Złodziejka - Katarzyna Wasilkowska - ebook + książka

Złodziejka ebook

Katarzyna Wasilkowska

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Koniec podstawówki zbliża się jak ściana w ślepej uliczce w GTA, ale to nie egzamin ósmoklasisty ani wybór szkoły spędzają Mery sen z powiek. W domu – chłód i wieczne pretensje. W szkole – pole minowe: hierarchie, plotki, zdjęcia krążące w sieci. Nic dziwnego, że Mery znajduje sobie miejsce, w którym może poczuć się wolna. Jest tylko jeden problem – nie ma prawa w nim przebywać. Kiedy w jej życiu pojawia się Tymon, z bogatym bagażem przypałów i pragnień, wszystko zaczyna się komplikować. Bo im bardziej zbliżasz się do drugiego człowieka, tym trudniej ukryć, kim naprawdę jesteś, proste. Presja, memy, screeny, pierwsze uczucia i wybory, które zmieniają wszystko. Złodziejka to mocna, poruszająca powieść o dorastaniu, lojalności i cienkiej granicy między tym, co wolno, a tym, czego nie da się wybaczyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 312

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna WasilkowskaZŁODZIEJKA

© by Katarzyna Wasilkowska © by Wydawnictwo Literatura

Okładka: Ludwika Gnyp Redakcja: Agnieszka Hałubiec Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie elektroniczne I, Łódź 2025

ISBN 978-83-8208-760-4

Wydawnictwo Literatura

91-334 Łódź, ul. Srebrna [email protected] tel. (42) 630-23-81www.wydawnictwoliteratura.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Mery

Cofam się od drzwi i sprawdzam, czy dokręciłam kran w kuchni. Na wszelki wypadek zatrzymuję się też pod drzwiami łazienki i nasłuchuję. Cicho, nic nie kapie. Wypuszczam powietrze i już całkiem luźniutko zamykam drzwi frontowe na wszystkie zamki: góra – mosiężny Yale, środek – antywłamaniowa Gerda z kluczem jak szpadel i wreszcie srebrzysty Yeti pod klamką. W komplecie kluczy są jeszcze: mały, płaski od skrzynki na listy, trochę większy, kłódkowy do szopki pod krzakiem bzu i taki zwykły, od piwnicy. Konkretny pęk, ledwo mogę objąć go dłonią. Całość spina brelok z szydełkowym więźniem mojej roboty.

Taki komiksowy bandziorno: czarne gatki, bluza w poziome czarno-białe paski z trzycyfrowym numerem na piersi obowiązkowo, czarna czapeczka i maska na oczach. Od dziecka śmieszył mnie koncept więźnia w masce. Jakby był zamknięty, ale cały czas w gotowości do zrywki. Tunel dziobany łyżeczką, piłka do metalu przemycona w cieście, te sprawy.

Zamykam pęk w pięści, szydełkowy zbój tłumi dźwięki. Klucze należą do nieznośnie hałaśliwych przedmiotów.

Upewniam się, że wycieraczka leży równo.

Idę na tył domu, po drodze zgarniam dwie brzoskwinie z nisko wiszących gałęzi i wrzucam je do plecaka. Z zielonego gąszczu mruga do mnie turkusowy hamak. Rozwiesiłam go w czerwcu między dwiema starymi lipami, spędziłam tam najlepsze godziny minionego lata.

Odsuwam sztachetę w płocie, przeciskam się i wyskakuję na uliczkę. Idę, pogwizdując, z rękami wbitymi w kieszenie bluzy, nie za szybko.

W brzuchu przyjemnie ciąży kakao i spowalnia kroki. Do pierwszej lekcji mam jeszcze pół godziny.

Pod Żabką wpadam na nią. Kakao kiśnie gdzieś w przełyku.

Patrzę, jak zamiera z jedną nogą w Uberze. No dalej, powiedz coś. Matko.

– Myślałam, że śpisz – odzywa się w końcu.

– Nie śpię – wzruszam ramionami.

– Czemu tak wcześnie wyszłaś? – pyta, a ja wiem, że chce już siedzieć w samochodzie. Wisi na tych drzwiach z obowiązku. Nie mam ochoty z nią gadać, ale sprawia mi satysfakcję, kiedy widzę, jak uwiera ją ta rozmowa.

– Przecież wyszłam wczoraj – przypominam i czuję, że kącik ust unosi mi się drwiąco. – Spałam u koleżanki.

Widzę, że nie wie, o czym mówię, na jej szczęście kierowca coś tam mamrocze. Matka wykonuje głową i oczami taką sztukę, którą tylko ona potrafi i która w tym wypadku znaczy, że „niestety musi już jechać, ale sprawa jest niezamknięta, należą jej się wyjaśnienia, jednak nie wróci już do tematu, bo ma za wiele spraw na głowie”.

Patrzę, jak samochód znika za zakrętem, i myślę, że przestrzeń między nami wypełnia poczucie winy, które wiecznie przepychamy, ona na mnie, ja na nią. Ona, bo chciałaby, żebym widziała, jak bardzo się poświęca, jak mocno jest matką, chociaż obie wiemy, że to ściema. Ja z kolei łudzę się, że wyrzutami sumienia wzbudzę jej zainteresowanie.

Przecież ja nie mam koleżanek. Nie potrafiłaby wymienić ani jednej osoby z mojej klasy.

* * *

Od przedszkola wiedziałam, że nigdy nie będę należała do osób popularnych.

Rzecz jasna, w przedszkolu nikt ich tak nie określa. Po prostu pojawiasz się w grupie albo na placu zabaw i od razu wiesz, kto rządzi, kto słucha, a kto zostanie ofiarą.

Trafiają się wprawdzie niewinne ptaszyny, kompletnie nieświadome tego odwiecznego układu sił. To najczęściej oczka w głowie całej rodziny. Wystarczy, że pierdną, żeby ciocie i babcie mdlały z zachwytu, a tatusiowie musieli to oblać. Moim zdaniem dorastanie bez porażek upośledza dzieciaka. Warto chyba wiedzieć, że nie wszystko się udaje, nawet jeśli próbujesz?

