Kłopotliwa oferta - Wiesław Rybski - ebook + książka

Kłopotliwa oferta ebook

Wiesław Rybski

4,6

Opis

Etyka i sprawiedliwość są sobie bliskie, ale stosowanie ich zasad może być różne.

Mei Wang, charyzmatyczna doktor fizyki opuszcza Los Alamos. Czyni to świadomie, ale i nie bez zachęty uczestniczącego w organizowanej tam konferencji Nela Duranda. Znajomość z Nelem prowadzi do zaskakujących zdarzeń podczas ich wspólnego pobytu na Tajwanie. Składana przez firmę Durand oferta nowego procesu dla tamtejszego przemysłu chemicznego rodzi w kierowanym przez ojca Mei resorcie zaciekłą rywalizację. Śmierć ministra Wanga ma przesądzić o odrzuceniu oferty.
Nel Durand dociera do sedna konfliktu, a niespodziewana propozycja pomocy ze strony Fan Shu, intrygującej właścicielki VIP-owskiego burdelu, zmusza go do nie mniej swoistych działań.
W pościgu za bezwględnym przeciwnikiem czas oraz okoliczności nie są bez znaczenia… nie są również po stronie Nela.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 651

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (7 ocen)
4
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Kolejny raz zerknąłem na zegarek. Starałem się to zrobić w miarę dyskretnie, co nie miało zbytniego uzasadnienia, zważywszy, że nie byłem w tym odosobniony. Siedzący obok mnie spoglądali na swe nadgarstki dokładnie w tym samym celu. Wykład się opóźniał, i to już o całe dziesięć minut.

– Sądzi pan, że może się nie odbyć? – zagadnął mnie siedzący z prawej strony starszy mężczyzna, którego aureola siwej grzywy mogła przywoływać estetykę wyglądu Einsteina, ewentualne dalsze podobieństwa z osobą sławnego fizyka już tak widoczne nie były.

– Widocznie prelegent nadal uzgadnia konkluzję odczytu – odrzekłem.

– To już raczej ponownie się zastanawia nad rozmiarem udostępnionej wykładem treści – wtrąciła siedząca po mej lewej stronie kobieta.

Była w średnim wieku, lat czterdziestu parę, nie zachwycała urodą, co przywieszony do klapy jej kostiumu identyfikator: „Truda Adler, Max Planck Institute, Germany” całkowicie usprawiedliwiał. Niemniej jej uwaga była ze wszech miar uzasadniona, co z kolei pozwalało sądzić, że w jej zawodzie uroda nie była najważniejsza.

Laboratorium Los Alamos projektem Manhattan niewątpliwie zaznaczyło swe miejsce w historii odkryć zasadniczych. Od tamtego czasu, gdy Robert Oppenheimer zaskoczył świat konstrukcją bomby jądrowej, rozszczepienie atomu przestało być tylko mało zrozumiałą fikcją, stało się powszechnie dostępną wiedzą. Dostępną dla ograniczonej grupy pasjonatów fizyki, których posługiwanie się złożonymi operatorami matematycznymi w obrębie liter alfabetu greckiego w niczym nie przypomina kolorowych słupków mozolnie zdobytej wiedzy rojących się absolwentów wszelkich kursów MBA. Ci, którzy związali się na stałe z Los Alamos, zdają sobie sprawę z oczywistego faktu, że na pewnym poziomie posiadanej wiedzy jej upowszechnianie nie jest wskazane. Co prawda, groźba popularności jest zażegnana stopniem skomplikowania zagadnienia, jednak zawsze istnieje obawa, czy aby, zdawać by się mogło, niepozorny naukowiec nie jest ukrytym geniuszem, który nie zamierza pozostać na stałe w Nowym Meksyku. Wszak sam Robert Oppenheimer do postawnych nie należał.

To, co było oczywiste w kręgach pracowników laboratorium i ponadto ugruntowane odpowiednio złożoną przysięgą lojalności, nie mogło być przejawem jakiejkolwiek dyskryminacji zewnętrznej. Los Alamos było uznaną marką, i to na samym szczycie wiedzy o tym, co ciągle przed nami. Organizowane od czasu do czasu międzynarodowe spotkania mające podkreślić status firmy dotyczyły zatem najnowszych trendów poszukiwań rozwiązań tego, co nadal nieznane. Spotkania te szczegółowo określały obszar samych dociekań, uzyskiwane wnioski oraz rezultaty były już znacznie ograniczone w swym rozpowszechnianiu. Spotkania takie były organizowane dla tematów szczególnej wagi. Uczestniczyła w nich niewielka liczba zaproszonych gości, około stu przedstawicieli firm oraz ośrodków naukowych mających szansę wnieść coś nowego, uzasadnionego swym doświadczeniem oraz wiedzą, do wystawianych w agendzie zagadnień.

Los Alamos jako naczelna instytucja służąca zapewnieniu naukowej bazy bezpieczeństwa jądrowego i szerzej: obrony Stanów Zjednoczonych Ameryki przed wszelkimi atakami zbrojnymi nie zamierzało pozostawać w niewiedzy co do osiągnięć w tej dziedzinie swoich sprzymierzeńców z paktu NATO. Wspólne spotkania zawsze stwarzały szansę na ujawnienie informacji skrywanych. Tymi z drugiej strony barykady zajmowały się rządowe agencje: CIA oraz DIA.

W gronie zapraszanych uczestników byli uznani naukowcy oraz szefowie zakładów przemysłowych, w których zawiłe wywody matematyczne nabierały konkretnych kształtów odpowiednich rodzajów broni. Firma Durand, której byłem właścicielem, nieczęsto była zapraszana ze względu na jej stosunkowo nieduży udział w militarnym rynku, jednak zawsze wtedy, gdy omawiane zagadnienia były związane z jądrowymi napędami łodzi podwodnych oraz lotniskowców, Los Alamos pamiętało o mieście Tulon na południu Francji.

Jeszcze nie tak dawno, gdy firmą Durand zarządzała moja ciotka Ling Mang, jej wizyty w Santa Fe były dla niej szczególną udręką i nie była to kwestia nierozumienia poruszanych tam tematów. Ling Mang, Chinka z Hongkongu, była zbyt ładna, aby w męskim gronie nie wywoływać zamętu i nie budzić niemających szans urzeczywistnienia samczych oczekiwań. Jej samej, kobiecie wprawdzie przyzwyczajonej do nieustannej adoracji, niemniej nienawykłej do bliskiego kontaktu z mężczyznami, nie wypadało odrzucić zaproszenia. Wysłanie któregoś z jej zastępców nie wchodziło w rachubę, gdyż byłoby potraktowane jako lekceważące dla drugiej strony. Gdy oddawała stery firmy w moje ręce, z ulgą nadmieniła:

– Nareszcie nie będę zmuszana do odwiedzin Nowego Meksyku. Zawsze czułam się tam źle. Może to ta spora wysokość położenia Santa Fe tak na mnie źle wpływała, a może towarzystwo dziwnie mi nie odpowiadało. Byłam przekonana, być może w swojej naiwności, że takie miejsca, jak Los Alamos, są oazą dla tych najmądrzejszych na naszym globie, jednak ograniczony męski punkt widzenia widocznie nie podlega takim kryteriom. Niemniej, będąc tam na miejscu, nie omieszkaj przekazać moich pozdrowień dyrektorowi Sheltonowi. Może niezbyt go to ucieszy, gdy to ty będziesz ich przekazicielem, ale mam nadzieję, że przywoła refleksję o właściwym zachowaniu się w towarzystwie kobiet.

Ling Mang nie rozwinęła wspomnianego wątku, co w jej przypadku i tak nie pozostawiało wątpliwości, odnośnie do jakiego zachowania jednego z szefów laboratorium miała pretensje.

Boczne drzwi sali otworzyły się i do mównicy podeszła wyczekiwana przez ogół zgromadzonych osoba.

Styl jej ubioru nie hołdował attire Steve’a Jobsa, prowadzącego swe wykłady w golfie, jeansach oraz sneakersach. W tej kwestii była bardziej tradycyjna; krótka zielona spódnica, luźna biała bluzka i wysokie szpilki były tego widocznym dowodem. Czarne włosy spięte w luźny ogon sięgający poniżej połowy pleców oraz owal chińskiej twarzy uzupełniały jej wizerunek, nie pozostawiając domysłów dotyczących kraju jej pochodzenia. Była więcej niż ładna i jeżeli Steve Jobs każdorazowo potrafił zainteresować swych słuchaczy tym, co miał do powiedzenia, chińska chic czyniła to, zanim zaczęła mówić.

– Witam serdecznie wszystkich zgromadzonych – rozpoczęła, lekko chyląc głowę. – Nazywam się doktor Mei Wang i zanim przejdziemy do tematu naszego spotkania, chciałabym solennie przeprosić za to kilkuminutowe spóźnienie. Alfred Einstein swą teorią względności wiele nas nauczył i dużo wyjaśnił. Jednak to, co mu umknęło, to spojrzenie na upływ czasu z pozycji kobiety szukającej w swej torebce pilota do samochodu. Może jak znajdziesz trochę czasu, Albercie – spojrzała ku górze – to wrócisz do tego problemu.

Na sali rozległ się gromki śmiech zgromadzonych, siedząca obok mnie Truda Adler aż tak rozbawiona nie była, szepcząc pod nosem:

– Przynajmniej mówi prawdę.

Facet z prawej strony uśmiechał się ze zrozumieniem, jakby to właśnie on był adresatem wypowiedzianych słów.

Doktor Wang również się uśmiechnęła i ponownie chyląc głowę, swobodnym głosem zaczęła mówić:

– Powtórnie przepraszam. A teraz przejdźmy do tematu, który nas tutaj zgromadził. – Mei Wang na chwilę zawiesiła głos, aby zaraz kontynuować. – Gdy pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia okazało się, że era reaktorów jądrowych do komercyjnych zastosowań cywilnych ma się ku końcowi, producenci napędów jądrowych dla marynarki wojennej stanęli w obliczu nowej rzeczywistości: zmniejszonej konkurencji oraz zwiększonych kosztów. Z drugiej strony, proces fuzji jądrowej, nadal będący w stadium eksperymentalnym, jeszcze przez długie lata nie stworzy realnej alternatywy dla obecnego najefektywniejszego sposobu wytwarzania energii, jakim jest rozszczepienie ciężkich jąder atomów. Dlatego współcześnie stosowany system produkcji mobilnych reaktorów nuklearnych musi…

Doktor Wang nie zamierzała w swej prelekcji omawiać spraw tak oczywistych jak stosowanej w okrętach marynarki wojennej zasady nuklearnego napędu. Wydawało się to nawet dość słuszne, mając na uwadze audytorium, do którego się zwracała. Ponadto stosowana zasada napędu sama w sobie nie była powszechnie nieznana, jej sposób działania można przybliżyć trywialnym opisem.

