Złoty podział - Wiesław Rybski - ebook + książka

Złoty podział ebook

Wiesław Rybski

3,0

Opis

Rywalizacja jest wszędzie, jedynie śmierć jest wyjątkiem.

Monique Leroux, profesor farmakologii, kobieta sukcesu, piękna i zamożna, spotyka Nela Duranda w niezwykłych okolicznościach w indonezyjskiej Surabai… I nie zamierza na tym poprzestać.
Kiedy światowej sławy autorytet w dziedzinie sztucznej inteligencji profesor Yoshinori Sato przychodzi z propozycją sprzedania swojej japońskiej firmy, Nel Durand nie waha się z przyjęciem oferty.
Transakcja wywołuje odwet zaskoczonej konkurencji i życie profesora Sato oraz jego siostry Ryoko staje się zastawem w procedurze odbicia firmy.
Tokijska yakuza nie jest skłonna iść na ustępstwa w swoich interesach, dla których niespodziewanym zagrożeniem stał się gaijin.
Nel Durand również nie. Mając u swego boku miejscowego detektywa Ichiro Takatę, Nel podąża ku starciu z bezwzględnym przeciwnikiem, gdzie oczekiwać może tylko śmierć…
Monique Leroux okazuje się jednak nie tylko mieć japońskie korzenie, lecz także skrywać swoistą tajemnicę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 655

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
k-marta

Dobrze spędzony czas

ładny język, klimat Japonii, piękne kobiety i przystojny mężczyzna, któremu wszystko się udaje... jak w bajce
00

Popularność




1

Surabaya Johnny był sukinsynem. Zwodził szesnastolatki, okłamywał, okradał z pieniędzy, bił, włóczył po najgorszych spelunach miasta, skrywając przed nimi swe prawdziwe oblicze pod ksywą znaną wszystkim hotelom nabrzeża, aby i tak ostatecznie zniknąć z ich życia. A one nadal go kochały. Bertolt Brecht w swoich tekstach mistrzowsko potrafił ująć ludzkie zwyczaje, ale to smagła wokalistka w nocnym barze indonezyjskiej metropolii, której nazwę tak sobie upodobał podły Johnny, potrafiła je mistrzowsko zinterpretować, przesycając śpiewaną historię nutą autentyczności miejsca.

Dziewczyna skupiała na sobie uwagę i nie była to tylko zasługa melodii oraz liryki sławnego standardu, miała ten nieczęsto spotykany dar emanującego seksapilu, w którym minimalne ruchy bioder oraz mimika twarzy przebijały wszelkie wyczyny klubów go-go. Była bardzo ładna i była u siebie, a Johnny zapewne nie przeszedłby obok niej obojętnie.

– Aż tak się podoba, doktorze Durand? – spytała siedząca obok mnie Monique Leroux.

– Tak, ona jest zachwycająca – odezwał się Fernand Travert z naprzeciwległej strony stolika.

– Nie wątpię, że panu się podoba, ministrze Travert. – Profesor Leroux nie kryła ironii, wyraźnie dając odczuć, że nie należy się odzywać, nie będąc pytanym. – Interesuje mnie opinia doktora Duranda, bo to on z racji młodego wieku ma szansę teraz poznać standardy z lat mu nieznanych.

– Wszystko, co dobre, nie musi obawiać się zapomnienia lub utraty swej wartości. – Utkwiłem wzrok w oczach profesor. – Przeciwnie, współczesne spojrzenie często potrafi wydobyć nowy kontekst i zrewidowaną ocenę. A jeżeli jeszcze towarzyszy temu takie wykonanie i w tak prawdziwym miejscu opowiadanej historii, to nie może się to nie podobać. Dodam również, że rok urodzenia nie jest żadnym wytłumaczeniem braku rozpoznania dokonań lat ubiegłych, tak samo jak różnica wieku nie upoważnia do nadmiernej pryncypialności.

Moje ostatnie stwierdzenie niewiele miało wspólnego z pozostałym kontekstem, ale dla mnie było to clou odpowiedzi, gdyż dotyczyło bezpośrednio sposobu bycia Monique Leroux. Pomimo krótkiej, kilkudniowej znajomości, znacznej różnicy w dacie urodzenia, a nawet mocno rozjaśnionych blond włosów jej wizerunek z uporem wartym afirmacji kobiet Dalekiego Wschodu nieustannie wzbudzał we mnie ochotę do bliższego poznania.

Mój pobyt w indonezyjskiej Surabai wiązał się z odbywaną wizytą w ramach roboczych kontaktów pomiędzy przedstawicielami przemysłu Francji a odpowiednimi resortami w rządzie Indonezji. Sprawa nabrała biegu, gdy parę tygodni temu moja sekretarka, Lea Delon, poinformowała mnie o nieprzewidzianym spotkaniu w Paryżu. Stroną zapraszającą było Ministerstwo Ekologii, Zrównoważonego Rozwoju, Transportu i Mieszkalnictwa rządu Republiki Francji, stroną zapraszaną firma Durand Ltd. z Tulonu, a ściślej jej prezes i właściciel, Nel Durand. Są inwitacje, których się nie odrzuca, więc dwa dni później stawiłem się w budynku ministerstwa. Na miejscu okazało się, że rząd Republiki Francji wraz z rządem Republiki Indonezji zamierza zorganizować spotkanie dotyczące możliwości rozwoju współpracy w dziedzinach przemysłu energetyczno-chemicznego oraz farmaceutycznego. W zakresie energetyki nacisk kierowany był na zapewnienie przez stronę francuską wyposażenia dla procesów odzyskiwania ciepła geotermicznego w procesie produkcji energii elektrycznej, natomiast w przypadku przemysłu farmaceutycznego rodziła się szansa na udzielenie licencji fabrykom w Indonezji na produkcję nowej generacji szczepionek przeciw chorobom szczególnie rozpowszechnionym w tropikalnym klimacie Azji Południowo-Wschodniej oraz w Oceanii.

Aby uwiarygodnić powagę podejścia do tematu, jak też własne zaangażowanie, nie zapominając przy tym o konieczności sprawdzenia lokalnych warunków, ministerstwo zaproponowało krótki wyjazd do Indonezji celem dokonania ogólnego rekonesansu. Ze swej strony jako organizatora eskapady resort postanowił wystawić jednego z podsekretarzy, niejakiego Fernanda Traverta. Przemysł farmaceutyczny powierzono reprezentacji profesor Monique Leroux, znanej francuskiej farmakolog, pracującej w Instytucie Pasteura, natomiast firma Durand Ltd. została wybrana z uwagi na osiągnięcia w produkcji wyposażenia dla przemysłu pozyskiwania energii ze źródeł alternatywnych, chociaż fakt posiadania przez firmę dużego oddziału w nie tak znów dalekim Indonezji Hongkongu również nie był bez znaczenia.

Wstępna faza tworzenia nowych porozumień dotyczyła głównie prezentacji wzajemnych możliwości oraz oczekiwań w podjętym temacie i była skupiona przede wszystkim na stworzeniu zachęcającego do dalszych rozmów klimatu. Obie strony z wiarą najsłuszniej wybranego partnera zaprezentowały swój towar, zachowując szczegóły na czas późniejszy, kiedy to wzajemna więź znajdzie lepsze oparcie w zawartych przyrzeczeniach. Strona indonezyjska przyjęła naszą delegację z widocznym zadowoleniem i podczas roboczych paneli przedstawiła nie tylko zakres własnych oczekiwań, ale również interesujące propozycje dla gości.

Pierwsze trzy dni poświęcone były sprawom merytorycznym, skupionym w trzech zasadniczych prezentacjach: oczekiwań rządu Indonezji – przedstawionych przez wiceministra resortu rozwoju, oferty firmy Durand Ltd. w realizacjach nowoczesnych technologii do odzysku energii geotermicznej – zreferowanych przeze mnie, oraz niezbędnych warunków wprowadzenia, a później szerokiego stosowania nowoczesnych szczepień przeciw chorobom tropikalnego klimatu – zagadnienia szczegółowo omówionego przez profesor Monique Leroux.

Obecność podsekretarza Fernanda Traverta nie była szczególnie widoczna zwłaszcza w dniu trzecim, kiedy Monique Leroux całkowicie zawładnęła słuchającym ją audytorium, nie wyłączając szczególnej uwagi z mej strony. Kiedy skończyła swój wykład, byłem przekonany, że jeżeli cel naszej podróży został osiągnięty, to wyłącznie dzięki kobiecej charyzmie.

Definicja osiągniętego celu w przypadku spotkań wstępnych zawsze była dość enigmatyczna, pewne uporządkowanie nastąpiło wraz z nastaniem ery powszechnego stosowania dyplomatycznego triku zwanego memorandum. To nobliwie nazywane wzajemne przyrzeczenie chęci dalszej współpracy w zasadzie niczego zarówno nie zapewnia, jak i nie wnosi, ma jednak niepodważalną zaletę: wywołuje uśmiech zadowolenia spełnionej misji obu stron podczas pożegnalnego uścisku dłoni.

Nie inaczej było i w naszym przypadku, kiedy to wspólnie podpisane memorandum dalszej współpracy satysfakcjonująco wieńczyło wizytę, stanowiąc jednocześnie kolejny dowód niezbędnej obecności służb dyplomatycznych Republiki Francji w zakamarkach Azji Południowo-Wschodniej. Ambasador osobiście nam podziękował w trakcie wspólnej kolacji, a chyba i nawet przekroczył budżet, organizując dla nas dodatkowy dzień zwiedzania pobliskich atrakcji turystycznych. Inicjatywa była miła, chociaż raczej nie zdawała się szczególnie oczekiwana. Fernand Travert wprost zasugerował pobyt na plaży, ale zdecydowana uwaga pani profesor o wyższości doznań poznawczych nad lenistwem plaży nie dała szans na zmianę przedstawionej nam propozycji. Akurat w tej sprawie stanąłbym po stronie Traverta, jednak wyłaniający się w tym względzie warunek konieczny dzielenia wspólnego ręcznika z profesor Leroux był czystą imaginacją.

