Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Złudnie spokojny dom” to historie z życia wzięte, ich autentyczność jest z lekka okraszona fikcją literacką. Powieść zawiera sporo tajemnic. Zastosowanie retrospekcji opóźnia, a tym samym wzmaga ciekawość ich odkrycia. Realistyczne opisy problemów psychologicznych i prób samobójczych kobiety z chorobą alkoholową, wątek zabójstwa oraz miłosne spotkania po latach, prostota języka – bez zbędnej patetyczności poruszają i zbliżają czytelnika do rzeczywistego świata postaci. Utwór przestrzega przed konsekwencjami „demonicznych” namiętności, które burzą „świat” głównej bohaterki oraz ukazuje piętno, jakie odciska zaborcza miłość matki względem syna. Nade wszystko w przekorny sposób książka niesie przesłanie, że warto pomagać, nie bacząc na honorarium, w myśl zasady: „lepiej zgrzeszyć nadmiarem dobroci i naiwności niż nadmiarem kalkulacji i nieufności”.
Katarzyna Domalewska (Dudek) – absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu na Wydziale Pedagogiki i Filozofii Społecznej. Zajmuje się ezoteryką, czytaniem tarota i zabiegami reiki. Entuzjastka rozwoju wewnętrznego i inteligencji duchowej w integracji ze sztuką, mistycyzmem i psychologią. Bardzo wcześnie pojęła znaczenie słów Cycerona: „książka to najlepszy przyjaciel człowieka, a biblioteka to świątynia jego duszy”.
Od młodości pisze i zdobywa nagrody w konkursach poetyckich. Uważa się za starą, „dziewiętnastowieczną” duszę. Uwielbia rzeczy zabytkowe, z historią. Zaczytuje się w klasycznej literaturze – w dziełach Pasternaka, Dostojewskiego, Tołstoja, również w powieściach „Przygody Olivera Twista” i „Nędznicy”. Źródłem podziwu i inspiracji pozostają dla niej „Chłopi”, arcydzieło pióra Reymonta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 147
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
grafika i projekt okładki:
RED Monika Brankiewicz
redakcja:
Marta Grandke
korekta:
Anna Strakowska
opracowanie graficzne środka, skład:
RED Monika Brankiewicz
Przygotowanie wersji elektronicznej:
Epubeum
© copyright Katarzyna Domalewska (Dudek) 2025
© copyright by Pan Wydawca 2025
ISBN 978-83-68239-10-2
wydanie 1
Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o. o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Książkę dedykuję mojej Mamie oraz Dzieciom i tym wszystkim spośród nas, którzy poszukują swego miejsca na ziemi.
Jeśli ktoś łaknienie słów, a drugi człowiek ma w sobie coś, co mogłoby tę potrzebę zaspokoić, (…) nie chowa tych słów w sobie, tylko się dzieli.
Urszula Kozioł
Szła polną drogą, przy pełni księżyca i blasku gwiaździstego nieba. Droga, wijąca się jak wstęga między polami i gdzieniegdzie usytuowanymi budynkami, była nierówna, koślawa i zamarznięta. Jej chata stała samotnie pod lasem, w otoczeniu brzózek. Zawsze marzyła o swoim domu, spokojnym i niewielkim, sąsiadującym z jesionami, brzozami, wierzbami czy potężnymi dębami. Ten stojący na końcu drogi z kasztanowym dachem nie był co prawda odzwierciedleniem jej marzeń, ale wyczekiwany, wizualizowany i setki razy urządzany w wyobraźni. Stał się jej oazą spokoju, ukochaną przystanią… Niestety, nie na długo.
Przemarzła, szykowny bawełniany płaszcz nie zdołał ogrzać jej dojrzałego, ponętnego ciała. Jeszcze chwila i będzie na miejscu. Napali w piecu i włączy kominek, by szybciej ciepło rozeszło się po domu.
Gdy tylko podeszła do furtki, suczka Sara, czarna jak heban, zaczęła skamleć i skakać z radości na jej widok. Po wejściu na ganek nie wiadomo skąd przy jej nogach pojawił się kolejny lokator, kot Florek.
Chwyciła za miotłę i przy księżycowym świetle odśnieżała schody przykryte sporą warstwą lepkiego śniegu.
W domu jak zwykle zwinnie zabrała się za robienie wszystkiego naraz. Włączyła elektryczny kominek, wypakowała zakupy, kotu dosypała karmy, pobiegła z pełną miską dla Sary. Włączyła kanał muzyczny w telewizji, by było słychać czyjś głos w pustym domu. Płaszcz zamieniła na kamizelkę i pobiegła do piwnicy, aby rozpalić w piecu. Spojrzała na pogrzebacz i mimowolnie wzdrygnęła się na jego widok. Wróciły do niej te straszne, piekielne wspomnienia. Tego nie da się wymazać, nie można zresetować pamięci… Zapłaciłaby każdą cenę za taki zabieg. Chwyciła w końcu ten cholerny pogrzebacz i przeczyściła nim ruszt w piecu, podpaliła drzazgę i wznieciła ogień. Jeszcze raz spojrzała na metalowe narzędzie zbrodni… Ciężkie i masywne. Czym prędzej pobiegła do kuchni. Wyjęła ulubione sajgonki i sałakę z krewetek, karafkę z winem z ryżu i rodzynek jej własnej, domowej produkcji i przeniosła się do salonu. Zapaliła świecę z węzy pszczelej, jej ciepłe światło i zapach miodu wytworzyły wyjątkową atmosferę w pokoju. Zmieniła muzykę na relaksacyjną i zaczęła się prawdziwa uczta dla podniebienia.
Obłędnie pyszne sajgonki, zapijane winem o mocnym, wyrazistym smaku, sprawiały jej rozkosz, jakiej od dawna nie czuła. Spojrzała na klimatyczny, choć sztuczny ogień kominka i nagle przeszedł ją dreszcz strasznej trwogi. Jak można zabić z miłości? – takie pytanie dręczyło ją już od kilku miesięcy. Przerastało to ludzkie pojęcie i nie mieściło się w jej głowie. Nie zmieniało to jednak tej okrutnej prawdy, że on to zrobił.