Ciepło reakcji jądrowej zachodzącej w reaktorze przekazywane jest krążącej w zamkniętym obiegu wodzie. Woda w tym obiegu, zwanym obiegiem pierwotnym, utrzymywana jest pod wysokim ciśnieniem, co zapobiega procesowi jej odparowania. Odebrane ciepło reakcji jądrowej przekazywane jest z obiegu pierwotnego do generatora pary, który łączy się z drugim obiegiem wody, zwanym obiegiem wtórnym. Wytworzona już w tym wtórnym obiegu para podawana jest na turbinę, która poprzez odpowiednią przekładnię napędza propeller okrętu. Para z turbiny jest ponownie kondensowana i zawracana jako woda zasilająca do wspomnianego generatora. Ze względów bezpieczeństwa oba obiegi wody są od siebie całkowicie odizolowane. Taki układ praktycznie niewiele się różni od standardowych elektrowni cywilnych, wykorzystujących do produkcji ciepła reaktory jądrowe lub zwykłe kotły węglowe.

Mei Wang o tym wszystkim nie mówiła. Koncentrowała się raczej na zagadnieniach bardziej szczególnych, które dotyczyły występowania korozji radioaktywnej w bezpośrednim oprzyrządowaniu reaktora oraz szczątkowej radioaktywności wody obiegu pierwotnego wywołanej procesem rozszczepiania atomu. To, co mówiła, przypuszczalnie już tak oczywiste nie było dla wszystkich zgromadzonych, ale panująca w sali atmosfera skupienia zapewne podtrzymywana była jej sposobem prezencji wygłaszanych tez oraz jej powierzchownością.

– …Dlatego wszyscy, którzy pracujemy w tej branży, powinniśmy sobie bezwzględnie i możliwie często przypominać zasadę, że wykorzystywanie energii nuklearnej na potrzeby ludzkości tylko wówczas jest zasadne, gdy nie powoduje skutków zagrażających jej istnieniu. I tym przesłaniem pragnę skończyć nasze spotkanie. Dziękuję za poświęconą mi uwagę.

Doktor Wang ukłonem potwierdziła swe wyrazy wdzięczności, po czym przez chwilę czekała na ewentualną dyskusję z sali, do której nikt ze zgromadzonych raczej się nie palił. Moja refleksja dotycząca odniesienia się do skutków wykorzystywania energii nuklearnej zagrażających istnieniu ludzkości w aspekcie roli, jaką ma do wykonania marynarka wojenna, również nie zdawała się odpowiednią do głośnej prezentacji.

– Skoro wszyscy się z tym zgadzamy – Mei Wang kontynuowała swe wystąpienie – to przed zapewne oczekiwanym bankietem zapraszam na krótkie zwiedzanie naszego muzeum. Przed hotelem stoją autobusy, które zawiozą nas na teren Los Alamos.

Tym razem atmosfera znacznie się ożywiła i nader częste spojrzenia uczestników na zegarki były widoczną oznaką, iż zapowiedziany bankiet rzeczywiście był oczekiwany.

Z Santa Fe do Los Alamos jest zaledwie pięćdziesiąt kilometrów, więc po niecałej godzinie parkowaliśmy już przed Bradbery Science Museum. Mei Wang musiało łączyć z armią coś więcej niż tylko znajomość reakcji jądrowych, gdyż zaraz po wyjściu z autobusu kilkoma poleceniami fachowo uformowała całą grupę w kolumnę dwójek, na której czele, zajmując miejsce dowódcy, skierowała się w stronę muzeum.

Mój zachwyt wszelkimi muzeami jest dość ograniczony. Jak na razie udało się mi dobrnąć do połowy Luwru i to tylko dzięki przymusowi, jaki wywierała moja szkoła w Monako. Lubię za to bezcelowe włóczenie się po głównych ulicach dużych miast, i to im dalej znajdują się one po daleko wschodniej części naszego globu, tym lepiej. Techniczne muzea są mniej abstrakcyjne i bardziej zbliżone do ludzkiej historii, głównie dokumentują milowe kroki jej przeobrażeń. I tego też nie można było nie dostrzec w poszczególnych salach przybytku w Los Alamos. Dumnie wyeksponowane repliki bomb Fat Man orazLittle Boy szczególnej chluby ludzkości nie przysparzały, jednak wszystko to, co doprowadziło do ich wyprodukowania, było godne najwyższych laurów.

Mei Wang w roli przewodniczki radziła sobie nie gorzej niż podczas prowadzenia wykładu, jej powierzchowność radziła sobie nawet znacznie lepiej, a to z powodu konieczności prezentacji samej siebie w ciągle zmieniających się pozach. Patrzenie na nią było dużą przyjemnością, zresztą to, o czym mówiła, również zachęcało do wnikliwego skupienia. Ciekawostką był podany przez nią fakt sposobu rozwiązywania skomplikowanych formuł opisujących zjawisko fali uderzeniowej podczas nuklearnego wybuchu. W tamtych czasach, latach czterdziestych ubiegłego stulecia, gdy brakowało możliwości wykorzystywania komputerów, bo ich po prostu nie było, zadanie to powierzono ponad sześciuset kobietom, które non stop przez trzy miesiące, dwadzieścia cztery godziny na dobę rozwiązywały na piechotę skomplikowany model matematyczny. Imponujące, prawda? I jeszcze ktoś to musiał skoordynować.

Starałem się zbytnio nie odstępować od towarzyszącej nam przewodniczki, nie chcąc utracić słuchem tego, co mówi, oraz wzrokiem tego, jak się porusza, co pod koniec pełnienia jej roli chyba musiało być przez nią zauważane, gdyż znacząco spojrzała na mnie, jakby pytając: „Coś pana szczególnie zainteresowało?”.

Gdyby nie było osobniczych przypadków losu, historie naszego życia potoczyłyby się zdecydowanie mniej ciekawie. Mei Wang, dziękując zebranym za uwagę, wykonała okolicznościowy skłon, jednak, czyniąc to, nie zauważyła stojącego obok niej banneru reklamowego, z którego wystawał mocujący materiał klips. Suwak zamka jej spódnicy zahaczył właśnie o niego i przy wykonywanym skłonie zjechał do połowy, odsłaniając zielony kolor intymnej bielizny. Doktor Wang niczego nie zauważyła, gdyż natychmiast odczepiłem niesforne zakończenie suwaka i przesunąłem banner z wystającym klipsem, zapobiegając tym samym dalszej ekspozycji spodniej warstwy jej ubioru. Ponownie tylko na mnie spojrzała, tym razem już bardziej przenikliwie. Zbliżyłem się możliwie blisko niej i dość konfidencjonalnie szepnąłem w języku chińskim, czyniąc to głównie dla większego zaskoczenia, ale również dla zachowania tajności ewentualnej odpowiedzi:

– Może moje pytanie nie jest w pełni związane z nuklearną ekspozycją, ale czy nie warto czasami hołdować nowej modzie niecałkowitego wkładania bluzki do wnętrza spódnicy?

Mei Wang w tłumieniu uczucia zaskoczenia jeszcze nie zdała zaliczającego egzaminu. Przyglądała się mi podejrzanym wzrokiem, starając się mnie zakwalifikować do którejś z kategorii umysłowego upośledzenia, aby ostatecznie wyszeptać:

– Tak, jestem zaskoczona, ale nie wiem, o czym pan mówi.

– To proste. Zamek spódnicy do połowy się otworzył i chyba nie ma szans na szybkie podciągnięcie go na swoje miejsce.

Odruchowo złapała się za tył spódnicy, nerwowo szarpiąc suwak, co tylko bardziej go unieruchomiło.

– Mogę również służyć marynarką.

– To już może lepiej, jak skorzystam z tej rady – odrzekła, gwałtownym ruchem wyciągając tylną część bluzki z pasa spódnicy.

– No, teraz już lepiej – uśmiechnąłem się – i zgodnie z ogólnie obowiązującym trendem.

– Dziękuję. Mówi pan świetnie po chińsku.

– Proszę, to ja, Nel Durand. – Podałem jej wizytówkę.

Przyglądała się jej przez dłuższą chwilę, po czym, chowając ją do kieszonki bluzki, rzekła:

– Odpierałam już różne próby zapoznania się ze mną, ale tym razem nie wiem, co mam powiedzieć.

– Gdyby coś przyszło na myśl, to proszę zadzwonić. – Odsunąłem się na bok, nie chcąc przedłużać jej zakłopotania.

Spojrzała na mnie i tym razem przekaz jej oczu był oczywisty: bezczelny i zarozumiały.

Do hotelu wracaliśmy już bez doktor Wang. Być może wizyta w muzeum była jej ostatnim obowiązkiem podczas organizowanego zjazdu lub, co bardziej prawdopodobne, została zmuszona do zmiany garderoby. Jej brak został również zauważony przez imitację Einsteina oraz jego niemiecką rodaczkę, którzy siedzieli przede mną w autobusie. Oboje ubawiła uwaga Trudy Adler sugerująca, że prawdopodobnie doktor Wang ponownie szuka swego pilota do samochodu. Tym razem nie włączyłem się do rozmowy, miałem ochotę na drinka i to w nie takim towarzystwie.

2

Właściwie to nie znoszę dwóch rzeczy: wolnych od pracy dni oraz wszelkiego rodzaju oficjalnych rautów i bankietów. Z wolnymi dniami jakoś muszę sobie radzić, bankietom mówię po prostu „nie”. W hotelu wziąłem prysznic, przebrałem się z garnituru do jeansów oraz koszulki polo, na którą nałożyłem sportową marynarkę, i zszedłem do baru.

Bary w Santa Fe niczym specjalnym się nie wyróżniają z im podobnych miejsc w Azji czy Europie. Jest może w nich trochę głośniej i częściej podają bourbon. Zapadający zmrok jeszcze nie zdążył wypełnić wszystkich miejsc; przy końcu kontuaru nadal było kilka wolnych stołków. Usiadłem na ostatnim z nich i skinąłem na kelnera; widocznie damska zmiana miała wolny dzień.

