwell wróciła do Nowego Jorku, porzuciwszy powieść oraz Scotta. Ten zaś zachował rękopis do końca życia; zmarł w wieku osiemdziesięciu siedmiu lat - na kilka miesięcy przed początkiem mojej opowieści - a mocą testamentu przekazał w spadku rękopis wnuczce Sylvii Maxwell, młodej Amerykance Rosie Leightman. To dzięki niej książka dotarła do agenta, wraz z wyraźnym poleceniem, że najpierw musi trafić do Nicka Bowena, zanim przeczyta ją ktoś inny.
Paczkę doręczono do wydawnictwa w piątek po południu, zaledwie w kilka minut po wyjściu Nicka. W poniedziałek Bowen powracający z weekendu zastaje na biurku książkę. Jest wielbicielem powieści Sylvii Maxwell, więc aż się rwie do nowej lektury; lecz już po chwili spędzonej nad pierwszą stroną słyszy telefon. Asystentka zawiadamia, że w hallu dla gości czeka Rosa Leightman; pani Leightman pyta, czy Nick może poświęcić jej kilka minut. Przyślij ją, mówi Nick i oto nie zdążył jeszcze przeczytać pierwszego zdania (Wojna dobiegała końca, lecz nie wiedzieliśmy o tym. Byliśmy za mali, żeby w ogóle coś wiedzieć, a skoro wojna była wszędzie, nie mieliśmy pojęcia...), gdy do redakcyjnego pokoju Nicka wchodzi wnuczka Sylvii Maxwell. Niemal bez makijażu, ubrana najzwyczajniej, o włosach obciętych krótko i niemodnie, ma jednak, dostrzega Nick, tak miłą twarz, wręcz boleśnie młodą i szczerą, istny symbol nadziei i niestłumionej ludzkiej energii (myśli nagle Nick), że jej widok natychmiast zapiera mu dech. Dokładnie to samo przeżyłem na widok Grace - pierwsze wejrzenie, jak paraliżujący cios w skroń, odbiera zdolność zaczerpnięcia tchu - nie miałem więc trudności z przypisaniem tych samych uczuć Bowenowi, z wyobrażaniem ich sobie w opowieści. Dla uproszczenia postanowiłem Rosę Leightman obdarować ciałem Grace - po najdrobniejsze, najbardziej charakterystyczne szczegóły, łącznie z blizną na rzepce kolana jeszcze z czasów dzieciństwa, z lekko skrzywionym lewym siekaczem i pieprzykiem po prawej stronie żuchwy3.
Jeżeli chodzi o Bowena, zrobiłem go kimś wyraźnie odmiennym od siebie, własnym odwróceniem. Jestem wysoki, więc nie pozwoliłem Nickowi zostać drągalem. Jestem rudy, więc zrobiłem z niego bruneta. Noszę jedenastkę, więc dałem mu buty osiem i pół. Nie upodobniłem go do nikogo znajomego (w każdym razie nie upodobniłem świadomie), lecz kiedy skończyłem komponować go w myśli, wydał mi się zdumiewająco żywy - niemal go zobaczyłem, niemal wszedł do pokoju, stanął przy mnie; położywszy mi rękę na ramieniu, patrzył na biurko i czytał pisane przeze mnie słowa - doglądał pióra, które przywołuje go do życia.
W końcu Nick wskazuje krzesło, Rosa siada; dzieli ich biurko. Następuje długa chwila niepewności. Nick, który wreszcie zdołał zaczerpnąć tchu, nie wie, jak zacząć. Lody przełamuje Rosa; pyta, czy podczas weekendu znalazł czas na skończenie lektury Nie, odpowiada Nick, rękopis trafił do niego za późno. Dopiero dziś rano.
Widać, że Rosa odetchnęła. To dobrze, mówi. Nie brak głosów, że to mistyfikacja, że powieści wcale nie napisała babka Rosy Ja też nie byłam pewna, więc zatrudniłam grafologa, żeby zbadał autentyczność rękopisu. W sobotę nadeszła ekspertyza, z której wynika, że to oryginał. Więc już pan wie. Noc wyroczni napisała Sylvia Maxwell.