Nie zawsze wydarzenia nieoczekiwane prowadzą do niemiłego finału. Zwiedzanie okolic aż tak nużące nie było, głównie z powodu bliskiej obecności profesor. Już na hotelowym parkingu Monique Leroux zdecydowanym gestem głowy wskazała, że zajmuje tylne miejsce w samochodzie, co ułatwiało i mój wybór, tym bardziej że Travert bez jakiegokolwiek ociągania się zajął miejsce przy kierowcy. Miejscowy szofer francuskiej ambasady też wydawał się z tego zadowolony, czego przejawem był nieprzerwany gest złożonych dłoni oraz nieznikający uśmiech. Travert mimo swych sześćdziesięciu lat sprawiał wrażenie kogoś, kto nie traci okazji poznawania kobiet znacznie młodszych, a tym bardziej odmiennych etnicznie. Jeżeli jego były szef François Hollande zasłynął zwyczajem nocnych podróży skuterem do swej kochanki, to byłem przekonany, że Travert musiał należeć do jego zagorzałych zwolenników. Emmanuel Macron, jako nowy szef republiki, prezentował zgoła odmienne zapatrywania i fakt posiadania żony, której metryka urodzenia wskazywała na dwudziestoczteroletnią przewagę w stosunku do daty jego urodzin, musiał być dla Traverta oznaką upadku własnego kraju.

Z racji swego wieku, a był starszy o czternaście lat od Monique Leroux, Travert na początku starał się do niej zwracać z jowialnością starszego mężczyzny, przywołując tylko jej imię. Spotkało się to jednak z kategoryczną odmową pani profesor, która stwierdziła, że nie ma w zwyczaju rezygnować z przynależnych jej tytułów oraz godnego względem jej osoby zachowania, szczególnie gdy jest w otoczeniu bliżej sobie nieznanych mężczyzn, i to podczas służbowego wyjazdu. Reakcja była jednoznaczna i dotyczyła również mnie, tym bardziej że wskazana różnica czternastu lat również obowiązywała w mym przypadku, tyle tylko, że z przeciwnym znakiem.

Siedząc w samochodzie obok lub raczej przy Monique Leroux, nie miałem okazji zaglądania w jej dekolt czy przyglądania się kształtom jej kolan. Profesor wybrała strój casual*: sneakersy, jeansy oraz luźną koszulę z niezapiętym ostatnim guzikiem przy szyi. Ubiór ten jednak niewątpliwie miał wpływ na jej zachowanie – stała się mniej wyniosła i bardziej komunikatywna. Kiedy ruszyliśmy z parkingu, odezwała się:

– Powinien pan wiedzieć, doktorze Durand, jeżeli tego pan nie wie – przerwała dla sprawdzenia mego odbioru i było to co najmniej dziwne, bo skąd niby miałbym wiedzieć, nie mając pojęcia, o co pyta – że nazwa Surabaya ma swoje konkretne znaczenie. Zgodnie ze staroindyjskim sanskrytem** słowo sura oznacza wieloryba, podczas gdy słowo baya krokodyla. Według legendy te dwa zwierzęta symbolizują pokój oraz wojnę i tworzą symbol miasta. – Ponownie spojrzała w mą stronę.

Nie byłem pewien, czy zamierza mnie odpytać, które zwierzę kojarzy się z czym, ale na wszelki wypadek skinąłem głową, że wiem, co ma na myśli.

Moja użyteczność towarzyska praktycznie sprawdziła się kilka godzin później, kiedy to profesor Leroux owinięta zbyt długim sarongiem, który to strój jest obowiązkowy tak dla kobiet, jak dla mężczyzn przy odwiedzinach miejscowych miejsc sakralnych, schodząc niekończącymi się schodami wśród ryżowych tarasów do znajdującej się w wąwozie świątyni, potknęła się o krawędź stopnia i niemalże runęła w dół. Jako że szedłem obok niej, instynktownie objąłem ją w pasie i sekundę później Monique Leroux zawisła na mych ramionach. Ona również nie była pozbawiona instynktu ochrony własnej i jej ramię bezwiednie owinęło się wokół mej szyi. Przez moment rozważałem możliwość podłożenia ręki pod jej uda dla zapewnienia jej większego komfortu, jednak jej szept do mego ucha nakazywał zupełnie coś odmiennego.

– Proszę mnie natychmiast puścić – usłyszałem, po czym zastosowałem się do rozkazu.

– To wszystko przez te sarongi, którymi kazano się nam obwinąć. – Postanowiłem ułatwić jej zachowanie twarzy w niemiłej dla niej sytuacji.

– To prawda, chociaż nie rozumiem, dlaczego nasz przewodnik nie uprzedził nas o tej niekończącej się liczbie schodów – odrzekła z nieskrywanym wyrzutem.

– Właśnie, zaraz go o to zapytam. – Wysunąłem się do przodu, aby zrównać krok z dziarsko poruszającym się młodym mnichem.

Bliskość boga, kimkolwiek by on nie był, wywołuje w służącym mu personelu specyficzny sposób myślenia, kładąc główny nacisk na praktyczność wykonywanych zadań przy jednoczesnym unikaniu zachowań niegodnych. Uzyskana odpowiedź była tego niezłym przykładem.

– I co powiedział? – spytała profesor.

– Że nie informował nas o tym, ponieważ moglibyśmy zrezygnować z odwiedzin. Chyba głównie chodziło mu o to, że nie kupilibyśmy biletu wstępu.

– W pewnym sensie jest to nawet uczciwe – uśmiechnęła się – przynajmniej już wiemy, dlaczego minister Travert tak się wzbraniał przed pójściem z nami, i nie mam tu na myśli tych paru rupii.

– Travert jest nie mniej praktyczny niż nasz mnich i postanowił zostawić ten trud młodym.

– To może… młodszym, to właściwsze określenie. – Spojrzała na mnie pierwszy raz w sposób, któremu kobiece przekomarzanie się nie było obce.

– Uzyskanie tytułu profesora oraz zdobycie szacunku w wykonywanym zawodzie nie jest możliwe do osiągnięcia w czasie krótkim, jednak nawet i to ograniczenie nie pozbawia w niektórych przypadkach osób obdarzonych urodą oraz charyzmą aury młodości oraz wdzięku.

– Panie Durand, z tego, co zdołałam się o panu dowiedzieć, to chociażby już z racji pańskiego pochodzenia szacunek do osób starszych nie powinien być panu obcy. Tak więc…

– Muszę przerwać… – Ująłem jej dłoń dla lepszej percepcji tego, co miałem do powiedzenia. – Proszę mi mówić po imieniu, czyli Nel. Nagminne używanie formy „pan” jest nie tylko irytujące, ale niepotrzebnie podkreśla chęć własnej izolacji. Ponadto – nie zamierzałem wypuścić jej dłoni z mego uścisku – dzieląca nas różnica czternastu lat w dacie urodzenia akurat w naszym przypadku jest przykładem znanego od wieków tak zwanego złotego podziału, pojęcia będącego synonimem harmonii oraz szczególnie zalecanej proporcji. Dowodem tego jest stosunek sumy naszych lat do wieku profesor Leroux. Dodając bowiem liczbę trzydzieści dwa do liczby czterdzieści sześć i dzieląc otrzymaną sumę przez twój wiek, otrzymujemy wartość niemalże równą tak zwanej złotej liczbie***. To poważny argument, tak należy go traktować i chociażby z tego względu mam nadzieję, że moja prośba zostanie przyjęta i odwzajemniona podobną propozycją… Monique? – Ucałowałem jej dłoń w oczekiwaniu na odpowiedź.

Nawet jeżeli profesor Leroux była zaskoczona, to była również nie mniej błyskotliwa, gdyż uśmiechnęła się i dość kategorycznie zabierając dłoń, odrzekła:

– No cóż, umiejętność dokonywania obliczeń prostych nie predysponuje do zachowań odmiennych od tych ogólnie przyjętych jako obowiązujące, tym bardziej że wspomniany złoty podział ma jeszcze drugi warunek, w którym iloraz liczby większej oraz liczby mniejszej również musi się równać wartości wspomnianej złotej liczby, a to w naszym przypadku już tak oczywiste nie jest. To tyle, co do złotego podziału. – Roześmiała się świadoma swej przewagi. – Mimo to propozycję przyjmuję, czasami pomysł jest lepszy niż jego uzasadnienie. Od momentu zobaczenia cię zastanawiałam się, kogo w tobie jest więcej – Francuza czy Chińczyka? Teraz przynajmniej nie mam już żadnej wątpliwości. Monique… – Zbliżyła policzek do pocałowania.

– Powiem ci, że może ta ciągnąca się za Francuzami opinia nie zawsze jest uzasadniona, ale na pewno nie przeszkadza. – Musnąłem jej policzek.

– W przypadku kobiet Azji również?

– Są zbyt introwertyczne, szczególnie do przyjezdnych, aby móc to ocenić.

– Ale jakieś doświadczenia chyba masz w obcowaniu z ich gronem?

– Przesadna skromność czyni nas nieudacznikami, więc lepiej, jak nic nie powiem.

– Jesteś przebiegłym lisem, Nel Durand, i wiem, co mówię, ale teraz masz jedyną szansę, aby zadać nękające cię pytania, więc nie trać jej.

– To zacznę od siebie. Bez żony oraz dzieci, uparty inżynier, a ty?

– Rozwiedziona, również bezdzietna, co do uporu, to niestety za mało konsekwentna.

Monique Leroux w odsłonie prywatnej nie tylko nie traciła posiadanego atutu osoby obdarzonej nieprzeciętną wiedzą oraz inteligencją, ale jej uroda kobiety o jasnych włosach oraz właściwie zarysowanych kształtach zyskiwała blask swobodnej pozy zachowania, i chociaż moja znajoma porucznik Korpusu Marines, Jane Bell, dzierżyła niekwestionowaną pozycję lidera w kobiecej odmianie blond, Monique Leroux mogła stanąć na tym samym podium. W mojej preferencji kobiet świata Daleki Wschód nie miał konkurencji, ale jeżeli reguły uwierzytelniały ich wyjątki, francuska profesor nie mogłaby być tego lepszym przykładem.

Swobodna rozmowa z ciekawą osobą, niepozbawioną swoistej urody, poprawia odbiór tego wszystkiego, co dzieje się wokół, i nasza wyprawa do wnętrza stromego wąwozu przestała być uciążliwym wyczynem. Również droga powrotna wąskimi schodami w górę zdawała się mniej uporczywa, a czerwony sarong wspinającej się przede mną Monique, szczelnie okalający jej biodra, nadzwyczaj trafnie spełniał swe zadanie, podczas gdy mój jedynie mógł przywołać skojarzenie pomocnika kucharza.

Kiedy byliśmy już blisko wyjścia, Monique zwróciła się do mnie w dość oficjalnym stylu:

– Nel, proszę, przy Travercie nadal obowiązuje formuła oficjalnego sposobu zwracania się do siebie. Nie mam zamiaru tolerować jego umizgów, gdyby spostrzegł, że jednak nie jestem aż tak wyniosła.

– Ależ oczywiście, pani profesor, ja również nie zniósłbym konkurencji.