– Co podać? – spytał z miejscowym akcentem.

– Znajdzie się coś oprócz bourbona?

Spojrzał na mnie niepewnym wzrokiem, jakbym niezupełnie był normalny.

– Gimlet? – sprecyzowałem.

– Dżin z limoną i sodą? – spytał na wszelki wypadek.

– Dżin i limona, po pół.

– Jasne, jak sobie szanowny pan życzy – odezwał się dość kąśliwie, ale zaraz po tym roześmiał się, co przyjąłem jako znak powrotnej akceptacji w gronie normalnych.

Mei Wang nie opuszczała mych myśli. Pracując w Los Alamos, do przeciętnych w hierarchii posiadanej inteligencji należeć nie mogła. Była młoda, może nawet nie ukończyła trzydziestu lat. Fizycy nuklearni doktoratów nie robią w szkołach anonimowych. Jak mogłem na to nie wpaść od razu, dostałem nagłego olśnienia i wyciągnąłem iPhone’a. Wpisałem „MIT” do wszystkowiedzącego Google’a, stuknąłem w zakładkę „Absolwenci” i dopisałem: „Mei Wang”.

Panna Wang obroniła doktorat z fizyki kwantowej w roku 2016, co oznaczało, że opuściła MIT dwa lata po mnie, kiedy to ja kończyłem doktorat z inżynierii chemicznej. Jeżeli nie była dzieckiem geniuszem, musiała być co najmniej dwa lata młodsza, to znaczy miała dwadzieścia siedem lat. Na zdjęciu wyglądała jak absolwentka liceum, tylko zadziorność jej wzroku ostrzegała przed traktowaniem jej jak nastolatki.

– Nieźle, Mei, Mei… – powiedziałem do siebie i upiłem solidną porcję gimleta, był słodki i mocny.

IPhone dał znać, że potrafi również komunikować poprzez zwykłą konwersację, na jego ekranie wyświetlił się miejscowy numer przychodzącej rozmowy. To ona?, przemknęło mi przez myśli i wierząc, że intuicja przeważnie się nie myli, spytałem:

– To już wiesz, że jestem od ciebie o dwa lata starszy?

– Wiem również, że nie ma cię na bankiecie – odpowiedziała bez krzty zaskoczenia, potwierdzając tym samym, że zakładka „Absolwenci” na stronie MIT również nie była jej obca.

– To obecność obowiązkowa?

– Raczej grzecznościowa.

– To wolę być niegrzeczny. Nie znoszę takich imprez.

– Gdzie jesteś?

– W hotelowym barze, piętro niżej.

– Chciałam się z tobą spotkać… ale teraz, skoro jesteś niegrzeczny…

– To nie zobaczę cię w nowej spódnicy?

– Przy tobie to chyba bezpieczniej w spodniach.

– Okay, może być w spodniach.

– Czy myśmy aby na pewno chodzili do tej samej szkoły?

– Mens et Manus. Nauka jako źródło praktyki. Tak chyba nas uczono?

– Ciebie chyba szczególnie interesuje praktyka?

– Ostatnio nie mam specjalnych osiągnięć. Ale zaczynam się zastanawiać nad nowym sposobem zapinania spódnicy.

– I co? Szukamy obiektu ćwiczeń? – W jej głosie było więcej buńczuczności niż kobiecej urazy.

– Mei, czekam na ciebie. Proszę, przyjdź.

– Wypada mi powiedzieć kilka słów na zakończenie. Będę za pół godziny. – Rozłączyła się.

Obowiązkowość Mei Wang mogła być kolejnym plusem w zestawie cech jej charakteru, dla mnie oznaczała drugiego gimleta, co może nawet bardziej ucieszyło spoglądającego na mnie od czasu do czasu kelnera.

Azjatyckie korzenie w mym zewnętrznym wyglądzie nie były zbyt widoczne. Noszone nazwisko, Nel Durand, w niczym ich do Chin również nie przybliżało. To głównie naturalna znajomość języka chińskiego zwracała uwagę, że Azja nie mogła mi być obca. Mój ojciec był Francuzem, matka zaś Chinką z Hongkongu, stąd też jej siostra Ling Mang była moją ciotką. Gdy w chłopięcym wieku straciłem obojga rodziców, którzy zostali haniebnie zamordowani, moim wychowaniem zajęła się Ling Mang, która zadbała nie tylko o moje wykształcenie w szkołach Zachodu, ale była nieugięta w przypominaniu mi o chińskich tradycjach.

Mei Wang po wygaszeniu Google’a musiała wiedzieć o mnie całkiem sporo, nie mogła mieć również wątpliwości co do mego rodowodu. Miało to swoje zalety i nawet dawało większe szanse na zawarcie znajomości, zwłaszcza w przypadku wspólnego pochodzenia, niemniej pozbawiało elementu zaskoczenia w samoprezentacji.

Wskazówki bregueta zdawały się stać w miejscu, co było nad wyraz dziwne, skoro praktycznie nie spuszczałem ich z oczu.

– Wiem, że nie zawsze jestem punktualna, ale to nie powód, aby tak ostentacyjnie mi o tym przypominać.

Usłyszałem głos i gdy podniosłem wzrok, Mei Wang zajmowała krzesło obok mnie. Nie była w spodniach; tym razem spódnica była koloru białego, a mocno granatowa bluzka upstrzona małymi białymi gwiazdkami. Granatowoczarne włosy ściągnięte w podniesiony ogon uwydatniały jej azjatyckie rysy twarzy. Rysownicy mangi nie daliby jej spokoju.

– Dzięki, że przyszłaś.

– Twoja awersja do bankietów nie obejmuje przesiadywania w barze? – Spojrzała na stojącego na ladzie prawie pustego już drinka.

– Masz lepszy pomysł?

– Jadasz kolacje?

– Nie zawsze, ale…

– Okay, zbierajmy się stąd, idziemy coś zjeść. – Wstała z barowego stołka.

Uległość, a może przede wszystkim skromność w prezentacji własnych nawyków kobiet Dalekiego Wschodu wprawdzie nadal są obowiązujące w ich zachowaniu, mimo to wpływ nonszalancji Zachodu w niektórych przypadkach zaczyna być dominujący. Położyłem dwadzieścia dolarów na ladzie, przyjaźnie kiwnąłem kelnerowi i wyszliśmy na zewnątrz.

– Niedaleko stąd jest miła restauracja, zapraszasz? – Stanęła przede mną w oczekiwaniu potwierdzenia.

– No, sam nie trafię. – Podałem jej ramię.

– Niech będzie, w końcu parę rzeczy nas łączy. – Ujęła mnie pod rękę i wskazała kierunek.

Miła restauracja w ocenie Mei w rzeczywistości musiała być jadłodajnią następców dawnego ludu Pueblo. Nikt sombrero oraz kolorowego poncho nie nosił, ale wystrój wybielonych cegieł adobe, stylizowanych stołów oraz brzmienie wyłącznie języka hiszpańskiego nie pozostawiały wątpliwości, kto mógł się w niej czuć bardziej swojsko. Pod jednym wszak warunkiem, musiał mieć przy sobie dość wypchany portfel.

– Może i nie jest tutaj tanio, ale sam powiedz, ile razy bywasz w Santa Fe, i to w takim miejscu? – Mei wskazała na mniejszy ze stolików, ale za to ulokowany przy oknie lokalu.

– W ogóle nie bywam, a już na pewno nie z Chinką, i to z taką, co ma pojęcie o fizyce kwantowej.

– To nic takiego tutaj w Los Alamos.

– To skromność czy uznanie dla miejsca pracy?

– Nel Durand, z tego, co przejrzałam na stronie Durand Ltd., to nie powinieneś zadawać takich pytań. W twoim przypadku nawet tylko znajomość pojęcia skromność dziwnie wydaje się mało prawdopodobna.

– Nie jest aż tak źle, ale czy skromność ma szczególne zasługi w odkrywaniu tego, co nowe?

– Może i nie, ale dopuszcza opcję, że inni też może wiedzą, co mówią.

– To przejdźmy do jedzenia, ty wybierasz. – Odłożyłem podaną mi kartę.

– Tutaj podają potrawy ostre i bardzo ostre. – Spojrzała pytająco.

– Zdaję się całkowicie na ciebie, chyba nie zrobisz mi krzywdy.

– Nie powinnam, ostatecznie wybawiłeś mnie z opresji rozdartej spódnicy.

Mei Wang, składając zamówienie, użyła języka właściwego, czyli hiszpańskiego, którym posługiwała się w sposób nieodbiegający od gwaru ulic Barcelony.

– Długo już tutaj jesteś? – spytałem.

– Niecałe dwa lata. Będziesz mnie wypytywał o moje prywatne sprawy?

– Wspólna szkoła wprowadza pewną dozę poufałości.

– Dlatego właśnie teraz razem jemy.

– A zwykle jadasz sama?

– Przeważnie i to głównie w mieszkaniu.

– Nie widzą, kogo mają?

– Widzą, ale bardziej interesuje ich łóżko niż stół.

– Jednak dwa lata wytrzymałaś?

– To w końcu Los Alamos.

– Ale specjalnie nie widzę entuzjazmu.

– A ty czemu nie zostałeś w Stanach?

– Musiałem wracać do rodzinnej firmy.

– I co, żałujesz?

– Na początku byłem trochę rozdarty, ale teraz jestem zadowolony, że wróciłem.

– I gdzie lepiej: we Francji czy w Hongkongu?

– Mam ten komfort, że dobrze się czuję w obu tych miejscach.

– I znasz dobrze francuski?

– Znacznie lepiej od chińskiego i tylko trochę lepiej od angielskiego.

– Czyli chodziłeś do szkoły we Francji.

– Do ostatnich klas podstawówki oraz do liceum, tylko studia robiłem w Stanach.

– Ale urodzony w Hongkongu?

– Spędziłem tam moje pierwsze dziesięć lat. Ponadto nie mam żony, wzrost: sto osiemdziesiąt cztery centymetry, waga: osiemdziesiąt pięć kilogramów…

– Przepraszam, może zabrnęłam za daleko. – Roześmiała się.

– W zamian podzielę się własnymi spostrzeżeniami. – W widoczny sposób zwróciłem uwagę na jej sylwetkę. – Wiek dwadzieścia siedem lat, wzrost: prawie sto siedemdziesiąt centymetrów, waga: około pięćdziesięciu pięciu kilogramów, miasto dzieciństwa: Szanghaj.