Zdaje się, że lubi pani tę książkę, mówi Nick; Rosa odpowiada, że tak, powieść bardzo ją poruszyła. Jeśli została napisana w roku 1927, ciągnie Nick, czyli po Płonącym domu i po Odkupieniu, natomiast przed Krajobrazem z drzewami, to znaczy, że jest trzecią powieścią Sylvii. Nie miała wówczas jeszcze trzydziestki, prawda?
Miała dwadzieścia osiem lat, mówi Rosa. Tyle co dzisiaj ja.
Rozmowa toczy się jeszcze przez kwadrans, może dwadzieścia minut. Tego ranka Nick ma sto spraw do załatwienia, ale nie potrafi zdobyć się na odprawienie Rosy. Jest w tej dziewczynie coś tak bezpośredniego, świetlistego, bezpretensjonalnego, że Nick chce jeszcze patrzeć na nią przez chwilę, oswoić się ze wstrząsem, który wywołała; jest piękna, dochodzi Nick do wniosku, bo tego nieświadoma, właśnie ów rys decyduje, ona w ogóle nie zważa na wrażenie, jakie wywiera na innych. Mówią o rzeczach obojętnych. Nick dowiaduje się, że Rosa jest córką najstarszego syna Sylvii Maxwell (był owocem drugiego małżeństwa Sylvii, z reżyserem teatralnym Stuartem Leightmanem), urodziła się i wychowała w Chicago. Kiedy Nick pyta, dlaczego to jemu zechciała wpierw przysłać książkę, Rosa odpowiada, że nie ma pojęcia o interesach wydawniczych, natomiast jej ulubiona żyjąca pisarka to Alice Lazarre; kiedy Rosa dowiedziała się, że w wydawnictwie redaktorem Lazarre jest Nick Bowen, postanowiła książkę babki przekazać właśnie jemu. Nick się uśmiecha. To sprawi przyjemność Alice, mówi, a kiedy w chwilę później Rosa wstaje, żeby się pożegnać, Nick wyławia z redakcyjnej półki kilka książek i daje Rosie stertę pierwszych wydań Alice Lazarre. Mam nadzieję, że Noc wyroczni nie rozczaruje pana, mówi Rosa. Dlaczego miałaby rozczarować? pyta Nick. Sylvia Maxwell była pierwszorzędną powieściopisarką. Jasne, mówi Rosa, ale ta książka jest inna. Pod jakim względem? pyta Nick. Nie wiem, mówi Rosa, pod każdym. Sam się pan przekona, kiedy już pan przeczyta.
Trzeba było, rzecz jasna, podjąć też inne decyzje, wyczarować mnóstwo istotnych szczegółów i wpisać je w scenerię; wystarać się o pełnię i autentyczność, przyrządzić narracyjny podkład. Na przykład, od kiedy Rosa mieszka w Nowym Jorku? Co robi w mieście? Czy tu pracuje, a jeśli tak, czy jest to praca ważna dla Rosy, czy tylko na pokrycie czynszu. Jak wygląda jej życie miłosne? Samotna czy zamężna, związana czy nie związana, prowadzi łowy czy też cierpliwie czeka na właściwego mężczyznę? W pierwszym odruchu chciałem z niej zrobić fotografa, może drugą montażystkę w filmie - chodziło bowiem o zajęcie podobne do pracy Grace, związane z obrazem, nie ze słowami. Na pewno nie jest mężatką i nigdy nie była, lecz może z kimś żyje albo - to lepsze - może właśnie zerwała po długiej, bolesnej przygodzie. Nie chciałem na razie roztrząsać takich ani podobnych zagadnień związanych z żoną Nicka - zawodu, tła rodzinnego, upodobań muzycznych, książek i tak dalej. Jeszcze nie pisałem tej historii, szkicowałem tylko akcję grubą kreską, nie stać mnie było na grzęźnięcie w drugorzędnych szczegółach. Mogłoby mnie to zatrzymać, wtrącić w rozmyślania, tymczasem obchodziło mnie tylko jedno: posuwanie się naprzód, wpatrywanie, dokąd zaprowadzą mnie obrazy tkwiące w mojej głowie. Nie podlegało to żadnej kontroli, nawet nie miało nic wspólnego z dokonywaniem wyboru. Moje zajęcie tego ranka polegało tylko na nadążaniu za czymś dziejącym się we mnie; musiałem machać piórem najszybciej, jak potrafię, żeby dotrzymać temu kroku.