Głośne ujadanie Sary zaniepokoiło Bernadettę. Niechętnie zdjęła z podnóżka wyciągnięte nogi i podniosła się z dużego wiklinowego fotela.
Lekko uchyliła ażurową firankę, chcąc zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Choć niczego nie dostrzegła, to jednak zajadle szczekający przy furtce pies zmusił ją do wyjścia. Narzuciła gruby szal na ramiona i wyszła na zimnicę.
– Sara, no co tam… Dlaczego tak szczekasz? – pieszczotliwie zagadnęła zwierzę, które widząc swoją panią, uspokoiło się i zaczęło merdać ogonem w tę i we w tę. Już miała wracać do ciepłego domu, sądząc, że to fałszywy alarm, gdy nagle zza brzózki wynurzyła się niewielka postać dziewczynki.
Czym prędzej otworzyła bramę i podeszła do dziecka.
– Co ty tu robisz sama o tej porze? Dlaczego jesteś w kapciach i bez kurtki? Co się stało? – pytała łagodnie, by nie spłoszyć małej.
– Pomoże mi pani? – zapytała nieśmiało i nie czekając na odpowiedź, chwyciła kobietę za rękę, wpatrując się błagalnie w jej oczy. Bernadetta objęła niespodziewanego gościa i szybko pognały do domu. Posadziła małą na kanapie i otuliła ją kocem. Zaparzyła różaną herbatę i podała kubek zmarzniętemu dziecku. Jego brązowe, gęste włosy były zmierzwione. Zielonkawoniebieskie oczy, przepełnione strachem, miały kryształowy blask, czysty i kunsztowny niczym szlachetny kamień. Sprawiał on, że były wyjątkowe i łatwe do zapamiętania na zawsze. Nie musiała o nic pytać, dziecko samo ją zagadnęło.
– Pomoże mi pani? – znów spytała mała. – Bo mama jest pijana i tak strasznie krzyczy. I tak dziwnie na mnie patrzy, ja się jej boję – zaczęła płakać.
– Ciiicho, ciiicho… – Uspokajała dziewczynkę, rozczesując palcami jej potargane włosy.
– Mogę zostać u pani? – spytała mała i mocno przytuliła się do kobiety.
Tę ogarnęła konsternacja. „Co robić?!”.
– Jak ci na imię, drogie dziecko?
– Lilka, proszę pani. Czy mogę tu zostać? – Dziewczynka błagalnie patrzyła na Bernatkę.
– Wiesz co… Opatulę cię cieplutko, posadzę na sanki i pojedziemy do twojej mamy. Zobaczymy, co tam się dzieje, okej? – Bernadetta łagodnie wyjęła z rozgrzanych rączek kubek z niedopitą herbatą, owinęła małą kocem i założyła jej swoją czapkę. Sama narzuciła na siebie grubą kurtkę z kapturem, a z piwnicy przyniosła dawno nieużywane sanki i ruszyły w drogę. Było już dobrze po dwudziestej drugiej. Domostwa spały bądź właśnie przygotowywały się do snu. Słychać było tylko gdzieniegdzie ujadanie psów. Śnieżyca ustała, z kolei mróz się rozpanoszył – szczypał w nos i skrzypiał pod nogami i płozami sanek. Na szczęście dom dziewczynki stał niedaleko, niemal przy samej głównej drodze.
Bernadetta na chwilę zatrzymała sanki, przykucnęła przy dziewczynce i rzekła:
– Pamiętaj, Lila, gdyby kiedykolwiek coś złego się działo, to o każdej porze biegnij do mnie. Zawsze możesz na mnie liczyć. Dobrze?
Mała kiwnęła głową na zgodę i mocno objęła swoją wybawicielkę.
Przed budynkiem paliło się światło. W oknie też widać było zapaloną lampkę nocną. Przy wejściu do budynku leżały cegły, stały jakieś małe worki, chyba z cementem. Widać było, że dom się remontował.Bernadetta zapukała do drzwi z jakimś lękiem, ale nikt nie odpowiedział, więc chwyciła za klamkę. Było otwarte. Wąskim korytarzykiem przeszły do pokoju, gdzie na kanapie leżała kobieta. Dziewczynka nie odstępowała Bernadetty na krok.
– Proszę pani – głośno zawołała przybyła. – Dobry wieczór!
– Mamo! – krzyknęła mała. – Mamo, obudź się.
Śpiąca poruszyła się i zdziwiona spojrzała na obcą trzymającą za rękę jej córkę.
– Lila, kto to? – warknęła, a spłoszone dziecko z płaczem pobiegło do drugiego pokoju.
– Pozwoli pani, że wytłumaczę. Jestem Bernadetta. Pani córka przybiegła do mnie z prośbą o pomoc, myślała, że coś się pani stało – skłamała kobieta.
Okrągła, gładka twarz nieznajomej złagodniała, ale przenikliwe, zielonkawoniebieskie oczy wciąż patrzyły podejrzliwie. Teraz Bernadetta już wiedziała, po kim mała odziedziczyła takie piękne nietuzinkowe oczy.
– A, bo wie pani, rozbolała mnie głowa, więc wzięłam tabletkę i zasnęłam, a moja Liluś od razu spanikowała – mówiła szybko, łapiąc tylko co jakiś czas oddech i gestykulując nerwowo rękami. – Proszę, niech pani siada. Przepraszam za bałagan, ale mamy remont.
– Nie, już późno, muszę wracać. Proszę położyć małą spać, jest wystraszona i zziębnięta. Gdybyście czegoś potrzebowały, to mieszkam po sąsiedzku, pod lasem.