– Prawie dobrze, ale skąd ten Szanghaj?

– Mówisz z szanghajskim akcentem.

– Długo tam mieszkałam, ale pochodzę z Tajwanu. I prawdę mówiąc, teraz już głównie tam wracam.

Kelner podał zamówione przez Mei dania i to, co znalazło się na stole, bezspornie świadczyło, że wegetariańskie zamiłowania były całkowicie obce pannie Wang. Począwszy od mięsnego carpaccio do solidnego kawałka wołowiny wagyu, wszystko było podane bez zbędnej zieleniny, a zielony kolor uzupełniał wyrafinowany sos, którego główną rolą było wyeksponowanie klasy deluxe oraz podniesienie ceny. Butelka włoskiego Barolo oraz woda San Pellegrino nie odstawały od jakości zamówienia.

Mei nie spuszczała ze mnie wzroku, tak jakby oczekiwała aprobaty dokonanego wyboru.

– Samotne jedzenie to duży błąd, panno Wang. – Uniosłem kieliszek. – Twoje zdrowie.

– To rzadka okazja, aby się o tym przekonać. Smacznego i za starą szkołę. – Zbliżyła kieliszek.

Nie znałem Mei Wang i moja diagnoza jej stanów psychiki nie musiała być właściwa, jednak co do jednego nie mogłem się mylić. Mei Wang była spięta i niezwykle skupiona, co najmniej jakby była w trakcie rozwiązywania szczególnie trudnego zadania. Moje ego, jakie by ono nie było, nie mogło sobie rościć żadnych praw aż do takiej percepcji własnej osoby.

– Może się mylę, ale coś cię martwi? – spytałem.

– Martwi to za dużo powiedziane. Ale że nie daje spokoju, to fakt.

– Bliscy, a na pewno ci dalsi znajomi niosą ryzyko upowszechniania zawierzonych im sekretów. Ci zupełnie obcy, jeżeli nie pomogą, to o nich zapominają.

– A gdy jeszcze wiążą ich etniczne korzenie i chodzili do tej samej szkoły, to nic, tylko mówić?

– No więc?

Mei Wang skupiła się na odcięciu kawałka mięsa, a następnie na jego dokładnym umorusaniu w zielonym sosie. Przygotowaną porcję włożyła do ust, chwilę ją przeżuwała, sięgnęła po kieliszek z winem i pokaźnym łykiem opróżniła jego znaczną część.

– Chcę stąd wyjechać. To nie miejsce dla mnie – wypowiedziała jednym tchem i odłożyła kieliszek.

– Wielu chciałoby być na tym miejscu.

– Czekoladki najładniej wyglądają zawinięte w barwne złotka i ułożone w pudełku. Po rozwinięciu wszystkie są podobne, a niektóre nawet gorzkie.

– Tak jest ze wszystkim, co nas przyciąga. Dopiero czas i realia weryfikują nasze oczekiwania.

– Jak słusznie powiedziałeś, jesteś mi na tyle obcy, że mogę mówić z tobą szczerze. Kiedy, kończąc doktorat na MIT, dostałam propozycję pracy w Los Alamos, byłam niemalże w niebo wzięta. Fizyków kwantowych nieczęsto potrzebują, a jeżeli z taką propozycją występuje Los Alamos i widzisz zawistne spojrzenia swych rówieśników, to tak długo przytakujesz, aż rozboli cię szyja. Później, gdy ta sama szyja zaczyna kręcić głową, aby się wszystkiemu w koło dokładnie przyjrzeć, zaczynasz widzieć rzeczy, które nie przesłaniają teorii kwantów, ale pokazują stosowanie tej teorii niezupełnie zgodnie z twoim wyobrażeniem o tym, co chciałabyś robić w życiu. Los Alamos to tarcza Ameryki, która znajomością zjawisk rzadkich ma chronić i wybawiać z opresji USA. To tak jak realizacja konkretnych zadań za konkretnie pozyskane granty. Nie to chciałam robić. Interesuje mnie teoria kwantów oraz mechanika kwantowa, a z praktycznych zastosowań najbardziej komputery kwantowe. Tutaj tego nie osiągnę.

Mei Wang powróciła do przygotowywania kolejnego kęsa wołowiny, jednak najpierw wychyliła do dna kieliszek wina. To, co powiedziała, zabrzmiało szczerze i jeżeli Los Alamos nie dawało jej możliwości spełnienia swych zawodowych czy wręcz życiowych celów, to jedyne, co mogła zrobić, to opuścić Nowy Meksyk. Co z kolei nie było takie zupełnie oczywiste w odniesieniu bądź co bądź do najsławniejszego laboratorium nuklearnego na tym globie. Pozostawała jeszcze kwestia jej oczekiwań w stosunku do mnie, bo jakieś musiały one być, skoro mi o tym wszystkim mówiła.

– Jeśli oczekujesz ode mnie rady, to odpowiem wprost: nie za bardzo wiem, co ci powiedzieć.

– Nel, nie o to chodzi. I też powiem ci wprost: nie oczekuję jakiejkolwiek pomocy. – Spojrzała na mnie w sposób wystarczająco wyniosły, abym nie miał żadnych wątpliwości.

– Nie to miałem na myśli, po prostu nic nie wiem o twoich zainteresowaniach i generalnie nie mam pojęcia o fizyce kwantowej.

– Nie tylko ty. – Roześmiała się. – Dwa miesiące temu dostałam propozycję pracy w Europejskiej Organizacji Badań Nuklearnych, CERN w Genewie. Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ale otworzyło szansę na spełnienie marzeń. Jesteś pierwszym, któremu o tym mówię. – Dłużej popatrzyła mi w oczy.

– Skoro tak, to pakuj się i dołącz do tych, którzy gonią bozony Higgsa – odrzekłem bez wahania.

– To jednak coś tam wiesz, prezesie Durand. – Dość szelmowsko zmrużyła oczy.

– Nie pytaj o więcej.

– O co innego chcę ciebie zapytać – powiedziała po francusku.

– Proszę, mów – odpowiedziałem również po francusku, jednak nie kryjąc zdziwienia.

– Od dwóch miesięcy intensywnie uczę się francuskiego, robię to skrycie i nie korzystam, nazwijmy to, z żywych konwersacji. Poziom znajomości tego języka to teraz dla mnie główne kryterium możliwie szybkiego wyjazdu – wróciła do chińskiego.

– Mei Wang, jeżeli potraktowałaś naszą kolację jako możliwość sprawdzianu swych lingwistycznych możliwości, to owszem, jestem zaskoczony, ale i nie mniej uczciwie pozbawiony przesadnych oczekiwań.

– A co, myślałeś, że będziesz dalej majstrował przy spódnicy? – Przesadnie się obruszyła.

– To wcale nie takie złe zajęcie, jednak skoro zaszłaś w swym postanowieniu tak daleko, to proszę, opowiedz mi po francusku swój dzisiejszy dzień, oczywiście o spódnicy nie zapominając. – Postanowiłem przynajmniej częściowo zachować twarz.

Mei zaczęła od okraszonych uśmiechem przeprosin i zarówno z jej tonu, jak i wyrazu twarzy wynikało, że robiła to wyłącznie dla sprawienia mi przyjemności, za to z całkowitym brakiem poczucia jakiejkolwiek pretensji do samej siebie. Jej gramatyka była mierna, akcent może nawet jeszcze gorszy, natomiast zasób słów był imponujący. Jeżeli tego potrafiła się nauczyć przez dwa miesiące, to panna Wang kolejny raz potwierdzała swe predyspozycje do właściwie wybranego zawodu.

– I co o tym sądzisz? – spytała, gdy zakończyła po piętnastu minutach nieprzerwany monolog.

– Coś ci opowiem. Kilka lat temu na kolejnych mistrzostwach Francji w popularnej grze scrabble oszałamiający wszystkich wynik osiągnął pewien nikomu nieznany zawodnik. Gość był niesamowity, żadne słówko nie było mu obce, a wszelkie permutacje literowe wprost niewiarygodnie zdawały się dla niego proste.

– I kto to był?

– Wyobraź sobie, że był nim mieszkaniec Nowej Zelandii, który nigdy przedtem w swym życiu nie miał styczności z językiem francuskim.

– Zaraz, jak to możliwe?

– W przeciągu dziewięciu tygodni nauczył się na pamięć wszystkich trzystu osiemdziesięciu pięciu tysięcy słówek francuskiego słownika.

– Nieprawdopodobne!

– Nie mówię, że mogłabyś się z nim zmierzyć, ale jestem przekonany, że gość chciałby cię poznać.

– Nel, poważnie!?

– Panno Wang, pomimo posiadanych walorów wyglądu zewnętrznego posada w France Télévisions raczej nie wchodzi w rachubę. Ale to żadna przeszkoda, aby nie zamówić najbliższego lotu do Genewy.

– Nadal myślisz o tej spódnicy?

– To propozycja czy brak wiary w samą siebie?

– Ani jedno, ani drugie. – Roześmiała się.

Czyli co?, pomyślałem, gdy przed naszym stolikiem pojawił się mężczyzna i tym razem nie był to obsługujący nas kelner.

– Mei Wang, gratuluję odczytu. W pełni zasłużyłaś na tak przyzwoitą kolację. Miałem cię zamiar osobiście na nią zaprosić, ale widzę, że nie byłem osamotniony w tym zamiarze. – Facet spojrzał na mnie i nie zamierzał odwracać wzroku.

– Profesorze Shelton, to doktor Nel Durand, właściciel firmy Durand Limited z Francji. Nel, proszę, poznaj, to profesor Mark Shelton, dyrektor zarządzający programami zbrojeniowymi. – Mei oficjalnie nas przedstawiła.

– Miło poznać, profesorze. – Wstałem i podałem mu dłoń.

– Rozumiem, że nowe pokolenie przejęło ster w firmie Durand. Ling Mang już nie dzierży swej absolutnej władzy? – Odwzajemnił się stanowczym uściskiem.

W jego głosie wyczułem wyraźną nutę męskiej pryncypialności.

– W historii firmy Durand Ling Mang, jak nikt inny, udowodniła, że noszenie spodni nie jest wystarczającym atutem właściwie podejmowanych decyzji w kierowaniu firmą. Wielu mogło się o tym przekonać, a już szczególnie ci, którzy, wierząc w swoje męskie ego, chcieli w niej widzieć jedynie kobietę.