Może przemawia przeze mnie zwykła zazdrość – mnie nikt nie chwalił, a przynajmniej niczego takiego nie pamiętam. Chodzi mi o to, że zdrowa jest równowaga, czasem dołki, kiedy indziej jak po maśle. A jeżeli ktoś od urodzenia słyszy od najbliższych, że jest najwspanialszy na świecie, a potem okazuje się, że niekoniecznie, że trzeba się jednak z lekka postarać, wysilić, to trochę zonk, nie?

Takie przekonane o własnej doskonałości biedactwa wychodzą potem z domu między ludzi i są w szoku, bo nagle wszyscy mają je gdzieś. Wtedy przed nimi trzy drogi: albo załapią, jak to działa, i zajmą miejsce w szeregu, albo za wszelką cenę będą chciały utrzymać pozycję z domu rodzinnego i zostaną psychopatycznymi dyktatorami podwórka, przedszkola, szkoły. Najczęściej jednak przytrafia im się trzecia opcja: zszokowanej rzeczywistością ofiary.

Nigdy nie miałam widoków na zostanie osobą popularną i wcale mnie to nie interesowało. Nie uśmiechało mi się też być czyimś chłopcem na posyłki, a już na pewno nie zamierzałam podkładać się dręczycielom. Chciałam jedynie, żeby mnie zostawiono w spokoju. To niestety nie przychodzi samo. Grupa to dżungla, spokój trzeba sobie wywalczyć.

Nie mogłam jechać na urodzie, nigdy nie olśniewałam. Nie budziłam też respektu rozmiarem, jestem mała i drobna (pani Malina powiedziała kiedyś o mnie „pisklątko” i było to nawet miłe). Czułam jednak, że nie wolno przegapić momentu, w którym los będzie rozdzielał pozycje w grupie.

Okazja nadarzyła się podczas jednego z pierwszych dni w przedszkolu. Dobrze to pamiętam. Dzieciaki bawiły się na podłodze, jedni układali puzzle z elementów wielkości dłoni, inni budowali z klocków. Po drugiej stronie sali, na półce, siedziała gigantyczna lalka w ślubnej sukni i welonie. Zahipnotyzowała mnie, przyciągała jak magnes. Przysięgam, biły od niej promienie.

Ruszyłam w jej kierunku po dywanie w ulice. Dzieciaki odrywały się od puzzli, klocków i gapiły na mnie jak na lunatyczkę. Szybko się zorientowały, co mnie tak poraziło. Zorientowała się też złotowłosa Majunia, wielka i różowa niczym obłok w pogodny letni poranek.

Majunia rozdawała karty w grupie Chomisiów. Górowała nawet nad najwyższymi chłopcami. Gdyby nie strój różowej pastereczki, w którym codziennie wkraczała do przedszkola, można by ją wziąć za ciocię.

Stawała w rozkroku na nogach jak chałki i unosiła potężne ramię, a każdy natychmiast jej ustępował, niezależnie, czy chodziło o porcję budyniu, czy pierwszeństwo w toalecie. Majunia ponosiła odpowiedzialność za niejedne mokre rajstopki.

Wyciągałam chude rączki po pannę młodą, gdy padł na mnie cień. Podparty pod boki kontur rysował się złowrogo na tle okna. Do dziś mam go przed oczami.

– Byłam pierwsza! – Majunia brzmiała, jakby jarała od kołyski.

Siłą woli ścisnęłam w piąstkę całe moje wnętrze. Inaczej zaczęłabym dygotać.

Świat zwolnił i jakby jednocześnie przyspieszył. Już nie chodziło o lalkę. Jakiś pierwotny instynkt szepnął mi, że właśnie waży się moje przyszłe życie. Majunia była spadającą monetą, a ja potrzebowałam orła.

Moja malutka stopa w kapciu na twardej podeszwie spadła na wystające z różowego sandałka palce. Zamiast na lalce, obie dłonie zacisnęłam na złotych lokach i przyciągnęłam wielką jak słońce twarz pastereczki do swojej. Nabrałam powietrza w płuca.

– Ja! Byłam! Pierwsza! – wrzasnęłam.

Uwolniłam wstrząśniętą Majunię, z pozornym spokojem sięgnęłam po lalkę, zatargałam ją przez dywan w ulice na drugi koniec sali. Usiadłam w kącie i zaczęłam udawać, że się bawię. Udawałam, bo z chwilą, kiedy ta krowiasta lala znalazła się w moich rękach, zdałam sobie sprawę, że do żadnej zabawy się nie nadaje.

Mimo wszystko była moją wywalczoną zdobyczą, wypadało jakoś z nią podziałać, nakarmić, wydać za mąż albo chociaż położyć spać. Tak właśnie zrobiłam. Położyłam, przykryłam moim kocykiem, zanuciłam wymyśloną kołysankę. Kątem oka obserwowałam, co się działo na dywanie.

Dzieciaki wróciły do swoich zajęć, tylko pastereczka stała tam, gdzie ją przygwoździłam. Stała i tykała.

Nie mogłam dopuścić do eksplozji. Odłożyłam kocyk, dźwignęłam lalkę (była niewiele mniejsza ode mnie) i podeszłam do Majuni.

– Proszę, już się pobawiłam – powiedziałam z najmilszym uśmiechem, patrząc jej prosto w oczy. I odeszłam.

Majunia nigdy nie podniosła na mnie swojego ramienia.

Jako niskiej osobie, zdarzało mi się słyszeć różne głupie docinki i uwagi typu „wracaj do swojego grzybka”, „dziewczyna dla Froda” czy „stań przede mną, będę miał podstawkę pod brodę”, ale muszę przyznać, że rzadko. I nawet nie musiałam wysilać się na ostre riposty. Wystarczyło kilka razy pójść na całość.