– Rywalizacja jest często pożądana, wówczas osiągnięcie celu jest bardziej znaczące… ale to chyba nie ten przypadek. – Roześmiała się dość szelmowsko, co jeżeli nie było zakamuflowanym przyzwoleniem do podjęcia ostatecznego ataku, to na pewno kończyło etap rozpoznania.

Siedząc obok Monique Leroux w nocnym barze i słuchając kończącego się standardu o łajdaku Johnnym, uśmiechałem się do odbiegającego w myślach wspomnienia rannej eskapady. Monique również uśmiechnęła się i po krótkiej chwili zastanowienia, jak odpowiedzieć na moją wyraźną zaczepkę, odrzekła:

– Dużo w tym racji, doktorze Durand, a co do pryncypialności, to chyba czas na zakończenie wieczoru. Myślę, że i minister Travert jest podobnego zdania. – Monique przełożyła przez ramię torebkę i zaczęła rozglądać się za kelnerem.

Travert również nie wnosił sprzeciwu, co nawet mnie trochę dziwiło, ale być może miał już jakieś konszachty z kierowcą z ambasady i czekała go absolutnie odmienna impreza.

*casual (ang.) – strój codzienny, nieformalny.

** Sanskryt – język używany 3,5 tys. lat temu w Indiach.

*** Złota liczba φ – jej wartość wynosi 1,6180 i stanowi kryterium tak zwanego złotego podziału odcinka.

2

Oślepiający błysk i towarzyszący mu grzmot nie były zapowiedzią nadchodzącej burzy. Przyciemniona atmosfera klubu nocnego nagle wypełniła się energią eksplodującego ładunku. W kłębowisku pyłu i płomieni odgłos osuwającego się sufitu i brzęk rozbijanych szyb ustąpił jękom i wrzaskom uwięzionych we wnętrzu ludzi. Wyrzucone na zewnątrz stoliki i krzesła porozbijały stojące przy chodniku samochody, tworząc jeden wielki galimatias ulicznego chaosu oraz nagle powstałego rumowiska. Nasilające się z oddali odgłosy policyjnych syren oraz ambulansów dopełniały obrazu grozy dokonanego zamachu.

Usiłowałem otworzyć oczy, ale piekący dym natychmiast zamykał je na powrót. Skręcone do tyłu ręce nie pozwalały odepchnąć napierającego na mą klatkę miękkiego i zupełnie bezwładnego ciężaru. Z wolna uniosłem prawe ramię i kiedy odzyskałem możliwość ruchu prawą dłonią, to samo zrobiłem z lewym ramieniem, a następnie obiema rękoma próbowałem się uwolnić od leżącego na mnie ciężaru.

Bez rezultatu. Nadal byłem w pozycji horyzontalnej i ktoś na mnie leżał. Niedający się rozproszyć mrok z gryzącym w oczy oraz w krtań dymem nie ułatwiały odpowiedzi na oczywiste pytanie: „kto?”. Moje dłonie zaczęły przesuwać się po przytłaczającej mnie do podłogi postaci i wraz z powracającą świadomością dramatyczności chwili nagle zdałem sobie sprawę, że dotykam damskiej spódnicy lub dokładniej – obmacuję kobiece pośladki.

– Monique! – usiłowałem krzyknąć, ale to, co wydostało się z mej krtani, w niczym nie przypominało mego zamiaru. Moje dłonie przesunęły się do góry i dotknąłem głowy kobiety. Jej twarz była obrócona do podłogi i gdy usiłowałem położyć ją na mej piersi, okazało się, że jest to niemożliwe, bo tuż nad nami znajdowała się gładka, zdająca się nie mieć końca płaszczyzna. Siłą uporu otworzyłem oczy i w szarym mroku zobaczyłem, że oboje leżymy pod stołem, którego połamane nogi odgradzają nas od w miarę wolnej przestrzeni reszty sali. Wysunąłem się spod osłaniającego nas blatu, starając się nie zmienić pozycji przytłaczającej mnie osoby. Kiedy byłem już poza stołem, przykucnąłem i włączyłem latarkę w telefonie, aby dokładnie przyjrzeć się nieruchomej postaci.

Monique Leroux leżała na brzuchu z twarzą skierowaną do podłogi i nie dawała znaku życia. Uchwyciłem ją pod ramiona i delikatnie wysunąłem spod stołu, sadzając obok mnie. Dalej była nieświadoma tego, co się stało, ale jej powieki zaczęły drgać, a ręce wykonywać nieskoordynowane ruchy osoby starającej się złapać głęboki oddech. Charczący odgłos jej gardła potwierdzał moje doświadczenie wydania z siebie głosu, ale dawał pewność, że siedząca obok mnie profesor wciąż żyje.

– Nic nie mów, ktoś podłożył bombę. Musimy się stąd natychmiast wydostać – starałem się mówić do jej ucha. Widząc, że przytakująco kiwa głową, mogłem być pewnym, że i jej świadomość odzyskuje należne miejsce.

Światłem telefonicznej latarki omiotłem najbliższe otoczenie. To, co zobaczyłem, musiało napawać grozą. Kilka osób podobnie jak my usiłowało wstać lub raczej przeczołgać się w kierunku wyrwy w ścianie, za którą było widać rozświetloną ulicę. Po przeciwnej stronie, w głębi pomieszczenia, gdzie sufit niemalże dotykał podłogi, płomienie ognia pochłaniały już całkiem sporą przestrzeń. Rozejrzałem się wkoło naszego stołu w poszukiwaniu Traverta i jakieś trzy metry od nas zauważyłem jego postać leżącą na podłodze. Niewątpliwie żył, ale jego nienaturalnie skręcone ramię wskazywało, że szczęście zatrzymało się po naszej stronie stołu.

– Monique, wstań, musimy stąd wyjść. – Uniosłem ją do pozycji pionowej.

– Co z Travertem? – spytała.

– Jest nieopodal, wyniosę go. – Przebrnąłem przez zasypany gruzem stół i nie zwracając uwagi na jego jęki, przerzuciłem Traverta przez ramię. Następnie, drugą ręką ciągnąc za sobą Monique, starałem się w masie przerażonych i wzajemnie potykających się o siebie osób dotrzeć do ściennej wyrwy.

Na ulicy pierwsze zastępy policji odgradzały zagrożony teren od gromadzących się gapiów, kilka zakrwawionych osób siedziało na chodniku, bezradnie patrząc przed siebie, kolejni imprezowicze, pomagając swemu szczęściu, gramolili się przez rozbite szyby elewacji budynku, aby dotrzeć do ożywczego powiewu powietrza.

Ułożyłem Traverta przy siedzących wzdłuż krawężnika. Jego stan nie wskazywał na zagrożenie życia, głowa nie była zakrwawiona, jedynie przekręcona lewa ręka z wyraźnym zewnętrznym złamaniem, tak ramienia, jak przedramienia, oraz nie mniej dziwnie ułożona stopa prawej nogi wskazywały na kilkutygodniowy pobyt na oddziale ortopedii.

– Widocznie jest nieprzytomny – Monique pochyliła się nad Travertem, dotykając jego tętnicy szyjnej – ale na szczęście żyje.

– A tobie nic nie jest? Nie odczuwasz jakiegoś bólu? – spytałem.

– Przypuszczalnie nic, ale obita jestem totalnie. Ty chyba masz się dobrze?

– A tak wyglądam?

Monique nie zamierzała nic mówić, spojrzała tylko po sobie i widząc podartą bluzkę odsłaniającą jej stanik i prawe ramię oraz obszarpaną na udzie spódnicę, starała się upchnąć rozdartą część bluzki pod odsłonięte ramiączko.

– To ja muszę wyglądać okropnie – odpowiedziała, przywołując podbiegających sanitariuszy.

W drodze do szpitala Travert zaczął odzyskiwać przytomność, nieporadnie ruszając lewą nogą i starając się wydobyć z siebie jakiś dźwięk, ale nie do końca się mu to powiodło, gdyż zaaplikowane środki na powrót przeniosły go do krainy spokoju. Na miejscu, w izbie przyjęć spisano nasze dane i po dokładnych oględzinach stwierdzono, że oboje możemy wracać do hotelu. Travert przeniesiony na mobilne łóżko został odwieziony do windy z napisem „Blok operacyjny”. Stojący przed szpitalem radiowóz zawiózł nas do hotelu. Młody sierżant tak jak my nie miał pojęcia, co zdarzyło się w klubie nocnym, był tylko pewien, że musiał nastąpić wybuch.

Godzinę później, kiedy nieznośny zapach chemikaliów podłożonego ładunku oraz smród spalenizny zmyły ze mnie strugi prysznica i oczekiwałem na sen, leżąc na łóżku, mój iPhone odezwał się tonem przychodzącej wiadomości.

„Nie wiem, czy nocne zaproszenie mężczyzny do swego pokoju różni się od pukania do drzwi jego pokoju, ale że chcę cię zobaczyć, tego jestem pewna. Monique #407”.

Prezentowana rozterka niewiele miała wspólnego z następstwem zdarzeń, co najwyżej rodziła się kwestia stroju osoby odwiedzającej. Ale tym akurat postanowiłem się nie przejmować i wiążąc pasek płóciennego szlafroka, wyszedłem z pokoju. Ciche puknięcie w drzwi z numerem 407 było oczekiwane, skoro chwilę później po ich drugiej stronie pojawiła się Monique Leroux.

Jej przyzwyczajenia do swobody hotelowego pokoju również wykorzystywały wygodę szlafroka, tyle tylko, że jej wersja domowego wdzianka była z misternie tkanego szarego jedwabiu o długości sięgającej ledwie połowy ud, co musiało świadczyć, że było ono raczej z letniej kolekcji.

– Proszę, wejdź – powiedziała w sposób nieprzywołujący tonu rozpalonej kochanki.

– Wiem, że pora jest późna, ale byłbym nieszczery, nie przyznając, co zaprzątało moje myśli od chwili przekroczenia hotelowego progu.

– Jesteś w tej dogodnej sytuacji, że nikt cię o to nie pyta, ponadto to ja wysłałam zaproszenie – uśmiechnęła się – niemniej doceniam twoje szarmanckie zachowanie. – Wskazała mi na fotel, abym usiadł. – Mają tutaj tylko piwo. – Sięgnęła do minibaru po dwie puszki i usiadła na fotelu obok.

– To kraj muzułmański, nie ma się co dziwić.

– Właśnie, terrorystyczne rozboje też nie są im dziwne.

– Niestety, widać, że nie. Chociaż przez ostatnie lata od sławnego zamachu na Bali był tutaj raczej spokój. – Pstryknąłem kapslami i podałem jej otwartą puszkę.