Nick nie jest draniem ani uwodzicielem. Nie nawykł oszukiwać w małżeństwie; nie ma żadnych świadomych zamiarów wobec wnuczki Sylvii Maxwell. Jest jednak pod jej wrażeniem, to pewne, pociąga go jej wielobarwność, opalizowanie, a zarazem prostota obejścia; kiedy Rosa wstaje i wychodzi z redakcji, Nickowi przemyka przez głowę nieproszona myśl - mówiąc ozdobnie: grom pożądania - że powinien pójść z tą kobietą do łóżka, postarać się, nawet jeśli musiałby w tym celu poświęcić małżeństwo. Tego rodzaju myśli nawiedzają mężczyzn dwadzieścia razy dziennie; z tego, że kogoś ogarnia chwilowe podniecenie, wcale nie wynika, że będzie postępował pod wpływem impulsu, lecz Nick bawi się tym zamysłem tak długo, aż czuje wreszcie wstręt do siebie, ukłuty poczuciem winy. Chce uspokoić sumienie, dzwoni więc do żony do biura (później się ustali, czy do firmy prawniczej, domu maklerskiego czy szpitala) i mówi, że chce w ich ulubionym lokalu w śródmieściu zarezerwować stolik: zaprasza ją na kolację.
Spotykają się o ósmej. Podczas zakąsek i przy pierwszym kieliszku wieczór upływa całkiem miło, lecz później zaczynają omawiać drobne sprawy domowe (nieistotne: połamane krzesło, rychły przyjazd do Nowego Jorku jednej z kuzynek Evy) i wkrótce popadają w sprzeczkę. Może niezbyt gwałtowną, lecz w ton głosów wkrada się irytacja i to wystarczy, żeby popsuć nastrój. Nick przeprasza, Eva przyjmuje przeprosiny, Eva przeprasza, Nick przyjmuje przeprosiny, jednak rozmowa już się nie klei, już nie da się odtworzyć harmonii, która panowała przed paroma minutami. Kiedy na stole zjawia się główne danie, oboje siedzą w milczeniu. Szczelnie nabitą, tętniącą życiem restaurację wypełnia szum rozmów; Nick błądzi wzrokiem po sali i oto przy stoliku w kącie dostrzega Rosę Leightman w towarzystwie pięciu czy sześciu osób. Eva widzi to spojrzenie Nicka i pyta, czy zobaczył kogoś znajomego. Tę dziewczynę, mówi Nick. Odwiedziła mnie rano w redakcji. Zaczyna coś mówić o Rosie, napomyka o powieści napisanej przez babkę Rosy, Sylvię Maxwell, potem próbuje zmienić temat, lecz Eva odwraca się, patrzy przez całą salę na Rosę. Jest bardzo piękna, mówi Nick, prawda? Ujdzie, odpowiada Eva. Ale fryzura, Nicky, to chyba jakiś dowcip, babka nosi okropne szmaty. Nieważne, mówi Nick. Kipi w niej życie; od miesięcy nie spotkałem nikogo, w kim kipi tyle życia. Taka kobieta może mężczyznę wykręcić na lewą stronę.
Coś okropnego, jeśli mężczyzna w ten sposób mówi do żony, zwłaszcza żony, która czuje, że mąż zaczyna się od niej odsuwać. No dobrze, odzywa się potulnie Eva, to pech, że tak tkwisz teraz ze mną. Czy mogę tam podejść i ją zaprosić? Niech się do nas przysiądzie; jeszcze nigdy nie widziałam mężczyzny wywróconego na lewą stronę. Może się czegoś nauczę.
Nick uświadamia sobie bezmyślne okrucieństwo tego, co powiedział, i próbuje naprawić szkody. Nie mówiłem o sobie, odpowiada. Miałem na myśli mężczyznę w ogóle. Abstrakcyjnego.