Kiedyś naprawdę wpadłam w furię. Miałam jakieś osiem-dziewięć lat. Wracałam ze szkoły obok sklepu, do którego chwilę wcześniej weszło kilka dziewczynek z mojej klasy. Do stojaka na rowery przywiązany był pies. Ze sklepu wyszedł jego właściciel z torbą z zakupami i zobaczył, że zwierzak zrobił kupę pod murkiem. Zaczął się drzeć, że coś tam, coś tam, durny kundel nie miał gdzie srać i różne takie chamstwa, aż w końcu kopnął biedaka. Pies odskoczył, a typ go jeszcze raz. Kundelek próbował uciekać, ale ciągle był uwięziony i tylko zapętlał smycz.

Nie wytrzymałam. Dopadłam faceta, zaczęłam go kopać i tłuc pięściami. Kilka osób musiało mnie odciągać. Miałam dużo szczęścia, gość nie zdążył mi oddać. Przyjechał patrol na sygnale, wlepili facetowi mandat za znęcanie się nad psem i za kupę pod murkiem.

– Na przyszłość wzywaj policję albo dorosłych – powiedział policjant i dał mi bransoletkę z odblaskiem i alarmowymi numerami telefonów.

Koleżanki stały przed sklepem z otwartymi ustami. Potem przez kilka dni w szkole o niczym innym się nie gadało.

W piątej klasie chłopaki przypięli się do takiego jednego mazgaja z młodszego rocznika. Mazgaj nie mazgaj, znęcanie się jest najpodlejsze i dla tchórzy. Nie wiem do końca, o co chodziło. Może o nic, może skarżył, może nie znał się na żartach, może miał płacz na końcu nosa (niektórzy tak mają, szczególnie kiedy zaczynają dojrzewać), a może to był właśnie jeden z tych uwielbianych w domu za wszystko, nawet za kichnięcie do owsianki. W każdym razie wzięli go na celownik. Zaczęło się jak zawsze, od szeptania, naśmiewania, potrącania, a potem już szedł regularny pocisk.

Najgorszy był Jaro. Nie przepadam za nim, bo zawsze prowokuje zadymy i kryje się za innymi. Jednak zwykle jakoś się dogadujemy, a przynajmniej nie wchodzimy sobie w drogę.

I pewnego dnia zobaczyłam tłumek przed męską toaletą. Trzymali tam tego młodego i straszyli, że wrzucą mu torbę do kibla. Zobaczyłam kilka telefonów w wyciągniętych dłoniach.

Nawet się nie zastanawiałam. Plecak Jara leżał na korytarzu. Złapałam go i wparowałam do toalety dziewczyn, która jest naprzeciw męskiej. Zostawiłam drzwi otwarte na oścież, podniosłam plecak nad głowę.

Wiadomość szybko poleciała przez tłumek do męskiego wucetu. Dzieciaki rozsunęły się, tworząc korytarz między łazienkami. Na jednym końcu Jaro z kumplami i tym młodym, na drugim ja z plecakiem nad głową.

– Ej, Marika, co ty odwalasz? – zawołał Jaro ze śmiechem, w którym jednak zadrżała niepewność.

Powoli opuściłam torbę i wbijając wzrok w Jara, sięgnęłam do środka. Trafiło na śniadanie w foliowym worku. Podniosłam je do góry, tak żeby mógł dobrze zobaczyć, i cisnęłam je w bok, prosto do sedesu. W kompletnej ciszy pluśnięcie usłyszeli wszyscy, również ci w męskiej.

– Marika, kurde!

Chlup. Zwodowałam piórnik w drugiej kabinie. Została jeszcze trzecia toaleta do zatkania. Pomachałam do Jara jego zeszytem.

– Nie waż się! – wrzasnął i podbiegł pod drzwi damskiej łazienki.

Zatrzymał się przed tą niewidzialną linią, którą chłopcy rzadko odważają się przekroczyć, jakby wizyta w naszym klopie mogła ich zakazić dziewczyńskością. (Dziewczyny też nie pchają się do męskiej, ale przede wszystkim dlatego, że tam naprawdę można się zakazić, a poza tym cuchnie. Są szkoły, które mają koedukacyjne łazienki, naszej to nie dotyczy).

– Przecież się bawimy, nie? – zapytałam głosem, który mógłby rąbać lód.

Na twarzy Jara złość walczyła ze zwątpieniem.

Pchnęłam plecak w jego stronę tak mocno, że łapiąc, zatoczył się do tyłu.

– Masz trzy minuty, żeby wyciągnąć swoje rzeczy. Potem idę do pana i mówię, że zatkałeś dziewczynom kible. Wiesz, że mi uwierzy. Już dwa razy wpadłeś na zalewach.

Czerwony Jaro postawił plecak przy ścianie i z bólem przekroczył próg damskiej łazienki. Musiał mnie obejść, bo nie ruszyłam się na krok. Patrzyłam, jak dwoma palcami łowi swoje śniadanie i wyrzuca je do śmietnika. Wyraźnie zbierało mu się na haft, ale wszedł do drugiej kabiny po piórnik.

– Jak zobaczę, że ktoś znęca się nad innymi, naszczam mu do plecaka – powiedziałam do jego pleców, głośno i wyraźnie, żeby każdy słyszał.

Oddałam Jarowi zeszyt i wyszłam, a dzieciaki rozstępowały się przede mną niczym Morze Czerwone.

Ostatni wyskok przydarzył mi się w zeszłym roku, w siódmej klasie, na niemieckim.

Przez dwa miesiące jechaliśmy na zastępstwach, nawet nie poznaliśmy nauczycielki, bo ciągle była na zwolnieniu. Kiedy wreszcie się pojawiła, byliśmy spięci. To było pierwsze spotkanie z nowym językiem, a do nadrobienia kilka tygodni zaległości. Kobieta weszła do sali, a my odetchnęliśmy z ulgą, bo wyglądała jak miła babcia. Miała białe, falowane włosy i łagodny uśmiech. Szybko okazało się, że to tylko maska.