– Prawda, trudno byłoby jej odmówić posiadanego uroku, nawet przy nieskrywanej wyniosłości, jaką często prezentowała.

– Niejednokrotnie wyniosłość mylona jest z posiadanym statusem majątkowym oraz odstąpieniem od zachowań powszednich, a już szczególnie w ocenie tych, którzy spotykają się z brakiem akceptacji własnej osoby. Ling wspominała mi o spotkaniach w Los Alamos, postawiła nawet tezę, że ekstremalnie rozwinięty intelekt nie ma zasadniczego wpływu na ograniczony męski punkt widzenia. Nie omieszkała również przekazać panu stosownych pozdrowień.

– Wydaje się, że Ling Mang jest panu szczególnie bliska. – Shelton ciekawością próbował złagodzić niemiłą sobie sytua-cję.

– To osoba, której zawdzięczam wychowanie i wszystko pozostałe. Ling Mang jest moją ciotką.

– No tak, to wiele wyjaśnia. Życzę smacznego. – Skinął głową, dodając na odchodnym: – Mei, proszę, wpadnij jutro do mego biura.

Gdy odszedł od stolika, Mei Wang nie mogła opanować uczucia rozbawienia.

– Nel Durand, potrafisz być… irytujący. – Przesłoniła dłonią roześmiane usta. – Nieźle zalazłeś mu za skórę. Ciocia Ling nie dała mu szans?

– Z Ling Mang zawsze warto brać przykład.

– To jakiś przytyk do mnie?

– Chyba nie ma w biurze leżanki?

– Nie zauważyłam, ale spódnice nie są mu obojętne, tego mogę być pewna.

– Jutro będziesz miała okazję, aby mu przekazać, że o jednej może zapomnieć.

– A wiesz, że to zrobię. I będzie to głównie twoja zasługa. Ciocia Ling na pewno byłaby zadowolona.

– Mei Wang, to twoje życie i twoje pasje. Ponadto Genewa i CERN nie są dla każdego. Jeżeli czekają tam na ciebie, to pakuj się.

– Dzięki, Nel, zawsze będę mogła przynajmniej częściowo ciebie za to obarczyć, a ponieważ z Genewy do Tulonu nie jest daleko, to będzie okazja osobiście ci o tym przypomnieć.

– Zawsze będziesz mile widziana.

– Nawet jeżeli nie ściągnę dzisiaj spódnicy?

– Może głównie dlatego. – Uniosłem kieliszek.

– Bezczelne… i szczere. – Roześmiała się i odwzajemniła toast.

3

Miesiąc po powrocie z Los Alamos ponownie miałem okazję uczestniczyć w konferencji, tym razem poświęconej nowym metodom lepszego wykorzystania pary wodnej – praktycznego czynnika transferu energii w elektrowniach nuklearnych. Temat, oprócz podmiotu „elektrownie nuklearne”, niewiele miał wspólnego z tym, o czym mówiono w Los Alamos, moja rola też była zgoła inna, chociażby dlatego, że tym razem zajmowałem miejsce po drugiej stronie mównicy. Zdarzenie miało miejsce na Uniwersytecie Cambridge i było raczej przeznaczone dla wąskiego kręgu zainteresowanych. W gronie zaproszonych znaleźli się głównie naukowcy energetycy oraz kilku praktyków reprezentujących miejsca, w których rodzące się idee mogły znaleźć swoje techniczne realizacje. Obecność paru przesadnie ubranych i dumnie obnoszących swe nic nieznaczące tytuły absolwentów szkół ekonomicznych oraz dwóch lub trzech dobrze odżywionych prezesów banków mogła jedynie świadczyć o ich przerośniętej wierze w swoje możliwości zrozumienia tematu bądź o pomyleniu sal.

Mój referat dotyczył nowych opcji lepszego wykorzystywania produkowanego w reaktorze nuklearnym ciepła lub, nazywając bardziej praktycznie, pary wody, która później używana jest głównie do napędu turbin generatorów prądu, ale może być również użyta w innym celu. Generalnie chodzi bowiem o to, aby produkowana z ciepła nuklearnej reakcji para wodna była wykorzystywana w sposób nie tylko zapewniający osiągnięcie możliwie najwyższej sprawności energetycznej samego procesu produkcji prądu, ale również stanowiła źródło łatwo przetwarzanej energii dla innych procesów. Jej lepsze wykorzystanie to chociażby przykład produkcji paliw z biomasy poprzez zastosowanie pary upuszczanej z turbiny generatora prądu lub, co jest większym technicznie wyzwaniem, stworzenie odpowiednich termicznych magazynów, w których to ukryte w parze ciepło mogłoby być przechowywane. Taki magazyn miałby możliwość akumulacji ciepła pary, gdy wymagana ilość produkowanej energii elektrycznej byłaby niska, natomiast przy zwiększonym popycie na energię dodatkowa ilość pary wodnej podawana byłaby do turbin generatorów prądu. Oczywiście koncepcja stworzenia takiego magazynu jest pochodną faktu, że przebiegająca reakcja jądrowa w reaktorze daje nam stały strumień ciepła do produkcji wspomnianej pary.

Firma Durand, produkując od czasu do czasu kotły obiegu wtórnego elektrowni nuklearnych, niejednokrotnie zwracała uwagę na techniczne możliwości rozwiązania tego pomysłu, również prowadzone w tym temacie prace na MIT zdawały się wytyczać przyszły cel optymalizacji procesu. Zgłoszony referat został przyjęty z pełną akceptacją komitetu organizacyjnego sympozjum i to, co było moją próbą nieoddalania się sprawami bieżącymi od naukowych zainteresowań, przeistoczyło się w całkiem istotne wyzwanie właściwej prezentacji.

W sali prawie wszystkie miejsca były zajęte, i to głównie przez mężczyzn. Dla osób płci żeńskiej termiczne magazyny energii w elektrowniach nuklearnych zdawały się mniej interesujące. Wyjątkiem była kobieta zajmująca środkowe miejsce pierwszego rzędu. Była w wieku średnim, posługując się damskim wymiarem czasu, elegancko ubrana, zarówno jej twarz, jak i sylwetka były już co prawda jedynie reminiscencją minionych dni świetności, niemniej nadal trudno byłoby jej nie zauważyć.

Zasadniczym celem wygłaszanego odczytu jest przekaz możliwie nowych treści i, co ważniejsze, merytoryczna percepcja audytorium. Błędnie rozumiana przez wielu możliwość prezentacji własnej osoby przeważnie się nie sprawdza, wyjątkiem mogą być występy osób szczególnej prezencji oraz charyzmy, ale i to głównie dotyczy kobiet.

Ponownie rozejrzałem się po sali, co mogło stwarzać pozory strategii zapewnienia sobie uwagi, ale również mogło być odbierane jako zanik pamięci prelegenta. Nie roztrząsając dalszych przyczyn przeciągającej się ciszy, zacząłem mówić:

– Serdecznie witam wszystkich zgromadzonych, nazywam się Nel Durand i reprezentuję firmę Durand Limited. Zbieżność nazwy firmy z nazwiskiem w tym przypadku nie jest przypadkowa. Chciałbym w tej godzinie wspólnie z państwem zastanowić się nad sposobami magazynowania energii cieplnej wytwarzanej podczas reakcji jądrowej oraz rolą, jaką mogą spełniać takie termiczne magazyny w komercyjnych elektrowniach wykorzystujących energię nuklearną. Temat ten już poprzez samo określenie „magazyny” wydaje się trywialny, a przez wielu uważany za wręcz niepasujący do powagi terminu „rozszczepienie atomu”. Jak błędne jest to podejście, łatwo mogą nam uzmysłowić konsekwencje krótkiego i znanego słowa „tak” w wypowiadanej przez nas małżeńskiej przysiędze.

Kobieta w pierwszym rzędzie nieco się uśmiechnęła, znacząco skupiając na mnie wzrok. Uznałem to za przyjazny gest i kontynuowałem.

– To często właśnie takie powierzchowne deprecjonowanie zagadnień ważnych prowadzi do niewłaściwych priorytetów i, co ważniejsze, do…

Wygłaszanie przemówień ma swoje reguły, które zapewne mają swe uzasadnienie, jednak to, co jest lepsze od nich, to praktyczne przykłady. Doktor Nana Okane, japońska oceanograf z tokijskiego uniwersytetu, z którą miałem okazję przebywać przez pewien czas na Okinawie, była w tej mierze niedoścignionym wzorem. Potrafiła mówić w sposób zadziwiająco prosty o sprawach nader skomplikowanych, osiągając przy tym atmosferę absolutnego skupienia sali. Z kolei Jane Bell, najładniejsza z blondynek oraz najinteligentniejsza sierżant amerykańskiego Korpusu Marines, stacjonującego na tejże Okinawie, zwykła mi mówić: „Musisz, kurwa, wiedzieć, Durand, że jak już trzymasz w ręce mikrofon, to to, co mówisz, musi być oczywiste dla wszystkich, do których się zwracasz. To chyba jasne. Jasne, kurwa, czy nie?”. I jakkolwiek niezaprzeczalnym czynnikiem skupienia słuchaczy w przypadku doktor Okane była jej oszałamiająca uroda, a Jane raczej nie miała okazji zwracać się do ekonomistów oraz prezesów banku, to wszystko, co obie mówiły i w jaki sposób to czyniły, było mi szczególnie bliskie.

– …przedstawione możliwości lepszego wykorzystania energii pary wodnej nadal nie wyczerpują jej ogromnego potencjału, pozwalają jedynie na dokonanie liczącego się kroku we właściwym kierunku. A skoro jesteśmy w miejscu, do którego sami dotarliśmy, to cóż innego nam pozostaje, jak nie zrobienie kolejnego kroku. Firma Durand ma głębokie przekonanie, że nie będzie odosobniona w tym marszu. Dziękuję za uwagę. A teraz będzie mi miło odpowiedzieć na państwa pytania – skończyłem przemowę.

Prezentowane referaty poddawane są ocenie dopiero po ich ukazaniu się w publikacjach zapisujących obrady konkretnych zjazdów czy sympozjów. Pytania z sali to głównie uprzejmość prelegenta. Ich wartość merytoryczna przeważnie jest mierna bądź ze względu na ograniczony czas spotkania, bądź z powodu braku przygotowania zadającego pytania. Niemniej zdarzają się przypadki, gdy zadanie pytania głównie ma na celu zwrócenie uwagi na samego pytającego. Są to przypadki dość częste, szczególnie gdy w sali znajdują się przedstawiciele zawodów, dla których słupki PR są szczególnie ważne.