Matka dziewczynki dalej coś mówiła i niespokojnie, bez celu chodziła po pokoju. Składała rozrzucone ubrania, poprawiła poduszki, była speszona i nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Unikała też wzroku kobiety. Marianna na oko mogła mieć czterdzieści parę lat, długie, chude nogi, wydatny brzuch i okazałe piersi. Jej włosy, tłuste od niemycia, były przylizane i spięte do tyłu. Była niebrzydka. Dom, choć nieduży, miał tak zwaną duszę. Stare komody, nowoczesna „koza” służąca za kominek, drewniane belki sufitowe to wszystko tworzyło swoisty, niezwykły klimat. Nic nie wskazywało na zaniedbania w rodzinie, Bernadetta jednak czuła, że ta dziwnie zachowująca się kobieta ma problem i bardzo chce go ukryć. Wyczuwała nadchodzące kłopoty, przed którymi schroniła się w tym stojącym samotnie domu pod lasem, ale widać zgryzota zawsze znajdowała do niej drogę. A tak bardzo pragnęła spokoju! Zwyczajnego, nudnego spokoju. Nie chciała już żadnych utrapień, ludzkich nieszczęść, w które los ją wkręcał. Pragnęła odpocząć i zająć się malowaniem obrazów. Tylko tyle, ale widać marzenia te były zbyt wygórowane, ponieważ nieustannie ktoś stawał na jej drodze, burząc jej ład i porządek.
Pożegnała się z Marianną i wyszła. Jednak jeszcze dobrych parę chwil stała pod oknem, nasłuchując, czy matka znów nie naskoczy na dziecko. Gdy chłód już dobrze dał się jej we znaki, zauważyła, że lampka nocna zgasła i w domu zapadła cisza. Uspokojona wzięła sanki i skrótami przez pola wróciła do siebie.
Od tamtego wieczoru Bernadetta z Lilką widywały się tylko z daleka. Czasami kobieta wracając z pracy, widziała dziewczynkę bawiącą się na śniegu koło domu. Machała jej, zdawało się, jakby chciała przybiec do niej, ale ni stąd, ni zowąd nagle na ganku pojawiała się jej matka i ciągnęła córkę za rękę do domu. Najwyraźniej zabraniała jej kontaktu z sąsiadką.
W niedzielne popołudnie, mroźne i słoneczne, Bernadetta wybrała się do lasu z zamiarem wykonania paru szkiców. Wokół dominowała biel i szarość. Ciężkie czapy śniegu, zwisające z ciemnozielonych gałęzi wysokich, majestatyczny świerków, wyglądały jak ciepła pierzyna, która okrywała je i chroniła. Zima to subtelna pani, która tylko przed wnikliwymi obserwatorami roztacza swoje bajkowe piękno. Na pierwszy rzut oka krajobraz wydał się Bernadetcie monotonny. Liczne pokłady bieli i strumienie zimnego powietrza nie sprzyjały pracy, jednak pasma promieni słonecznych, przedzierające się przez trzepocące na wietrze gałązki, budziły w jej oczach artyzm, takie pierwsze, dziecinne spojrzenie na otoczenie i ogromną potrzebę uwiecznienia magicznej leśnej aury, ubrania jej w kolory dorosłości. Zabrała się za szkicowanie, które całkowicie ją pochłonęło, tylko od czasu do czasu znudzony dzięcioł przerywał tę panującą ciszę swoim pracowitym stukaniem.
Zadowolona z wykonanej pracy siadła na pniu z termosem gorącej kawy. Mrok zaczynał wypełniać las, rozlewał szarą barwę pomiędzy krzewy i drzewa i osłaniał je swoją kurtyną. Bernadetta czuła tajemniczy zapach ziemi i martwych liści, taki pierwotny, nieskażony aromatem cywilizacji.
Wracała z leśnej wyprawy zziębnięta, ale szczęśliwa. Zapragnęła usiąść w swoim ulubionym fotelu przy kominku i z lampką gorącego wina. Niestety nie było jej to dane. Już miała wchodzić na podwórko, gdy coś ją tknęło i obejrzała się na dom Lili, który jaśniał od świateł. Dzięki temu dostrzegła stojącą na posesji karetkę pogotowia. Przebiegł ją dziwny, niepokojący dreszcz. Zawiesiła na furtce swoje rzeczy i pobiegła do domu sąsiadów.
Przez uchylone okno dostrzegła makabryczną scenę. Trzech facetów z pogotowia stało przy łóżku, na którym leżała mama Lilki całkowicie naga. Jeden z nich trzymał ją mocno za gardło, jakby chciał udusić i krzyczał, aby podniosła język do góry. Kobieta wiła się jak wąż z bólu i niemocy, a rosły starszy mężczyzna wrzeszczał na nią, nakazując jej leżeć. Gdy ją puścił, ta błagała ich, by pozwolili jej się ubrać. Na to oni zgodnie i niemal chórem warknęli:
– Leż, kurwa, leż! Zachciało ci się samobója, to teraz leż, kurwa, naga.
To było tak upokarzające i poniżające – ona golusieńka i męskie ślepia w nią wlepione… Bernadetta była tak wstrząśnięta tym, co zobaczyła, że omal nie chwyciła za leżące nieopodal cegły z zamiarem rozbicia ich na pustych łbach pseudoratowników medycznych. Na szczęście nadjechał policyjny radiowóz, więc zostawiła materiały budowlane w spokoju. Gdy kobietę ubraną w szlafrok i kapcie zabierano do szpitala, fuknęła ostrzegawczo do ratowników:
– Tylko żądam ludzkiego traktowania, a o zajściu, którego byłam świadkiem, zawiadomię odpowiednie organy.
Spojrzeli na nią z taką wściekłością, że aż się cofnęła. Miała wrażenie, że z chęcią by wciągnęli ją do środka auta i wpakowali w nią zastrzyk z trucizną.