Dostawała szału, kiedy dukaliśmy zdania z angielskim akcentem, za drobne błędy stawiała jedynki, w kółko powtarzała, że dobrze, że takie z nas tumany, bo będzie więcej dobrej pracy dla jej wnuków.

Na wywiadówce wybuchła afera. Rodzice byli zbulwersowani, że cała nasza nauka niemieckiego to jedynki i wykłady o życiu. Niestety, tylko pogorszyli sytuację.

I jak raz opowiadała o wspaniałych perspektywach dla tych mitycznych wnuków, odezwał się Żelek. Powiedział, że zbiory szparagów to wątpliwy prestiż i żeby się nie martwiła, bo on nie planuje się o to szarpać z jej wnukami.

– Nie ma obawy, niech sobie tam chłopaczyny spokojnie pełzają w zagonkach, viel Glück! – zakończył z uśmiechem.

– Was?! Was hast du gesagt, du frecher Junge?! – wysyczała mu nad głową. Nie bardzo zrozumieliśmy, ale dużo można było wyczytać z tonu.

– Po prostu celuję trochę, wie pani, wyżej – uśmiechnął się i pokazał ręką, jak wysoko.

– Żelisław, do tablicy – wyszeptała, mrużąc oczy, a jej uśmiech daleki był od łagodności. – Przetłumacz i zapisz: „Dziewczynka wyprowadza swojego psa Reksa”.

Żelek trochę się głowił, ale napisał zdanie poprawnie.

– Setz dich! – mruknęła z niezadowoleniem. Starła tablicę, zostawiając słowo Rex. Postukała w nie markerem. – Rex. Popularne imię psa. Także w Polsce.

– Reksio! – szczeknął ktoś z tyłu sali, a parę osób zachichotało. Nauczycielka znowu zmrużyła oczy.

– Kto wie, jakie jest znaczenie tego słowa?

Cisza.

– Nikt? Naprawdę? Ani jedna osoba nie zna pochodzenia słowa rex?

Zagotowałam się. Nie chodziło o nauczenie nas czegokolwiek. Miała misję – wykazać, jak jesteśmy głupi. Ukradkiem wyjęłam telefon, poszukałam chwilę w internecie, wybrałam numer i zadzwoniłam.

– To „król” po łacinie! – grzmiała. – Wiecie, co to łacina? To matka! Matka języków nowożytnych! Jesteście niedouczonymi leniami, którzy wołają na kundle „król” i myślą, że to Burek! Konsole wam w głowie, pieniądze od rodziców na nowe buty wyciągać, włosy stroszyć! A wiecie, co ja mam z tego? Rozstrój nerwowy za najniższą krajową.

Podniosłam rękę, ale nie przerwała.

– Banda tumanów! Jak można nie wiedzieć takich rzeczy! Reksio! Coś podobnego… Łacina, tępaki, to źródło języków romańskich! Wpłynęła na germańskie, słowiańskie. Podstawa nauk przyrodniczych, logicznego rozumowania! Jesteście gówniarskimi barbarzyńcami, co wszystko mają w… Czego chcesz, Marika? To elementarny brak kultury, przerywać…

– Przepraszam, ale jedna pani z kuratorium do pani. – Wstałam i wyciągnęłam telefon w jej stronę. – Może pani mówić, jest na głośnym.

Zrobiło się cicho jak pod ziemią. Kobietę zamurowało. Wzięła jednak aparat do ręki. Widziałam, że czyta nazwę rozmówcy na wyświetlaczu: Biuro Kuratora Oświaty.

– Halo! – usłyszeliśmy zniecierpliwiony głos.

Nauczycielka podskoczyła, szybko dźgnęła ekran palcem i przyłożyła telefon do ucha.

– Halo…? – wykrztusiła. – Tak… Niemieckiego… Podstawowa… Siódma.

Wyszła z klasy. Wróciła po minucie, oddała mi telefon i do dzwonka prowadziła lekcję, jakby oko kuratorki zawisło gdzieś pod sufitem.

Od tamtej pory wszystkie lekcje niemieckiego były normalne.

Zarobiłam łatkę nieprzewidywalnej szajbuski, z którą dobrze się współpracuje, tylko trzeba uważać, żeby nie nadepnąć jej na odcisk.

Za każdym razem, kiedy w klasie jest jakaś inba, czuję na sobie ukradkowe spojrzenia. Mają nadzieję, że wpadnę w szał i zrobię porządek, a przy okazji widowisko, jak jakaś wonder dziewica. Nie mam misji wyręczania kogokolwiek, a już na pewno nie nauczycieli. Muszą sobie radzić na tym placu boju jak każdy z nas. W dodatku są dorośli.

Naprawdę, nie potrzebuję problemów. Myślą, że bywam nieobliczalna, ale widzą tylko zbroję. Dokładnie wiem, dokąd mogę się posunąć, choć na zewnątrz wygląda, jakbym nie znała granic. Trzymam ich wszystkich na dystans, w stanie niepewności. I git. Ważne, że działa.

* * *

Siedzę na podłodze szkolnego korytarza, sok z brzoskwini kapie mi na bluzę. Opieram się plecami o ścianę, w słuchawkach On Melancholy Hill Gorillaz, przede mną dziesiątki nóg. Nie wiedzą, że tańczą w moim teledysku. Nie oswajam świata muzyką, ja narzucam mu tempo.

Każdego dnia mijam morze osób. O większości nigdy niczego się nie dowiem, ale pewnie któraś z nich wcześniej czy później się do mnie zbliży. Na razie płynę przez obojętny tłum, w szkole, na ulicy, w sklepie wujka, w domu.

– Mery, ej, mówi się!

To Ludwika. Ona ma odwrotnie niż ja. Ona płynie przez tłum, który stara się jej przypodobać. Ludka jest najpopularniejsza w szkole. Pod każdym względem naj.