– Panie Durand – zwrócił się do mnie siedzący w drugim rzędzie osobnik, który tygodniowym zarostem twarzy starał się zrekompensować świecącą łysinę. – Jako profesor ekonomii jestem zmuszony spytać, czy tak eksponowany przez pana system wartości właściwego wykorzystania potencjału produkowanej w reaktorze energii nuklearnej to jedyne kryterium w osiągnięciu bardziej zadowalających wskaźników ekonomicznych elektrowni? Wszak to tylko rynek ustala relacje cenowe. Oczywiście nasza rola ekonomistów również nie jest bez znaczenia.

Na jego twarzy pojawił się niczym niezachwiany uśmiech racji wypowiadanych słów.

– Zanim odpowiem na to pytanie, prosiłbym o podanie pańskiego nazwiska oraz reprezentowanej instytucji. Wszyscy lubimy wiedzieć, z kim mamy do czynienia.

– Ależ oczywiście. Profesor Alan Frayer, Brukselskie Centrum Ekonomii.

Kobieta ze środka pierwszego rzędu jeszcze intensywniej zaczęła się mi przyglądać.

– Panie Frayer – starałem się nie okazywać niechęci, ale już po wymowie nazwiska zdawało się to nieuniknione – jak pan słusznie zauważył, posłużyłem się systemem wartości, który w jasny sposób definiuje hierarchię i wagę procesów zachodzących w elektrowniach nuklearnych. To prawda, że nie przywołałem żadnych zależności ekonomicznych i zrobiłem to celowo. Wierzę bowiem, że nadal są obszary, w których nie można trywialnym stwierdzeniem, iż to rynek dokonuje regulacji cenowych, doprowadzić do zaprzestania badań podstawowych. To właśnie te badania pozwalają nam być na drodze prowadzącej do unicestwienia raka, uczestniczyć w podróżach kosmicznych oraz wytyczać nowe kierunki w poznaniu tego wszystkiego, o czym nie mamy wciąż najmniejszego pojęcia. Fizyka nuklearna być może jest tutaj najlepszym tego przykładem. Na szczęście jest na tyle trudnym przykładem, że objęcie jej populistycznie prymitywnymi prawami ekonomii nie jest takie łatwe. I taka jest moja odpowiedź na pańskie pytanie, panie Frayer.

Siedzący z boku pierwszego rzędu gospodarz sympozjum pospiesznie zerwał się ze swego miejsca i podchodząc do mównicy, podał mi rękę, dziękując za przedstawiony referat.

Siedząca w środku pierwszego rzędu kobieta również podniosła się z krzesła i podeszła do mnie.

– Doktorze Durand – odezwała się głosem, którego ciepła barwa mogła być zaskoczeniem, ale również najwłaściwszym dopełnieniem elegancji jej wyglądu. – Nazywam się Eleonora White, jestem przewodniczącą rady naukowej tutejszego uniwersytetu. Nie robi pan dobrego wrażenia na wszystkich, tego jestem pewna – roześmiała się – ale proszę, to moja wizytówka. Jeżeli w przyszłości nasze drogi powtórnie się spotkają, postaram się być obecna. – Ponownie się uśmiechnęła i dystyngowanym krokiem zwróciła się do wyjścia.

Bycie hot oraz cool w jednym musi przychodzić z wiekiem, pomyślałem i również ruszyłem w kierunku drzwi.

***

Lea Delon odłożyła słuchawkę telefonu, skrzętnie notując przebieg zakończonej rozmowy. Helmut Mayer z zarządu HOR Chemicals, znaczącego niemieckiego koncernu z branży chemicznej, prosił o możliwie szybki kontakt z prezesem Durandem. Był wyraźnie zawiedziony jego nieobecnością w firmie i zostawiając swój telefon, wręcz nieustępliwie domagał się odpowiedzi, kiedy może się spodziewać zwrotnej informacji o jego powrocie. Przekazane mu zapewnienie, że sprawa będzie potraktowana priorytetowo, zdawało się nie bardzo go satysfakcjonować.

Lea Delon, przygotowując codzienny terminarz spotkań swego szefa, posługiwała się niezmienną zasadą ustalonego przez niego priorytetu ważności spraw bieżących. W przypadkach nagłych i nieprzewidzianych zdarzeń przy ustalaniu kolejności agendy kierowała się głównie statusem oraz stanowiskiem osoby oczekującej spotkania z prezesem. W sprawach wyjątkowych stosowała taktykę bezpośredniej rozmowy z szefem, prosząc o konkretne zalecenia, co ma robić dalej.

Lea Delon jako pierwsza sekretarka i szefowa sekretariatu głównego oddziału firmy Durand Limited w Tulonie była jedyną osobą zawsze zorientowaną o aktualnym miejscu przebywania jej szefa i wszyscy ci, którzy chcieli się z nim spotkać lub porozmawiać, musieli zadbać o uzyskanie jej zgody. Panna Delon mimo krótkiego stażu pracy była osobą liczącą się w hierarchii firmy, swoją pozycję zawdzięczała wzorowej sumienności oraz umiejętności rozmowy zarówno z interesantami, jak i pracownikami firmy. Czyniła to w sposób wyważony, starając się nikogo nie urazić swą stanowczością. Jej uroda, ale i osobowość, pomimo paryskiego rodowodu, niewiele odbiegały od wyglądu i zachowania kobiet Dalekiego Wschodu, w czym perfekcyjna znajomość języka mandaryńskiego oraz kantońskiego miała niemały udział. Swą postawą zdobyła uznanie nie tylko prezesa Duranda, ale również Ling Mang, byłej właścicielki firmy Durand, a zarazem ciotki prezesa. Okazywana jej przychylność przez Ling Mang oraz Lo Shan – szefową sekretariatu oddziału firmy Durand w Hongkongu – powodowały, że Lea Delon czuła się w miejscu swej pracy wyjątkowo usatysfakcjonowana.

Jej zadowolenie tylko czasami było wystawione na próbę, i to przeważnie przez Colette Bergeron, która pracowała w firmie jako inżynier procesów ze szczególnym upodobaniem do technologii odsalania wody morskiej, z czego zresztą niedawno obroniła pracę doktorską, dołączając tym samym do grona tych kobiet, których już nie tylko sam wygląd zapiera dech. Lea w swej ocenie widziała w Colette ponadprzeciętnie ładną oraz zgrabną młodą kobietę, której zawodowe osiągnięcia nie mogły być kwestionowane, chociażby ze względów, jakimi cieszyła się w gronie fachowców, prezesa Duranda nie wyłączając. Nie zazdrościła jej posiadanego poważania, a nawet niekwestionowanej urody. To, co ją denerwowało, to przerośnięte do niewyobrażalnych rozmiarów własne ego, którego główną mantrą było: „Najpierw to, co jest ważne dla mnie, a później cała reszta”. Colette Bergeron była niezmiernie apodyktyczna, nieuznająca kompromisów i nade wszystko pozbawiona wszelkich obaw w ferowaniu swych wyroków, które w przeważającej mierze były słuszne, co tym bardziej nie stanowiło powodu do zmiany jej sposobu zachowania.

Colette Bergeron miała również zwyczaj niezapowiadanymi wtargnięciami do sekretariatu wymuszać na Lei ważne i pilne, jak niezmiennie twierdziła, spotkania z prezesem. Prowadziło to do kategorycznego sprzeciwu Lei, każdorazowo wywołując w zadziornej Colette działania zaczepne. Ostatnimi czasy jej ulubionym odwetem była zamiana nakładek mazaków na biurku Lei, co powodowało, że kolor podkreślanego tekstu w żaden sposób nie odpowiadał kolorowi nakładki. Za każdym razem Lea była gotowa do nagannego telefonu i za każdym razem nie czyniła tego, aby nie dać wyczekiwanej satysfakcji. W końcu zaczęło ją to śmieszyć i postanowiła nie zwracać uwagi, czekając, jak długo brak jej odzewu będzie w stanie wytrzymać zawiedziona brakiem reakcji koleżanka.

– Że jeszcze się jej to nie znudziło? – powiedziała do siebie Lea, odkładając mazak po podkreśleniu numeru telefonu do Helmuta Mayera, a następnie podeszła do kawowego ekspresu i wcisnęła przycisk „americano”.

– O czym mówisz, skarbie? – Rozległ się za nią znajomy głos.

– Jak zawsze bez pukania i bez „dzień dobry”, panno Bergeron?

– No po co się tak puszyć, kochana? Lepiej zrób mi też kawę, tylko nie to debilne americano. Tutaj wciąż jest Francja, proszę café noisette.

– Podać również croissanty? – Lea odwróciła się do swej rozmówczyni, nie szczędząc jej sarkazmu.

– Właściwie to mogłabyś. Tymczasem uporządkuję ci te mazaki. Do prawdy dziwię się, że ci to nie przeszkadza. – Zaczęła zmieniać kolorowe nakładki, nie kryjąc śmiechu.

– Już cię to nie bawi?

– Powiem ci, że nie. Nawet zaczęłam się obawiać, czy nie skrywasz jakże rzadkiej u kobiet wady daltonizmu. – Colette podstawiła swój kubek pod kawowy ekspres, naciskając: „kawa z mlekiem”.

– Byłoby znaczne lepiej, gdybyś kierowała wszelką obawę ku samej sobie.

Colette Bergeron przeciągłym spojrzeniem zlustrowała sylwetkę Lei, aby powiedzieć:

– Zawsze byłam przekonana, ze jeansy skinny zostały stworzone z myślą o mojej figurze, ale chyba również twoja musiała mignąć w świadomości projektanta.

– Nie popadaj w samouwielbienie, już ci to nie raz mówiłam.

– Przecież teraz mówię o tobie. A ponadto nie powiesz mi, że nasze dupy mogą się nie podobać. – Okręciła się w koło dla zwiększenia efektu tego, co mówi.

– O co chodzi, Colette? Prezesa Duranda nie ma, więc wszystkie twoje triki i tak nie mają sensu.

– Wiem, że go nie ma. Nie o to chodzi. Muszę ci tylko coś powiedzieć. – Usiadła z pełnym kubkiem kawy przy małym okolicznościowym stoliku. – Proszę, usiądź tutaj koło mnie. – Wskazała jej miejsce.

– Co chciałaś mi powiedzieć?

