Złoto Gór Czarnych. Trylogia indiańska. Tom III: Ostatnia walka Dakotów - Krystyna i Alfred Szklarscy - ebook

Złoto Gór Czarnych. Trylogia indiańska. Tom III: Ostatnia walka Dakotów ebook

Krystyna i Alfred Szklarscy

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 487

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

ZŁOTO GÓR CZARNYCH

Trylogia indiańska

 

Tom I

ORLE PIÓRA

 

Tom II

PRZEKLEŃSTWO ZŁOTA

 

Tom III

OSTATNIA WALKA DAKOTOW

Krystyna i Alfred Szklarscy

ZŁOTO GÓR CZARNYCH

Trylogia indiańska

Wydawnictwo „Śląsk”

Okładkę, wyklejki i ilustracje projektował

Józef Marek

 

© Copyright by Wydawnictwo „Śląsk”, Katowice 1989

 

Redaktor książki Barbara Pytlos

Redaktor techniczny Zbigniew Laszek

Korektor Krystyna Kossak

 

ISBN 83-216-0978-3

ISBN 83-216-0981-3

 

Symbol 33018 RM. Wydanie 5. Nakład 189 850 + 150 egz.

Ark. wyd. 21,1. Ark. druk. 22,0. Papier druk. sat. kl. III/80 g. rola 61 cm.

Druk ukończono w listopadzie 1989 r.

Zakłady Graficzne w Katowicach ul. Armii Czerwonej 138

Zam. 0594/7113/9 R-10

 

Tom III

OSTATNIA WALKA DAKOTÓW

PROLOG

Ostatnia modlitwa szamana

Na niewielkim pagórku w głębi mrocznego boru siedział na powalonym pniu Indianin oparty plecami o pochyłą sosnę. Jak wskazywał ubiór, musiał być wybitną osobistością w swoim plemieniu. Na głowie miał obcisłą, okrągłą czapę ze skóry białego wilka, z której boków wystawały zakrzywione rogi bizona. Taki strój głowy przysługiwał jedynie szamanom obdarzonym przez duchy nadnaturalną mocą. Do tejże czapy, od czoła przez środek głowy, przymocowany był długi skórzany lampas ze wspaniałymi orlimi piórami. Odpowiednie znaki i nacięcia na każdym piórze określały czyn wojenny, za który rada starszych plemienia przyznała to zaszczytne odznaczenie. Tak więc trzydzieści dwa pióra uwidaczniały, że posiadacz pióropusza gołą dłonią dotknął w wirze walki kilku przeciwników nie ponosząc jakiegokolwiek szwanku, że dwukrotnie był ranny w boju, ocalił swe plemię od zagłady, naraził się na wielkie niebezpieczeństwo dla ratowania towarzysza, wkradał się do obozów nieprzyjaciół, umknął z niewoli, że zabił dziewięciu wrogów, zdobył pięć skalpów, porywał jeńców i uprowadzał konie. Był to zatem nie tylko potężny szaman, lecz również i znamienity wojownik, co także potwierdzały znaki na jego groźnej, pomalowanej na żółto twarzy: dwa czarne półksiężyce na policzkach oraz biała krecha na czole. Takie znaki nosił przywódca żołnierskiego stowarzyszenia „Złamane Strzały”, które istniało w plemieniu Wahpekute, należącym do Santee Dakotów, czyli Dakotów Wschodnich.

Przebiegły Wąż, takie właśnie imię wojenne nosił samotny Indianin, ubrany był w przepaskę biodrową, nogawice i mokasyny. Jego nagie, o miedzianym odcieniu ciało znaczyły sinawe blizny po ranach zadanych podczas prób męstwa, samotortury i w walce. Z szyi zwisał mu na piersi duży naszyjnik z niedźwiedzich kłów i pazurów oraz żołnierska świstawka z kości skrzydłowej orła. Stalowy nóż, tkwiący za rzemieniem podtrzymującym przepaskę biodrową, stanowił jedyny dowód, że Santee Dakotowie już zetknęli się z białymi ludźmi, obok pnia bowiem, na którym siedział, leżała tradycyjna, oryginalna broń indiańska: kołczan z lukiem i strzałami oraz krótka maczuga z osadzonym na końcu kamieniem.

Szaman-wojownik siedział nieruchomo. Głęboko zadumany spoglądał w ciemny otwór małej, leśnej pieczary, szczelnie osłonięty zdrewniałymi gałęziami cierniowymi.

Przebiegły Wąż tego ranka złożył w pieczarze kości pozostałe po rozpadzie ciała zmarłego przed laty szamana Czerwonego Psa, który według zwyczaju Dakoto w zaraz po zgonie został (pochowany na platformie uplecionej z gałęzi w rozłożystych konarach drzewa.

Ceremonialny strój głowy noszony zazwyczaj tylko podczas wielkich uroczystości, obrzędów religijnych i na wojny międzyplemienne, świadczył, iż Przebiegły Wąż wypełniał niezwykle ważną misję. Talk też było w rzeczywistości.

Zmarły Czerwony Pies, szaman i wódz pokoju plemienia Wahpekute, był dziadkiem Przebiegłego Węża. Gdy ojciec chłopca poległ w walce z Czipewejami, a wkrótce potem zmarła matka, Czerwony Pies przejął opiekę nad wnukiem i jego młodszą siostrą, Poranną Rosą.

Przebiegły Wąż uwielbiał opiekuna. On to wpoił w niego miłość do matki-ziemi oraz szacunek dla braci zwierząt i roślin, dzięki którym wszyscy ludzie mogli zaspokajać swe potrzeby. On to nauczył go rozpoznawać ślady, tropić zwierzynę, polować; z nim, jeszcze w chłopięcym wieku, wyruszał na swe pierwsze wojenne ścieżka, zdobywał doświadczenie, które później umożliwiło mu zyskanie sławy i znaczenia. Czerwony Pies także uchylał przed nim rąbka tajemnic szamańskich, uczył wyjaśniania snów i wizji wyznaczających człowiekowi drogę życia. Dzięki przemożnemu wpływowi dziadka Przebiegły Wąż również stał się szamanem.

Czerwony Pies bezgranicznie kochał ziemię praojców. Do ostatnich dni siwego życia zachęcał Wahpekute do walki z plemionami, które wypierane ze wschodu przez białych najeźdźców, wycofywały się na zachód, na tereny Santee Dakotów. Czerwony Pies jednak zdawał sobie sprawę, że najgroźniejszym wrogiem wszystkich Indian są biali przybysze zza Wielkiej Wody. Oni to, zachłanni, wciąż nienasyceni, posługując się przekupstwem, kłamstwem, zdradą i doskonalszą bronią, odbierali Indianom ojczystą ziemię, zmuszając do wycofywania się na zachód. Czerwony Pies ostrzegał Santee Dakotów przed białymi ludźmi. Dzięki jego przestrogom Wahpekute odmawiali wypalenia fajki pokoju z posłami Wielkiego Ojca z Waszyngtonu1 nie przyjmowali podarunków i żyli według dawnych, własnych zwyczajów.

WANETA

WANETA (Wahnaataa, Wanotan i Wawnahton — The Charger, czyli Pierwszy w Walce) — syn Czerwonego Grzmotu (Red Thunder), urodził się nad rzeką Elm w Dakocie Południowej około roku 1795, w jednej z grup Yanktonai Dakotów zwanej Pabaksa, czyli Obcięta Głowa. W wojnie 1812 r. ze swoim ojcem walczył po stronie Brytyjczyków, którzy za duże zasługi nadali mu rangę kapitana w armii brytyjskiej i zabrali na wizytę do Anglii. Sympatyzował z Brytyjczykami aż do 1820 r., kiedy to próbował podstępnie zniszczyć amerykański Fort Snelling. 5 lipca 1825 r. podpisał traktat handlowy i wzajemnych stosunków w Forcie Pierre, a 17 sierpnia tegoż roku Traktat Prairie du Chien, ustalający terytoria Dakotów. Umarł w 1848 r. w okolicy ujścia rzeki Warreconne (obecnie Beaver Creek) w Dakocie Północnej.

Przebiegły Wąż, zapatrzony w ciemny otwór pieczary, chmurzył swą groźną twarz pod wpływem nurtujących go wspomnień. Dopóki żył poważany przez wszystkich Czerwony Pies, Santee Dakotowie jednomyślnie stronili od białych Amerykanów. Nie uznali utworzonego przez nich państwa, Stanów Zjednoczonych, któremu przewodził Wielki Ojciec z Waszyngtonu. Wspierali nawet zbrojnie wrogów Stanów Zjednoczonych. Waneta, wielki wódz Yanktonai, walczył przeciwko Amerykanom po stronie czerwonych kurtek Wielkiej Matki2 i otrzymał rangę oficerską w armii brytyjskiej. Jednak Anglicy wojnę3 przegrali i pozostawili własnemu losowi indiańskich sojuszników. Waneta zawiedziony przez Anglików stał się przyjacielem Amerykanów.

Mściwa dłoń Amerykanów wkrótce podstępnie dosięgła Wahpekute, w dalszym ciągu wrogo usposobionych do białych najeźdźców. Stało się to po wojennej wyprawie (kilku wojowników dowodzonych przez Sha’pa, przyjaciela Przebiegłego Węża. Właśnie Sha’pa powróciwszy z mustangami uprowadzonymi Skidi Paunisom, opowiedział o zatrważających wydarzeniach w osadzie wrogów.

Jakaś tajemnicza choroba grasowała wśród Paunisów. Zapadały na nią i marły całe rodziny. Nie pomagały zabiegi szamanów, toteż ci, których zaraza jeszcze nie przykuła do łoża, uciekali na prerię pozostawiając chorych bez opieki. Osada się wyludniała.

Przerażeni Paunisi już nie byli groźnym przeciwnikiem. Sha’pa i jego towarzysze schwytali jednego Skidi. Zanim go zabili, zeznał, że wybuch tajemniczej zarazy spowodowały czary białych osadników, mszczących się za porwanie im koni, ponieważ pierwsi ulegli chorobie Paunisi, którzy powrócili z łupieżczej wyprawy z Nowego Meksyku.

Nagłe, tajemnicze wymieranie wrogów ucieszyło Wahpekute, ale radość ich nie trwała zbyt długo. Po kilku dniach Sha’pa oraz jego czterej towarzysze nagle zaniemogli, przenikały ich dreszcze, ból rozsadzał rozgorączkowane głowy. Sędziwy szaman, Czerwony Pies, potężnymi zaklęciami próbował odczynić zły urok. Okadzał chorych dymem świętych roślin, sporządzał wywary ziołowe, dudnieniem czarodziejskiego bębna odganiał złe duchy, przyzywał coraz potężniejsze dobre, ale wszystko było bezskuteczne. Na ciałach chorych pojawiły się plamki, przemieniające się w krosty, a potem w ropiejące strupy. Nieszczęsny Sha’pa skonał pierwszy. W chacie obok posłania zmarłego Czerwony Pies wykrył dużego pająka. To upewniło go, że tajemniczą zarazę spowodowały czary białych ludzi, Indianie bowiem często nazywali ich pająkami. Po tym odkryciu nikt już się nie zdziwił, gdy tajemnicza choroba dotknęła szamana, Czerwonego Psa. Przecież to on właśnie podjudzał Santee Dakoto w przeciwko białym!

Nieznana Indianom w Ameryce ospa4, przeniesiona przez białych przybyszów z Europy, szerzyła spustoszenie wśród Wahpekute. Najpierw padali jej ofiarą stykający się z chorymi. Po Sha’pa i towarzyszach jego wyprawy zachorowały ich rodziny. Śmierć wędrowała od chaty do chaty. Wkrótce też skonał sędziwy szaman Czerwony Pies, który zaraził się próbując bezskutecznie nieść pomoc chorym. Po nim w krótkich odstępach czasu umarły jego trzy żony, a nieco później mieszkająca z nimi Mem’engwa, żona Przebiegłego Węża. Epidemia również nie oszczędziła jego jedynej siostry, Porannej Rosy i jej męża, szlachetnego Śmiałego Sokoła. Zmarł mężny Czarny Wilk, dowódca „Złamanych Strzał”, ulegli chorobie członkowie rady starszych plemienia: Burza Gradowa i Czerwona Woda. Śmierć kosiła mężczyzn, kobiety, dzieci i starców.