Policjanci coś tam spisali, spytali Bernadettę, kim jest i co tu robi. Wyjaśniła, że jest sąsiadką i z troski o dziewczynkę zjawiła się tu…
– No właśnie, a gdzie jest mała? – spytała przestraszona. Dopiero teraz zorientowała się, że jej nie ma. Razem z przystojnym, wysportowanym policjantem zaczęli poszukiwanie dziecka.
– Lilka, gdzie jesteś? – wołała rozdygotana i poruszona całym zajściem. Serce waliło jej w piersiach, bała się, że i ją zaraz powiozą tą cholerną karetką.
Po chwili poszukiwań szafka pod zlewem lekko się uchyliła i dorosłym ukazała się zguba.
Bernadetta odetchnęła z ulgą. Zdeklarowała się, że w zaistniałej sytuacji zaopiekuje się małą do powrotu matki. Skłamała jakoby nieraz już Marianna zostawiała córkę pod jej kuratelą i są w dobrych relacjach. Policjanci popatrzyli na siebie i zgodnie pokiwali głowami. Bardzo chętnie przystali na tę propozycję, mając kłopot z dziewczynką z głowy.
Bernadetta okryła małą kocem, siadła razem z nią na kanapie i tak trwały w milczeniu.
– To ty wezwałaś pogotowie? – łagodnie spytała Lilkę. Ta twierdząco kiwnęła głową. – Zuch dziewczyna – pochwaliła ją i pogładziła po głowie. – Powiedz mi, skarbie, dlaczego mama nie miała ubrań na sobie? – Spojrzała w smutne, jakieś odlegle patrzące oczęta dziecka, które na dźwięk kłopotliwego pytania zaczęło nerwowo tarmosić kosmyk włosów.
– Dzisiaj mama po moim powrocie ze szkoły pojechała rowerem do takiej znajomej pani pożyczyć pieniądze na zakupy. Musiała kupić wódkę, bo widziałam schowaną dużą butelkę za kanapą. Chyba ją całą wypiła. Odrabiałam lekcje w swoim pokoju, a później poszłam się wykąpać. Gdy wyszłam z łazienki, zobaczyłam mamę leżącą na kanapie. Była cała golusieńka, może było jej gorąco, a może też chciała wziąć prysznic… Nie wiem? Podeszłam, by ją okryć kocem i zauważyłam dużo rozsypanych tabletek. Mamusia zrobiła się taka blada, dziwnie wywracała oczami i coś bełkotała. Byłam tak przerażona, szybko chwyciłam za telefon i zadzwoniłam na sto dwanaście… – Mała ukryła twarz w dłoniach, jakby instynktownie chciała uciec przed makabrycznymi wspomnieniami. Bernadetta mocno przytuliła ją do siebie. Znów zapadło długie milczenie. Narastająca cisza była nie do zniesienia, niczym niewypowiedziane zło czaiła się po kątach. Jakieś pokutujące przekleństwo wisiało w powietrzu, jak zły omen zwiastujący dramat.
Kobieta nie miała odwagi więcej pytać wystraszonego dziecka, któremu los zadawał kolejny ciosy. Patrzyła tylko co jakiś czas na zmiętą pościel, na której niedawno leżała niedoszła samobójczyni i na rozsypane wszędzie zielone tabletki, które miały być przepustką do innego świata. Druzgocąca była dla niej zarówno próba targnięcia się na życie, szczególnie gdy się ma małe dziecko, a także zachowanie… tych bestii z pogotowia. Takie skurwysyństwo, znieczulica u osób rzekomo mających ratować zdrowie i ludzkie życie.
O świcie mama Lili stanęła w drzwiach, blada niczym trup. Mała spała w objęciach Bernadetty, która nie zmrużyła oka. Zmarznięta Marianna czym prędzej wskoczyła pod kołdrę. Jej kredowobiała, zmizerowana twarz i nieruchomo patrzące oczy czyniły z niej woskową figurę.
Bernadetta o nic nie pytała, a Marianna też nic nie mówiła. Tylko na odchodne rzekła:
– Tak nie może być, ma pani dziecko, trzeba temu zaradzić. – I spojrzawszy stanowczo w unikatowe oczy drugiej kobiety, zniknęła za drzwiami.
Głęboko w sercu czuła, że musi pomóc Lilce, przecież nie bez przyczyny dziewczynka pojawiła się właśnie u niej tamtego wieczoru. Widocznie los tak chciał. Dlatego postanowiła dowiedzieć się czegoś na temat ojca małej. Przecież gdzieś musi być! Koniecznie trzeba go znaleźć, wyciągnąć choćby zza grobu.
Parę dni po zdarzeniu siedziały razem w maleńkiej kuchni Marianny i popijały gorącą, dobrą kawę. Rozmowa się nie kleiła. Gospodyni to zerkała w okno, to oblatywała wzrokiem sprzęty. Bernadetta nie chciała być nachalna, czekała, aż ta w końcu się otworzy. Po dość długiej pauzie, trwającej może kwadrans, Marianna rzekła:
– Dlaczego nikt nas nie uczy, jak żyć, jak kochać… Wbijają nam do głowy, gdzie leży Afryka, Mongolia… Ile mają ludności. A co mnie to, do jasnej cholery, obchodzi? Pytam się, na co mi ta wiedza? A jak tworzyć udane związki, to nikt nie mówi. Dopiero jak robi się z tej wielkiej miłości patologia, to zaczyna się bum, zamieszanie, osądzanie, doradzanie. Psychologowie, koleżanki i cała reszta gadają, gdybają, próbują usprawiedliwiać toksyczne relacje a to złym dzieciństwem, a to konfliktami w rodzinie. A przecież dorosły człowiek nie powinien oglądać się na to, co było, powinien oddzielić to grubą krechą i żyć inaczej, lepiej… Do dupy to wszystko, do dupy. – Wzburzona i speszona tym wywodem wstała, uchyliła okno i zapaliła papierosa. – Jak kochać mądrze i czy w ogóle się da… Dla mnie miłość może góry przenosić, jak kocham, to oddaję całą siebie, bezwiednie, bo czuję całym sercem. Nie ma u mnie miejsca na rozważania, główkowanie. To dlaczego, pytam się, dlaczego robiąc dobrze, dbając o bliską osobę, zamiast otrzymywać to samo, wpadam w szambo? Dlaczego?! – Zakryła twarz rękoma i zaczęła szlochać.