– Byłam wczoraj w Cannes i widziałam… Ling Mang. Wyglądała fantastycznie.

– Ling Mang zawsze wygląda fantastycznie.

– Wiem, że jest twoją idolką i nawet trudno byłoby się ci dziwić, biorąc pod uwagę, co Ling Mang potrafi, co ma i jak wygląda w wieku prawie pięćdziesięciu lat. Ale wczoraj świeciła nie tylko własnym blaskiem. Była w towarzystwie mężczyzny, chyba jej rówieśnika i powiem ci, że zarówno Pierce Brosnan, jak i noszący to samo nazwisko co ty Alain mogliby czuć się zagrożonymi, i to w ich najlepszych czasach.

– Chyba nic w tym osobliwego, że taka kobieta jak Ling Mang może mieć szczególne wymagania. Ponadto nie żyje na bezludnej wyspie, więc cóż w tym dziwnego, że widziałaś przy jej boku mężczyznę.

– To raczej ona była przy jego boku i to dość ściśle do niego przyklejona, o splecionych rękach nie wspominając, no i ten pocałunek. Mówię ci, jak w kinie.

– Całowali się na ulicy? – Lea nie mogła powstrzymać ciekawości.

– La Croisette… wielka mi ulica. – Colette roześmiała się ze swego dowcipu.

– Śledziłaś ich?

– Zaraz „śledziłaś”, szłam parę metrów za nimi. Ale skręcili do Ritza i tyle ich widziałam.

– Według mnie ona zasługuje na wszystko, co najlepsze.

– Racja, narzekać za bardzo nie ma na co. Chociaż jak byłam w Hongkongu, Lo Shan wspomniała mi, że jej życie nie zawsze było takie promienne.

– Jak mogło być? Skoro jako młoda kobieta musiała zarządzać tak dużą firmą i, co ważniejsze, wychowywać dwójkę dzieci.

– Fakt, prezes Durand na tak zupełnie grzecznego nie wygląda, a jej córka już chyba niedługo kończy medycynę w Stanach.

– Co tym bardziej dodaje jej blasku i zezwala na lżejsze życie.

– To już może kilka słów o prezesie. Myślisz, że ma tutaj dziewczynę? – Colette spytała niby zdawkowo.

– Przyszłaś plotkować o szefie? A może myślisz o…

– Nie, nie. Obie nie jesteśmy z jego bajki. Chociaż jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, twoje szanse byłyby chyba większe, skoro nawet Lo Shan dostrzega w tobie bratnią duszę. – Colette roześmiała się. – Widzisz, potrafię być nie tylko wredna i zarozumiała.

– Ale zawsze ciekawska. Chyba nie sądzisz, że mogłabym się interesować jego tak osobistymi sprawami.

– Mogłabyś, mogłabyś, gdybyś tylko widziała krztę realnej szansy na bliższy związek.

– Colette, przestań! To, co mówisz, jest żenujące.

– Jest, jakie jest. Tak samo jak rzeczywistość jest, jaka jest. Nie będziemy tego dalej rozwijać. Pochwaliłam się i już, teraz wracam do siebie, ponadto mam randkę podczas lunchu. – Colette spojrzała na zegarek. – No, to tyle. Na razie – dodała i zamknęła za sobą drzwi.

Lea Delon wróciła na swe miejsce, odruchowo kliknęła na przychodzącą pocztę i nie widząc niczego, czemu można by przypiąć flagę „pilne”, wróciła do strony lotniska w Nicei, aby sprawdzić przyloty. Samolot z Londynu wylądował pół godziny temu, stuknęła w iPhone’a i wybrała numer do prezesa Duranda.

4

Zamykałem bagażnik astona na lotniskowym parkingu, gdy poczułem wibracje iPhone’a.

Dzwoniła Lea Delon.

– Dzień dobry, panie prezesie. Miło, że jest pan już z nami. Wiem, że przypuszczalnie nadal jest pan na lotnisku, ale Helmut Mayer z HOR Chemicals prosił o bardzo pilny kontakt.

– Tak pilny, że nie zdążył nawet powiedzieć, o co mu chodzi? – spytałem przewrotnie.

– Aż podejrzane, prawda?

W jej głosie wyczułem uśmiech, na który zapewne by sobie nie pozwoliła, mówiąc mi to w bezpośredniej rozmowie.

– No dobrze, wyślij mi jego numer – odparłem.

– To może zadzwonię do niego i przełączę rozmowę na pana komórkę.

– Chyba za dużo czytasz kryminałów. – Roześmiałem się.

– No, ale skoro był taki tajemniczy?

– Masz rację, to może i lepszy pomysł.

Lea Delon swym zachowaniem pojęcie lojalności oraz zasadę nieujawniania wszelkich informacji dotyczących mej osoby wynosiła do poziomu, którego dostępność w niczym nie ulegała wytyczonemu przez Lo Shan standardowi. Dla Lei postępowanie Lo Shan w wielu przypadkach było punktem odniesienia dla właściwego zachowania się w służbowych relacjach, a nierzadko stanowiło wzór do natychmiastowego naśladownictwa. Obie dziewczyny bardzo się lubiły, a ich nieskrywana akceptacja przez Ling Mang tylko tę przyjaźń umacniała.

Wjeżdżałem na obrzeża Monte Carlo, gdy na ekranie samochodu pojawiła się ikona łączonej rozmowy.

– Dzień dobry, Nel. – W głośnikach rozległ się głos, który nieczęsto miałem okazję słyszeć.

– Witaj, Helmut, rzadko rozmawiamy, tym bardziej miło cię słyszeć.

– Chyba jeszcze rzadziej mamy okazję się widzieć, dlatego chciałbym się z tobą spotkać. Stąd to moje zawracanie ci głowy. Gdzie jesteś?

– Jadę z lotniska do Monte Carlo. Właściwie to już jestem w Monte Carlo.

– Możemy się spotkać w Hotel de Paris, dzisiaj, powiedzmy o ósmej wieczorem. Przylecę z Zurychu.

– No wiesz, mam dość blisko, ale jeżeli jest to równie wygodne dla ciebie, to czekam.

– Dziękuję, Nel. Widzimy się o ósmej, do zobaczenia. – Mayer przerwał rozmowę bez dodatkowych wyjaśnień.

Moje kontakty z Helmutem Mayerem były, oględnie mówiąc, dość sporadyczne, co wynikało z dwóch zasadniczych powodów: mojego krótkiego czasu zarządzania firmą oraz w dużej mierze różniących się między sobą obszarów zainteresowań obu firm. W bilansie wzajemnych przysług to Mayer był po stronie „winien”, chociaż w kwestii finansów, rozliczających dotychczasową współpracę, firma Durand była zdecydowanym beneficjentem. Niemiecki koncern HOR Chemicals był firmą znaną na światowym rynku poważnych inwestycji. Finansowa zasobność, referencje i ciągle robiące wrażenie „Made in Germany” czyniły swoje, często nie dając szans konkurencji. Jeżeli członek zarządu takiej organizacji dopraszał się spotkania, to nie mogła to być sprawa błaha, tym bardziej pozbawiona znaczącego ryzyka finansowego.

Z Mayerem poznałem się w Hongkongu, na corocznie organizowanym tam spotkaniu uznanych firm o wystarczająco dużym kapitale oraz nie mniejszych osiągnięciach na rynku Azji Południowo-Wschodniej. Co prawda wówczas występował pod flagą innej znanej firmy niemieckiej, co, mając na uwadze jego koneksje w tamtejszej ambasadzie Niemiec, nie mogło mieć większego znaczenia.

To, co natomiast miało znaczenie podczas tamtego spotkania, to poznanie osoby towarzyszącej Mayerowi, niejakiej Agnes Wolf, attaché kulturalnego niemieckiej ambasady. Panna Wolf miała bowiem niejednokrotnie zapisać się w naszej późniejszej znajomości zachowaniami, których konsekwencje w żaden sposób nie mogły być powiązane z obowiązkami oficjalnie prezentowanego stanowiska. Każdorazowe z nią spotkanie niezmiennie mnie szokowało i, co ważniejsze, przeważnie wywoływało ciąg niespotykanie dziwnych zdarzeń. Agnes Wolf dzierżyła palmę pierwszeństwa w swobodzie bycia sobą w każdym towarzystwie. Miała skończone czterdzieści lat w bliżej nieokreślonym przedziale czasu, mimo swej zgrabnej figury nie wyróżniała się uderzającą urodą, jednak jej sposób zachowania, elegancja stroju i w nadmiarze wykształcony seksapil czyniły jej towarzystwo nader pożądanym.

W czasie tamtego spotkania Agnes Wolf była niewątpliwie atutem Mayera, którego on wcale nie ukrywał, przeciwnie, afiszował się z nią całkiem otwarcie i sądząc po ich wzajemnych spojrzeniach, a jeszcze bardziej po swobodzie zachowania Agnes, nie była to demonstracja pozbawiona ściślejszej więzi. Później miałem okazję widywać pannę Wolf w podobnych sytuacjach, ale podmiotem jej figlarnych zainteresowań był już zupełnie ktoś inny.

Proponowane miejsce spotkania w Hotelu de Paris było kilka przecznic od rezydencji Ling Mang, czemu nie było się co dziwić, skoro w księstwie Monako odległości pomiędzy dowolnymi adresami są raczej niewielkie. Dom Ling Mang był miejscem, w którym się wychowałem i mieszkałem przed wyjazdem na studia do Stanów. Posiadłość była spora, gdyż dziadek Yuan, nakazując córce kupić rezydencję w Monte Carlo, uważał, że posiadłość w księstwie ma być ładna, nie najdroższa, ale z pierwszej dziesiątki, tak aby jej właścicielka miała ułatwiony sposób w uzyskaniu prawa stałego pobytu. Po powrocie z MIT dom, w którym spędziłem dzieciństwo i dojrzewałem do pełnoletniości, stracił dla mnie swe dawne uroki. Oczywiście nadal był przestronny, z basenem oraz pięknym widokiem na morze z palmowego ogrodu, jednak dla mnie miał zasadniczą wadę.

Nie był to dom, który sam wybrałem, i co chyba znacznie ważniejsze, nie był to dom, który sam kupiłem.