Po kolacji Nick z Evą wracają do domu na West Village. Mają zadbane, ładnie urządzone dwupoziomowe mieszkanie przy Barrow Street - mieszkanie Johna Trause’a, które zaadoptowałem na potrzeby mojej Flitcraftiańskiej opowieści, składając milczący ukłon człowiekowi, który podsunął mi pomysł. Nick musi napisać list i zapłacić parę rachunków; Eva szykuje się do snu, Nick zaś siada przy stole w jadalni i rozprawia się z tymi drobiazgami. Zajmą mu trzy kwadranse. Chociaż zrobiło się późno, podnieconemu Nickowi nie chce się spać. Zagląda do sypialni; Evie, która jeszcze nie śpi, mówi, że wychodzi wysłać listy. Tylko na róg, do skrzynki pocztowej, zapewnia. Wrócę za pięć minut.
To się wtedy przydarza. Bowen bierze teczkę (w której wciąż tkwi rękopis Nocy wyroczni), wrzuca do środka listy i wychodzi. Jest wczesna wiosna, miasto omiata wichura, tarmosi znaki drogowe, podrywa w powietrze śmieci i płachty papieru. Nick - który wciąż rozpamiętuje poranne niepokojące spotkanie z Rosą i wciąż próbuje dopatrzyć się sensu w dwójnasób niepokojącym przypadku, owym ponownym dostrzeżeniu Rosy wieczorem - czuje w głowie zamęt, idzie, lecz właściwie nie zwraca uwagi na to, gdzie jest. Na rogu wyciąga z teczki listy i wrzuca do skrzynki. Coś we mnie pękło, mówi sobie; po raz pierwszy od kiedy się zaczęły kłopoty z Evą, gotów jest spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać: małżeństwo się nie udało, jego życie znalazło się w ślepym zaułku. Zamiast zawrócić i ruszyć bez zwłoki do domu, Nick postanawia pospacerować. Idzie ulicą, za rogiem skręca, idzie kolejną, za kolejnym rogiem znów skręca. Tymczasem o jedenaście pięter wyżej na fasadzie mieszkalnej kamienicy obluzowuje się pod naporem wichury piaskowcowa głowiczka rzygacza. Nick idzie, stawia kolejny krok, potem następny, i w tym momencie głowiczka ostatecznie przegrywa z wiatrem. Nick zaś wchodzi wprost w linię spadku kamiennej ozdoby. Tak oto rozpoczyna się saga Flitcrafta w nieco odmienionej wersji. Spadający fragment rzygacza mija o centymetry głowę Nicka, ociera się o jego ramię, wytrąca mu z ręki teczkę, a potem roztrzaskuje się na chodniku, rozpada na tysiąc odłamków.
Pod wpływem uderzenia Nick się przewraca. Jest zdumiony, zdezorientowany, wystraszony Najpierw nie ma pojęcia, co się stało. W ułamku sekundy, w którym kamień otarł się o rękaw, czuł przestrach, potem wstrząs w chwili wytrącenia teczki, wreszcie usłyszał łoskot głowiczki rozbijającej się tuż przed nim na chodniku. Ciąg wydarzeń Nick potrafi odtworzyć dopiero po chwili, a kiedy już go odtworzy, podnosi się z chodnika, wiedząc, że właściwie powinien tu leżeć martwy. Ten kamień miał go zabić. Nick wyszedł wieczorem z domu tylko po to, żeby przeciąć tor lotu kamienia, a skoro zdołał ujść z życiem, może to tylko oznaczać, że oto został obdarzony życiem na nowo; stare życie się skończyło, odtąd każda chwila przeszłości należy już do kogo innego.
Zza rogu wyłania się taksówka, podjeżdża, Nick podnosi rękę. Taksówka przystaje, Nick wsiada. Gdzie jedziemy? pyta kierowca. Nick nie ma pojęcia, więc wypowiada pierwsze słowa, które przychodzą mu do głowy. Na lotnisko, mówi. Na które? pyta taksówkarz. Kennedy’ego, La Guardia czy Newark? La Guardia, mówi Nick; ruszają więc na La Guardia. Tam Nick podchodzi do kasy i pyta, dokąd startuje najbliższa maszyna. Pracownik sprawdza rozkład. Kansas City, mówi. Odprawa na ten lot zaczyna się za dziesięć minut. Świetnie, mówi Nick i podaje kartę kredytową. Poproszę bilet. Powrotny czy w jedną stronę? pyta pracownik. W jedną, odpowiada Nick, a w półtorej godziny później siedzi już w samolocie lecącym w tę noc do Kansas City.