Wahpekute zrozpaczeni lamentowali nad zmarłymi, grzebali ich uroczyście, lecz wkrótce, panicznie przerażeni i bezradni wobec epidemii, w popłochu opuścili osadę i umknęli na prerię, pozostawiając chorych własnemu losowi.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w chwili wybuchu epidemii wielu Wahpekute przebywało poza osadą na wojennych wyprawach bądź na dalekich łowach. Dzięki temu nieobecni w osadzie ocaleli, a wśród nich Przebiegły Wąż razem z młodym synem Żółtym Kamieniem. Właśnie podczas tropienia tabunu mustangów Przebiegły Wąż przypadkiem napotkał uciekinierów z osady. Od nich dowiedział się o tragicznych wydarzeniach. Natychmiast przerwał łowy. Z synem oraz kilkoma najodważniejszymi wojownikami, przeważnie żołnierzami stowarzyszenia „Złamane Strzały”, pospieszyli swoim na ratunek.

Osada opuszczona przez Wahpekute przedstawiała wstrząsający widok. Wokół ostrokołu, w którym otwór wejściowy został zabarykadowany przez uciekinierów, włóczyły się żarłoczne kojoty i wilki, wabione trupim odorem.

Przed wkroczeniem do osady Przebiegły Wąż dopełnił szamańskich obrzędów, które miały odegnać złe duchy i czary. Zewsząd ziała pustka i martwa cisza, tylko czasem, poruszane wiatrem, zaszeleściły skórzane zasłony zawieszone w wejściach do ziemianek. Pod przewodem Przebiegłego Węża wojownicy weszli do osady. Zaczęli przepatrywać wnętrza chat.

Chorzy pozostawieni na łaskę losu pomarli. Zwłoki ich już ulegały częściowemu rozkładowi. Jednak w kilku przypadkach stan zwłok wskazywał, że niektórzy nieszczęśnicy przetrzymali chorobę i zmarli znacznie później. Wprawdzie ciała ich szpeciły głębokie blizny, ale krańcowa chudość podsuwała myśl o głodowej śmierci.

Przebiegły Wąż nie spieszył się do chaty zamieszkiwanej wspólnie z opiekunem. Od napotkanych na prerii Wahpekute już przecież dowiedział się, że Czerwony Pies, jego żony i Mem’en gwa zmarli wkrótce po wybuchu epidemii i zostali pochowani w miejscu wskazanym przez sędziwego szamana. Tak więc najpierw dokonał przeglądu całej osady, odbył naradę z wojownikami, na której postanowiono pochować zmarłych i wysłać gońca z wiadomością do uciekinierów, że już mogą wracać do osady, a dopiero potem z synem podążył do swej ziemianki.

Przebiegły Wąż przekroczył próg chaty. Przez pewien czas stał nieruchomo, aby wzrok jego przystosował się do półmroku. Żółty Kamień tymczasem zabrał się do rozpalania ogniska. Wkrótce wnętrze ziemianki pojaśniało. Przebiegły Wąż w milczeniu rozglądał się wokoło. Ani jeden muskuł nie drgnął w jego jakby skamieniałej twarzy, choć lodowaty chłód boleśnie przenikał ciało. Z wszystkich zakamarków wyzierała wymowna pustka. Rozrzucone posłania oraz sprzęty domowe leżące w nieładzie na klepisku uzmysławiały niedawno przeżytą tragedię.

Przebiegły Wąż długo nie mógł oderwać wzroku od posłania Mem’en gwa. Bardzo kochał tę brankę czipewejską... Dlatego właśnie nie miał więcej żon. Teraz życie straciło dla niego cały swój urok. Ogromny żal przenikał jego mężne serce. Wreszcie westchnął ciężko, podszedł do ogniska, siadł na ziemi. Nucąc ochrypłym głosem pieśń śmierci, rozplótł warkocze na znak żałoby i pomazał swą twarz popiołem. Następnie zbliżył się do domowego ołtarzyka. Złożył dłonie na zawieszonym na piersi zawiniątku ze świętymi przedmiotami i po raz pierwszy od wejścia do rodzinnej chaty cicho przemówił:

— Wi, wysłuchaj mnie! Na Wahpekute spadło ogromne nieszczęście! Niegdyś przyrzekłem, że do końca życia będę bronił świętej ziemi praojców. Dotrzymałem przyrzeczenia i tobie, Wi, składałem ofiary. Mimo to biali przybysze zza Wielkiej Wody nie pozostawili nas w spokoju! To przez nich nasi najbliżsi nagle odeszli do Krainy Wielkiego Ducha. W sercu moim pustka i wielki smutek... Z woli twojej, Wi, jestem indiańskim wojownikiem, tak więc za wszystkie krzywdy Indian teraz przyrzekam śmierć białym ludziom!

— Śmierć białym ludziom! — jak echo powtórzył młody Żółty Kamień.

Przebiegły Wąż dopiero teraz spostrzegł syna klęczącego u jego boku. Na umazanej popiołem twarzy młodzieńca widniały ślady łez.

— Synu mój! — odezwał się do niego Przebiegły Wąż. — Gdybym nie dotrzymał przyrzeczenia złożonego Wielkiemu Duchowi, niech po mej śmierci tchórzliwe kojoty rozszarpią moje ciało i rozwloką je po prerii, abym nigdy nie mógł wejść do Krainy Wielkiego Ducha!

***

Pod wpływem bolesnych wspomnień twarz Przebiegłego Węża przybierała coraz groźniejszy wyraz. Prawa dłoń bezwiednie zaciskała się na rękojeści tkwiącego za pasem noża. Ukochana Mem’en gwa oraz żony dziadka zaraz po zgonie zostały pochowane w tej małej, leśnej pieczarze. Teraz Przebiegły Wąż złożył tam również szczątki wielkiego szamana. Nie mógł dłużej czekać z oddaniem ostatniej posługi zmarłemu opiekunowi.

Dla Dakotów nadeszły bardzo złe czasy. Już nie wszyscy Dakotowie byli zdecydowani bronić ziemi praojców za wszelką cenę. Złudne obietnice oraz podarunki rządu Stanów Zjednoczonych osłabiły wolę oporu. Na wspomnienie haniebnego czynu Wanety, wodza Yanktonai, dłoń Przebiegłego Węża znów zacisnęła się złowrogo na rękojeści noża. Waneta, niegdyś zagorzały przeciwnik Stanów Zjednoczonych, pierwszy w imieniu Dakotów złożył podpis na traktacie5 z rządem Amerykanów, godząc się nie tylko na okrojenie terytoriów Santee Dakotów, lecz równocześnie także na zakopanie toporu wojennego z wrogimi plemionami, które najeżdżały ich ziemie.

CZARNY JASTRZĄB

CZARNY JASTRZĄB (Black Hawk, Ma’katawimesheka’ka) urodził się w 1767 r. w klanie Grzmotu plemienia Saukow w pobliżu ujścia rzeki Rock w obecnym stanie Illinois. Od piętnastego roku życia wyróżniał się jako odważny wojownik, a jeszcze przed ukończeniem lat siedemnastu samodzielnie przewodził wojennym wyprawom. W 1812 r. już był wodzem szanowanym przez Saukow i Lisow. Popierał zbrojnie Anglików, za co w odwecie Amerykanie mianowali jego konkurenta Keokuka naczelnym wodzem obydwóch plemion. W 1832 r. Czarny Jastrząb wywołał bunt części Lisów i Saukow przeciwko oszukańczym traktatom podpisanym przez Keokuka.

Z 2000 ludzi przeprawił się na wschodni brzeg Missisipi w celu odzyskania rodzinnej osady Saukenuk. W obliczu pogromu przez armię amerykańską Saukowie chcieli powrócić do rezerwatu. Po krwawej masakrze dokonanej przez białych podczas przeprawy przez Missisipi tylko 100 Saukom udało się powrócić na zachodni brzeg. Czarny Jastrząb z 50 wojownikami próbował

umknąć na północ, ale w okolicy Wisconsin Dells (Parowy Wisconsinu) został schwytany przez Winnebagow, którzy otrzymawszy nagrodę wydali go armii amerykańskiej. Późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych, Abraham Lincoln, brał udział w tej wojnie jako szeregowiec milicji stanu Illinois.

Czarny Jastrząb jako jeniec wojenny został zabrany do Waszyngtonu, gdzie prezydent w dowód szacunku odznaczył go medalem wolności. Potem obwożono Czarnego Jastrzębia po miastach wschodu. Zmarł 3 października 1838 r. nad rzeką Des Moines.

Przebiegły Wąż spojrzał na rozłożyste konary pobliskiego drzewa, gdzie jeszcze tego ranka spoczywał Czerwony Pies w swoim nadziemnym grobie. Gdyby szanowany przez wszystkich sędziwy szaman-przywódca żył dłużej, na pewno nie dopuściłby do podpisania haniebnego traktatu. Wiadome było, że rząd Stanów Zjednoczonych bez skrupułów łamał wszelkie traktaty, gdy zachłanni biali osadnicy chcieli iść dalej na zachód!

Po śmierci Czerwonego Psa wodzem pokoju plemienia Wahpekute został chwiejny Biała Antylopa. Pod wpływem podszeptów Wanety uległ namowom agentów Wielkiego Ojca z Waszyngtonu. Wahpekute wykopali topór wojenny przeciwko Saukom broniącym swej ziemi przed zaborczymi Amerykanami.

Przebiegły Wąż nie chciał wziąć udziału w wyprawie, podjętej przez Wahpekute wbrew jego radom i sprzeciwom. Wprawdzie Wahpekute od dawna wojowali z Saukami i Lisami, lecz to właśnie rząd Stanów Zjednoczonych podczas podpisywania traktatu nakłonił Wanetę do wypalenia z nimi fajki pokoju. Teraz natomiast, gdy prawowity wódz, Czarny Jastrząb, odmówił uznania oszukańczych traktatów, podpisanych przez zdrajcę, Keokuka, i zaczął bronić swej ziemi, ci sami Amerykanie zachęcili Dakotów do wykopania wojennego topora przeciwko Saukom. Przebiegły Wąż zdawał sobie sprawę, że po wygnaniu Sauków, Amerykanie postąpią w ten sam sposób z sąsiadującymi z nimi Santee Dakotami. Nieszczęsny wódz Sauków, Czarny Jastrząb, upodabniał się w wyobraźni Przebiegłego Węża do jego zmarłego opiekuna Czerwonego Psa. Czarny Jastrząb nie chciał oddać białym swej rodzinnej osady, Saukenuk, bronił ojczystej ziemi, którą ukochał tak samo jak Czerwony Pies własną ziemię praojców. Przebiegły Wąż nie chciał i nie mógł współdziałać z białymi w wydziedziczaniu Sauków. Poprzysiągł śmierć białym Amerykanom! Teraz, gdy oni zapuszczali się na ziemie Dakotów w pościgu za Saukami, nadszedł czas na wykonanie przysięgi. W przeciwieństwie do innych Santee Dakotów, zamierzał pospieszyć z pomocą Czarnemu Jastrzębiowi. Jak zwykle, przed powzięciem ważnej decyzji, musiał zasięgnąć rady cieniów zmarłych przodków. Tak więc podążając ku terenom zbrojnych utarczek zatrzymał się po drodze przy grobach swych najbliższych, ponieważ to odludne miejsce wydawało mu się najbardziej odpowiednie na rozmowę z duchami.