I chociaż ciocia Ling stanowczo się upierała, że mam to miejsce traktować jako swoje, mieszkałem w nim tylko okazjonalnie i głównie dlatego, aby nie zrobić jej przykrości odmową wspólnego przebywania pod jednym dachem. Ciotka Ling jako osoba obdarzona nieprzeciętną inteligencją musiała wiedzieć o moich prawdziwych przesłankach, jednak wyraźnie nie zamierzała rezygnować ze swego uporu. W praktyce i tak nie miało to szczególnego znaczenia, gdyż nostalgiczne powroty Ling do Hongkongu oraz częste odwiedziny znajomych w Stanach oraz Singapurze, jak również liczne moje podróże czyniły okresy naszego wspólnego przebywania w Monako okazją okazywania sobie wzajemnej aprobaty oraz plotkowania o dopiero co odwiedzonych miejscach świata.

Moim głównym miejscem zamieszkania na południu Francji był Tulon, gdzie kupiony przeze mnie przestronny apartament z widokiem na stacjonującą tam Marine Nationale miał nieodparcie trudny do obalenia argument posiadania mieszkania w miejscu swej pracy.

Dom w Monte Carlo miał ponadto nowego i to całkiem częstego bywalca. Od pewnego czasu zaczął pojawiać się w nim Sean Stuart, Irlandczyk z pochodzenia, budowniczy jachtów z zamiłowania. Facet był w średnim wieku, około pięćdziesięciu lat, o wysportowanej sylwetce, włosy miał ciemne, krótko ścięte i to nie z chęci ukrycia pojawiającej się łysiny, raczej dla podkreślenia rysów przystojnej twarzy. Pierce Brosnan gdyby się zaczął mu przyglądać, mógłby mieć wrażenie, że patrzy w lustro. Ling spotykała się z nim od pewnego czasu i wcale nie kryła, że go lubi i jest im razem dobrze. Moje pytanie, czy mam mu już mówić „wujku”, skwitowała śmiechem, ale zaraz później dodała już w poważniejszym tonie, że nie zamierza zmieniać swego cywilnego stanu i mogę pozostać przy formie Sean. Po kilku pierwszych dość sztywnych spotkaniach nasza relacja przybrała formę koleżeńskiej znajomości, a przyjazna aprobata traktowania mnie przez Ling jak niemalże własnego syna utwierdziła mnie w jego honorowej i pozbawionej cwaniactwa postawie.

Moje pobyty w Monte Carlo aż tak częste więc nie były. Jednak wciąż, gdy wracałem z zagranicznych podróży, utartym zwyczajem lubiłem odwiedzać Ling, a ona sama wręcz się tego domagała.

Gdy podjeżdżałem na parking przed garażem, w drzwiach wejściowego portalu stała Nicole, osoba ciesząca się zaufaniem Ling oraz jednocześnie zarządzająca służbą rezydencji.

– Serdecznie witam, panie Durand. – Uśmiechnęła się, przytrzymując mi drzwi, abym mógł swobodnie przejść z ciągniętym bagażem. – Czekaliśmy na pana już wczoraj. – Spojrzała mi w oczy, nie kryjąc okazjonalnego rozżalenia.

– Wyobraź sobie, że wczoraj w Londynie świeciło słońce, jak więc mogłem przeoczyć takie wydarzenie.

– Jakież tam może być słońce – wydęła pobłażliwie usta – skoro to prawdziwe jest tutaj. – Spojrzała w niebo.

Nicole była moją rówieśniczką, zatrudnioną przez Ling przed sześcioma laty. Zaczynając jako dziewczyna na posyłki, dzięki swej nieugiętości, ale głównie lojalności oraz obowiązkowości w stosunku do Ling potrafiła dojść do obecnego statusu szefowej służby jej domu.

– Skoro czekałyście, to Ling w domu? – spytałem.

– Czekaliśmy – poprawiła. – Pani Mang, cały personel oraz pan Stuart.

– Oczywiście kolejność nie jest przypadkowa.

– Wymieniłam wszystkich… – Przesłoniła uśmiechnięte usta gestem perfekcyjnie zapożyczonym od swej chlebodawczyni.

Nicole zawsze potrafiła się właściwie zachować, nie dając powodu do szkodliwej sobie, ale przede wszystkim Ling oraz mnie niewłaściwej interpretacji wypowiadanych przez siebie słów. Czasami miałem jednak wrażenie, że być może ze względu na brak różnicy w naszym wieku jej rozmowy ze mną miały delikatny posmak spostrzeżeń własnych.

– Pani Mang oraz pan Stuart są na tarasie. Pójdę ich powiadomić o pana przyjeździe. – Zamknęła za nami drzwi wejściowe.

– Proszę, zanieś moje bagaże do pokoju, sam im zrobię niespodziankę. Chyba się ucieszą, jak myślisz?

– Pani Mang była wyraźnie wczoraj zawiedziona, więc na pewno będzie zadowolona.

– A Sean nie rozpaczał?

– Witamy w domu, panie Durand. – Ponownie się roześmiała, odbierając ode mnie walizkę.

Informacja Nicole, że Ling i Sean są na tarasie, była częściowo prawdziwa i to tylko w tej części, w której obrzeże tarasu łączyło się szerokimi schodami z przylegającym basenem. Oboje bowiem byli w wodzie, niespieszną żabką pokonując zapewne nie pierwszą już długość basenu. Irlandczyk płynął z tyłu, czego wytłumaczeniem mogła być jego troska o Ling, chociaż zważywszy na nadal dziewczęce kształty cioci, mogło to mieć inne wytłumaczenie. Przyglądałem się im przez chwilę, nie chcąc mącić ich chwili relaksu, jednak struna rodzinnej relacji musiała zostać szarpnięta, gdyż po dłuższym okresie braku zainteresowania się mą osobą zmuszony byłem dość donośnym głosem oznajmić:

– Jestem w domu.

Ling uniosła głowę i machając mi ręką, natychmiast podpłynęła do drabinki basenu. Jej towarzysz nie wykazywał szczególnego pośpiechu. Ling odrzuciła mokre włosy do tyłu i owinęła się złożonym na leżaku szlafrokiem. Sean nadal pozostawał w wodzie, ale już przyjacielsko pomachując mi ręką.

– Miałeś być wczoraj. – Zbliżyła się do mnie, wycierając rękawem twarz, aby się móc przywitać bardziej rodzinnie. Również pocałowałem jej oba policzki, zerkając w kierunku basenu. Sean owijał się w japońską yukatę, co nie pozwalało mu na kontynuację przyjacielskich gestów.

– Coś niezwykłego mnie ominęło?

– Tak rzadko się widujemy, że już wspólna kolacja jest czymś niezwykłym.

– Wieczory mamy codziennie czy może coś się zmieniło? – spytałem zawadiacko i ująwszy ją pod rękę, ponownie pocałowałem w policzek.

– Nie wykorzystuj swej przewagi, Nel – szepnęła, nie zamierzając oswobodzić swego ramienia.

– To wyłączność nadrzędna, ciociu Ling.

– To niech również obejmuje częstsze spotkania.

Zabrzmiało to całkiem poważnie, a jej ręka wyswobodziła się z mego ramienia, abym mógł poczuć na nim znaczącego klapsa.

– Cześć, Nel, czym to przewiniłeś? – Sean Stuart dołączył do nas.

– Witaj, Sean, zawiodłem kobiece oczekiwania, a to nie może ujść należnej karze.

– Chyba przyznasz, że również zasłużonej. – Szkutnik Stuart nie miał wątpliwości, po której stanąć stronie.

– Może najlepiej tłumaczy to otrzymana kiedyś przestroga od Jane Bell, sierżant Korpusu Marines, która mi powiedziała: „Musisz, Durand, wiedzieć, że dziewczyny, a później i kobiety nie znoszą facetów, którzy, nie mogąc liczyć na nic, nadal są nachalni, oraz tych, którzy mogliby mieć wszystko, gdyby przynajmniej byli trochę nachalni. Rozumiesz to czy nie?”.

Cytat był pozbawiony armijnej ekspresji, ale mimo to został przyjęty z nieskrywanym rozbawieniem.

– Mądra dziewczyna z tej sierżant – skwitowała Ling i zaraz dodała: – a teraz idź się przebierz, może przynajmniej spóźniony lunch uda się nam zjeść wspólnie.

– A nie kolację? – spytałem zdziwiony, nie chcąc już dociekać, kogo miałoby dotyczyć pojęcie „wspólnie”.

– Jutro jestem umówiona w Singapurze, tak więc wieczorem będę już w samolocie.

Ling Mang zwykła podejmować decyzje podróży arbitralnie oraz w chwili, którą sama uznała za właściwą, co nie było specjalnie trudne, mając własny samolot z zawsze gotową załogą. Podróże morskie nigdy nie były w kręgu jej zainteresowań, co z kolei dla szkutnika Stuarta musiało być dużym rozczarowaniem.

– Właściwie to sam chętnie poleciałbym w tym kierunku. Już trzy miesiące nie byłem w Azji Południowo-Wschodniej – nadmieniłem, zdając sobie sprawę, że dość dawno nie miałem tak długiej przerwy w lataniu na Daleki Wschód.

Ling spojrzała na mnie, wyczekując na ewentualną propozycję wspólnej podróży. Na twarzy Seana pojawił się cień zwątpienia.

– Wiesz, że miejsce w samolocie masz zawsze? – Ling starała się ułatwić mi podjęcie decyzji.

– Niestety, znowu muszę cię zawieść, ciociu. Dzisiaj o ósmej mam spotkanie z Helmutem Mayerem w Hotelu de Paris.

– No cóż, jeżeli tak, to przekaż mu pozdrowienia. Sean, pospieszmy się, jeżeli mamy wspólnie zjeść. – Spojrzała na szkutnika.

Mój wzrok również zwrócił się w jego kierunku. Irlandczyk w repertuarze mimiki twarzy miał niezłe odsłony, ulga z powracającą pewnością siebie były godne swoistego uznania.

5

Hotel de Paris mieści się obok sławnego kasyna w samym centrum Monte Carlo. Hotel jest równie znany jak przylegający do niego przybytek hazardu, i różni się jedynie tym, że w kasynie istnieje szansa powiększenia swego majątku, w hotelu takiej szansy nie ma. Tutaj można jedynie pieniądze zostawić, począwszy od napiwku dla wprowadzającego nas boya, na konsjerżu oraz parkingowym kończąc. Z pobliską Republiką Francji hotel oprócz nazwy związany jest głównie restauracją pod nazwą Ludwika XV, której Michelin przykleił trzy gwiazdki, czyniąc z niej miejsce spotkań elity samozwańczych koneserów jedzenia oraz picia.