– Co tam?

– Pytam, czy wbijasz do mnie na domówkę w sobotę.

– Nie dam rady, sory. Jakaś okazja? – pytam, żeby wyczuć, jak bardzo mogę odmówić.

– Ludka ma urodziny – odpowiada szybko Klara.

Klara jest biedniejszą kopią Ludwiki. Nawet w identycznych butach i kurtce, zawsze wygląda wtórnie. Jest po prostu vice. Szkoda, bo jest dość miła i niegłupia, ale nie ma z tego żadnego pożytku. Ludwika rzuca potężny cień na ludzi, którymi się otacza.

– Ojej, serio? – udaję smutek. – Kurde, postaram się, ale muszę załatwić sprawę osobistą.

– Co? Coś z tym twoim? – Ludwika kuca naprzeciw mnie. Zanurzam się w obłok jej luksusowych perfum. Nawet nie wiem, co to za zapach. Pachną drogo.

Wzdycham. Dla świętego spokoju muszę jej czasem coś podsunąć. Przez całą siódmą klasę cisnęła mnie, że nie mam chłopaka. Powiedziałam, że poznałam kogoś na wakacjach, że się spotykamy i takie tam.

– Przyjdź z nim, z Danielem. – Ludwice świecą się oczy.

Wiem, że skręca ją z ciekawości. Pokazałam jej fejkowe konto na insta. Stworzyłam je dla niej. Mental_kahuna. Serio, jestem dumna z tego nicka. Zero postów, prywatne konto, kilkadziesiąt obserwujących – co za problem? Na profilowym jakiś surfer z internetu. Złota klata, rozjaśnione dłuższe włosy. „Ciacho”, oceniła, czyli idealnie. Do tego legenda: poznałam go w Chałupach na kempingu (w życiu tam nie byłam), był instruktorem kite-surfingu, ja miałam się uczyć, ale skręciłam kostkę, więc siedzieliśmy przy zachodzącym słońcu i gadaliśmy, ogniska na plaży, fajna ekipa, całowanie, macanie.

Każde słowo chłonęła jak gąbka. Naprawdę, nieźle mi szło. Dokąd nie przestało jej wystarczać. Zapragnęła drugiej serii, teraz musi go poznać. Chciałam go wysłać na Hawaje, ale tu potrzeba czegoś bardziej dramatycznego. Ludwika oczekuje zwrotów akcji, szkolnego reality show.

– On ma kogoś – siąkam.

– Jeju, Mery – szepcze złamanym głosem i kładzie mi dłoń na kolanie.

– Dla niego to był co najwyżej wakacyjny krasz… albo, po prostu, zabawa. Dziwne, żeby nie miał dupy na każdym kempingu. Ale wiesz, chcę, żeby mi to powiedział. Że koniec i żegnaj. W twarz, a nie…

– Jasne… – Ludwika odgarnia mi włosy z czoła. – O kurde, Mery! Zakochałaś się? Ja pieprzę! Zakochałaś się, widzę przecież!

Milczę, pozwalam jej dośpiewać, co tam chce. To takie jej RPG, Ludka gra w moją grę, przekonana, że to na serio. Choć na dobrą sprawę nie jestem pewna, czyja to gra. W końcu ja dopasowuję się do jej reguł. Ważne, że na złamanym sercu mogę długo pojechać. Może nie do samych egzaminów, ale naprawdę długo. Na początku będzie mnie obskakiwać, pocieszać, wypytywać, a potem się znudzi i odczepi, zajmie nowymi intrygami. Kto wie, może nauką?

No i naprawdę, nie mam ochoty na te domówki z kręceniem butelką, słoneczkami i głupawkami po podpijaniu alkoholu z barku rodziców. Do tej pory udawało mi się tego unikać, niech tak zostanie. Zerowa frekwencja na imprezach w podstawówce, powinni za to dodawać jakieś punkty na koniec ósmej klasy.

Patrzę, jak odchodzą z Klarą na ich stałe miejsce na końcu korytarza. Razem ze swoimi chłopakami okupują tam parapety na wszystkich przerwach. Obok są kible starszych klas, dziupla vaperów. Strategiczne miejsce, stamtąd widać wszystko, co trzeba, tak jak lubi Ludka. Można też monitorować dyżurujących nauczycieli.

Ludwika całuje się z Alanem, wsuwa mu ręce za pasek, kołysze biodrami i wygina się do tyłu. Jej długie miedziane włosy falują jak lejąca się woda. Oskar wyrywa Klarze butelkę wody i z niej pije. Kiedy Klara chce ją odebrać, on ją oblewa. Klara niby się wścieka, wszyscy się śmieją. Piękni, bogaci i głośni, królowie balu. A jednak z boku widać więcej.

Na przykład to, że Ludwika wytypowała sobie Alana, kiedy wrócił po wakacjach wyższy o kilkanaście centymetrów, opalony, na głowie fluffy hairy (od barbera), siłka w piwnicy. Dobrze się komponują razem, fakt, ale jego IQ jest o połowę niższe niż Ludki, daję im miesiąc, maks. Chociaż do siedzenia na schodkach przy galerii handlowej nie potrzeba więcej. To dlatego sparowała Klarę z Oskarem. Naprawdę, mogą strzelać selfiki bez filtrów na sosziale, wyglądają świetnie. Sosziale też tak uważają, pod każdym postem deszcz serduszek. Miau.

Może inteligencja nie ma tu nic do rzeczy. I tak gadają tylko o outfitach, ajfonach i wyższości ajkosów nad elektrykami. Oskar to ekspert, w zeszłym roku zatruł się olejkiem w szkole. Przyjechała policja, pogotowie, jakaś telewizja, gruba afera. Dyrektorkę nam zmienili. Oskarowi zadali wychowawczo projekt o szkodliwości palenia. Zrobił prezentację jak na doktorat, czy coś. Wszyscy byli w szoku. Nie wiem czemu, w sumie każdy wie, że temat nie jest mu obcy. Bo ogólnie on w głowie nie ma za wiele. Wyrośnięty jak siedemnastolatek, ale jak się odezwie, to nauczanie początkowe. Klara wygląda, jakby z nim chodziła, bo Ludwika jej kazała.

To Ludka zaczęła na mnie mówić Mery. Od kogoś innego pewnie by się nie przyjęło, ale Ludwika jest kreatorką rzeczywistości. Dlatego jej nigdy nie traktuję ostro, nie opłaca się. Kiedy Ludka bierze mnie na celownik, wymyślam na poczekaniu kolejny odcinek serialu o moim życiu. Do głowy jej nie przyjdzie, że nic z tego, co opowiadam, nie jest prawdą. Muszę tylko dbać, żeby moje historyjki nie były dla niej zbyt atrakcyjne, jak ta z Danielem. Nie zdziwiłabym się, gdyby przyszło jej do głowy, żeby mi go odbić. Na wszelki wypadek się z nim pożegnam. Szkoda, coraz fajniejszy był, heh.

Poza tą boską czwórką w klasie jest plankton i kilku frików. Ja jestem swobodnym elektronem. Ze wszystkimi żyję dobrze i jednocześnie nie trzymam z nikim. Mam szacunek, bo wydaje im się, że w każdej chwili mogę się odpalić. Świetnie podrabiam pismo, a ponieważ nasz wychowawca żąda usprawiedliwień na papierze, moje ręce są na wagę złota. Poza tym jestem przeciętna, piątkowo-czwórkowa, bez większych talentów. No, może mam jedną umiejętność – szydełkowanie, ale w szkole się z tym nie obnoszę.

Do frików zalicza się wiecznie zadowolony Żelek, ten sam, który rozwścieczył kobietę od niemieckiego. Jego dziwactwo polega na tym, że ubiera się totalnie jak jakiś wujek: kraciaste koszule zapinane pod szyję, turystyczne buty, kamizelki z milionem kieszeni, bojówki z drugim milionem, w kilku z nich z pewnością trzyma scyzoryki, latarki i jakiś składany talerz z blachy. Jakby mieszkał w szałasie. Możliwe, że ma wspólną szafę z dziadkiem. Nigdy nie widziałam jego rodziców, a dziadka kilka razy tak, wiem, co mówię.

Drugim odklejeńcem jest Olaf. Tego to ja się nawet trochę boję. Blady i posępny, nosi się na ciemno, tłuste włosy zakłada za uszy i odsłania krosty jak księżycowe kratery. Zawsze siedzi z boku z książką i z tego, co zauważyłam, kryminały należą do tych lżejszych. Do nikogo się nie odzywa, a kiedy musi, ucieka wzrokiem, odpowiada tylko na pytania nauczycieli.

No i Miłka. Siedzimy razem na niektórych lekcjach. Jedyna osoba, której nie mam potrzeby trzymać na dystans. Przy Miłce nie potrzebuję zbroi ani maski. Ona nie widzi we mnie psycholki. Może dlatego, że w każdym widzi Jezusa.

Dzwonek. Wyrzucam pestkę do kosza na śmieci, oblizuję palce i wyciągam zeszyt do korespondencji z rodzicami.

Uprzejmie proszę zwolnić Marikę z dwóch ostatnich lekcji z powodu ważnej sprawy rodzinnej.

Z poważaniem

Niżej podpis matki. Odtwarzam go z zamkniętymi oczami, mięśnie dłoni pamiętają za mnie.

* * *

Trzy razy w tygodniu pracuję popołudniami w sklepie dla plastyków, który należy do wujka Bolka, dużo starszego brata matki. Zamiatam, odkurzam regały z towarem, czasem coś podaję klientom.

– Zestaw Pfeil? – Wujek krytycznie przygląda się dziewczynie w ogromnych pomarańczowych ogrodniczkach. – Powiem tak, na Mercedesy przyjdzie czas. Nie trzymała jeszcze dłutka w ręku, co?

Do klientów zawsze mówi w trzeciej osobie. Tak jakby byli za młodzi na „pan, pani”, a „ty” – zbyt bezpośrednie.

Sklep stoi między akademią sztuk pięknych a liceum plastycznym. Czasem zabłąka się tu jakiś poszukiwacz zwykłego papierniczego po ryzę papieru do drukarki albo długopis, ale przeważnie przychodzą sami artyści. Mam wrażenie, że wujek zna każdego z nich, a nawet jeśli nie kojarzy osoby, potrafi jakimś nadprzyrodzonym okiem ocenić doświadczenie. Odróżnia rzeźbiarzy od fotografów, grafików od malarzy. Rzadko pudłuje.

Dziewczyna przygryza wargę. Nawet ja widzę, że jest tu pierwszy raz. Obstawiam pierwszą klasę liceum.

– Ma wąską łapkę, to uchwyt musi być wygodny, szeroki, taka gruszka, o. – Kładzie na ladzie różne dłutka. – Nożyki od Marcinkowskiej będą najlepsze, zobaczy. I żaden tam zestaw, za bogata jest? Na początek dwa podstawowe, strzałka do cienkich linii i uśmiech do płaszczyzn. Linoleum też? W szkole nie dali?

– Dadzą, ale chciałam w domu poćwiczyć, na swoim – odpowiada cicho pomarańczowa.

– Słusznie – kiwa głową wujek. – Tu ma arkusz linoleum, dwa dłutka i opakowanie plastra opatrunkowego od firmy.

Dziewczyna wreszcie się uśmiecha. Kupuje jeszcze parę innych rzeczy i wychodzi.

– Zestaw Pfeil! – fuka do mnie, wskazując głową na drzwi. – Dla takiego żółtodzióbka! Pewnie w internecie wyczytała. Dobrze, że do mnie trafiła, kto inny by ją oskubał jak gęś na Wszystkich Świętych.

Dał mi tę robotę, żeby móc wychodzić na przerwę obiadową. Nigdy nie wychodzi. Woli siedzieć i narzekać. Tak jakby kupił sobie jednoosobową publiczność. Najbardziej ponury stand-up świata.

– Za dobry jestem dla nich. Za tanio u mnie mają. Tak to nigdy się nie dorobię. Ani żony, ani domku.

– Po co ci domek? Przecież stąd nie wychodzisz. – Trochę go podpuszczam, a trochę podejrzewam, że śpi w sklepie. Nie rusza się zza lady. Ma małe zaplecze z rozkładanym fotelem, lodówką i kuchenką elektryczną.

– Każdy człowiek powinien mieć domek. – Kręci głową i do taktu bije otwartą dłonią w blat. – Z ogródkiem. Ale w mieście to tylko dla bogaczy. Na wsi byle chłopek ma dom, a w mieście – luksus.

– My też mieszkamy w domku – mówię.

Macha ręką. Wiem, czego nie chce teraz powiedzieć, i jestem mu za to wdzięczna.

* * *

Myślę, jak bardzo ma rację, kiedy skręcam na garbaty chodnik, przerośnięty kępkami trawy. Nie rozglądam się na boki, nie chcę widzieć tej beznadziei. Chociaż od frontu to i tak pół biedy, po prostu krzaki, błoto i czarna X-piątka ojca. Pięć szybkich kroków, potem dwa szczerbate betonowe stopnie. Naciskam klamkę, drzwi ustępują.

Słyszę, jak ojciec załatwia przez telefon swoje niekończące się interesy. Moje ciało zmienia się w supeł. Powroty są znośne, o ile nikogo nie ma w domu. Kiedy indziej atmosfera jest tak napięta, że pranie można by wieszać w powietrzu. Nie wiem, skąd to się bierze. Raczej nie dzieje się u nas nic szczególnego, żadnego bicia, awantur. Ojciec przeklina, fakt, ale na naszej ulicy tak się po prostu mówi.

Może chodzi o warczenie. Rodzice nie odzywają się do siebie inaczej, jak powarkując. A ja? Rzucam półsłówka, odburkuję. Szczekam.

– To weź z nowej dostawy! – Chodzi po kuchni z telefonem przy uchu i drapie się po klacie. Zawsze mu za gorąco. W domu zdejmuje dres i zostaje w samych gaciach. Kolebie się na boki jak napakowany, wytatuowany gołąb i wypełnia tym swoim testosteronem całą przestrzeń. Mam wrażenie, że nawet sprzęty się przed nim cofają, a już dla mnie na pewno brakuje miejsca.

Przystaje i kiwa do mnie brodą.

– Odgrzej mi zupę – mówi, nie trudząc się zakrywaniem mikrofonu.

W garnku resztka wczorajszej ogórkowej. Nie widzę nic przygotowanego na drugie danie, pewnie matka coś przyniesie, kebaby, mrożoną pizzę albo sajgonki.

Nalewam ojcu z czubem, wygrzebuję jak najwięcej gęstego, resztę wlewam sobie.

Idzie ze swoją zupą do dużego pokoju, pcha się niczym czołg między wieżami z kartonowych pudeł, pod nosem przeklina matkę.

Siada na kanapie, telefon kładzie na stole, włącza głośnomówiący, miskę z zupą otacza swoimi potężnymi, wysmażonymi na solarium ramionami.

– Nie przyszło to białko dla Natana, zamawiał we wtorek! – Już wiem, że w słuchawce Miras, sprzedawca w sklepie ojca. – Widać nie wpisałeś do zapotrzebowania, teraz ci nie urodzę. – Ojciec grzebie w gęstym, szuka ziemniaków i mięsa z żeberka.

– Jak nie wpisałem, jak wpisałem! – lamentuje Miras. – Przyjedź tu i zrób coś, bo mi ziutek budę rozniesie. Nie wiesz, jaki on jest?! Tylko lej w ziemi po nas zostanie.

Zatrzymuję się w progu z nadzieją, że rzeczywiście pojedzie do sklepu.

– Daj mi spokój, sjestę mam – siorbie ojciec. – Od siódmej zapieprzam. Natanowi powiedz, steka niech zje, a jutro coś mu tam dorzucę na pocieszenie, jakieś gainerki do kieszonki na drugie śniadanie, he, he. No, tak mu powiedz i cze.

– Ale…

– Doobra tam, cicho. – Ojciec kliknięciem zamyka usta Mirasowi i włącza telewizor.

Opadam na krzesło w moim pokoju, wybudzam laptop. Podłączam do ładowania słuchawki i telefon. Chciałabym znowu nie nocować w domu, ale boję się, że w końcu się zorientują.

Wzdycham i zbieram z podłogi ubrania. Staram się nie widzieć za dużo, tej startej podłogi, tych ścian syfiatych. Tu wszędzie coś odłazi, lepi się, łuszczy, pęka. Dlatego obklejam każdą powierzchnię plakatami moich ukochanych bandów, rozwieszam kolorowe lampki, tybetańskie chorągiewki, nie odsłaniam okna. Niewiele to pomaga. W życiu nikogo nie zaprosiłabym do domu. To gorzej niż się zabić. Jakby Ludka zobaczyła… Nawet nie chcę o tym myśleć.

Spodnie składam byle jak i wpycham do szuflady, brudną bieliznę zanoszę do łazienki. Jak zawsze potykam się o odstającą listwę przypodłogową. Jak mnie to wkurza! Wymierzam kopniaka na oślep, listwa wraca na miejsce, ale nie do końca. Powinnam ją oderwać całkiem, żeby ktoś sobie zębów nie wybił, ale szkoda mi na to czasu.

W łazience stukam palcem w obudowę lampy na ścianie, aż przestaje mrugać. Ojciec powtarza, że się tym zajmie zaraz, w wakacje, po wakacjach, jak wróci, na święta, po Nowym Roku, na Wielkanoc. Jak wszystkim, co wymaga naprawy, wymiany albo ruszenia tyłka z kanapy.