Przebiegły Wąż pogrążony w smutnych wspomnieniach wpatrywał się w ciemny otwór pieczary-grobowca. Przed jego oczami stawała jak żywa Mem’en gwa, pogodna, uśmiechnięta. Wyciągała iku memu stęsknione ramiona... Z wolna przysłonił ją cień Czerwonego Psa. Sędziwy szaman lewą dłonią przyciskał do piersi zawiniątko ze świętymi przedmiotami, w prawej dzierżył wojenną maczugę. Prorocze słowa wypowiedziane przed laty przez Czerwonego Psa, gdy Przebiegły Wąż po raz pierwszy (wyruszał na wyprawę po konie Szejenów, wciąż głęboko tkwiły w jego pamięci. Zdawało mu się, że znów słyszy niski, chrapliwy głos sędziwego szamana:

„...Znam nie tylko twoje myśli, synu. Znam także twoją przyszłość. Twój los dopełni się na świętej ziemi naszych ojców. Ty jej nigdy nie opuścisz! Czeka cię sława i zaszczytna śmierć wojownika.”

Przejmujący, złowróżbny krzyk sowy wyrwał Przebiegłego Węża z odrętwienia. Mglisty cień Czerwonego Psa rozpływał się w półmroku. Czarne chmury przysłoniły niebo. Chłód przeniknął ciało Przebiegłego Węża. Zrozumiał znak dany mu przez ducha zmarłego szamana. Głos sowy, zwłaszcza za dnia, zawsze był zwiastunem śmierci.

Przebiegły Wąż nisko pochylił głowę przed ciemnym otworem pieczary. A więc już nadszedł czas powrotu do Krainy Świętego Grzmotu, skąd przybył na ziemski świat, by z woli Wielkiego Ducha wieść życie szamana. Uniósł głowę, spojrzał w niebo. Po chwili zatopił się w modlitwie:

„Hey-a-a-hey! Hey-a-a-hey! Hey-a-a-hey! Hey-a-a-hey!

Praojcze, Wielki Duchu! Nachyl się ku Ziemi, abyś mógł usłyszeć mój słaby głos! Wielki Duchu, Ty istniałeś pierwszy, jesteś starszy od modlitwy. Wszystko, co stworzyłeś, należy do Ciebie! Żyjące istoty dwunożne, czteronożne i skrzydlate, wszystkie zielone rośliny i skrzydła wiatru. Ty stworzyłeś święte moce czterech stron świata, dobrą drogę życia i drogę usianą trudnościami, aby krzyżowały się ze sobą. Ty jesteś życiem wszystkiego!

W sercu moim wielki smutek! Usłysz mój słaby głos, wysłuchaj mnie, bo to już ostatni raz mogę zwracać się do Ciebie! Biali ludzie podstępnie wdzierają się pomiędzy nas. Wciąż żądają naszej ojczystej ziemi. Ziemia jest naszą matką, w niej leżą kości naszych ojców i praojców. Któż mógłby się poważyć na sprzedanie własnej matki i świętych prochów ojców?

Powiedzieliśmy białym ludziom, żeby pozostawili nas w spokoju, że chcemy żyć tak, jak żyli nasi praojcowie. Biali jednak podążają za nami. Oni są złymi nauczycielami! Ich wzrok jest obłudny, dopuszczają się podstępnych, zdradzieckich czynów. Uśmiechają się do biednego Indianina, aby go oszukać, potrząsają jego rękę na powitanie, aby zdobyć jego zaufanie, a potem upijają wodą ognistą i niszczą jego rodzinę. Ich oddechy zatruwają Indian jak jad żmii. Już nie jesteśmy bezpieczni! Niektórzy z nas upodabniają się do białych, stają się hipokrytami, kłamcami, zdrajcami i leniwymi trutniami.

Moi bracia, zachęceni złym przykładem wodza Wanety, obecnie pomagają białym tropić nieszczęsnych Sauków. Napawa mnie to wielkim smutkiem. Przyrzekłem temu, który mi zastępował ojca, że tak jak on do końca życia będę bronił ziemi Santee Dakotów, zobowiązałem się również walczyć z białymi na śmierć i życie. Teraz nadszedł mój czas. Podążam na pomoc Czarnemu Jastrzębiowi, prawowitemu wodzowi Sauków, osaczanemu przez, żołnierzy Wielkiego Ojca z Waszyngtonu. Biali są liczni jak piasek na pustyni... Zapewne czeka mnie śmierć, jednak wykopałem topór wojenny. Nie mógłbym z piętnem hańby odejść do Krainy Wielkiego Ducha, do cieniów naszych wielkich praojców.

Wielki Wi, to jest już moja ostatnia modlitwa, usłysz mnie! Mój głos jest słaby, ale wierzę, że mnie wysłuchasz!”6 Jakby w odpowiedzi na słowa żarliwej modlitwy podmuch wia tru zaszeleścił liśćmi i zaraz przepadł w głębi boru. Przebiegły Wąż przymknął oczy. Usta jego poruszały się bezgłośnie. Zaczął przyzywać swego Ducha Opiekuńczego, który dotąd zawsze ukazywał się mu w ważnych chwilach życia. Podczas gdy Przebiegły Wąż słał modły, twarz jego z wolna szarzała, zastygała, aż wreszcie zamarła w kamiennym bezruchu...

Złocisty orzeł, jak strzała wypuszczona z łuku, przeszył ciemną chmurę i nie poruszając szeroko rozpostartymi skrzydłami, zaczął zataczać coraz to mniejsze kręgi. Niebawem zawisł w powietrzu tuż nad Przebiegłym Wężem. Nabiegłe krwią oczy wspaniałego ptaka obrzuciły go iskrzącym spojrzeniem.

„Wzywałeś mnie, więc przybyłem!” — oznajmił złocisty ptak.

Przebiegły Wąż pochylił głowę w niskim pokłonie. Jego Duch Opiekuńczy zawsze ukazywał się mu pod postacią złocistego orła.

„A więc jesteś, mój Duchu Opiekuńczy! Nie opuściłeś mnie teraz, gdy rozstrzygają się moje losy! — rzekł Przebiegły Wąż. — Wyruszam na wojenną ścieżkę... Słyszałem złowróżbny głos sowy, jest to więc moja ostatnia wyprawa wojenna. Muszę wykonać przysięgę! Proszę Cię, Duchu Opiekuńczy, abyś poprowadził mnie po stromej ścieżce do Krainy Wielkiego Ducha...”

KEOKUK

KEOKUK (Kiyo’kag, czyli Ten, Który Jest Zawsze Czujny) urodził się w klanie Lisa około /1780 r. nad rzeką Rock w obecnym stanie Illinois. Jego matką była pół-Francuzka. Nie wywodził się z klanu wodzów, został nim dzięki nieprzeciętnym zdolnościom, sile charakteru, darowi oratorskiemu i zręcznie prowadzonym intrygom. Wreszcie stał się głównym członkiem rady plemienia Sauków. Otwarty konflikt między nim i wodzem Czarnym Jastrzębiem wynikł na tle sporu o porozumienie grupy Sauków dowodzonych przez Kwaskwamię, zawarte z rządem Stanów Zjednoczonych, mocą którego Saukowie zrzekali się kraju Rock River. Czarny Jastrząb i większość Sauków nie uznali porozumienia, a Keokuk zachowując bierną postawę utracił wpływy. Intrygi Keokuka spowodowały rozłam w plemieniu. Wtedy Keokuk został mianowany naczelnym wodzem przez rząd Stanów Zjednoczonych. Rozłam uniemożliwił Czarnemu Jastrzębiowi zmobilizowanie całego plemienia do walki w 1832 r. Keokuk częściowo odzyskał uznanie Sauków i Lisów, gdy na naradzie w Waszyngtonie zgłosił oficjalnie pretensje tych plemion do terenów stanowiących obecnie stan Iowa. Keokuk umarł w Kansas w 1848 r.

Przebiegły Wąż pogrążony w modlitewnym uniesieniu poddawał się rozgorączkowanej wyobraźni. Przenikliwy, płomienny wzrok złocistego orła zdawał się przenikać go na wskroś. Choć w rzeczywistości nie słyszał głosu Ducha Opiekuńczego, wszystkie nie wypowiadane słowa docierały do jego świadomości. Właśnie w odpowiedzi na pokorną prośbę Duch Opiekuńczy bezdźwięcznie odparł:

„Synu mój! Zawsze byłeś posłuszny Wielkiemu Duchowi. Ujawniałeś Jego wolę swoim braciom, On przemawiał do nich twoimi ustami. Składałeś Wielkiemu Duchowi hojne ofiary, czciłeś matkę-ziemię, szanowałeś wszystkie stworzenia, które są braćmi ludzi. Pomagałeś potrzebującym pomocy, kochałeś dzieci. Wypełniłeś swoją misję na Ziemi, możesz wracać do krainy Ptaka Świętego Grzmotu. Jako wojownik, w pełni chwały wejdziesz na trudną do przebycia dla innych ścieżkę do Krainy Wiecznej Szczęśliwości. Będę przy tobie!”

Nieruchomy Przebiegły Wąż westchnął, jakby budził się z głębokiego snu. Na jego twarzy odmalował się wyraz radosnej dumy.

Pierś jego znów unosiła się w równym oddechu. Powrócił na Ziemię z krainy urokliwych indiańskich wizji. Po dłuższej chwili otworzył cezy. Już na jawie szepnął:

„Dziękuję Ci, mój Duchu Opiekuńczy, wiedziałem, że mnie nie opuścisz.”

Całkowicie przytomnym wzrokiem rozejrzał się wokoło. Przedwieczorny zmrok zapadał w borze. Tak więc już ostatni, czwarty dzień upłynął mu na modlitwach oraz rozmowach z duchami.

Przebiegły Wąż powstał. Zdrętwiałe nogi ugięły się pod nim. Westchnął głęboko, po czym skrzyżował dłonie na zawieszonym na piersiach zawiniątku ze świętymi przedmiotami i złożył nabożny pokłon przed pieczarą-grobowcem. W suchych gałęziach cierniowych osłaniających otwór rozległ się szelest, więc Przebiegły Wąż jeszcze bardziej pochylił głowę i trwał tak w bezruchu dłuższą chwilę. Wreszcie wyprostował się i spojrzał w niebo.

Przedwieczorny mrok zwiastował rychłe nadejście nocy. Teraz dopiero, po czterodniowym ścisłym poście oraz żarliwych modłach Przebiegły Wąż poczuł, że jest bardzo spragniony i głodny. Przez cztery dni nie miał w ustach ani kropli wody, nie jadł, składając jednocześnie duchom ofiarę z własnej krwi, która jeszcze sączyła się z nacięć skóry na ramionach i piersiach. Teraz jednak po zakończeniu rozmów z duchami stał się znów wygłodzonym i spragnionym Indianinem.

Odwrócił się do pnia, na którym uprzednio siedział, podniósł broń. Kołczan z lukiem i strzałami zarzucił na plecy, maczugę zatknął za rzemieniem opasującym biodra. Ruszył w las.

Wędrówka przez gąszcze była uciążliwa. Zaszczytny strój głowy Indian Wielkich Równin, który zdobił Przebiegłego Węża, zaczepiał się o gałęzie drzew i krzewy. Przebiegły Wąż co chwila musiał uchylać głowę, chroniąc wspaniały pióropusz. Toteż uradował go widok polany rysującej się mgliście pomiędzy drzewami.

Wkrótce przystanął na skraju polany. Włożył dwa place do ust. Cicho gwizdnął. Z oparów mgły wyłonił się ciemny kształt. Przebiegły Wąż gwizdnął jeszcze raz. Srokaty mustang, idąc cicho jak kot, podszedł 'do niego, pyskiem trącił go w ramię i parsknął. Przebiegły Wąż pogłaskał konia po smukłej, silnej szyi, po czym zaczął iść brzegiem polany w kierunku strumyka, gdzie ukrył swój dobytek. Mustang szedł u jego boku strzygąc uszami.