Bernadetta w milczeniu słuchała, pozwalając Mariannie wyrzucić z siebie nawarstwione zgryzoty.
– Radzą: nie bądź za dobra dla faceta, nie podawaj mu wszystkiego na tacy, nie kochaj za bardzo… Tylko bla, bla, bla. Dla mnie takie kalkulacje, jak powinnam się zachowywać, co zrobić, a co nie, to taka zabawa w kotka i myszkę, to nie jest miłość! Przy ukochanym muszę czuć się sobą, a nie grać – zamilkła, zgasiła papierosa i zaraz zapaliła kolejnego.
Dymek cienką smugą ulatywał przez wąski otwór okienny, obie kobiety śledziły wzrokiem, jak się kurczy i znika. Skrępowane swoistym „obnażeniem”, uzewnętrznieniem Marianny, nie śmiały patrzeć sobie w oczy. Obrywając zeschłe liście monstery, mama Lilki dalej ciągnęła swój wywód:
– Myślę, że miłość kobiety i mężczyzny jest mocno przereklamowana. Te gadki o partnerstwie i równości w związku, to głupoty. Przecież to kobiety, prędzej czy później, wychodzą poranione z tych niby zajebistych związków. I to kobiety lądują bez niczego, bez pieniędzy, dachu nad głową, z dzieckiem, bo pan wykorzystał nasze uczucia… Do seksu, sprzątania, do garów, a później, jak się buntujemy, to won, droga wolna, nie pasuje, to sobie zmień! Bo on zmieniać się nie będzie, chyba że na gorsze i adieu miłości!!! Dobrze, że miałam po rodzicach kawałek ziemi, spieniężyłam część, aby wyremontować pokój dla Lilki. Gdyby nie to, mała nie miałaby swojego pokoju i gniotłaby się ze mną w jednym, bo na pana ojca nie ma co liczyć!
Słuchając jej wywodu, Bernadetta czuła, że rozżalona kobieta za swoje niepowodzenia obwinia mężczyzn i nieudane związki, w ten oto sposób próbuje tłumaczyć swoje picie i próbę samobójczą.
Cóż miała jej powiedzieć? Zaprzeczyć? Skoro w tym, co mówiła, było dużo prawdy. W dwudziestym pierwszym wieku, w dobie niby ogromnego postępu, nadal panował męski szowinizm, który ciążył nad kobietą, a mężczyzn hańbił.
Dlaczego jest sama? I to od tak dawna? Mizogini, synusie mamusi, a nawet mordercy… Patriarchalny model nadal króluje i ma się dobrze. Jest tak zakorzeniony, wszechobecny, że tylko transformacja, jakaś swoista transmutacja, przemiana psychologiczna i osobowościowa człowieka może położyć temu kres. Przecież od dawna dało się zauważyć mądrość i przewagę kobiety nad mężczyzną, wyższość pozytywnych cech i przydatnych przymiotów. Dlatego słaby samiec od pokoleń chce okiełznać silną samicę.
W kwestii relacji całkowicie zgadzała się z Marianną, jednak obarczanie winą za alkoholizm wszystkich, tylko nie siebie, irytowało ją. To była „spychologia”.
Zdziwił ją natomiast jej mądry osąd swoich związków. Nie podejrzewała jej o takie filozoficzne refleksje. Z drugiej strony nie mogła pojąć, skoro tak rzeczowo i sensownie umiała ocenić relacje w związkach, wytknąć błędy i defekty, to dlaczego sama je popełniała, pijąc i zaniedbując dziecko?!
– A co z ojcem Lilki? – rzekła Bernadetta ledwie słyszalnie, obawiając się, że porusza drażliwy temat i Marianna może się na nią wściec.
– Jest marynarzem, nie mam z nim kontaktu. Nie wie o istnieniu dziecka. To cham i narcyz. Kiedyś powiedział, że ciąża to sprawa kobiety. To ona powinna zadbać o te sprawy. On jest facetem, ma swoje potrzeby, a one nie obejmują posiadania dziecka. – Marianna machnęła ręką i zaczęła przygotowywać jedzenie dla córki.
Bernadetta tak czy siak postanowiła zaryzykować i wytropić egoistycznego ojca dziewczynki.
Nazajutrz wygodnie usadowiła się na otomanie i wpisała w wyszukiwarkę na Facebooku hasło „Makary Lewandowski”. Wyskoczyło parę osób bez zdjęcia, tylko jedna jakieś wrzuciła, ale chłopak miał dwadzieścia jeden lat. „Będzie cholernie ciężko zlokalizować pana tatusia”, zaklęła pod nosem.
Mimo to drążyła, szperała po portalach, jednak nie trafiła na jakikolwiek trop. Znużona wreszcie zasnęła. Przyśniło jej się, że idąc drogą, spotkała starowinkę, która minęła ją i rzekła: „Powiem ci, który to…”.
Zdumiona sennym przekazem analizowała po przebudzeniu, co mogą znaczyć słowa staruszki i kim w ogóle ona była. Gdy leżała w wannie, wonność olejków chyba otworzyła jej czakrę trzeciego oka, bo doznała olśnienia. „Staruszka to wróżka i to ona powie mi, który z tych na fejsie to ojciec Lilki! Kurde blaszka… Czyżby to było takie proste?”, pomyślała i pozytywnie zaskoczona wyskoczyła z wody. Mokra nie chwyciła za ręcznik, ale za telefon i wpisała w Google: „Wróżki w okolicy”. Koniecznie musiała umówić wizytę domową, a nie wróżbę przez telefon. Jednak w obrębie stu kilometrów nikogo nie znalazła. Poczuła bezradność, niemoc, a tuż za nimi zjawiła się rezygnacja.