Wkładam ubrania do pralki i ustawiam szybki program. Dłuższy lepiej dopiera i podobno jest ekologiczny, ale boję się, że się zagapię i zapomnę wyjąć. Zdarzyło mi się to już, a nie cierpię, kiedy ubrania walą stęchlizną. Choć mam wrażenie, że w naszym domu wszystko tak właśnie śmierdzi. Może to przez bliskość kanału. U pani Maliny pachnie zupełnie inaczej, tak ciepło i sucho.

Robię zdjęcia grupy muchomorków, które wczoraj skończyłam szydełkować. Wyszły świetnie, powinnam zrobić z nimi kolejny pojechany, animowany filmik, ale tym razem zbyt się niecierpliwię. Wrzucam foty na Instagram z podkładem Cant’t Stop Red Hot Chili Peppers. Udostępniam storiskę, dodaję muchomorom naklejki: ruchome rączki, nóżki i oczy. Może jeszcze spadające liście. Wyłączam powiadomienia, nie chcę, żeby mi brzęczało bez przerwy. Już wleciały dwadzieścia trzy serduszka.

Profil nazywa się crochet_me_down, mam ponad siedem tysięcy obserwujących z całego świata. To moje drugie życie. Tu jestem znana, w domu i w szkole przemykam jak duch. Szkoda, że bez zgody rodziców nie da się ustawić profesjonalnego. Matka chyba nawet nie wie, że szydełkuję, i niech tak zostanie. Zaraz by mi coś zleciła do swojego sklepu.

Tak, oboje mają sklepy. Ojciec małą kanciapę koło osiedlowej siłki, gdzie handluje odżywkami, anabolikami i strach pomyśleć czym jeszcze.

Matka robi paznokcie dojazdowo i ciucholajwy w internecie. Ściąga wory ubrań i akcesoriów z Chin, a potem sprzedaje jako włoskie. „Skóra naturalna z Mediolanu”, „oryginalne złote okucia, nic się nie ściera”, „kochane, patrzcie na te szwy, ręczna robota” i takie tam.

Zaczęło się w pandemii. Przedtem matka była pielęgniarką, a ojciec kierowcą, dostarczał towary do supermarketów.

Potem on zaczął robić masę, a ona te manikiry, pedikiry i modę. Tym sposobem każde z nich weszło na nową drogę kariery. Przynajmniej tak twierdzą.

Wyciągam mokre pranie i idę na tył domu. Napieram ramieniem na drzwi tarasowe, z wyczuciem. Jak się pchnie zbyt lekko, nie ustąpią, jak za mocno – można stłuc szybę.

Pod płotem, między komórką a dawnym wychodkiem, wiszą linki. Za każdym razem, kiedy pomyślę, że moglibyśmy dalej mieć kibel na zewnątrz, przechodzi mnie dreszcz. Nasza łazienka jest beznadziejna, ale nie wyobrażam sobie, że miałoby jej nie być.

Za domem mamy coś, co rodzice nazywają tarasem: sztuczna trawa, grill, parasol, plastikowe krzesła i stół. Żadnych roślin. Pod płotem, obok sterty pustych kartonów, nadal można trafić na kupy, skamieliny po Fiolce, naszej suczce. Kilka lat temu potrąciło ją auto. Byłam wtedy w szkole. Nigdy nie pozwoliłabym jej wybiec na ulicę. Rodzice strasznie rozpaczali, ale kiedy żyła, mieli ją w nosie. Nadawała się tylko na słitfocie w soszialach. Wystarczy wejść na profil matki. Pazy i Fiolka.

Dostawali szału, kiedy szczekała, wkurzali się, że trzeba pamiętać o karmie i jednocześnie opowiadali, jak kochają zwierzęta.

– Co to za dom bez psa?

– Nie ufam ludziom, którzy nie mają zwierząt.

– Dzieciak bez zwierzaka wyrośnie na psychopatę.

– Kocham zwierzęta, ale takiego kota nie mógłbym mieć.

– Wolę psy od ludzi, pies nigdy mnie nie zawiódł, przenigdy.

– Ludzie są fałszywi, a psy wierne, po prostu.

Jestem im wdzięczna, że po Fiolce nie wzięli innego.

Słyszę podniesione głosy.

– Co ty masz na szyi? Nowy czein? – To matka.

– No. Goldena nabyłem. Okazyjnie. W biznesie bez wyglądu nie ma respektu.

– Jakoś dla mnie okazyjnie nigdy złotego nic nie nabędziesz. Ja też mam biznes, w dodatku robię w stylu!

– Nie ma kalkulacji. Jak się wdzięczysz do kamerki w internecie, to nie widać, że fejk. Ja mam z żywym klientem kontakt, musi bić po oczach, na bogato, tylko oryginałki.

Na stole trzy grube kapsuły w folii aluminiowej, z zielono-biało-czerwonymi papierowymi banderolami. Burrito z Loco Taco. Podchodzę i wybieram opakowanie z literą „Ł” jak „łagodny sos”. Wyjmuję też puszkę koli z lodówki. Kłócą się o złoto, lepiej nie plątać się pod nogami.

Przemykam do swojego pokoju. Pakuję szamkę do plecaka, dorzucam materiały do pisania pracy na polski i saszetkę z szydełkami i włóczkami.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Tymon

Dostępne w wersji pełnej

Mery

Dostępne w wersji pełnej

Tymon

Dostępne w wersji pełnej

Mery

Dostępne w wersji pełnej

Tymon

Dostępne w wersji pełnej

Mery

Dostępne w wersji pełnej

Tymon

Dostępne w wersji pełnej

Mery

Dostępne w wersji pełnej

Tymon

Dostępne w wersji pełnej

Mery

Dostępne w wersji pełnej

Tymon

Dostępne w wersji pełnej

Mery

Dostępne w wersji pełnej

Tymon

Dostępne w wersji pełnej