Uważniejsze spojrzenie na mustanga mogłoby wykryć, że jego młodość już minęła, lecz mimo to nadal prezentował się imponująco. Był to ulubiony koń Przebiegłego Węża, nazwany Białą Błyskawicą ze względu na białe chrapy i pysk, mocno kontrastujące z czarną głową. Tego mustanga zawsze dosiadał na wyprawach wojennych i polowaniach na bizony. W boju ten wspaniały ogier brał udział w walce na równi z jeźdźcem, gryzł, wierzgał zadem, skakał wysoko unosząc kopyta i siał postrach. Gdy zdarzyło się, że Przebiegły Wąż zeskakiwał z jego grzbietu na ziemię, by wziąć skalp, ogier natychmiast samorzutnie zawracał i czekał pod ręką, nie pozwalając dosiąść się nikomu obcemu. Natomiast podczas niebezpiecznych łowów na bizony na prerii, bezbłędnie omijał wszelkie ziemne pułapki, zręcznie uskakiwał przed nisko pochylonymi, rogatymi łbami i podbiegał tak blisko do upatrzonego bizona, że noga Przebiegłego Węża dotykała zmierzwionych kudłów rozjuszonego zwierzęcia. Niezwykłe zalety bojowe i łowieckie tego mustanga szeroko były znane na bezkresnej prerii. Toteż widu wojowników kusiło się o uprowadzenie osławionego ogiera, ale nikomu to się nie powiodło. Przebiegły Wąż mógłby otrzymać ka niego nawet dwie, a może i trzy młode kobiety, lecz on nie oddałby go nikomu za wszystkie skarby świata.

Przebiegły Wąż niebawem znalazł się na brzegu strumyka. Najpierw napoił mustanga, potem sam gasił pragnienie, zanurzając spieczone usta w chłodnej wodzie i obmywał obolałe, poranione ciało. Z kolei zjadł trochę pemmikanu żując go powoli, zagryzł suszonymi owocami i dopiero wtedy napił się wody do syta. Następnie naścinał świeżych gałązek jedliny i przygotował sobie posłanie pod osłoną starej wierzby. Wkrótce położył się, niemal zaraz zasnął.

Chociaż podczas modłów Przebiegły Wąż przez cztery doby nawet nie zmrużył oka, nie był to sen przynoszący odprężenie. W jego jeszcze wciąż rozgorączkowanej wyobraźni co rusz pojawiały się nie zapomniane wydarzenia i przeżycia. Ukochana Mem’engwa pochylała się nad nim, wyciągała ku niemu ramiona, to znów siodłała mu konia na wojenną wyprawę. Poprzez jej cień zarysowywała się groźna postać Czerwonego Psa. Po raz drugi przeżył straszliwą śmierć Przeciętej Twarzy, który zginął pod racicami rozszalałego stada bizonów. Wreszcie wśród nocnych mar ujrzał tego, który nadał mu wojenne imię. Był to siejący postrach za życia Czarny Wilk, przywódca „Złamanych Strzał”. Twarz jego pokrywały ropiejące strupy, jak to Przebiegły Wąż widział u zmarłych na zarazę w osadzie Wahpekute. Sen był tak wyrazisty, że chociaż Przebiegły Wąż przebudził się w tej właśnie chwili pokryty zimnym potem, zdawało mu się, iż jeszcze widzi tę straszną twarz.

Dopiero ciche rżenie Białej Błyskawicy przywróciło go rzeczywistości. Siadł na posłaniu. Dłonią obtarł czoło z potu. Jak wszyscy Indianie nie odróżniał rzeczywistości od snów. Wierzył, że podczas snu dusza opuszczała ciało i obcowała z cieniami zmarłych w Kramie Wielkiego Ducha.

„Przyszli do mnie, wiedzą, że wkrótce będę z nimi...” — szepnął Przebiegły Wąż.

Był jeszcze głodny po czterodniowym poście, więc wbrew zwyczajom posilił się trochę przed wyruszeniem w drogę. Potem wydobył z podróżnej sakwy woreczek z bizonim tłuszczem oraz farby. Siadł nad brzegiem strumyka, w którego toni mógł widzieć swe odbicie. Najpierw natarł całe ciało tłuszczem, potem pomalował twarz na żółto, a w końcu umieścił na policzkach dwa duże, czarne półksiężyce i białą krechę na czole. Były to jego wojenne barwy. Gotów do drogi gwizdem przywołał mustanga, osiodłał go i przytroczył do drewnianego siodła podróżną sakwę. Uzbroiwszy się, raźno dosiadł wierzchowca.

Przebiegły Wąż najpierw musiał dotrzeć do wodospadów Rzeki Czarnej, lewostronnego dopływu Missisipi. Tam właśnie miał się spotkać z czterema towarzyszami, których wysłał na zwiady przed wyruszeniem na rozmowy z duchami. Byli to dwaj bracia poległego Przeciętej Twarzy: Niedźwiedzia Łapa i Łowca Szopów, oraz brat dziadka, Złamane Wiosło i młody syn Przebiegłego Węża — Żółty Kamień. Po rozejrzeniu się w terenie mieli oni poinformować go o przebiegu zbrojnych starć Sauków z Amerykanami. Tak więc Przebiegły Wąż jechał na umówione spotkanie na południowy wschód lesistymi jarami w dół małej rzeczułki, zwanej Minnehaha7, która wypływała z jeziora Minnetonka i łączyła swe wody z Missisipi. W okolicy połączenia się obydwóch rzek Przebiegły Wąż chciał się przeprawić na lewy brzeg Missisipi. W ten sposób zamierzał ominąć leżący bardziej na południu Fort Snelling8, amerykański posterunek wojskowy, założony dla trzymania w ryzach wojowniczych plemion indiańskich.

Nieprzetarty wówczas szlak wiódł Przebiegłego Węża przez lesiste jary, ciemnozielone gaje, dziewicze łąki i przepastne bory, porosłe wiekowymi dębami, platanami, jaworami, hikorą, świerkami i sosnami. Tu i tam pomiędzy zaroślami przeświecały modre jeziora rozkrzyczane ptactwem.

Przebiegły Wąż z zachwytem spoglądał na pełną uroku krainę. Na samo wspomnienie, że biali najeźdźcy chcieli go z niej wyzuć, wzmagał się w nim gniew. Wciąż przynaglał mustanga.

Późnym popołudniem dotarł do wodospadu Minnehaha. Leniwie płynąca rzeczułka tutaj natrafiała na niezbyt wysokie urwisko, z którego spadając zasłaniała je delikatną wodną zasłoną. Stąd było już niedaleko do ujścia Minnehahy do Missisipi. Wkrótce też Przebiegły Wąż stanął na skraju lesistego kanionu wyżłobionego przez Missisipi.

Przebiegły Wąż musiał teraz wyszukać miejsce odpowiednie do przeprawy. Niemal pionowe, szare ściany wyżłobione w wapiennych i piaskowych skałach obwarowywały nurt Missisipi. Już tutaj, w górnym swym biegu, „Ojciec Wód” był dość szeroki. Na większych stromiznach gdzieniegdzie czepiały się skał krzewy i wiotkie drzewa, a tam, gdzie brzegi były mniej strome, porastały dziewicze lasy.

Pod osłoną boru Przebiegły Wąż zszedł na sam brzeg Missisipi. Potem, przytrzymując się ogona mustanga, wpław przepłynął rzekę. Przeciwległy brzeg był bardziej stromy, toteż upłynęło sporo czasu zanim znów mógł ruszyć wprost na wschód. Jeszcze tego dnia chciał dotrzeć do niezbyt odległego lewostronnego dopływu Missisipi9 i tam dopiero zatrzymać się na nocleg. Tam właśnie znajdowały się wschodnie krańce łowieckich terenów Santee Dakotów. Po przeciwnej stronie tamtej rzeki już zamieszkiwali wrogowie: Czipewejowie, Winnebagowie, Menominee, Kickcapoo, Iowa, Ottawa i Illinois, a ostatnio także Indianie Oneida, wygnani ze wschodu przez Amerykanów. Lisy już przenieśli się na zachodni brzeg Missisipi, nakłonieni przez zdrajcę Keokuka, przekupionego przez Amerykanów, ale większość Sauków, pod wodzą Czarnego Jastrzębia, jeszcze próbowała bronić swej ziemi. Tam za rzeką również panoszyli się biali Amerykanie. Toteż przezorność nakazywała Przebiegłemu Wężowi wkroczyć o świcie do wrogiego, ogarniętego wojną kraju.

Już po zapadnięciu zmroku Przebiegły Wąż znalazł się na brzegu wspomnianej rzeki. Nie rozpalając ogniska rozłożył się biwakiem w nadbrzeżnych chaszczach. Gwiazdy dawno rozbłysły na niebie, a Przebiegły Wąż nie mógł zasnąć. Gubił się w domysłach, jakie wieści usłyszy od zwiadowców? Co .się dzieje z Saukami i Czarnym Jastrzębiem? Według informacji otrzymanych przez Wahipekute, Czarny Jastrząb zwrócił się do Winnebagów, Creeków i Czirokezów, a nawet również do wrogich Osagów z apelem o sprzymierzenie się z nim przeciwko białym Amerykanom. Nie wiadomo jednak było, czy otrzymał pomoc, o którą tak usilnie zabiegał. Tymczasem rząd Stanów Zjednoczonych znalazł sprzymierzeńców w Santee Dakotach10. Przebiegły Wąż zasnął wreszcie zmęczony domysłami i spał aż do świtu.

***

Przez dwa dni Przebiegły Wąż przemykał się przez wrogą krainę. Wreszcie usłyszał szum wodospadu na Rzece Czarnej11. Lada chwila spodziewał się napotkać swoich zwiadowców. Właśnie szedł ostrożnie przez podmokły las, prowadząc mustanga na arkanie przewiązanym przez dolną szczękę. Teraz musiał zachowywać dużą ostrożność. W pobliżu wodospadu znajdowała się osada białych kolonistów. Na południe od niej Przebiegły Wąż miał spotkać się ze zwiadowcami. Ostrożnie zbliżał się do zakola rzeki. Nasłuchiwał, uważnie rozglądał się, szukając znaku pozostawionego przez zwiadowców. Wreszcie ujrzał nadłamaną gałązkę krzewu. Na jej końcu jeden liść przebity był czarnym wronim piórem. W tej chwili mustang nagle uniósł do góry łeb, po czym cicho parsknął. Przebiegły Wąż natychmiast spojrzał na wierzchowca. Ten wprawdzie wietrzył chrapami i strzygi uszami, lecz mimo to nie okazywał niepokoju.

Przebiegły Wąż uśmiechnął się, osłonił usta dłońmi. Rozbrzmiałe żałosne skomlenie wilka. Na to hasło odpowiedziało trzykrotne krakanie wrony. Mustang znów cicho parsknął i spokojnie opuścił łeb.

Przebiegły Wąż poprowadził wierzchowca ku małemu, urwistemu wzniesieniu. Znał dobrze to miejsce z czasów poprzednich wypraw przeciwko Lisom. Tam właśnie mieli czekać na niego zwiadowcy.

Z zarośli na pagórku znów rozbrzmiało krakanie wrony. Krzewy rozchyliły się, ukazując ukrytego w nich wojownika. Był to Łowca Szopów. Przebiegły Wąż przyspieszył kroku. Niebawem stanął przed zwiadowcą.

— Hough! A więc Przebiegły Wąż zdołał przybyć na umówiony czas! — rzekł Łowca Szopów. — Możemy rozmawiać bez obawy, nikogo nie ma w pobliżu. Czy długo nas szukałeś?

— Can Oti12 zapewne zaspał lub gdzie indziej płata figle, bo trafiłem od razu — odparł Przebiegły Wąż. — Czy wszyscy już tutaj jesteście?

— Od świtu czekamy na Złamane Wiosło, który pozostał u Sauków. Niedźwiedzia Łapa i Żółty Kamień są nie opodal w zaroślach nad rzeką.

— To dobrze, prowadź do nich!