Zdała się zatem na los oraz na modlitwy do tych od spraw beznadziejnych, czyli do Świętego Judy i Świętej Rity. Zastanawiała się, jakie żniwo przyniosą jej błagalne szepty.
W bardzo wietrzny lutowy wieczór Bernadetta czekała na przystanku na autobus. Była obładowana papierowymi torbami pełnymi zakupów z Empiku – a to książki, a to zestaw malarski, farby, pędzle czy ołówki do szkicowania. Przymarzała niemal do ziemi i czuła tak przenikliwy ziąb, że nie miała siły się ruszać. Autobus chyba miał amnezję i zapomniał o pasażerach. Jakieś dwie starsze panie, otulone w palta z futrzanymi kołnierzami, trzymały się pod rękę i nie zważając na dokuczliwy chłód, żywo wymieniały się opiniami na temat swojego cudownego ozdrowienia.
– Ja byłam u niej dwa razy, ale ile się naczekałam na wizytę! Chyba ze trzy miesiące. Bo ona jest dobra i niedroga, więc ludzie się do niej pchają – mówiła pani w fuksjowym płaszczu.
– Ooo, kochana, ja to często u niej bywam. Jest bardzo pomocna, nogi tak mnie kręciły, rwały, a lekarze tylko przepisywali recepty i ciągle diagnozowali coś innego. Ona jedyna mi pomogła. Ma kobieta dar od Boga, oj, ma – pokiwała głową pani w brązowej jesionce.
– Wróżby też się sprawdziły… Naprawdę cudowna kobieta – znów odezwała się ta w fioletowym.
Bez chwili namysłu, odczytując ten przypadkowy dialog kobiet jako znak z niebios, Bernadetta się odezwała:
– Przepraszam, ale usłyszałam, jak panie rozmawiacie o jakiejś wróżce czy uzdrowicielce. Ja właśnie kogoś takiego szukam. Czy przyjmuje ona gdzieś w okolicy? – uśmiechnęła się do kobiet serdecznie, wykrzywiając zmarznięte wargi.
– To niedaleko, będzie może z trzydzieści kilometrów stąd. Tylko ona ma dużo klientów, będziesz musiała sobie, kobieto, poczekać. – Obie pokiwały zgodnie głowami.
Zawsze wierzyła w pomoc tak zwanych świętych i w takie małe, niepozornie dziejące się cuda. Jej modlitewne prośby zostały wysłuchane. By podziękować Judzie i Ricie za namiary na wizjonerkę, zapaliła dziękczynne świeczki.
Ponad miesiąc czekała na wizytę u wróżki uzdrowicielki. W wiosenny chłodny dzień krążyła wąskimi, wybrukowanymi uliczkami małego miasteczka, szukając mieszkania magicznej Ulryki.
W biednym zaułku znalazła stary, szkaradny dom – ni to blok, ni to kamienicę nadszarpniętą zębem czasu. Panujący wewnątrz odór stęchlizny pomieszany z przykrym, ostrym zapachem przypominającym woń prosektorium, nasuwał kobiecie apokaliptyczne obrazy. Wszystko tu było ciemne, nieprzyjemne, melancholijne. Drewniane schody, wyżarte przez korniki i dźwigające przez dziesiątki lat ciężar ludzki stóp, oraz płaty odpadającej lamperii niemal wrzeszczały: „Wynoś się stąd, po co tu leziesz!”. Bernadetta pewnie tak by zrobiła, gdyby nie konieczność spotkania się z kabalarką.
Weszła do kuchni, ciemnej, z małymi okienkami, w których wisiały pożółkłe zazdrostki, umocowane na sznurku. Na parapetach stały czerwone pelargonie w starych, glinianych garnkach. Centralne miejsce zajmował stół, okrągły i stojący na środku pomieszczenia, które przepierzone było zasłonką. Scenariusz niczym z lat 60. czy 70. ubiegłego stulecia. Kobiecina okazała się niewysoka, z chustką na głowie. Uśmiechała się do Bernadetty życzliwie, jakby znała ją od dawna. Jej małe, ale bystre oczy badawczo wpatrywały się w przybyłą. Bez ceregieli i zbędnych słów zasiadły razem do stołu, a starsza pani rozłożyła mocno już zdezelowane klasyczne karty, potarła ręce i przykładała je do wydrukowanych zdjęć rozmaitych Makarych Lewandowski. Dopiero przy trzeciej fotografii poczuła ciepło i mrowienie, wskazując, że to niemal na dziewięćdziesiąt procent jest ojciec dziewczynki. Uff! A już się bała, że żaden z nich nie jest tym właściwym.
– Gdy dotrzesz do tego człowieka, dojdzie do spotkania po latach. Musisz go odnaleźć, bo odnajdując ojca dziewczynki, odnajdziesz kogoś, z kim pewne sprawy nie zostały zakończone. – Kobieta bardzo głęboko spojrzała w modre, zdziwione oczy Bernatki, uśmiechnęła się mądrze, z wyrozumiałością i położyła swoją ciepłą dłoń na jej dłoni.
To było przeżycie transcendentalne. Prostota wróżki, daleka od blichtru, jaśniała blaskiem nieziemskiej mądrości, nieskazitelnym pięknem i udzielającym się spokojem duszy i ciała. Była to swoista transformacja, spojrzenie na życie z innej perspektywy.
Bogatsza o informacje uzyskane od jasnowidzki Bernadetta w domu wysłała zaproszenie do Makarego na Facebooku. Na szczęście je przyjął. Hmm, tylko jak tu napisać o córce – delikatnie czy prosto z mostu? „Masz fajną córeczkę, która cię potrzebuje”. A jak się wkurzy i zablokuje konto?