– Za nasze szczęście. – Upiła solidny łyk.

– Miejmy nadzieję, że i Travert również z tego wyjdzie jedynie ze złymi wspomnieniami.

– Oby, Nel, oby tak właśnie było. Ma ci wiele do zawdzięczenia. Ja chyba też niemało. – Ponownie przyłożyła puszkę do ust.

– Rano dowiemy się z telewizji, ilu było rannych i zabitych, a może i tego, kto za tym stał i dlaczego.

– I tak powinniśmy przedzwonić do ambasady… ale to rano. – Wstała z fotela i usiadła mi na kolanach. – Nie chcę być sama po takiej przygodzie i stąd to moje zaproszenie.

– Optymizm nie zawodzi – pocałowałem jej usta – tylko czasami wymaga nieprzewidzianej zachęty.

– Byłeś tak pewny, że nie odmówię ci łóżka? – Odchyliła głowę, następnie wstała i rozwiązała pasek swego szlafroka.

– Nie jestem aż tak zarozumiały, ale już zaczynałem się zastanawiać, co zrobiłem źle. – Podniosłem się z fotela i zsunąłem jedwab szlafroka z jej nagiego ciała.

Monique uczyniła to samo z moją płócienną odmianą i szepnęła mi do ucha:

– To teraz zanieś mnie do łóżka.

Upodobania Monique Leroux, aby być noszoną do łóżka, nie obejmowały wariantu jego opuszczenia. Rankiem, gdy powodowany odczuciem dziwnie dużej powierzchni otaczającej mnie pościeli otworzyłem oczy, okazało się, że w łóżku jestem sam. Rozejrzałem się wkoło i podmuch podgrzanego powietrza z otwartego tarasu wskazał mi stojącą przy poręczy Monique. Była w szlafroku i rozmawiała przez telefon. Są przypadki, kiedy respektowanie wyłącznie własnych zwyczajów nie jest dobrze widziane, a czasami wręcz prowadzi do ambicjonalnych reakcji strony towarzyszącej. Cicho zwlokłem się z łóżka i na palcach podszedłem do drzwi tarasu. Zaskoczenie może być miłe lub nie. Moje było totalne. Monique, nie mrugnąwszy nawet okiem, odwróciła się do mnie i dalej rozmawiała przez komórkę, czyniąc to w języku japońskim i z wprawą niewynikającą z podręcznika samouka.

– Nie powinieneś aż tak się dziwić – odpowiedziała, odkładając telefon – smartfon również służy do rozmowy, ponadto nawet jeżeli dobrze wyglądasz nago, nie musi być to wiedza powszechnie znana. – Wskazała na ulicę i starając się zakryć biodrami moje krocze, popchnęła mnie w kierunku łóżka.

Nieokazywanie zaskoczenia może być następstwem braku intencji skrywania zachowań występnych, może być również umiejętnością nabytą w trakcie specjalistycznego szkolenia. Rozwiązywanie szlafroka Monique nie było odpowiednim momentem do dalszych rozważań tego tematu, wszystko inne, co nastąpiło po tym, raczej również nie.

Monique już znacznie później zsunęła się ze mnie i śmiejąc się, powiedziała:

– Jak tak się bardziej nad tym zastanowić, to ten złoty podział teraz nad wyraz dobrze sprawdza się w praktyce.

– To tylko potwierdzenie, że to, co sprawdzone, nie powinno być odrzucane, pani profesor.

– Szczególnie, gdy do tego brak powodów.

– A później nasza pamięć wraca do chwil przyjemnych, a nie obarcza nas ich utratą.

– Racja, Nel. To jest najtrafniejsza puenta. – Usiadła, oplatając rękoma nogi. – Jeszcze chwilę na ciebie popatrzę i będziemy wracać.

Jasność dnia w niczym nie negowała powabu ciała Monique, przeciwnie, niestroniąca od słońca skóra była gładka i pokryta jasnym odcieniem smagłości, szczupła sylwetka w skulonej postawie wyglądała zadziwiająco młodo i nawet przykryte udami piersi nie pozbawiały jej kobiecego seksapilu, a długie rozwichrzone blond włosy tylko go uwydatniały.

– Ładna jesteś i zawsze taka będziesz – odezwałem się, nie kryjąc wpatrywania się w jej wszystkie zakamarki.

– To już coraz mniej moja zasługa – uśmiechnęła się – jak zapewne zauważyłeś, naturalną blondynką też nie jestem.

– Nie tylko to zauważyłem. – Dotknąłem palców jej stóp. – To chyba jedyny taki tatuaż na tym globie.

Na palcach każdej ze stóp znajdował się wytatuowany smok. Jego głowa była na palcu największym, a reszta artystycznie rozmieszczona na pozostałych czterech. W zielono-czerwonej kolorystyce idealnie pasował do krwisto wymalowanych paznokci.

– I zobacz, jak potrafią się nastroszyć. – Monique poruszała palcami, a smocze wizerunki zdawały się skakać na siebie.

– Niesamowite… – Podniosłem wzrok.

– To ślad niesfornej młodości.

– A japoński skąd?

– Ty mówisz po chińsku… – Odwzajemniła me spojrzenie.

– To naturalne, moja matka była Chinką i jakby dobrze policzyć, to większość czasu spędzam w Hongkongu.

– A mój ojciec jest Japończykiem i chodziłam do szkoły w Tokio.

– …

– Znów jesteś zdziwiony.

– Nawet zaskoczony. Nie zdradzasz etnicznych odmienności.

– A włosy? – Znacząco opuściła wzrok ku swemu podbrzuszu. – Lubię też tempurę. – Roześmiała się i wstała z łóżka.

W momentach niezwykłych nie zawsze potrafimy właściwie się zachować, na szczęście w moim przypadku znajomość z Jane Bell, porucznik amerykańskiego Korpusu Marines, zawsze wybawiała mnie z kłopotu. Tym razem również szelmowskie spojrzenie chabrowych oczu spod blond grzywy niosło jasny przekaz: „Musisz wiedzieć, Durand, że te, które potrafią zachwycić i mają wiele do powiedzenia, mówią niedużo nawet wtedy, gdy wychodzą ze wspólnego łóżka… I wówczas najgorsze, co możesz zrobić, to zadawać ciekawskie pytania. Chyba to rozumiesz? No, kurwa, rozumiesz czy nie?”.

Po włączeniu telewizora i przełączeniu na lokalny kanał 24 w wersji angielskiej zobaczyliśmy, że wybuch w klubie nocnym nadal zajmował czołowe miejsce na pasku opatrzonym nazwą breaking news*, ale informacja była raczej skąpa. Na miejscu zginęło jedenaście osób: trzech Niemców, dwóch Anglików, po jednej osobie z Australii, Rosji, Filipin oraz trzech miejscowych. Do szpitala przewieziono trzydzieści dwie osoby, w tej liczbie niewątpliwie znajdował się minister Travert. Żadna ze znanych organizacji terrorystycznych nie przyznała się do podłożenia ładunku, również cel napadu nie był znany. Policja jedynie deklarowała, że prowadzone na szeroką skalę działania powinny w najbliższym czasie owocować odnalezieniem i ujęciem sprawcy.

Zdarzenia traumatyczne pozostają tylko w pamięci rodzin tych, którzy w nich zginęli, dla pozostałych uczestników często są niemiłym wspomnieniem, a czasami co najwyżej ostrzegającym przypomnieniem, iż rozdania losu to nie zawsze wygrana, dla pozostałych odpływają w dal zapomnienia wraz z nową treścią breaking news.

– W ambasadzie powiedzieli, że nie było więcej poszkodowanych Francuzów, i chyba nawet szczerze nam pogratulowali szczęścia. – Monique odłożyła telefon i sięgnęła po filiżankę z kawą.

– Tylko tyle? – spytałem, odnajdując w jej słowach potwierdzenie dopiero rozważanej konkluzji.

– Coś jeszcze wydukali o przyjemnej podróży.

– Czyli czas do domu. – Obróciłem głowę w kierunku hotelowej recepcji.

– Dom bywa dość relatywnym pojęciem. – Skończyła pić kawę.

– Fakt, w moim przypadku na pewno. A ty chcesz coś jeszcze dodać?

– Dzielnie walczyłeś z własną ciekawością i to doceniam – roześmiała się – dlatego w ramach bonusu dodam, że nie lecę do Paryża.

– I masz już bilet?

– Przebukuję na lotnisku.

– Mogę ci pomóc. Zadzwonię do mojej sekretarki w Hongkongu i wykona to za ciebie. Tym bardziej że będzie musiała to zrobić z moim biletem. Stąd bliżej mi do Hongkongu, a to również mój dom.

– Tak trudno jest zadać krótkie pytanie: dokąd? – Sięgnęła do zawieszonej na krześle torebki.

– Nieokazywanie zainteresowania nie prowadzi do sukcesu, ale nachalność może go zniweczyć – odrzekłem w stylu zaleceń porucznik Bell, odrzucając armijną formę obowiązku potwierdzenia jej słuszności.

– To wspólna noc nie była sukcesem?

– Była też przyjemnością, ale równie liczy się wrażenie ogólne.

– Z tym akurat nie masz problemów. Proszę najbliższy do Tokio. – Podała mi bilet.

Wysłałem fotkę obu biletów do Lo Shan i następnie przycisnąłem jej numer.

– Dzień dobry, panie prezesie. Słyszałam od Lei Delon, że znajduje się pan prawie w naszych okolicach. Czy mam odświętnie przybrać araukarię?

– Zupełnie wystarczy, że rano nas odwiedzisz – odpowiedziałem po angielsku.

– Poważnie, wraca pan?

– Pod warunkiem, że przebukujesz bilety, które ci wysłałem. Mój do Hongkongu, a dla profesor Leroux do Tokio, oba możliwie na najbliższy odlot z Surabai.

– Właśnie się pokazały na moim monitorze. Ten do Tokio to dla Monique Leroux, prawda?

Lo Shan jest moją sekretarką w Hongkongu i jeżeli miałbym stworzyć hierarchię wartości w moim stanie posiadania, to Shan od chwili jej poznania pozostaje na pierwszym miejscu. Porucznik Jane Bell armijną szorstkością swych rad zawsze potrafi przywołać moją uwagę, Lo Shan robi dokładnie to samo, lecz bez używania słów, posługując się wyłącznie spojrzeniem oraz mimiką twarzy. Jej krótkie wtrącenie „Monique” było co najmniej równoważne armijnemu: „Cóż to, Durand, masz, kurwa, nową laskę?”.

– Prawda – odpowiedziałem, żałując, że nie widzę jej miny.