Wkrótce Przebiegły Wąż znalazł się wśród karłowatych wierzb i zasiadł w gronie przyjaciół. Żółty Kamień, jako najmłodszy, przygotował posiłek, pieczone ryby oraz świeże, dzikie owoce, których nie brakowało nad rzeką. Przebiegły Wąż jadł w milczeniu, nieznacznie obserwując towarzyszy. Zachowywali się swobodnie. Skoro rozpalili ognisko, by upiec ryby, musieli być pewni, że nic im nie zagraża. Obojętny wyraz twarzy wojowników nie pozwalał odgadnąć nurtujących ich myśli, tylko młody Żółty Kamień źle maskował niepokój zerkając na ojca. Dopiero gdy Przebiegły Wąż zaspokoił głód i zapalił krótką fajkę, Niedźwiedzia Łapa odezwał się:

— Sprawa Sauków już przesądzona. Jeszcze tylko ich niedobitki próbują przedostać się na zachodni brzeg Ojca Wód, gdzie przecież czatują na nich nasi bracia Santee Dakotowie.

Przebiegły Wąż zasępił się i zapytał:

— Czy moi bracia widzieli się z wodzem Czarnym Jastrzębiem tak, jak poleciłem?

— Uczyniliśmy tak, jak sobie tego życzyłeś — zapewnił Niedźwiedzia Łapa. — Wódz Sauków sam opowiedział nam wszystko. Zdrajca Keokuk, mianowany przez Amerykanów naczelnym wodzem Sauków i Lisów, nakłonił część plemienia do przyjęcia rezerwatu na zachodnim brzegu Ojca Wód. Gdy jednak Czarny Jastrząb nie chciał opuścić swej osady Saukenuk13, wtedy biali siłą wygnali go mówiąc, że podpisał traktat.

— Czy Czarny Jastrząb naprawdę podpisał traktat z białymi?! — zdumiał się Przebiegły Wąż.

Niedźwiedzia Łapa smutno uśmiechnął się ii odpowiedział:

— Pytaliśmy go o to, a on odparł: „Dotknąłem gęsim piórem do traktatu, nie wiedząc jednak, że przez to wyraziłem zgodę na oddanie mojej osady”.

— Indianin nie posiada dwóch języków, jak biali ludzie! Biali zapewne powiedzieli mu o tym znacznie później — rzekł Przebiegły Wąż.

Niedźwiedzia Łapa potaknął skinieniem głowy i mówił dalej:

— Czarny Jastrząb pragnął odzyskać Saukenuk. Jeden z jego oficerów zapewnił go, że Brytyjczycy oraz Indianie Winnebago, Potawatomi i Czipewejowie pomogą mu w wojnie przeciwko Amerykanom. Tak więc Czarny Jastrząb z dwoma tysiącami Sauków przeprawił się na wschodni brzeg Ojca Wód i ruszył w górę Rzeki Skalistej. Biali jakby tylko na to czekali. Ochotnicza milicja, a za nią regularni żołnierze Wielkiego Ojca z Waszyngtonu zaraz rozpoczęli pościg. Brytyjczycy nie pospieszyli z pomocą Czarnemu Jastrzębiowi. Przyrzeczona pomoc innych plemion indiańskich była znikoma. Okazało się, że Czarny Jastrząb został oszukany przez swego oficera. Czarny Jastrząb znalazł się w ciężkiej sytuacji.

Wśród jego ludzi większość stanowiły kobiety, dzieci i starcy. Byli głodni i zmęczeni, marli podczas ucieczki. Czarny Jastrząb postanowił poddać .się, zanim Saukowie zostaną przychwyceni przez białych żołnierzy. Wysłał do Amerykanów posłów z białą flagą. Na ich widok biała milicja zaczęła strzelać. Padł poseł niosący białą flagę, a resizita uciekła do swoich. Czarny Jastrząb został zmuszony do walki. Urządził zasadzkę. Wkrótce milicja w popłochu uciekała z pola walki. Czarny Jastrząb zniszczył obóz milicji i zaczął wycofywać się do źródeł Rzeki Skalistej, napadając farmy napotkane po drodze.

— Słusznie postąpił Czarny Jastrząb — wtrącił Przebiegły Wąż. — Biali na wojennej ścieżce zabijają nawet kobiety, dzieci i starców! Musimy także zabijać wszystkich wrogów, jak to czynią biali. Mów dalej!

— Saukowie znajdują się w beznadziejnej sytuacji. Od zachodu napiera na nich milicja i żołnierze, a od wschodu osacza ich duża armia, którą prowadzi generał Winfield. Saukowie przerwali się przez milicję i żołnierzy. Teraz uciekają ku wschodniemu brzegowi Ojca Wód. Jeśli przeprawa przez rzekę powiedzie się, będą mogli uciec na prerię lub dołączyć do Keokuka.

Naraz nie opodal rozległo się parskanie mustangów ukrytych w krzewach. Rozmawiający natychmiast zamilkli, porwali za broń. Niedźwiedzia Łapa mową znaków rozesłał na zwiady Łowcę Szopów i Żółtego Kamienia. Przebiegły Wąż zachmurzył się, uzmysłowiwszy sobie karygodne zaniedbanie podczas przebywania we wrogim kraju. Teraz przyczaił się z maczugą w dłoni wśród karłowatych wierzb. W południowej stronie zaszeleściły zarośla. Wkrótce przy wygasłym ognisku stanął Złamane Wiosło. Na jego ustach błąkał się uśmiech, udało mu się przecież zaskoczyć tak doświadczonych wojowników.

— Hough! To nasz brat Złamane Wiosło! — z ulgą w głosie zawołał Przebiegły Wąż. — Byliśmy bardzo nierozważni!

— Po przybyciu Przebiegłego Węża zmniejszyliśmy czujność — przyznał Niedźwiedzia Łapa.

— Napotkałem Łowcę Szopów, który zajął się moim zdrożonym mustangiem — odezwał się Złamane Wiosło.

— Naprawmy nasz błąd, Niedźwiedzia Łapo — rzekł Przebiegły Wąż. — Niech Żółty Kamień z Łowcą Szopów rozejrzą się w okolicy. Widzę, że mój ojciec Złamane Wiosło bardzo zmęczony...

— Po rozstaniu z wodzem Czarnym Jastrzębiem przez cały dzień i noc co tchu jechałem do was. Przywożę ważne wiadomości.

— Pusty brzuch przyćmiewa myśli, niech mój ojciec najpierw zaspokoi głód, a potem opowie nam, z czym przybywa — powiedział Przebiegły Wąż.

Niedźwiedzia Łapa już kładł przed przybyłym woreczki z pemmikanem, gotowaną kukurydzą i pęcherz napełniony wodą. Złamane Wiosło wygodniej rozsiadł się na ziemi przy wygasłym ognisku. Wolno żuł kęsy pemmikanu, zagryzał kukurydzą, a zaspokoiwszy pierwszy głód napił się trochę wody. Westchnął głęboko, po czym odezwał się:

— Wczoraj o świcie rozstałem się z Czarnym Jastrzębiem. Nie ma już Sauków, którzy chcieli odzyskać Saukenuk.

— Czy wszyscy zginęli? — niedowierzająco zawołał Niedźwiedzia Łapa.

Przebiegły Wąż zgromił go spojrzeniem i rzekł:

— Niech mój ojciec, Złamane Wiosło, opowie wszystko, co wydarzyło się w czasie, gdy sam pozostał u Sauków.

— Saukowie podążali ku brzegowi Ojca Wód — zaczął swą relację Złamane Wiosło. — Z każdym dniem sytuacja stawała się coraz gorsza, ponieważ ze wschodu nadciągała nowa armia, którą wysłano z osady białych, zwanej Chi-ca-goo 14. Czarny Jastrząb doradzał Saukom ucieczkę na północ, bowiem ostrzegłem go, że na zachodniej stronie rzeki czatują na nich nasi bracia Santee Dakotowie. Jednak większość Sauków sądziła, że największe szansie na uratowanie życia daje przeprawa na zachodni brzeg Ojca Wód. Podczas przeprawy pojawił się ogniowy statek chodzący po wodzie 15 z białymi żołnierzami, którzy sami bezpieczni, zaczęli strzelać do bezbronnych w wodzie Sauków. Niewielu tylko zdołało dostać się na zachodni brzeg. Tymczasem Czarny Jastrząb, który odpierał żołnierzy nacierających na tyły Sauków, widząc zagładę swego ludu, postanowił uciekać na północ. Myślę; że nie uniknie pogoni. Za jego schwytanie biali wyznaczyli dużą nagrodę.

Po długiej chwili milczenia odezwał się Niedźwiedzia Łapa:

— Cóż, skoro już talk się stało, nasza pomoc na nic nie przyda się Czarnemu Jastrzębiowi.

Niedźwiedzia Łapa i Złamane Wiosło niespokojnie spoglądali na głęboko zamyślonego Przebiegłego Węża. Wreszcie jednak Przebiegły Wąż spojrzał na swoich towarzyszy i zapytał:

— Gdzie mój ojciec Złamane Wiosło rozstał się z Czarnym Jastrzębiem?

Złamane Wiosło wymienił znaczące spojrzenie z Niedźwiedzią Łapą, po czym odparł:

— Czarny Jastrząb chce szukać schronienia u Winnebagów. Pożegnałem się z nim, gdy postanowił uciekać na północ. Najkrótszy szlak do Winnebagów prowadzi po cięciwie wschodniego zakola rzeki Wisconsin. Na północnym krańcu zakola Czarny Jastrząb przeprawi się na lewy brzeg rzeki. Tam zapadnie w parowy i podąży na północny wschód do osiedli Winnebagów.

— Więc mój ojciec wcześniej od niego wyruszył w drogę? — upewniał się Przebiegły Wąż.

— Tak właśnie było! — potwierdził Złamane Wiosło.

— Hough! On ma zmęczone mustangi! Jeżeli zaraz wyruszę, to może uda mi się spotkać z nim jeszcze przed przeprawą przez Wisconsin! Przypominam sobie, że na drugim brzegu rzeki znajdują się głębokie parowy. Tam łatwo zmylić pościg.

— Jeśli uda mu się dotrzeć do parowów, to łatwiej będzie ukryć się z mniejszą grupą niż z większą. Nasza pomoc już niepotrzebna Czarnemu Jastrzębiowi — wtrącił Niedźwiedzia Łapa. — Biali mają dużą przewagę. Rozpoczynanie z nimi walki w tej sytuacji to pewna śmierć!

— Słusznie mówisz — przywtórzył Przebiegły Wąż. — Moi bracia z Żółtym Kamieniem wycofają się teraz do naszych braci Wahpekute. Zaniechanie walki z przeważającym liczebnie wrogiem nie przynosi hańby wojownikom. Ja jednak przyrzekłem Wielkiemu Duchowi skalpy białych Amerykanów, nie mogę więc bez nich zawracać ze ścieżki wojennej. Wyruszam na spotkanie z Czarnym Jastrzębiem. Tam na pewno z łatwością dotrzymam przysięgi!

Złamane Wiosło zmierzył Przebiegłego Węża rozognionym spojrzeniem i rzekł dumnie:

— Przebiegły Wąż jest dowódcą tej wyprawy, więc do niego należy decyzja. My zaś z własnej woli poszliśmy z tobą, razem spożyliśmy psie mięso na znak, że będziemy ci wierni. Skoro postanowiłeś walczyć z białymi żołnierzami, idziemy z tobą, żeby nikt nigdy nie śmiał nazwać nas tchórzami. Hough!

— Dobrze mówi nasz brat Złamane Wiosło — zawtórował Niedźwiedzia Łapa. — Wojownik indiański nie lęka się śmierci! Idziemy z tobą! Hough!

— Wasza wola! — powiedział Przebiegły Wąż. — Ruszamy w drogę!

Następnego dnia o świcie Przebiegły Wąż i jego wojownicy już czaili się w karłowatych zaroślach na wzniesieniu, które łagodnie opadało ku prawemu brzegowi rzeki Wisconsin. Wschodzące słońce rozpraszało mroki przedświtu, ukazując leżącą na południu rozległą równinę oraz przeciwległy, urwisty brzeg porosły podmokłymi lasami. Nie opodal w kierunku północnym widać było kraniec wschodniego zakola rzeki, które nieco dalej już wyginało się ku zachodowi. Tam też znajdował się bród dogodny do przeprawy na wschodni brzeg. W tym właśnie miejscu, jak sądził Przebiegły Wąż, Czarny Jastrząb powinien przebyć rzekę i szukać schronienia w przepastnych parowach.