Tam właśnie zostawiłem go tego ranka - między niebem a ziemią, w powietrzu, mknącego ku niepewnej, zagadkowej przyszłości. Nie byłem pewien, ile mi to zajęło czasu, ale uszła już ze mnie para; odłożyłem pióro i wstałem z krzesła. Było nie było, zapełniłem osiem stron niebieskiego zeszytu. Oznaczało to co najmniej dwie lub trzy godziny pracy, lecz czas upłynął tak szybko, jakby to trwało tylko parę minut. Z pokoju wyszedłem do hallu, z hallu do kuchni. Zdziwiłem się, przy kuchence stała Grace, nastawiwszy czajnik na herbatę.
Grace wyglądała na zdziwioną.
Grace wzruszyła ramionami.
Mniej więcej w połowie popołudnia przestało padać; w parę godzin później poobijany niebieski ford pobliskiej firmy taksówkarskiej wiózł nas przez Most Brooklyński na kolację, którą jadaliśmy z Johnem co dwa tygodnie. Od mego wypisania ze szpitala nasza trójka starała się spotykać w co drugą sobotę wieczorem; kuchnię brooklyńską (w domu gotowaliśmy sami) przeplataliśmy wyszukaną wyżerką, istnymi fajerwerkami kucharskimi drogiej nowej restauracji Chez Pierre w West Village (gdzie John nigdy nie pozwolił nam tknąć rachunku). Na ten wieczór zaplanowaliśmy najpierw spotkanie przy barze Chez Pierre o wpół do ósmej, ale w ciągu tygodnia zadzwonił John i powiedział, że ma kłopoty z nogą i nie może przyjść. Okazało się, że to zapalenie żyły (spowodowane zakrzepem); mimo to w piątek po południu zadzwonił znowu; tym razem powiedział, że czuje się trochę lepiej. Nie zalecają mu chodzenia, wyjaśnił, możemy jednak tę kolację zjeść razem, jeśli zechcemy go odwiedzić w domu i zadowoli nas chińszczyzna zamówiona w mieście.
- Skręca mnie na myśl, że miałbym nie zobaczyć ani ciebie, ani Gracie - powiedział. - Tak czy owak muszę coś zjeść, więc niby czemu nie zrobić tego wspólnie? Póki trzymam nogę w górze, naprawdę już mnie tak nie boli4.
Mieszkanie Johna podkradłem na użytek historii zapisywanej w niebieskim zeszycie; kiedy znaleźliśmy się na Barrow Street, a John nam otworzył, odniosłem osobliwe i nie takie przykre wrażenie, że wkraczam w przestrzeń z wyobraźni, wchodzę do pokoju, którego w istocie nie ma. U Trause’a byłem nieskończenie wiele razy, jednak teraz, skoro parę godzin upłynęło mi na Brooklynie na myśleniu o tym mieszkaniu, na zapełnianiu go wyimaginowanymi postaciami z opowieści, wydało mi się ono czymś, co na równi należy do świata zjawisk konkretnych, świata ludzkich istot z krwi i kości, jak do świata fikcji. Dziwna rzecz, wrażenie nie ustępowało. Przeciwnie, w miarę jak mijał wieczór, wzmagało się, kiedy zaś o wpół do dziewiątej pojawiły się chińskie dania, zaczynałem się już oswajać z czymś, co nazwałbym (z braku lepszego określenia) stanem podwójnej świadomości. Stanowiąc część tego, co dzieje się wokół, tkwiłem zarazem w oderwaniu; pozwalając błądzić myślom, wyobrażając sobie, że siedzę u siebie na Brooklynie za biurkiem i piszę w niebieskim zeszycie o tym właśnie mieszkaniu, chociaż w rzeczywistości siedziałem na krześle na górnym poziomie mieszkania manhattańskiego, gdzie solidnie zakotwiczony we własnym ciele, słuchałem rozmowy Grace i Johna, i nawet wtrącałem jakieś własne uwagi. Nic szczególnego, człowieka może tak coś zaabsorbować, że wyda się wręcz nieobecny; rzecz w tym, że nie byłem nieobecny. Byłem tam, w pełni wciągnięty w bieg zdarzeń, a jednocześnie nie byłem, z mieszkania wyparowało bowiem wrażenie autentyczności. To mieszkanie stało się złudą, istniało w mojej głowie, mimo to byłem tam. W obu miejscach naraz. Zarówno w mieszkaniu, jak i w opowieści; w opowieści toczącej się w tym mieszkaniu, którą nadal układałem w myśli.
Okazało się, że ból doskwiera Johnowi znacznie mocniej, niżby chciał przyznać. Otwierając drzwi, wspierał się na kuli, kiedy zaś przyglądałem się kuśtykaniu Johna po schodach, potem chwiejnemu powrotowi na sofę - ów wielki zapadający się grat zdobiła sterta poduch i koców, służąca nodze Johna za podporę - widziałem na twarzy Johna grymas bólu, widziałem, że każdy krok to męka. John ani myślał robić z tego widowiska. Pod koniec drugiej wojny światowej walczył na Pacyfiku jako szeregowiec, miał wtedy osiemnaście lat; należał do pokolenia mężczyzn, którzy uznają za punkt honoru nigdy się nie żalić, zbywają lekceważeniem czyjąkolwiek próbę przejmowania się nimi. Owszem, John zakpił kilkakroć z Richarda Nixona, który w czasach swych rządów nadał terminowi phlebitis pewien przy dźwięk komiczny, poza tym jednak John uparcie unikał rozmowy na temat swej przypadłości. Chociaż nie, to nie do końca prawda. Kiedy weszliśmy już do pokoju na górze, pozwolił, żeby Grace pomogła mu usadowić się na sofie, żeby ułożyła odpowiednio poduszki i koce, potem zaś przeprosił za swe, jak to nazwał, „denne zniedołężnienie”. Kiedy już się umościł, odwrócił się do mnie i powiedział:- Byłaby z nas para, Sid, co? Ty, z twoimi zawrotami głowy i krwawiącym nosem, a teraz ja, z tą nogą. Dwie cholerne dziadygi, jakich ze świecą szukać.
Trause nigdy nie troszczył się zanadto o wygląd, ale tego wieczoru wydał mi się szczególnie zaniedbany; wymiętoszone dżinsy i pognieciony bawełniany sweter - nie mówiąc o poszarzałych i wyplamionych od spodu białych skarpetkach - pozwalały przypuszczać, że nie rozstawał się z tym strojem od paru dni. Nie były niespodzianką zmierzwione włosy ani zesztywniałe kosmyki przylegające do tyłu głowy, skutek wielogodzinnego leżenia na sofie od paru dni. Prawda była taka, że John wyglądał marnie; nigdy jeszcze nie wydał mi się taki stary, lecz kiedy człowiekowi doskwiera ból, kiedy z powodu tego bólu nie może spać, trudno spodziewać się po nim odświętnego wyglądu. O ile mnie widok Johna nie wprawił w popłoch, o tyle Grace, zazwyczaj tak nieporuszoną, stan Johna chyba wytrącił z równowagi, wręcz zmartwił. Zanim zeszło na zamawianie dań, maglowała go przez dobrych dziesięć minut o lekarzy, lekarstwa i rokowania, a później, kiedy John zapewnił ją, że nie wybiera się na tamten świat, przeszła do bezliku trosk powszednich: zakupów, gotowania, wyrzucania śmieci, prania, do codziennej rutyny. Tym wszystkim zawiaduje madame Dumas, powiedział John; chodziło o kobietę z Martyniki sprzątającą mieszkanie od dwóch lat; kiedy nie mogła przyjść sama, przysyłała w zastępstwie córkę.
- Dwudziestoletnią - dodał John - i bardzo inteligentną. Nawiasem mówiąc, aż miło na nią spojrzeć. Nie tyle chodzi po pokoju, co szybuje, jakby w ogóle nie dotykała stopami podłogi. Dzięki niej mogę trochę odświeżyć francuski.