– Proszę być w pobliżu lotniska, za parę minut oddzwonię.

– I co? – spytała Monique, gdy chowałem telefon.

– Jedziemy na lotnisko, skoro mamy mieć najbliższy odlot.

– A co to znaczy „wystarczy, że rano nas odwiedzisz”? – Monique potwierdzała zasadę, że trzymanie kart blisko siebie nie wyklucza podglądania przeciwnika.

– To oznacza, że ma przyjść do mojego gabinetu, gdzie rośnie moje ulubiona araukaria.

– Jest ładna?

– Gdyby nie Shan, to ona byłaby moją najlepszą ozdobą.

– Jesteś przebiegłym lisem, Nel Durand. Już ci to mówiłam, teraz zaczyna mi się to podobać.

Byliśmy już na lotnisku, gdy Shan oddzwoniła i przesłała skany nowo zabukowanych biletów.

– W Paryżu nie ma takich sekretarek. – Monique Leroux z nieskrywanym podziwem odbierała swój bilet ze stanowiska lotniczych linii ANA.

– Perfekcja stanowi znikomy udział w każdej społeczności, w Paryżu to miejsce przeznaczone jest dla profesor Leroux.

– Pozostawianie po sobie miłego wrażenia też nie jest ci obce, pochlebco kobiet. – Roześmiała się i nie zwracając uwagi na otaczający nas tłum pasażerów, zawisła na mej szyi z gorącym pocałunkiem. – Do zobaczenia, Nel. – Sięgnęła za uchwyt walizki i machając dłonią na pożegnanie, zniknęła w tłumie.

Mój scenariusz pożegnania zakładał wymianę adresów, telefonów, jak też przyrzeczenie miejsca oraz czasu kolejnego spotkania, ale nie pierwszy raz miałem okazję przekonać się, że można inaczej.

*breaking news (ang.) – w znaczeniu: „z ostatniej chwili”.

3

Nieobecność zwalnia z uczestnictwa w realizacji wyznaczonych zadań, ale nie może być wytłumaczeniem braku ich oceny. W siódmym dniu po powrocie z Surabai oraz po ponad dwumiesięcznym przebywaniu w Europie mogłem zaprzestać robienia sobie wyrzutów obniżonej atencji dla spraw w Hongkongu. Wszystkie bieżące kontrakty objęte zostały szczegółową rewizją aktualnego stanu zaawansowania, główni inżynierowie projektów omówili znaczące szczegóły oraz ewentualne problemy, których pojawienie się mogłoby szkodzić w utrzymaniu terminów rozruchów poszczególnych urządzeń czy nawet całych instalacji. Generalnie nie było powodów do narzekań i, co musiałem przyznać w obecności samego siebie, nie było to moją zasługą. Ewentualnie bardziej widocznej własnej roli mógłbym się doszukiwać w zewnętrznej reprezentacji firmy. Okazjonalny lunch z lokalnym prezesem Bank of China czy wystawna kolacja z szefami głównych poddostawców oraz kooperantów w gronie hostess nocnego baru nie tylko nie stanowią ryzyka utraty posiadanego autorytetu, lecz wręcz stwarzają wygodne otwarcie rozmowy przy negocjacji kolejnego zamówienia.

Jest jeszcze tak zwana powszednia popularność. Jakkolwiek rzadko pojęcie to jest następstwem posiadanej wiedzy, inteligencji czy bezkompromisowej chęci czynienia dobra, to jednak w otaczającym nas marketingowym szaleństwie wytycza ranking społecznego zainteresowania. Ta populistyczna popularność w swym staraniu o łatkę ekskluzywności nie gardzi żadnym ze sprawdzonych sposobów, takich jak: pycha, chęć imponowania, wyniosłość i jeszcze parę innych pozycji z listy grzechów głównych. W życiu codziennym przedstawiciele celebryckiej pasji lubują się ekspozycją stanu posiadania oraz demonstracją korzystania z przeróżnych enklaw, w których niebotyczne ceny oferowanych usług nie znajdują żadnego uzasadnienia.

W jednym z takich miejsc, przy Jaffe Road, szyld jawnie głosił: „Nieważne, co potrafisz i ile masz pieniędzy, ważne, z kim się spotykasz”. Pod napisem małymi znakami dopisano: „Z tymi pieniędzmi możemy nie mieć racji”. Drugie zdanie wzbudzało szczególne zainteresowanie, stanowiąc pokusę nie do uniknięcia dla wszystkich, którym kasa nie była obca. Jednak i w tym przypadku przerost zainteresowania wymusił nowe formy segregacji i od jakiegoś czasu przed drzwiami restauracji stało dwóch lubujących się w ćwiczeniach ze sztangą cieci, których sforsowanie wymagało specjalnych glejtów osób pożądanych.

Miejsca spotkań snobów i celebrytów nigdy nie były przeze mnie hołubione, przeciwnie, zawsze kojarzyły się mi i nadal kojarzą z tymi, którzy przychodzą, aby się napatrzeć, oraz z tymi, którzy przychodzą, aby ci pierwsi byli zadowoleni. Obu kategoriom wyzwania nauki oraz poczucie odpowiedzialności za własne poczynania są nieznane, co mimo ich ciągłej wiary w swą niezwyczajność ustawia ich po drugiej stronie tego, co ważne i mające sens. Prawnicy w tej masie osiągają dno, blasku dodają jedynie aktorki, ładne aktorki.

Moje oceny, chociaż zawsze są dla mnie najważniejsze, czasami poddawane są korekcie przez Lo Shan. Kiedy pierwszy raz sprowadziła mnie do przybytku przy Jaffe Road, przedstawiła mi trzy powody swego działania i jak to bywa w jej przypadku, nie mogłem odmówić jej racji. Oznajmiła wówczas:

– Po pierwsze, mają tam wyśmienite pierożki wonton, po drugie ostatnio nieczęsto bywa pan w Hongkongu, a w tym mieście tych, którzy nie bywają zapomina się jeszcze szybciej niż w Hollywood. Firma Durand Ltd. cieszy się zasłużoną pozycją w swojej branży, jednak pewna doza popularności ogólnej również jest niezbędna, gdyż pozwala na utrwalenie własnego śladu. I trzeci powód, nie mniej ważny, a może najważniejszy, to wskazanie, że takie miejsca nie należą do zwyczajnych obiboków oraz bezmózgowców, ale mogą również poszczycić się kimś znacznie godniejszym uwagi.

Przedstawiona przez Lo Shan ocena przydatności lokalu przy Jaffe Road zapewne nie była obca Tan Yu, mojej znajomej, będącej właścicielką oraz szefową dużej firmy prawniczej z Hongkongu, szczycącej się niemałym zasięgiem międzynarodowym. Moja znajomość z Yu była stosunkowo krótka, ale wzajemnie niezmiernie korzystna. Ona zawdzięczała mi powrót do żywych podczas niemiłego dla niej incydentu połknięcia pierścionka w samolocie, ja zawsze mogłem liczyć na udostępnienie mi informacji oraz pomoc w sytuacjach oficjalnie uznanych za nielegalne. Tan Yu była zarozumiała, wyniosła i nie znała pojęcia „nie mogę tego mieć”. Skończyła prawo w Harvard Law School* z oceną pozwalającą umieścić jej zdjęcie w pierwszym rzędzie najlepszych absolwentów, miała trochę ponad trzydzieści lat i była urzekająco ładna. Tan Yu ponadto lubiła być ze mną w łóżku i było to uczucie całkowicie odwzajemnione.

– Co za beznadziejny upór, już ostatnim razem mówiłam im, że pierożki wonton można kupić obok na straganie. Ale oni oczywiście wiedzą lepiej. – Tan Yu z odruchem wzgardy odsunęła podaną jej kartę. – Zamów mi sałatkę ze ślimakami abalone i szampana, resztę może skubnę z twojego steka.

– To ty wybrałaś tę knajpę snobów, francuskie przysmaki z Ritz-Carlton już ci nie odpowiadają? – spytałem, gdy kelner odchodził od stolika z moim zamówieniem.

– Są najlepsze, ale czasami muszę się tutaj pokazać w odpowiednim towarzystwie, a ponieważ nie jesteś chłopakiem na telefon, to wykorzystuję każdą okazję, gdy jest mi dane cię spotkać.

– Nie przesadzaj, zawsze odbieram twoje telefony, czasami to nawet sam dzwonię.

– Jasne, tylko kiedy czegoś potrzebujesz. A najgorsze w tym jest to, że jak już dzwonisz, to koncentrujesz się wyłącznie na sprawie, podczas gdy od czasu do czasu należałoby przynajmniej zadeklarować chęć bliższego zbliżenia.

– No wiesz, nie chcę być nachalny. Za to twoje propozycje są miodem dla mego ego.

– Nachalność w twoim przypadku, Durand, to pojęcie nieznane. Czego nie można powiedzieć o tych wszystkich cipach, które bez przerwy na ciebie zerkają. – Yu wymownie rozejrzała się wkoło.

– Znowu przesadzasz.

– Wcale nie, i dobrze. Niech patrzą. Po to właśnie tutaj przyszłam, bo chyba nie myślisz, że dla pierogów wonton.

– Podoba się im twoja nowa fryzura. – Uśmiechnąłem się szelmowsko.

– To jednak zauważyłeś, że mam już prawie długie włosy.

– Zauważyłem i powiem ci, że przy następnej rozmowie telefonicznej zacznę od… „stoję przed twymi drzwiami”.

– No, zobaczymy – roześmiała się – ale wiedz, że robię to tylko dla ciebie. – Jej oczy uległy nagłemu zwężeniu, gdy dodała: – Nie będę wysłuchiwała tych bzdur, że poduszka wokół mej głowy jest zbyt pusta.

Uwaga Yu była słuszna i odnosiła się do mych rannych utyskiwań, kiedy to naigrywałem się z jej krótko ściętych włosów, pytając, dlaczego tak mało ich widzę na bliskiej mi poduszce.

– Tak, to prawda, będę musiał wymyślić coś nowego.

– To się pospiesz, bo do rana wcale nie tak znów daleko. – Wykonała perfekcyjny ruch wysuwanego języka i ujęła kieliszek z szampanem.

– Ale najpierw oficjalnie dziękuję za pomoc prawną w zakończonej sprawie przejęcia japońskiej firmy Robotics & Automation. – Stuknąłem szklanką piwa w jej kieliszek. – Teraz to już część firmy Durand Ltd. i wszelki ład w papierach mogę zawdzięczać tylko tobie, dzięki, Yu.

– Dobrze zrobiłeś, Nel, kupując tę niedużą, ale na pewno mocno zaawansowaną technologicznie firmę. Ponoć pieniądz lgnie do pieniądza, chociaż moim zdaniem to intuicja i znajomość tematu są podstawą łączenia kapitału. I właśnie tego te wszystkie cipy powinny ci zazdrościć, a nie tylko zaglądać ci w spodnie.

– Tan Yu, zaczynasz mieć obsesję…

– Żebyś wiedział… – przerwała mi, widząc podchodzącego do stolika kelnera z tacą pełną talerzy.

Ślimaki abalone musiały być niezłe, bo Yu dokładnie wyczyściła z nich talerz, dodatkowo odbierając mi obie szparagi z mego stekowego zestawu.

– Mięso ci już zostawię, nie wybaczyłabym sobie przyłożenia własnej ręki do utraty twych sił witalnych.

– Chcesz usłyszeć coś więcej na temat obsesji?

– Przestań, Durand, to czyny nas określają, nie jakieś głupie domniemania.

W zasadzie miała rację i postanowiłem to przemilczeć, oddając się konsumpcji steka, jednak skupiony wzrok Yu na podchodzącej do nas kobiecie kazał podążyć jego śladem.

– Proszę, proszę, czyżby jakiś nadzwyczajny zjazd prezesów? Czy może raczej prywatne tête-à-tête**, używając ulubionego języka prezesa Duranda. Tak dawno niewidzianego prezesa Duranda.

Liu Choi, gwiazda miejscowej telewizji, specjalistka od reportaży o życiu elit towarzyskich i wszelkiej maści celebrytów, nie szczędziła sobie sarkazmu, zatrzymując się przy naszym stoliku.

– Dobry wieczór, Choi, jak zawsze na posterunku? – odrzekłem, wiedząc, że w jej przypadku oznaka najmniejszego lekceważenia tylko potęguje chęć wtrącania się w nie swoje sprawy.

– Tak, właściwie to tak należałoby to określić. Mam nadzieję, że szanowna pani prezes Tan Yu nie będzie miała mi tego za złe, jeżeli na chwilę się dosiądę. – Uśmiechnęła się, robiąc rozbrajającą minę, jednocześnie sadowiąc się z mojej strony.

Liu Choi pod względem wyglądu, urody i zachowania była z tej samej ligi co Tan Yu. Miała chyba nad nią nawet przewagę, gdyż to ona od momentu naszego poznania potrafiła natychmiast zachęcić mnie do wspólnych zabaw w łóżku, czyniąc to w swój ulubiony sposób: przychodząc na spotkania bez jakiejkolwiek bielizny. Moje odkrycie tego faktu skomentowała natychmiast i równie szczerze: „Nie myśl, że tak robię przy każdym facecie, ale w twoim przypadku każda niepotrzebnie stracona sekunda jest zwykłą głupotą”.

– Liu Choi, kiedykolwiek widzę cię na telewizyjnym ekranie – Tan Yu nie zamierzała pozostawać w biernej roli – zastanawiam się, w jaki sposób zdobywasz tak przyjazną akceptację swoich rozmówców.

– To bardzo proste, chociaż właściwie nie powinnam tego mówić, ale obecność prezesa Duranda zawsze wyzwala we mnie szczerość, tym bardziej że już dość dawno ustaliliśmy, że tak on, jak towarzyszące mu osoby nie będą wypełniały moich reporterskich materiałów. Tak więc odpowiedź jest prosta – roześmiała się, nachylając się nad stolikiem, co nie tyle było związane z gestem zachowania tajemnicy, ile raczej z ekspozycją piersi w niedopiętej bluzce – wszyscy moi rozmówcy nie wiadomo czemu, ale dziwnie lubią występować na szklanym ekranie. Niektórzy, ci szczególnie pewni swych zalet, nawet robią sobie złudne nadzieje kontynuacji znajomości po wyłączeniu kamery. – Choi przylgnęła kolanem do mego uda w sposób pozwalający odczytać tętno.

– I wielu z nich się to udaje? – Tan Yu spytała w tonie oczywistej sugestii.

Że zrobiła źle, mogła się o tym przekonać już chwilę później, gdy Choi ostentacyjne bawiąc się ramiączkiem stanika, odparowała:

– Przecież obie dobrze wiemy, chociażby z racji wykonywanych zawodów, że mimo iż pieniądze pozwalają nam na swobodę w codziennej egzystencji, to ich zdobywanie nie zawsze przynosi nam chlubę. Obrona złoczyńców tak jak wywiady z większością przedstawicieli show-biznesu jest niczym innym jak obciachem, żeby nie powiedzieć ujmą, ale jakoś nie możemy z tego zrezygnować. Tylko czasami mamy okazję odkryć własne karty, kiedy rzeczywiście tego pragniemy, tylko wówczas, kurwa, nie zawsze jesteśmy akceptowane.

– To nawet dość szczere, Choi, ale nie brnijmy dalej, jeżeli nie chcemy zupełnie się odsłonić. – Tan Yu z uśmiechem nie zamierzała tracić twarzy.

– Racja, pani prezes, chociaż zadziwić obecnego tutaj Nela Duranda nie jest łatwo – Choi zapięła guzik bluzki – jakkolwiek nie jest to niemożliwe. – Roześmiała się i kładąc dłoń na mym ramieniu, wstała od stolika. – Już mnie nie ma. Miło cię było widzieć, prezesie, naszą Tan Yu również.

– Bezczelna jest – Yu patrzyła za odchodzącą Choi – wcale nie byłam taka pewna, czy aby nie wyciągnie cycka. Spałeś z nią? – spytała, dotykając wargami krawędzi kieliszka.

– Wracamy do tej obsesji…

– To było pytanie retoryczne, Durand, ale trochę mnie ścisnęło. Nie wiem tylko, czy to zawiść, czy zazdrość? Co wolałbyś?

– Zawiść w twoim przypadku nie ma żadnego uzasadnienia, zazdrość z kolei swą powszechnością nie jest w stanie przebić muru wyniosłości, a ten u ciebie jest szczególnie solidny.

– Czyli co?

– Może drgnienie świadomości, że nie jesteś sama i inne też mogą.

– Jeżeli tylko mają odpowiedni wygląd, coś potrafią i swoim pojawieniem się odwracają oczy wszystkich wkoło.

– To wcale nie musi przeszkadzać.

– Ale być musi?

– Oczywiście, że lepiej, jak jest, ale…

– Ale ta to już naprawdę przesadza. – Yu przerwała mi, zdając się w ogóle nie słuchać tego, co mówię. Jej wzrok utkwiony był w znajdujący się nieopodal boks, w którym miejsca zajmowały trzy osoby, dwie kobiety oraz mężczyzna.

Jedna z kobiet, trzymając pod rękę mężczyznę, usiadła po prawej stronie stołu bliżej nas, drugą dzielił dodatkowy dystans jego szerokości. Jej wzrok rzeczywiście skierowany był w naszą stronę i nie można było odmówić racji Tan Yu, że robiła to dość natarczywie.

Agnes Wolf, attaché kulturalny ambasady Republiki Federalnej Niemiec w Hongkongu, nie zamierzała unikać mego wzroku, przeciwnie, wpatrywała się intensywnie, a na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech, którego przeznaczenie nie było mi obce od momentu naszego poznania.

Agnes Wolf zawsze elegancko ubrana i tym razem przyciągała wzrok zarówno swą młodzieńczą figurą, dla której krótkie spódnice mini były nadal na jak najwłaściwszym miejscu, jak i atrakcyjną urodą twarzy spowitej w gęstą czuprynę krótko ściętych blond włosów. Jej wygląd robił szczególnie wrażenie na Dalekim Wschodzie, gdzie etniczna odmienność była szczególnie zauważalna przez otaczających ją mężczyzn. Posiadane prawie pięćdziesiąt lat dodawało jej tylko posmaku rarytasu godnego prawdziwego konesera. Agnes w swej naturze kobiety światowej na brak tychże koneserów raczej nie narzekała, co miałem okazję osobiście zobaczyć chociażby w odległym ryokanie w okinawskim lesie, a także w wytwornym gabinecie chińskiego generała w Tajpej. Naszych wzajemnych kontaktów nie łączyły przeżycia intymne, choć dla osoby postronnej sposób zachowania się Agnes mógł budzić pewne wątpliwości.

Parę miesięcy temu miałem okazję spotkać ją w Zurychu i chociaż wówczas nasze spotkanie było całkowicie przypadkowe i nie miało wpływu na zachodzące wokół mnie zdarzenia, to w większości przypadków rozmowa z Agnes powodowała następstwo całkowicie dziwnych splotów wydarzeń.

Zastanawiałem się, co mam zrobić, albo raczej, co powiedzieć podejrzliwie zerkającej na mnie Tan Yu, gdy Agnes zdecydowanym ruchem wstała od stolika i pewnym krokiem ruszyła w naszym kierunku.

– To może nawet wydawać się dosyć nachalne, ale widząc cię, nie mogę sobie odmówić tych towarzyskich uprzejmości. – Agnes bez najmniejszej żenady i swoim zwyczajem pocałowała moje policzki.

– Towarzyskie uprzejmości należą wręcz do obowiązków attaché kulturalnego, a w twoim wykonaniu są również przyjemnością. Miło cię widzieć, Agnes. – Starałem się nie uchybiać kurtuazji, chociaż w dyplomacji Agnes Wolf nie była to cecha przesadnie ceniona.

– Proszę wybaczyć mi okazywaną wylewność w stosunku do Nela – Agnes zwróciła się do Yu – ale zarówno czas naszej znajomości, jak i mój wiek pozwalają mi na taką kordialność. Agnes Wolf. – Wyciągnęła dłoń w powitalnym geście.

– Tan Yu, miło poznać. – Yu odwzajemniła uścisk. – Co do wylewności w stosunku do Nela, to zdaję sobie sprawę, iż choćby tylko z powodu francuskiego pochodzenia w jego otoczeniu obowiązują zachowania mniej formalne.

– Yu – ująłem jej dłoń w nadziei przerwania wygłaszania dalszych skojarzeń – Agnes jest attaché kulturalnym ambasady Republiki Federalnej Niemiec. Od czasu do czasu nasze drogi się krzyżują, ale zawsze jest to skrzyżowanie bezkolizyjne. Proszę, usiądź. – Wskazałem Agnes miejsce obok mnie. – Dodam tylko, że Tan Yu jest prezesem firmy prawniczej Tan House, jest również moją bliską znajomą.

– Dziękuję, Nel, ale nie jestem tutaj sama. Chciałam się tylko przywitać. Z własnych doświadczeń wiem również, że spotkania z prawnikami w większości przypadków przywołują sprawy ważne, a więc tym bardziej zasługują oni na szczególne skupienie.

– Dziękuję za te słowa – Tan Yu uśmiechnęła się – są one znamienne w moim zawodzie, ale zapewniam, że nasz wspólny znajomy co do takiego podejścia ma zgoła odmienne zdanie.

– W przypadku Nela Duranda zwyczajowe myślenie nie musi być obowiązujące, tym bardziej że swoją osobą nie wnosi on ryzyka rezultatu niepożądanego.

– Agnes, no wiesz… – Chciałem się włączyć do rozmowy, ale attaché Wolf nie była skłonna rezygnować.

– Dlatego to mówię, Nel – jej ręka zdecydowanym ruchem zbliżyła się do mych ust – poza tym jeżeli nawet mój wiek nie predysponuje mnie do zachowań bardziej bezpośrednich, co wyraźniej określa niejednokrotnie powtarzane ci stwierdzenie, iż jestem dla ciebie za stara, to nie zamierzam wprowadzać jakiejkolwiek obłudy wobec ciebie.

– Wiem, Agnes… – odrzekłem.

– To dobrze. Już nie przeszkadzam. Miło było poznać panią prezes.

Agnes Wolf trochę dłużej przyglądała się Tan Yu, podając jej rękę na pożegnanie, następnie nachyliła się do mnie i szepnęła mi do ucha:

– Nie jest zła. Ale może czas pomyśleć o zmianie koloru włosów? – Musnęła wargami mój policzek i odeszła do oczekującej jej pary.

– Co ci powiedziała? – Yu jakby z niedowierzaniem nadal kręciła głową.

– Pogratulowała wyboru.

– Jakiego, kurwa, wyboru? Kto tutaj za kim się ugania?

– Przecież to ja miałem do ciebie prośbę.

– Prośbę to ty zawsze masz. Tyle tylko, że one nic nie mają wspólnego ze wspomnianym uganianiem się.

– To jest jakaś różnica?

– Jak w kinie. Pomiędzy wsadzeniem ręki do kubła z popcornem a wsunięciem jej pod spódnicę.

– Przyjdę na twoją następną rozprawę.

– Po co?

– Masz niezwyczajną moc przekonywania.

– A ty kredyt do spłacenia. – Skinęła na kelnera.

* Harvard Law School – Wydział Prawa Uniwersytetu Harvard.

**tête-à-tête (fr.) – sam na sam.

4

Firma Robotics & Automation znajdowała się na obrzeżach Funabashi, niedużego miasta w prefekturze Chiba, tuż obok zatoki i położonego nad nią stołecznego Tokio. Budynek nie raził oczu aluminiowo-szklaną elewacją, jego wysokość do typowych biurowców też go nie kwalifikowała. Liczył zaledwie trzy piętra i pokryty był płaskim dachem wykorzystywanym głównie jako miejsce spotkań załogi podczas okazjonalnych uroczystości czy tylko towarzyskich zgromadzeń. Obok, tuż za małym trawnikiem, znajdowała się hala produkcyjna, która swym nowoczesnym wyglądem, powierzchnią oraz kubaturą znacznie przewyższającą gabaryty budynku wskazywała, że to głównie wytwarzane w niej produkty świadczą o zdobytych aktywach firmy.

Profesor Yoshinori Sato z wysokości trzeciego piętra oraz okna swego gabinetu obserwował, jak transport kolejnych robotów przeznaczonych dla linii do produkcji półprzewodników opuszcza produkcyjną halę i udaje się do portu i dalej do dalekiej Europy.

Produkowana w firmie ilość specjalistycznego wyposażenia nie była duża, była za to niezwykle znacząca w lawinowo rozwijającej się dziedzinie sztucznej inteligencji. Yoshinori Sato jako twórca, a może bardziej jako intuicyjny wizjoner nowych zastosowań bliskiej mu sfery robotroniki oraz do niedawna jedyny właściciel firmy hołdował zasadzie, że wyłącznie liczy się to, co nie tylko swą niezwykłością budzi powszechne zainteresowanie, ale przede wszystkim wytycza technologiczny trend w wykorzystaniu inteligentnych robotów do automatyzacji wyjątkowo skomplikowanych procesów wytwarzania. W jego sposobie pojmowania życiowych wartości wybijanie się ponad przeciętność było celem nadrzędnym w każdym działaniu. Zasadę tę stosował również w ocenie postępowań innych, co nie przysparzało mu sprzymierzeńców ani lgnących do niego osób z towarzystwa. Był tego w pełni świadom i nie zamierzał nic robić, aby to zmienić.

Niestety, inni uważali inaczej.

Yoshinori już jako młody chłopiec zwracał na siebie uwagę. Traumatyczne przeżycia z dzieciństwa nie były bez znaczenia. W wieku piętnastu lat, kiedy to jego matka, nie mogąc sobie poradzić z narastającą depresją, po utracie męża również postanowiła opuścić ziemski padół, skacząc z mostu w odmęty rzeki Sumidy, Yoshinori z pięcioletnią siostrą Ryoko, nie mając żadnej innej rodziny, został umieszczony w katolickim sierocińcu. Już wówczas po kilku miesiącach pobytu jego zachowanie było stawiane za wzór zarówno ze względu na sposób, w jaki opiekował się swoją młodszą siostra, jak i osiągane wyniki w nauce. W szkole średniej jego niewiarygodna łatwość interpretowania matematycznych twierdzeń oraz ich dowodów, jak również swoboda posługiwania się zasadami mechaniki potrafiły zawstydzić nauczycieli, niejednokrotnie pozostawiając ich bez możliwości odpowiedzi na stawiane im pytania.

Czasami los nie wypełnia czary goryczy po same jej brzegi. Niezwykłe wyniki w nauce osiągnięte przez Yoshinoriego zwróciły na niego uwagę prezesa Nakamury, właściciela dużej sieci domów handlowych, którego syn był bliskim kolegą szkolnym Yoshinoriego. Nakamura dostrzegł w uzdolnionym sierocie nie tylko możliwość pozyskania oddanego sobie w przyszłości pracownika, ale również zachętę dla syna do wspólnych studiów w kalifornijskim Stanford.

Obaj chłopcy opuścili Tokio i zamieszkali w wynajętym dla nich domu nieopodal Doliny Krzemowej. Yoshinori otrzymał od Nakamury kredyt na opłacenie czesnego oraz na bieżące wydatki w zamian za przyrzeczenie podjęcia pracy w jego firmie po skończeniu studiów oraz za dotrzymywanie towarzystwa jego synowi, a ściślej za pilnowanie jego obowiązków uczestniczenia w zajęciach z ekonomii na tamtejszym uniwersytecie.

Pierwszy rok był okresem aklimatyzacyjnym oraz wzmożonej nauki języka. Obaj chcieli być w Ameryce i zawzięcie uczyli się angielskiego, zdając sobie sprawę, że jest to warunek konieczny ich dalszego tam pobytu. W następnych dwóch latach, gdy okrzepli w nowych warunkach, Yoshinori swój czas dzielił pomiędzy zaawansowane studia w dziedzinie informatyki oraz nauki o komputerach a dorywczą pracę w niedużej firmie zajmującej się tworzeniem oprogramowania do robotów obsługujących przemysł farmaceutyczny. Z kolei jego kumpel, Kenki Nakamura, dzielił czas na kilka wybranych zajęć z ekonomii, resztę przeznaczając na towarzystwo imprezujących blondynek. W trzecim roku przebywania w Stanford Yoshinori swym uporem i talentem programisty zarobił pierwszy milion dolarów. Wówczas zadzwonił do prezesa Nakamury, informując go, że po zakończeniu studiów nie zamierza wracać do Japonii, jak również, że nowe obowiązki nie pozostawiają mu wystarczająco wiele czasu na dalsze pilnowanie jego syna Kenki. Za swoje zachowanie solennie przeprosił i na drugi dzień przelał na konto swego dobroczyńcy kwotę pół miliona dolarów jako zwrot uzyskanego kredytu z dokładnie wyliczoną nadwyżką dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów za niedotrzymanie warunków wzajemnej umowy.

Po skończeniu studiów z wynikiem pretendującym go do pozostania w gronie wykładowców Yoshinori uczynił dwie rzeczy: podpisał umowę na pełny etatu w dorywczo zatrudniającej go firmie i ściągnął do San Francisco piętnastoletnią siostrę Ryoko, aby tam mogła skończyć szkołę średnią i rozpocząć studia wyższe.

Po kolejnych dziesięciu latach Yoshinori Sato piastował stanowisko CEO* w połowie należącej do niego firmie, zdobył również chlubny tytuł profesora z dziedziny robotroniki i automatyzacji procesów przemysłowych. Jego siostra Ryoko natomiast rozpoczynała pracę jako lekarz rezydent na oddziale chirurgii uniwersyteckiego szpitala w Berkley.

Dla rodzeństwa Sato rozpoczął się okres prosperity i zasłużonego szacunku w gronie ich współpracowników oraz lokalnej społeczności. Pięć lat później, kiedy skończył czterdzieści lat, Yoshinori Sato osiągnięty w Stanach sukces postanowił skonfrontować na rodzinnym gruncie, w Japonii. Sprzedał swoje udziały w kalifornijskiej firmie i z kapitałem prawie stu milionów dolarów wrócił do Tokio. Dwadzieścia pięć lat nieobecności odsłoniło nowy obraz rodzinnego kraju. To, co kiedyś było poza granicami najśmielszych marzeń, teraz było na wyciagnięcie ręki lub ściślej – na otwarcie portfela. Zdobyte uznanie w branży otwierało drzwi do gabinetów prezesów czołowych firm oraz do uznanych osobowości nauki z dziedziny sterowania procesami oraz robotroniki.

Profesor Yoshinori Sato był kimś i miał pieniądze.

W ciągu dwóch lat na kupionym w Funabashi gruncie odtworzył firmę, której był udziałowcem w Kalifornii, a produkowane przez niego przemysłowe roboty miały swój niekwestionowany udział w zapewnieniu Japonii czołowego miejsca na tym rosnącym w popularność rynku. Wyroby firmy Robotics & Automation były gwarancją solidności i, co ważniejsze, często zadziwiały swym nowatorskim wykorzystaniem, zdawać by się mogło dobrze rozpoznanych, tak zwanych stopni swobody – zmiennych stanu rozpatrywanego układu fizycznego i odnoszących się do aktualnych pozycji poszczególnych elementów wykonawczych danego robota.

Biznesowe działania Yoshinoriego Sato były pilnie obserwowane przez konkurencję i możliwie dokładnie kopiowane w nadziei osiągnięcia podobnych rezultatów. On sam był tego w pełni świadom i nawet sprawiło mu to satysfakcję, że to inni musieli go podglądać, a nie na odwrót. Niejednokrotnie proponowana mu współpraca przez nawet znacznie większe i uznane firmy rodzime zawsze była przez niego odrzucana, gdyż Yoshinori Sato nie uznawał pracy zbiorowej. Wywodząc się ze skrajnej biedy oraz będąc wykształconym w amerykańskiej świadomości sukcesu jednostki, nie zamierzał się z nikim dzielić własnymi pomysłami. Niejednokrotnie przypominanie mu obowiązującej w Japonii doktryny pracy w zespole odnosiło wręcz skutek odwrotny i tylko umacniało go we własnej racji.

To, co go szczególnie odróżniało od innych, to liczba posiadanych patentów i to patentów przypisywanych wyłącznie jego nazwisku. Brak zainteresowania pracą w zespole był dla wielu niezrozumiały, a może i wręcz obraźliwy, niedopuszczanie nikogo do patentowych wniosków było wprost nieakceptowane. Pieniądze są ważne tylko do pewnego etapu w budowaniu własnego wizerunku, gdy się już je ma, zaczynają się liczyć wartości bardziej nobilitujące, takie jak: tytuły szlacheckie, naukowe czy właśnie posiadane patenty. Dla tych, którzy je osiągnęli na drodze rodzinnej genealogii, własnych umiejętności czy nawet sławy, są one zasadne i całkiem naturalne. Dla tych wyłącznie z pieniędzmi są one ucieleśnieniem wiary we własne możliwości posiadanej gotówki, a dla tych zamożnych i zarazem najgłupszych oraz pozbawionych wszelkich skrupułów stają się uwiarygodnieniem ich domniemanej doniosłości.

Wraz z rosnącą popularnością jego teoretycznych prac związanych z przyszłością robotroniki w rozwoju sztucznej inteligencji Yoshinori Sato zauważył pogłębiający się kryzys w stosunkach z poddostawcami, co musiało prowadzić do obniżenia poziomu zamówień na oferowane przez jego firmę wyroby. Taka relacja nie mogła być przypadkowa, więc zaczął podejrzewać, iż jest ona spowodowana celowym działaniem zmowy konkurencji oraz przekupstwem jego kooperantów. Profesor Sato postanowił nie uginać się pod presją rodzimego biznesu i zrobił ruch, którym zaskoczył wszystkich swoich przeciwników: sprzedał firmę nowemu właścicielowi z Francji.

Posunięcie było bardziej niż trafione. Robotics & Automation, stając się częścią znanej i popularnej na światowym rynku firmy Durand Ltd., nie tylko uwolniła się od kłopotu braku poddostawców, lecz także ogromny rynek Europy stanął otworem dla jej produktów. Japońska konkurencja zrozumiała swój błąd, nieliczni pojawili się ze schyloną głową oraz przeprosinami, część udawała, że nic takiego się nie stało, ale byli też tacy, którzy nie potrafili zapomnieć wymierzonego im policzka.

Yoshinori Sato ponownie tryumfował, z zachowanym stanowiskiem CEO oraz uwolniony od miejscowych rozgrywek mógł się skoncentrować głównie na tym, co go szczególnie interesowało: na teoretyzowaniu w dziedzinie przemysłowych robotów oraz wymyślaniu kolejnych patentów ich nowego zastosowania.

– Mógłbyś się bardziej interesować nie tak znowu częstą wizytą własnej siostry – usłyszał za swoimi plecami głos Ryoko.

– Jakaś część prawdy być może w tym jest. – Yoshinori Sato odwrócił się od okna i spojrzał na podchodzącą do niego kobietę.

Była ubrana w elegancki jasnogranatowy kostium, który to ubiór stanowił jej znak rozpoznawczy; mimo amerykańskiego wychowania jeansy z wypuszczoną bluzką rzadko były jej strojem. Ryoko jak na kobietę Japonii była wysoka, miała szczupłą i zgrabną sylwetkę, a jej twarz była uosobieniem oryginalnej urody Dalekiego Wschodu, czego fioletowo-czarne włosy były najlepszym uzupełnieniem. Mając trzydzieści dwa lata, będąc doktorem nauk medycznych i chirurgiem z zawodu, Ryoko Sato promieniowała urodą, wdziękiem i gdyby była skłonna nosić sneakersy oraz krótkie szorty, nadal mogłaby zwodzić rolą początkującej studentki.

– Skoro jest, to w poczuciu winy, ale nie zapominając o elegancji miejsca, zabierasz mnie na kolację. – Roześmiała się. – Na Roppongi**, aby nie było wątpliwości.

– Całkowita zgoda, tym bardziej że na brak okazji nie możemy narzekać.

– To potrzebne są nam okazje?

– Nie, ale nieczęsto sprzedaje się własną firmę i nieczęsto broni doktorat z medycyny na Berkeley.

– Firmę sprzedałeś już ponad dwa miesiące temu, tak że okazja trochę przebrzmiała, a i ja zdążyłam wydrukować nowe wizytówki również już dość dawno.

– Prawda, wszystkiemu winien ten dystans: San Francisco‒Tokio.

– Może nie tyle dystans, ile brak wiary w potrzebę urlopu – ponownie się roześmiała – oczywiście dotyczy to obojga nas.

– Tym bardziej się cieszę, że od czasu do czasu znajdujesz czas na nasze spotkania.

– Czego głównym powodem, jak dobrze wiesz, jest otrzymane stypendium na oddziale chirurgii tutejszego szpitala uniwersyteckiego. – Ryoko usiadła w fotelu i wskazała bratu, że ma zrobić to samo.

– Nagła zmiana trybu życia, jak również miejsca pracy, nie jest zalecana, tego chyba medycyna również nie doradza.

– A jednak sprzedałeś firmę…

– I dobrze zrobiłem. Utarłem nosa konkurencji i mam więcej czasu na to, co lubię robić.

– A nowy właściciel to kto?

– Powiem szczerze, że długo się zastanawiałem przed podjęciem ostatecznej decyzji, ale wiem, że zrobiłem dobrze. To francuska firma Durand Ltd. Główną siedzibę ma w Tulonie we Francji, ale posiada również duży oddział w Hongkongu. Jest z branży przemysłu chemicznego i zajmuje się produkcją wyposażenia dla instalacji chemicznej, ma także duże osiągnięcia w nowoczesnych technologiach, o dziedzinie nuklearnej nie zapominając. Jej rola w rodzimym przemyśle zbrojeniowym, jakkolwiek nieujawniana, jest również godna pozazdroszczenia.

– Skoro taka fantastyczna, to co było powodem tak wzmożonej uwagi przy jej wyborze?

– Jej właściciel, niejaki Nel Durand.

– To brzmi interesująco.

– Nie tylko brzmi, jest więcej jak interesujące.

– Zdradź więc jakieś szczegóły.

– Jego ojcem był Francuz, a matką Chinka z Hongkongu. Po tragicznej śmierci rodziców od dziesiątego roku życia wychowywany był przez ciotkę Ling Mang, byłą właścicielkę firmy, osobę nadzwyczaj zaradną i nie mniej uroczą. Gdy młody Durand skończył doktorat na MIT, objął firmę jako jej nowy właściciel w wieku zaledwie dwudziestu siedmiu lat i przez ostatnie pięć lat nie tylko nie obniżył do niej zaufania, ale doprowadził do dalszego rozwoju i umocnienia na pozycji jednego z liderów w liczącej się światowej czołówce.

– Czyli ma talent do robienia interesów. – Ryoko nie kryła swego zainteresowania.

– To zapewne też, ale to nie to przeważyło o mojej decyzji.

– No proszę, więc co?

– Jego zapał do teorii inżynierii, szczególnie chemicznej, i jakieś nieokiełznane szelmostwo w oczach. Należy do tych osób, których towarzystwo jest szczególnie miłe, a już na pewno musi takie być w odbiorze płci przeciwnej.

– Bo taki przystojny?

– Niewątpliwie tak, ale głównie z powodu sposobu bycia i zachowania.

– Chcesz mi podać jego adres? – Ryoko na niby się żachnęła, dodając wyraźny dąs pełnych warg.

– No wiesz, generalnie mówiąc, chyba czas pomyśleć o przyszłości.

– A szczegółowo mówiąc – Ryoko stała się bardziej zapalczywa – to najwyższy czas, abyś to ty w końcu znalazł sobie towarzyszkę życia. Dopiero wówczas pomówimy o moim weselu.

– Chyba coś w tym jest, skoro oboje o tym mówimy. Teraz, gdy mam spokojniejszą głowę, będę musiał się tym zająć, jeżeli którakolwiek ma ochotę jeszcze na mnie spojrzeć.

– Zapewniam cię, że ustawiłaby się niezła kolejka.

– Nawet jeśli zaznajomiłyby się z wręczonym im regulaminem? – Yoshinori Sato spojrzał figlarnie na swą siostrę.

– To mogłoby być zasadniczym ograniczeniem, fakt. Ale jak pamiętam, zawsze pociągały cię desperatki, czyż nie tak? – Ryoko uniosła brew.

– Dobrze wiesz, że nie mam zalet troskliwego męża oraz opiekuńczego ojca, ale przeczyłbym sam sobie, gdybym przyznał, że samotne wieczory w domu bywają tak przyjemne jak kiedyś.

– To naturalne, Yoshinori, ludzie to gatunek stadny. Wiem sama po sobie, że mimo ciągłego przebywania w gronie przeróżnych osób nie męczy mnie to, a w niektórych przypadkach wręcz sprawia przyjemność.

– Od dwóch lat pracuję nad pewnym zagadnieniem i jak tylko się z nim uporam, to rozejrzę się wkoło i może tym razem nie będzie to stracony czas.

– A co takiego ciekawego koncentruje twoje myśli? Inaczej, skąd pewność, że w ogóle znajdziesz czas, aby się rozejrzeć?

– To projekt algorytmu wzajemnej kooperacji minirobotów, które w otoczeniu konkretnych restrykcji starają się dążyć do założonego celu. Muszę tylko jeszcze dopracować pewne szczegóły i to bardziej natury edytorskiej niż merytorycznej. Przed złożeniem wniosku o patent muszą być zachowane pewne procedury, ale ważniejsze jest to, żeby przez nieuwagę nie pozostawić alternatywnych opcji interpretacji przedstawionych algorytmów, to może prowadzić do przedłużenia procesu uzyskania patentu ze względu na próby osłabienia jego nowatorskiej roli przez tych, którzy chcieliby się do takiego patentu dopisać.