Czaty dłużyły się Przebiegłemu Wężowi. Co chwila spoglądał na południe, natężał wzrok, lecz na równinie nic się nie działo. Tymczasem słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie dosięgło zenitu. Wtedy właśnie wydało się Przebiegłemu Wężowi, że daleko na południu równiny dostrzega nikły wąż kurzawy. Natychmiast powstał z ziemi, dłonią osłonił oczy przed słonecznym blaskiem i długo spoglądał w dal. W końcu odwrócił się do swych towarzyszy.

— Hough! Patrzcie! Od południa nadjeżdżają jacyś jeźdźcy! To na pewno Czarny Jastrząb! — zawołał.

Trzej wojownicy i Żółty Kamień porwali się na równe nogi. Osłaniając oczy dłońmi wpatrywali się w kierunku wskazywanym przez dowódcę. Jednak po dłuższej chwili Niedźwiedzia Łapa szepnął:

— Przebiegły Wąż zapewne się myli, nic nie widzę...

— Ja też nic nie widzę, chociaż... — rzekł Łowca Orłów.

— Zaraz ich ujrzycie, gnają na złamanie karku — pewnym głosem odezwał się Przebiegły Wąż. — Za pierwszym obłokiem kurzawy widać drugi, znacznie dłuższy, to pościg!

— Hough! Widzę ich! — zawołał Złamane Wiosło.

Dopiero teraz wszyscy dostrzegli umykających i pogoń. Za kilkunastoma uciekającymi gnała bezładna gromadka jeźdźców, a daleko za nimi widać było bardziej zwarty, liczniejszy oddział pościgu. Zdrożone konie umykających dobywały już ostatnich sił. Gdy zaś któryś z nich pozostawał w tyle, ścigający rozpoczynali strzelaninę i jeździec walił się z konia na ziemię.

— Nawet jeśli nieliczni dotrą do brodu, nie zdołają przeprawić się na drugi brzeg — odezwał się Niedźwiedzia Łapa.

— Gdy znajdą się w wodzie, 'biali ich z łatwością wystrzelają, tak jak uczynili to z przeprawiającymi się przez Ojca Wód — dodał Złamane Wiosło.

Naraz niepohamowany gniew ogarnął Przebiegłego Węża. Bez jednego słowa dopadł swego mustanga, wskoczył na jego grzbiet i smagnąwszy go arkanem z miejsca pognał cwałem w dół zbocza. Błyskawicznie zbliżał się do luki pomiędzy uciekinierami i pościgiem.

— Hokka-hey! Hadree hadree succomee! Na nich, na śmierć! Przyszliśmy wypić waszą krew! — wyrwał się z ust Przebiegłego Węża mrożący krew w żyłach wojenny okrzyk Dakoto w.

Jak orzeł uderzający z góry na upatrzoną zdobycz, tak Przebiegły Wąż w mgnieniu oka dopadł z boku kawalerzystę w niebieskiej kurtce, który jechał na samym czele pościgu. Nim zaskoczony nieoczekiwanym atakiem oficer zdobył się na obronę, Przebiegły Wąż maczugą grzmotnął go w kark, przegiął na swą kulbakę i wziął krwawy skalp.

— Hokka-hey! — krzyknął straszliwie Przebiegły Wąż i zawrócił swego mustanga na ogłupiałą gromadę jeźdźców.

Ogier potężnym susem wpadł pomiędzy konie kawaleryjskie, cięższe i mniej zwrotne od indiańskich mustangów. Zaraz też posiał postrach wśród koni i jeźdźców. Wyszczerzonymi zębami gryzł jak rozwścieczony brytan, kopał kopytami, wierzgał, aż uczynił pustkę wokół siebie. Tymczasem Przebiegły Wąż jedną ręką zadawał straszliwe ciosy maczugą, drugą bódł czipewejskim nożem.

Naraz z tyłu za nim huknęło kilka strzałów. Przebiegły Wąż drgnął jakby smagnięty biczem, pochylił się na koński kark. W tej chwili na stoiku wzniesienia rozbrzmiały złowrogie okrzyki:

„Hokka-hey! Hokka-hey! Hadree hadree succomee succomee!” — to towarzysze Przebiegłego Węża spieszyli mu z pomocą.

— Podrzynacze gardeł! Zasadzka! — wrzasnął po angielsku któryś z kawalerzy stów i zmieszane czoło pościgu natychmiast zawróciło na południe ku swoim.

Żółty Kamień i Złamane Wiosło przypadli do słaniającego się w siodle przywódcy.

— Krew na twoich plecach, ojcze, jesteś ranny! — zawołał Żółty Kamień podtrzymując Przebiegłego Węża.

— Powstrzymaliśmy pościg... — szepnął Przebiegły Wąż. — Czarny Jastrząb przeprawi się... w parowach zmyli... pogoń. Mam skalp białego żołnierza... Wykonałem przysięgę... Teraz musimy stąd uciekać... do swoich...

Przebiegły Wąż znów zachwiał się w siodle, twarz jego poszarzała, więc Złamane Wiosło podtrzymał go z drugiej strony pod ramię. Wolno ruszyli w górę zbocza.

Przebiegły Wąż podtrzymywany z obydwóch stron wolno odchylił do tyłu głowę. Zamglonym wzrokiem spoglądał w niebo. Choć słońce stało w zenicie, szarość zasnuwała świat, a potem niebo zupełnie pociemniało. Już w całkowitym mroku Przebiegły Wąż ujrzał pnącą się do góry, jasną ścieżkę. Usłyszał szum skrzydeł złocistego orła...

— Kuna sogobi kuna yana wakara... ogień serca, ogień nieba... — rwącym się głosem zaczął swoją pieśń śmierci...

I

Kto boi się zabić białego człowieka?

Żółty Kamień siedział ze skrzyżowanymi przed sobą nogami na rozpostartej na ziemi bizoniej Skórze. Właśnie dokonywał przeglądu łuków i strzał. W pobliżu jego ulubiony syn, dwunastoletni Wa ku’ta16 strzelał z małego hiku do kundli baraszkujących nie opodal. Gdy któryś z psów trafiony tępo zakończoną strzałą skomlał żałośnie, Żółty Kamień uśmiechał się zadowolony. Chłopiec zapowiadał się na doskonałego Strzelca. Przed tipi dwie starsze kobiety oraz jedna młodsza szyły ubrania. Dwie starsze były siostrami z plemienia Mdewakanton Santee Dakotów, natomiast młodsza, Szejenka, została uprowadzona przez Żółtego Kamienia podczas jednego z napadów na obóz Szejenów. Obydwie siostry żyły z sobą w harmonijnej zgodzie, a młodą Szejenkę chętnie przygarnęły do swego grona, ponieważ im więcej żon było w gospodarstwie domowym, tym więcej było rąk do pracy. Podczas dnia wszystkie żony przebywały w jednym, dużym tipi, a na noc Szejenka udawała się do drugiego mniejszego, rozpiętego obok wspólnego.

Tak więc życie rodzinnie nie przysparzało kłopotów Żółtemu Kamieniowi. Natomiast ogólne warunki bytowania pogarszały się coraz bardziej.

Wiele czasu upłynęło od sławnej śmierci Przebiegłego Węża, ojca Żółtego Kamienia. Szaman Przebiegły Wąż wołał zginąć walcząc z białymi najeźdźcami, niż biernie przyglądać się ograniczaniu wolności i pozbawianiu ziemi własnego plemienia. Złowróżbne przewidywania doświadczonego Przebiegłego Węża szybko się sprawdziły.

Po kolejnych cesjach ziemi, wymuszonych przez rząd Stanów Zjednoczonych w traktacie Traverse des Sioux, Santee Dakotowie znaleźli się w rezerwacie o połowę mniejszym, niż obiecywano przy podpisywaniu oszukańczego traktatu. W osiem lat później senat amerykański przyznał Santee Dakotom tylko pas ziemi na południowym brzegu rzeki Minnesoty, a za część na północnym brzegu przyrzekł wynagrodzenie. Jednak biali kupcy i tym razem zagarnęli prawie wszystkie pieniądze, jako należność za towary dawane Indianom na kredyt. W ten sposób rozległe niegdyś tereny Santee Dakotów zostały ograniczone do pasa ziemi o długości stu pięćdziesięciu mil i szerokiego na dziesięć mil na południowym brzegu Minnesoty.

Małe grupki wojowników nadal wymykały się ukradkiem poza rezerwat na wyprawy przeciwko Czipewejom i dalej wyruszano na doroczne polowanie na bizony, ale w samym rezerwacie rządy sprawował biały agent rządu, major Galbraith17, a biali żołnierze czaili się w kilku pobliskich fortach.

Na domiar złego wśród samych Santee Dakotów nie było jednomyślności. Rząd Stanów Zjednoczonych usilnie nakłaniał ich do zarzucenia dawnych zwyczajów i sposobów życia oraz do przejmowania sposobu życia białych, a nawet do noszenia ich ubiorów. Chcąc złamać opornych usiłował rozbić wspólnotę gospodarki plemiennej przez zakładanie małych, oddzielnych gospodarstw jednorodzinnych. Agent indiański, major Galbraith, zdołał namówić około stu rodzin do założenia oddzielnych farm. Stanowiło to znikomą liczbę wobec czternastu tysięcy Santee Dakotów, ale jednak wyłom został uczyniony. Tak więc tu i tam w rezerwacie już można było napotkać domki okolone płotkami oraz uprawne poletka. Indianie-farmerzy, jak ich nazywano, obcinali długie włosy, nosili spodnie i pracowali jak kobiety. Właśnie jeden z wodzów, Little Crow, czyli Mały Kruk, nakłaniał swoich współbraci do naśladowania białych ludzi i sam mieszkał w drewnianym domku, podarowanym mu przez agenta indiańskiego, majora Galbraitha, który usilnie go popierał.

Żółty Kamień dokonywał przeglądu broni i rozmyślał o trudnej sytuacji, w jakiej obecnie znajdowali się Santee Dakotowie tego szczególnie ciężkiego dla nich lata.

Był to właśnie sierpień 1862 roku. Żółty Kamień przygotowywał broń w przewidywaniu, że lada dzień Wahpekute i Mdewakantoni wreszcie wyruszą ma prerię na doroczne polowanie na bizony. Zazwyczaj urządzali łowy na początku lipca, lecz tym razem była już połowa sierpnia, a jeszcze nie ustalono terminu polowania. Działo się tak dlatego, że Santee Dakotowie wciąż nadaremnie oczekiwali na wypłatę rządowej renty w pieniądzach, towarach i żywności, które otrzymywali jako ekwiwalent za odstąpione Amerykanom ziemie. Towary i żywność już znajdowały się w magazynie rezerwatu, lecz wciąż jeszcze oczekiwano na nadesłanie gotówki. Zazwyczaj rozdzielano jednocześnie całą rentę, więc biurokrata major Galbraith nie liczył się z trudną sytuacją Indian i wstrzymywał wydanie żywności oraz towarów do nadejścia pieniędzy. Tymczasem Santee Dakotowie zwodzeni przez niego z dnia na dzień, przymierali głodem i stale odkładali wyruszenie na polowanie na bizony.

Niezbyt wesołe myśli dręczyły Żółtego Kamienia. Cóż poczną Wahpekute zimą, jeżeli w oczekiwaniu na rentę minie pora polowania na bizony? Ilu ludzi umrze z głodu?! Smutne rozmyślania przerwało pojawienie się wodza Shakopee i Czerwonego Niskiego Głosu.18 którzy przysiedli na skórze obok Żółtego Kamienia.