Przejrzała jego zainteresowania i od nich zaczęła konwersację. Cisza. Brak jakiegokolwiek odzewu. Chyba nie był zainteresowany znajomością z nią. Minęły trzy dni i nic. Bernadetta znów miała zamęt w głowie i nie wiedziała, co robić!
W powietrzu czuć już było zbliżającą się wiosnę, jej zapach, tak dobrze znany, odurzał i przywoływał jakieś bliżej nieokreślone wspomnienia. Bernadetta dostrzegła, jak cebulki krokusów wychylają się na świat, bazie obsypują wierzbę, a słońce, choć kwietniowe, prezentuje już swoją moc. Zajęta przyrodą kobieta nagle usłyszała dźwięk telefonu. Zdjęła zatem rękawice i niechętnie zerknęła na wiadomość. Kochała swój mały, prosty ogród, budzący się właśnie ze snu i nie miała ochoty wracać do przyziemnych spraw. Okazało się, że jednak warto było sprawdzić powiadomienie. To Makary Lewandowski w końcu odpisał. Cieszył się, że ona także lubi wyprawy morskie i żeglugę.
By przedłużyć konwersację, z udawanym zaciekawieniem wypytywała o pracę na morzu – a po co, a dlaczego i w ogóle jak? Widać trafiła w sedno, bo odpisywał od razu, a w jego odpowiedziach czuć było fascynację wszystkim, co dotyczyło wody. Pomalutku zahaczyła temat rodzinny.
„Pewnie mając tak interesującą i pochłaniającą pracę, a zarazem pasję, nie zostaje Panu zbyt wiele czasu na rodzinę?”, napisała.
„Powiedzmy, że poniekąd ma Pani rację”, lakonicznie odpisał Makary.
– No i masz ci, babo, placek… Cóż za treściwa odpowiedź!!! – syknęła zawiedziona.
Ale nie zaważając na nic, brnęła dalej.
„No proszę, to z Pana taki samotny, biały żagiel, jak z powieści Katajewa?”, trochę ironizowała.
„Ha, ha… Trafne porównanie! No, może nie dosłownie, bo tak wielkiej rewolucji nie było w moim życiu”, Makary ciągle był tajemniczy.
No proszę, marynarz, a zna się na starorosyjskiej literaturze – poczuła się mile zaskoczona.
Na drugi dzień pan Makary napisał coś zdawkowo, ale ona nie miała wolnej chwili na pisanie, czego bardzo żałowała. Nie zgrali się w czasie, a gdy mu odpisała, on już był niedostępny. I tak znów minęło kilka dni bez wiadomości.
Ale Bernadetta nie dawała za wygraną. Dalej zaczepiała go choćby lakonicznym pytaniem: „Co słychać?”. Jednak Makary nie odpisywał. „Nieładnie, oj, bardzo nieładnie, marynarzu, tak nie odpisywać kobiecie na wiadomości”, kręciła głową niezadowolona.
„Co robić, co począć?”, biła się z myślami. Trochę podłamana czekała na cud.
Pewnego pogodnego popołudnia malarka siedziała przy szeroko otwartym oknie, pod którym stał owalny, orzechowy stół, wzbogacony o sześć ludwikowskich krzeseł, i ze smakiem popijała aromatyczną stuprocentową arabikę z filiżanki ze swojej starej porcelanowej kolekcji, w której czarny napój smakował najlepiej. W tle ścierały się dwie melodie: głośne ćwierkanie wróbli i cicho brzęcząca muzyka z telewizora stojącego na dużym, szaro-ceglastym kominku. To był swoisty akompaniament. Świeże, chłodne powietrze wypełniało salon i zacierało granicę pomiędzy domem a ogrodem. Chwytała całą sobą tę rześkość i delektowała się nią na poły ze smakiem kawy. Uwagę Bernadetty przykuła papierówka. Drobne, rozłożyste gałęzie oliwki inflanckiej panoszyły się i prawie dotykały okna, a zarazem jakby chciały podziękować jej za dane życie. To ona ją posadziła, zbierała owoce, smażyła mus jabłkowy i zajadała zielonkawożółtawe jabłuszka, kołysząc się na huśtawce. Wtem przyleciał ptaszek do swojego gniazdka, które uwił sobie z listków i patyczków. Widziała, jak zwinnie skacze z gałązki na gałązkę i w locie coś skubie i zajada. Z kontemplacji wyrwały ją – nie wiadomo skąd dochodzące – odgłosy ludzkich rozmów i przeraźliwy, wdzierający się z ogromną siłą w uszy krzyk dziecka. Automatycznie zerwała się na nogi i pędem pobiegła w kierunku zrozpaczonego głosu Lilki, wołającej o pomoc. Sąsiedzi powychodzili do furtek, ale nikt nie zareagował tak gwałtownie, jak ona.
Na betonowej posadzce przed domem leżała zakrwawiona Marianna, zaplątana w koc, tuż za nią stała butelka z wódką. Krew sączyła się z czoła i nosa kobiety, zalewając oko, policzek i szyję. Krwawoczerwone plamy widoczne też były na betonie. Gdy Bernadetta odchyliła koc, krzyknęła przerażona:
– Boże! – Zobaczyła rękę wiszącą tylko na skórze, kość łokciowa została tak połamana, że podtrzymywały ją tylko fragmenty skóry.
Bez namysłu wyjęła telefon, by wezwać pogotowie.
– Nie, proszę, nie dzwoń!!! – jęknęła Marianna.
– Ale… Jak to… Kobieto, ty zdajesz sobie sprawę, w jakim jesteś stanie, nie damy rady bez lekarza! – krzyczała na nią.
– Jak zobaczą, że jestem nietrzeźwa, to pielęgniarki będą się nade mną pastwić i potraktują mnie gorzej niż psa… Już kiedyś tak miałam, nigdy po pijaku nie pojadę do szpitala… Nie dzwoń – błagała. Bernadetta wzięła koc, w który tamta się zaplątała, nakryła ją i pomaleńku, ostrożnie zaprowadziła do domu.
Najpierw musiała uspokoić małą, która łkała po cichu, skulona na kanapie.
Na szczęście w domu był bandaż, którym Bernatka zatamowała krew i unieruchomiła kończynę. Póki działał alkohol, poszkodowana nie czuła bólu.
Noc była koszmarna. Im bardziej Marianna trzeźwiała, tym bardziej ją bolało. Środki przeciwbólowe nie działały. Choć leżała na kanapie pod kołdrą i kocem, to i tak trzęsła się z zimna. Boże mój, jak ona jęczała, ale o karetce nie chciała słyszeć. Nad ranem umęczona zasnęła. Gdy tamta spała, Bernadetta zadzwoniła do lekarza rodzinnego. Ten, po opisaniu sytuacji, od razu kazał jechać do szpitala. Czym prędzej Bernatka zbudziła dziewczynkę do szkoły. Po drodze do busika szkolnego spytała Lilkę, po co mamie był koc.
– Mama wczoraj dużo piła, w pewnym momencie zaczęła płakać, wykrzykiwała brzydkie słowa, że ma okropne życie, że to też moja wina. Powiedziała, że nie będzie spać w domu, woli zdechnąć na podwórku i wzięła koc i butelkę wódki. Na tarasie zaplątała się o ten koc i się wywróciła. Ale mama wyzdrowieje? – Dziecko zatrzymało się i zatrwożone spojrzało jej w oczy.
– Dziś pojedziemy do szpitala, tam mamie pomogą. – Uspokajała małą, ale zdawała sobie sprawę, jak poważne jest to złamanie. Kobieta instynktownie, tak po ludzku, bez jakiegokolwiek doświadczenia z dziećmi, których nie miała, postanowiła dołożyć wszelkich starań, aby chronić tę niczemu winną istotę przed niesprawiedliwym losem.
Poszkodowana przeszła poważną operację, w roztrzaskaną część ręki wstawiono konstrukcję z drutów. Rekonwalescencja trwała długo. Zarówno Marianna, jak Lilka potrzebowały pomocy. Bernadetta, na ile czas jej pozwalał, wspierała je. Robiła zakupy, załatwiała recepty, jeździła z Marianną do lekarza i na rehabilitację. Mijały tygodnie, ale ręka jeszcze nie była całkiem sprawna, często bolała. Lekarz był zdziwiony tym stanem rzeczy, ale Bernatka przeczuwała, że powodem jest potajemne popijanie piwka i „setek” soplicy, bo pomagając matce dziewczynki w sprzątaniu, w przydomowym śmietniku znajdowała małe buteleczki po wódce i te większe po piwie.
Po owym nieszczęśliwym wypadku wyzbyła się wszelkich obiekcji i bez skrupułów napisała do pana marynarza, aby przyjął do wiadomości, że ma wspaniałą córkę, która go bardzo potrzebuje.
Swoim zwyczajem pan jegomość Makary długo nie odpisywał, aż w końcu wypalił:
„Kobieto, jeśli szukasz frajerów, to ja do nich nie należę. Od samego początku coś mi tu nie pasowało… Szukasz tatusia dla swojego dzidziusia… Hi, hi… Niezła z ciebie kombinatorka”, ubliżał jej.
„Posłuchaj, zarozumiały marynarzyku, nie szukam tatusia dla swojego dzidziusia, ale dla twojej córki, którą masz ze swoją dawną znajomą Marianną”, odbiła piłeczkę.
– Już dosyć tej dyplomacji – warknęła wściekła.
„Że co, proszę?!”, ciągle nie dowierzał.
„To, co napisałam. Jeśli jesteś zainteresowany dodatkowymi informacjami, jeśli masz sumienie, to podam ci mój numer oraz Marianny i możesz dzwonić. Z mojej strony to tyle”, uniosła się honorem. Nie tak to miało być, nie tak! Chciała opowiedzieć mu więcej szczegółów oraz to, że matka dziewczynki ma problem z alkoholem, dlatego dziecko tym bardziej potrzebuje ojca, ale cholerny drań był taki cyniczny, że nie mogła go prosić. Po porostu duma nie pozwoliła jej na to.
Trudno, jeśli się nie odezwie, to coś wymyśli, a teraz będzie musiała pomóc Mariannie i Lilce, nie ma innej rady. Westchnęła.
Uciekła na tę cholerną, odludną wieś, aby w końcu szkicować, malować, aby uwolnić się od problemów, jakie wciąż ją goniły. Schowała się tu, by móc żyć swoim cichym, twórczym jestestwem, przyglądać się naturze, obcować z nią i uwidaczniać na płótnie. Cóż mogła poradzić na to, że jej dusza potrzebowała piękna jak ciało chleba.
A przecież dopiero co uwolniła się od Aleksego, od jego piekielnych czynów i znów koleje życia podrzucały jej kukułcze jajo.
Karzyna Domalewska (Dudek) - absolwentka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu na Wydziale Pedagogiki i Filozofii Społecznej. Zajmuje się ezoteryką, czytaniem tarota i zabiegami reiki. Entuzjastka rozwoju wewnętrznego i inteligencji duchowej w integracji ze sztuką, mistycyzmem i psychologią. Bardzo wcześnie pojęła znaczenie słów Cycerona: „książka to najlepszy przyjaciel człowieka, a biblioteka to świątynia jego duszy". Od młodości pisze i zdobywa nagrody w konkursach poetyckich. Uważa się za starą, „dziewiętnastowieczną" duszę. Uwielbia rzeczy zabytkowe, z historią. Zaczytuje się w klasycznej literaturze - w dziełach Pasternaka, Dostojewskiego, Tołstoja, również w powieściach „Przygody Olivera Twista" i „Nędznicy". Źródłem podziwu i inspiracji pozostają dla niej „Chłopi", arcydzieło pióra Reymonta.