MAŁY KRUK

MAŁY KRUK (Little Crow — Chetan wakan mani, czyli Samica Kruka, Która Pojawia się Idąc) wódz grupy Kaposia Mdewakanton Dakotów. Był synem wodza także Małego Kruka. W młodym wieku nie wykazywał zainteresowań politycznych, ani wojennych. Najczęściej pocieszał żony wojowników przebywających na wojennych ścieżkach. W 1846 r. pod wpływem alkoholu został zraniony przez swego brata, co pozostawiło trwały ślad. Potem zarzucił hulaszczy tryb życia i na jego prośbę agent indiański z Fort Snelling przysłał do osady Kaposia misjonarza, księdza Thomasa S. Williamsona. Mały Kruk miał 6 żon i 22 dzieci. 5 sierpnia 1851 r. Mały Kruk podpisał traktat ze Stanami Zjednoczonymi, mocą którego Santee Dakotowie oddali większość swej ziemi w Minnesocie. Ulegając namowom agenta indiańskiego, Galbraitha, Mały Kruk stał się propagatorem sposobu życia i zwyczajów białych ludzi. Mimo to podczas powstania Dakotów w Minnesocie w 1862 r. był głównym przywódcą Santee Dakotów.

Po chwili milczenia Shakopee zagadnął:

— Już najwyższy czas coś postanowić! Nie ma renty i już prawie kończy się pemmikan. Jeśli dalej będziemy bezskutecznie czekali, zimą wszyscy pomrzemy z głodu ku zadowoleniu białych ludzi.

— Właśnie rozmyślałem nad tym — przyznał Żółty Kamień. — Major Galbraith nie chce wydać żywności przed nadejściem pieniędzy, a my czekając na rentę nie wyruszamy na polowanie.

— Ale nasi bracia Wahpetoni i Sissetoni w Górnej Agencji potrafili zmusić agenta do wydania żywności i towarów! Mieli więcej odwagi od nas! — zaczepnie wtrącił Czerwony Niski Głos. — Nie zlękli się nawet stu żołnierzy, którzy przybyli z fortu do Agencji. Kilkuset wojowników otoczyło niebieskie kurtki porucznika Sheehana, a inni wyważyli drzwi magazynu i dobrali się do mąki. Wprawdzie porucznik Gere wycelował haubicę na wejście do magazynu i zmusił naszych do odwrotu, ale Sheehan, nie chcąc dopuścić do walki, nakłonił Galbraitha do wydania mąki i mięsa. Nazajutrz, po naradzie z wodzami, rozdał także towary19.

— Tak odważnie postąpili Wahpetoni i Sissetoni, my zaś oglądamy się na wodza Obcięte Włosy, który jest narzędziem białych — dodał Shakopee. — Rano byliśmy u majora Galbraitha, ponieważ kupcy wstrzymali nam kredyty. Wiadomo przecież, że dopisują do naszych rachunków, co tylko chcą. Zrobili to, bo dowiedzieli się, że żądamy odsunięcia ich od stołów przy wypłacaniu nam renty. W tej sytuacji powiedzieliśmy majorowi Galbraithowi, że nasi ludzie już naprawdę nie mają nic do jedzenia. Na to kupiec Myrick wtrącił śmiejąc się: Niech jedzą trawę!

Żółty Kamień spochmurniał. Obrzucił wodzów uważnym spojrzeniem. Zapewne przyszli do niego w określonym z góry celu. Żółty Kamień cieszył się dużym poważaniem w żołnierskim stowarzyszeniu „Złamane Strzały”. Zjednanie sobie jego poparcia oznaczało pomoc elity odważnych wojowników. Żółty Kamień świadom tego, rzeki po namyśle:

— Wódz Mały Kruk, czy też jak wielu woła na niego Obcięte

Włosy, nie jest naczelnym wodzem wszystkich Santee Dakotów, jak to chce wmówić w nas rząd i agent indiański Galbraith. Nie musimy go słuchać, ani naśladować.

— Żółty Kamień dobrze mówi — impulsywnie przywtórzył Shakopee. — Mały Kruk, jako narzędzie białych, działa na naszą szkodę. To on zgodził się oddać Amerykanom połowę rezerwatu leżącą na północnym brzegu Minnesoty, którą mieli otrzymać nasi bracia Wahpetoni i Sissetoni. Przez niego zepchnięto ich do naszego rezerwatu na południowym brzegu rzeki!

— Wszyscy mamy o to żal do niego! — powiedział Żółty Kamień. — Niech moi bracia powiedzą teraz, w jakim celu przyszli do mnie.

— Renta w pieniądzach nie przychodzi, żywności i towarów Galbraith nie chce wydać, a kupcy przestraszeni o swoje należności wstrzymali kredyty. Nie możemy dłużej głodować i odkładać dorocznego polowania na bizony — odparł Shakopee. — Postanowiliśmy czekać jeszcze trzy noce. Jeśli do tej pory pieniądze nie nadejdą, sami weźmiemy należną nam żywność i towary leżące w magazynie. Przyszliśmy zapytać, czy nasz brat Żółty Kamień będzie po naszej stronie?

Żółty Kamień nie odpowiedział od razu. A więc chodziło o wzniecenie buntu, słusznego buntu. Zamyślony obrzucił wzrokiem swych synów, małego Wa ku’tę, zapamiętale polującego na obozowe kundle i Wa wo ki’yę robiącego łuk, potem spojrzał na swe żony beztrosko paplające przy szyciu ubrań, a w końcu pomyślał o swym najstarszym synu, Czarnym Orle, który z trzema przyjaciółmi przebywał na polowaniu w Wielkich Lasach. Branie siłą żywności z magazynów mogło spowodować nieobliczalne następstwa. Gzy warto było narażać własną rodzinę na nie przewidziane niebezpieczeństwa? Przecież jego żony jeszcze chociaż raz dziennie gotowały posiłek, którym dzieliły się z najbiedniejszymi wdowami i ich dziećmi. Tak, jedli wprawdzie tylko raz na dzień, ale inni nie mieli nawet tego... Niezdecydowany przymknął oczy chcąc zebrać myśli. Wtedy oczyma wyobraźni ujrzał swego ojca jakby żywego, rzucającego się z determinacją na gromadę niebieskich kurtek ścigającą nieszczęsnego Czarnego Jastrzębia. Żółty Kamień poszarzał na twarzy. Czy mógł się wahać on, syn bohatera Wahpekute, gdy chodziło o dobro ogółu?! Natychmiast otworzył oczy, rozpłomienionym wzrokiem obrzucił siedzących obok wodzów i rzekł:

— Nie będziemy jedli trawy! Nasza sprawa jest słuszna, będę po stronie moich braci.

Wodzowie wyraźnie ożywili się, a Shakopee powiedział:

— Byliśmy pewni odpowiedzi Żółtego Kamienia. Przecież w twoich żyłach płynie prawdziwa indiańska krew!

— Jeżeli okażemy zdecydowanie, biali ugną się tak, jak to stało się w Górnej Agencji — dodał Czerwony Niski Głos.

Obydwaj wodzowie odeszli zadowoleni, a Żółty Kamień zaczął jeszcze staranniej przygotowywać broń. Nie domyślał się, że sam los zmusi go do wcześniejszego jej użycia.

***

Tego samego dnia w południe, czterej młodzi Wahpekute wędrowali pełnym preriowego kurzu szlakiem w pobliżu małej osady Acton. Młodzieńcy byli w wisielczych humorach. Po dwudniowym, bezskutecznym poszukiwaniu zwierzyny w Wielkich Lasach wracali do rezerwatu z pustymi rękami. Wracali głodni złorzecząc białym osadnikom, których coraz liczniejsze farmy i osady przepłaszały zwierzynę.

Młodzi Indianie szli zachmurzeni w posępnym milczeniu bądź też kłócili się na przemian. Naraz jeden z nich, Czarny Orzeł, idąc w wysokiej, suchej trawie omal nie nadepnął na kurze gniazdo pełne jaj. Pochylił się skwapliwie. Zbierając jajka wkładał je do myśliwskiej torby przewieszanej przez ramię.

— Patrzcie, Czarny Orzeł zamiast zwierzyny kładzie do swej torby kamienie — z przekąsem odezwał się Chytry Lis, zazdroszcząc mu tego skromnego łupu.

— Pewno je ugotuje w rezerwacie! — zawtórował ze śmiechem Szare Oczy.

— Zapewne wy będziecie jedli kamienie — odciął się Czarny Orzeł. — Znalazłem gniazdo kurzych jaj. Dobre i to, gdy głód doskwiera!

— Nie zabieraj tych jaj! — ostrzegł Samotny Pies. — Nie opodal znajduje się farma białego, to jego kura, więc i jajka są jego własnością. Biały powie majorowi Galbraithowi, że ukradliśmy jajka jego kury i narobi nam kłopotu!

— Mało mnie obchodzi, co zrobi biały farmer — zawołał rozgniewany Czarny Orzeł. — Jeść mi się chce i moi w rezerwacie przymierają głodem! To przez tych parszywych białych farmerów zwierzyna zniknęła z naszych lasów!

— Dobrze mówisz, ale czy odważyłbyś się powiedzieć to wprost w oczy białemu farmerowi? — złośliwie zapytał Szare Oczy.

— Sądzisz mnie podług siebie — odciął się Czarny Orzeł. — Na samą myśl, że biały gniewałby się na nas, drżysz ze strachu!

— Kto drży ze strachu?! — oburzył się Szare Oczy. — Zostaw jaja, nie chcemy potem płacić za ciebie!

— Skoro tak bardzo obawiacie się gniewu białego farmera, dobrze, nie zabiorę tych jaj!

Mówiąc to Czarny Orzeł zaczął wyjmować z torby jajka i z rozmachem rozbijał je o spaloną słońcem, twardą ziemię.

— Zniszczyłeś własność białego i pozostawiłeś tego ślady — oburzył się Chytry Lis. — To jeszcze gorzej, niż zabrałbyś te jaja!

— Nie drżyj tak bardzo ze strachu — mówił ze śmiechem Czarny Orzeł. — Jeśli to się wyda, sam się przyznam!

— Nie boję się, ale gdyby farmer przyszedł tu teraz ze swoją strzelbą, ty sam byś się przestraszył! — odparł zagniewany Chytry Lis.

— Dlaczego miałbym się bać jego strzelby, alboż to nie mam swojej? — buńczucznie odparł Czarny Orzeł.

— Nie przechwalaj się! Nigdy nie zabiłeś białego! Teraz również nie odważyłbyś się na to — wtrącił Samotny Pies.

— Więc sądzisz, że tylko się przechwalam?! — odpowiedział Czarny Orzeł. — Skoro tak, zaraz możemy sprawdzić, którego z nas obleci strach przed zabiciem białego.

— Nie odważysz się zastrzelić białego! — rzekł Szare Oczy.

— Nie jestem podszyty tchórzem jak wy! — zaoponował Czarny Orzeł.

— Nie jesteśmy tchórzami! — zaprzeczył Szare Oczy.

— Z łatwością możemy to sprawdzić! — rozindyczył się Czarny Orzeł. — Stąd widać farmę Robinsona Jonesa20. Możemy dokonać próby męstwa na nim. To na pewno jego kura zniosła te jaja, które zniszczyłem.

Zaledwie padły te pochopne słowa, wszyscy czterej młodzieńcy poczuli się nieswojo, chociaż żaden z nich nie odważyłby się przyznać do tego. Wiedzieli, że napaść oraz zabicie białego farmera, którego dom był zarazem pocztą i oberżą, nie ujdzie im bezkarnie. Jednak bez utraty talk swoiście pojmowanego honoru nie mogli się teraz wycofać z ryzykownego przedsięwzięcia. Pierwszy zebrał się na odwagę Czarny Orzeł, pytając:

— No więc przyjmujecie moje wyzwanie, czy umykacie jak śmierdzące skunksy?!

— Nie boję się białych ludzi, idę z tobą! — zadecydował Samotny Pies.

— Pójdę również, żeby sprawdzić, czy pierwszy strzelisz do białego, tak jak się przechwalasz — powiedział Chytry Lis.

— Dobrze, idę z wami! — zawtórował Szare Oczy.

Farma Robinsona Jonesa leżała nieco na uboczu traktu. W zwykłe dni przejeżdżające od czasu do czasu dyliżanse zatrzymywały się w obejściu farmy w celu oddania przesyłek pocztowych, a w tym czasie pasażerowie mogli coś zjeść w oberży i trochę odpocząć. Tego jednak dnia była niedziela, dzień przeznaczony dla osadników na odpoczynek, modlitwy i sąsiedzkie odwiedziny. Dyliżanse w święta nie kursowały, więc Jones z piętnastoletnią córką już kończyli sprzątanie ogólnej izby, a jego mały synek spał obok w drugim pokoju.

Czterej młodzi Indianie z lekkim ociąganiem się podążali w kierunku farmy. Zuchowatość już zdążyła wyparować z ich rozgorączkowanych sprzeczką głów. Teraz każdy z nich oczekiwał tylko, aby ktoś wystąpił z jakąś rozsądną, kompromisową propozycją, która umożliwiłaby wszystkim odstąpienie od zbyt ryzykownego przedsięwzięcia bez „utraty twarzy”. Jednak nikt z nich nie chciał być tym pierwszym z obawy posądzenia o tchórzostwo. Tak więc w ponurym milczeniu weszli w obejście farmy. Odruchowo przystanęli. Czarny Orzeł dobrze widział, że jego towarzysze wyczekująco spoglądają na niego. Pod tymi spojrzeniami jeszcze bardziej sposępniał i pierwszy wszedł do oberży. Jego towarzysze podążyli za nim.

— Hough! Jesteśmy głodni, daj nam coś do zjedzenia! — opryskliwie odezwał się żargonem indiańsko-angielskim Czarny Orzeł.

Jones nie był zaskoczony, ani zdziwiony przybyciem młodych Dakotów. O czterdzieści pięć mil na południowy zachód od farmy znajdował się rezerwat Santee Dakotów. Nie było również zakazu wydalania się z rezerwatu. Toteż dość często obok farmy przechodziły grupki Indian na polowanie do Wielkich Lasów i w nikim nie budziło to obawy. Od razu zauważył, że młodzi przybysze byli w złych humorach, postanowił więc pozbyć się ich jak najprędzej. Po sprzątnięciu oberży zamierzał pójść na farmę Bakerów, którzy byli jego sąsiadami. U nich też już przebywała jego żona. Teraz, skrywając starannie swe niezadowolenie, odparł:

— Dzisiaj jest niedziela. Święta Biblia chrześcijan nakazuje nam uroczyście święcić ten dzień i nie pracować. W niedzielę nie przygotowujemy jedzenia dla podróżnych.

— Tak mówi twoja święta księga, biały człowieku. Natomiast Bóg Indian nakazuje zawsze nakarmić i napoić zmęczonych wędrowców — odpowiedział Czarny Orzeł.

— Ty nie musisz sam pracować, to jest słuszne, przecież jesteś mężczyzną — wtrącił Chytry Lis. — Możesz kazać twojej żonie, żeby coś przygotowała dla nas.

— Mojej żony nie ma w domu — wyjaśnił Jones. — Poszła na sąsiednią farmę do państwa Baker w odwiedziny. Ja i córka również zaraz tam idziemy.

— Pić nam się chce, chyba twoja religia nie zabrania ci napoić spragnionych? — impertynencko rzekł Czarny Orzeł, szukając okazji do zwady.

Jones jednak nie tracąc spokoju, znów uprzejmie odparł:

— Na stole stoi dzban pełen kawy, możecie wypić wszystko i odpocząć tutaj, my jednak już musimy iść. Tam czekają na nas na wspólną modlitwę.

Powiedziawszy to Jones razem z córką wyszli z domu, pozostawiając w Oberży skonsternowanych Indian.

— Zobacz, dokąd idą! — zwrócił się Czarny Orzeł do Chytrego Lisa.

— Może chcą sprowadzić sąsiadów na pomoc? — zaniepokoił się Szare Oczy.

Chytry Lis wychylił się przez okno, a po chwili zawołał:

— Idą spokojnie, może naprawdę będą się modlili do swego Boga?

Czarny Orzeł tymczasem ostrożnie zajrzał do sąsiedniej izby. W łóżku spał mały chłopczyk. Indianie, gdy nie byli na wojennej ścieżce, zawsze okazywali wszystkim dzieciom wiele względów i pobłażliwości. Toteż obecnie Czarny Orzeł po cichu wycofał się z izby i powiedział:

— Ten biały jest naprawdę głupi, nic nie podejrzewa. Pozostawił z nami małego, śpiącego chłopca.

— Więc co robimy?! — przynaglił Samotny Pies.

Wszyscy pytająco spoglądali na Czarnego Orła. Ten zaś sam nie był pewny, jak powinien teraz postąpić. Zdawało mu się, że Chytry Lis drwiąco spogląda na niego, jakby odgadywał jego niepewność. Gniewnie zmarszczył czoło i po chwili powiedział:

— Idziemy za Jonesem na farmę Balkerów. Tam będzie więcej białych. Wszyscy będziemy mogli sprawdzić, który z nas boi się zabić białego człowieka!

W obejściu farmerskim zgromadziło się kilka osób. Dzień był słoneczny i gorący. Toteż wszyscy zażywali niedzielnego wypoczynku na zadrzewionym podwórzu pomiędzy zabudowaniami gospodarskimi. W głębi podwórza stał duży wóz podróżny, nakryty z wierzchu brezentem obciągniętym na wysokich pałąkach. Właśnie małżeństwo Viranus emigrując dalej na zachód zatrzymało się na krótki odpoczynek u swych dawnych znajomych Bakerów. Oprócz obydwojga Bakerów byli tam również Jonesowie z córką. Znajdowało się tam zatem trzech mężczyzn oraz cztery kobiety.

Na widok czterech uzbrojonych Indian wkraczających na podwórze pani Viranus okazała widoczne zaniepokojenie. Podbiegła do swego męża, chwyciła go za ramię, ale Bakerowie i Jonesowie, przywykli do częstego widoku Santee Dakotów, zaraz ją uspokoili.

Młodzieńcy indiańscy również byli zaskoczeni większą liczbą białych, niż się spodziewali, ale nie okazywali tego po sobie. Czarny Orzeł spostrzegł, że tylko jedna Strzelba stoi oparta o koło podróżnego wozu. Od razu wróciła mu pewność siebie.

— Hough! Biali bracia mają dzisiaj święto, więc mądrze robią odpoczywając na świeżym powietrzu — zaczął łamaną angielszczyzną. — Dużo mówić, weselić się i nie pracować, to zdrowo!

— Ładnie to, że przyszliście nas odwiedzić — odezwał się Jones. — Mówiliście, że chce wam się pić. Pan Baker na pewno was czymś poczęstuje.

Pani Baker uczyniła ruch, jakby chciała pójść do domu, ale Czarny Orzeł powstrzymał ją gestem dłoni, mówiąc:

— Nie trzeba, już nie chcemy pić. Dzisiaj święto, lepsza rozrywka. Może biali mężczyźni chcą strzelać do celu? Zobaczymy, kto ma lepsze oko, biały czy Indianin.

Baker, Jones i Viranus czuli się skrępowani obecnością nieproszonych gości, toteż chętnie zgodzili się na propozycję strzelania do celu. Baker zaraz pobiegł do domu i po chwili powrócił z dwoma nabitymi strzelbami. Na płocie postawił pustą blaszaną puszkę, po czym rzekł:

— Możemy zaczynać zawody!

— Biali bracia mają pierwszeństwo — kurtuazyjnie powiedział Czarny Orzeł, popierając słowa przyjaznym ruchem ręki.

Baker skinął głową, odliczył od płotu dwadzieścia pięć kroków, odwrócił się i uniósł strzelbę. Mierzył starannie, długo. Kula jego przebiła puszką na wylot. Po nim z równym powodzeniem dokonał próby Jones, który tak jak poprzednio Baker, nie nabił powtórnie swej strzelby po oddaniu strzału.

Indianie przez cały czas nie spuszczali oczu z białych mężczyzn. Fakt, że po wystrzale żaden z nich ponownie nie nabił broni był wielką lekkomyślnością i dowodził całkowitego braku doświadczenia, tak niezbędnego na Dzikim Zachodzie. Tylko nowicjusze mogli tak beztrosko się zachować. Toteż Czarny Orzeł nabrał animuszu Porozumiewawczo zerknął na swych również zadowolonych towarzyszy.

Właśnie w tej chwili strzelił Viranus i spudłował. Obydwaj pozostali biali mężczyźni roześmiali się ubawieni jego niepowodzeniem.

— No, teraz kolej czerwonych braci! — odezwał się Baker.

— Tak, teraz już nasza kolej! — przy wtórzył Czarny Orzeł. Szybko uniósł broń do ramienia. Prawie nie mierząc strzelił Bakerowi prosto w piersi.

Cztery strzały rozbrzmiały prawie równocześnie, bowiem pozostali trzej Saintee Dakotowie jak na komendę złożyli się do strzału, kładąc trupem Viranusa, Jonesa i jego żonę. Zanim przerażone trzy pozostałe jeszcze przy życiu kobiety zdołały ochłonąć, Chytry Lis ponownie nabił broń i zastrzelił piętnastoletnią córkę Jonesów.

Młodzi Indianie przez jakiś czas stali nieruchomo, jakby przerażeni swoim uczynkiem. Zamordowanie pięciorga osadników nie mogło im ujść bezkarnie. Gdyby zostali przychwyceni przez białych na miejscu bezsensownej zbrodni, zostaliby natychmiast powieszeni. Zaledwie zdali sobie z tego sprawę, animusz ich wygasł od razu. Zapomnieli o pozostałych przy życiu dwóch kobietach. Jedynym, co obecnie mogli uczynić, była jak najszybsza ucieczka do rezerwatu. W pobliskiej zagrodzie znajdowało się kilka koni. Bez namysłu zabrali z nich cztery i pognali ku rezerwatowi odległemu o czterdzieści pięć mil.

II

Narada o północy

Gwiazdy już rozbłyskały na niebie. Głuchy tętent koni i chrapliwe, przynaglające okrzyki jeźdźców rozlegały się w ciemności. Czterej młodzi Santee Dakotowie pędzili na złamanie karku, jakby już ścigała ich pętla szubienicznego sznura. Po krwawym zajściu na farmie Baikerów uciekali do rezerwatu w nadziei, że potężni współbracia osłonią ich i ocalą od niechybnej zguby. Jadąc bez wytchnienia przebyli już przeszło czterdzieści mil nie oszczędzając koni. Mustangi dobywały ostatnich sił, stękały boleśnie, płatami piany bieliły suchy step, ale jeźdźcy wciąż ponaglali je okrzykami i smagnięciami arkanów. Bezpośrednim celem ucieczki był w rezerwacie obóz wodza Czerwonego Niskiego Głosu. On przecież był zagorzałym przeciwnikiem białych ludzi. W jego obozie znajdowały schronienie wszystkie „niespokojne duchy”, zawalidrogi, których przegnano z innych obozów. U niego gromadzili się wszyscy, którym nie podobały się nowe porządki narzucane przez majora Galbraitha.

O wschodzie księżyca młodzi Indianie dopadli wreszcie brzegu Minnesoty, odszukali bród i niebawem znaleźli się po drugiej stronie rzeki w rezerwacie. Tutaj także nie pofolgowali mocno zdrożonym koniom.

Chcieli powiadomić swoich o ważkim wydarzeniu, zanim ewentualny pościg mógłby dotrzeć ich śladami do rezerwatu.

Cwałem wpadli do obozu, dopiero przed dużym tipi wodza ostro osadzili w miejscu swe mustangi. Czerwony Niski Głos właśnie spożywał wieczorny posiłek. Z niezadowoleniem spojrzał na czterech przybyłych, ale widoczne ich wyczerpanie upewniło go, że zapewne przynoszą jakieś niezwykle ważne wieści. Odłożył więc drewnianą łyżkę i rzekł: