Złe wychowanie Cameron Post - Emily M. Danforth - ebook

Złe wychowanie Cameron Post ebook

Emily M. Danforth

4,1

Opis

Doceniana przez krytyków, pełna emocji powieść o miłości, przyjaźni, stracie i odkrywaniu swojej – nie tylko seksualnej – tożsamości. Cameron Post to dziewczyna taka jak ty. A jej historia to dowód na to, że jedyne życie, jakie warto wieść, to życie z podniesioną głową i na własnych warunkach.

Rodzice Cameron zginęli w wypadku wkrótce po tym, gdy ich córka pierwszy raz pocałowała… dziewczynę.

Teraz już nigdy nie dowiedzą się, że jest lesbijką. Jednak dorastanie w małym rolniczym miasteczku w USA, wśród religijnych konserwatystów, i bez tego nie byłoby łatwe. Cameron, trafiwszy pod opiekę bardzo wierzącej ciotki i staroświeckiej babci, wciąż eksperymentuje, ale stara się nie ujawniać prawdy o sobie. Jednak gdy przyjaźń z piękną i pociągającą Coley Taylor kończy się w bardzo nieoczekiwany sposób, długo skrywany sekret wychodzi na jaw.

Czy Boża Obietnica, chrześcijański ośrodek wychowawczy, do którego zostanie wysłana Cameron, pomoże jej – i innym wychowankom – w „oczyszczeniu się z grzechu”? A może nie da się wyplenić z nas tego, co stanowi część nas samych?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 598

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (23 oceny)
11
6
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
blapak

Dobrze spędzony czas

Niby ciekawa historia, ale czegoś brakowało
00

Popularność




Część pierwsza

Część pierw­sza

Lato 1989 roku

Rozdział pierwszy

Tamtego popo­łu­dnia, gdy zgi­nęli moi rodzice, byłam na małej zło­dziej­skiej eska­pa­dzie z Irene Klau­son.

Mama i tata dzień wcze­śniej wybrali się na coroczny waka­cyjny kem­ping nad jezioro Quake, przez co bab­cia od strony ojca przy­je­chała aż z Bil­lings, aby się mną zająć. Nie musia­łam jej zbyt długo prze­ko­ny­wać, żeby pozwo­liła Irene zostać na noc.

– Za gorąco na wybryki, Came­ron – stwier­dziła bab­cia tuż po tym, jak się zgo­dziła. – Ale my, dziew­czyny, cza­sem potrze­bu­jemy się zaba­wić!

Była dopiero koń­cówka czerwca, a Miles City pra­żyło się w trzy­dzie­sto­dwu­stop­nio­wym upale. Istny skwar, nawet jak na wschod­nią Mon­tanę. Było tak cie­pło, że wiatr przy­po­mi­nał podmuch z ogrom­nej suszarki wiszą­cej nad mia­stem – posy­łał w powie­trze kurz i nasionka z ogrom­nych topoli, które uno­siły się po sze­ro­kim, błę­kit­nym nie­bie, a póź­niej opa­dały na pobli­skie traw­niki. Razem z Irene nazy­wa­ły­śmy je let­nim śnie­giem, a cza­sami pró­bo­wa­ły­śmy je łapać na języki.

Mój pokój znaj­do­wał się na zaadap­to­wa­nym stry­chu naszego domu przy Wibaux Street – miał dziwny kształt i wysoki strop, a latem zamie­niał się w saunę. Na jed­nym z okien zain­sta­lo­wano wen­ty­la­tor, jed­nak jedyne, co dawał, to fale gorą­cego powie­trza zmie­sza­nego z kurzem i co jakiś czas, zwy­kle wcze­snym ran­kiem, powiew świeżo sko­szo­nej trawy.

Rodzice Irene hodo­wali bydło w ogrom­nym gospo­dar­stwie rol­nym tuż przy dro­dze pro­wa­dzą­cej do Bro­adus, nie­da­leko zjazdu z auto­strady sta­no­wej nr 59. Pro­wa­dziła do niego pełna dziur droga, cią­gnąca się mię­dzy pra­żą­cymi się w słońcu polami byliny i różo­wymi wzgó­rzami z pia­skowca. Klau­so­no­wie mieli kli­ma­ty­za­cję. Ojciec Irene był naprawdę grubą rybą wśród hodow­ców bydła. Za każ­dym razem, gdy zosta­wa­łam u nich na noc, ran­kiem budzi­łam się z zim­nym nosem. Oprócz tego w ich lodówce zamon­to­wano kost­karkę do lodu, więc czę­sto wrzu­ca­ły­śmy go sobie do szkla­nek z sokiem poma­rań­czo­wym i napo­jem imbi­ro­wym – nazy­wa­ły­śmy to drin­kiem.

W domu bez kli­ma­ty­za­cji trzeba było sobie radzić tro­chę ina­czej. Naj­lep­szym spo­so­bem na schło­dze­nie się było zmo­cze­nie koszuli w naprawdę zim­nej wodzie. Potem nale­żało ją wykrę­cić, ponow­nie namo­czyć, wykrę­cić i dopiero wtedy nało­żyć na sie­bie. Oby­dwie z Irene trzę­sły­śmy się przy tym jak osiki; przy­po­mi­nało to wsu­wa­nie się w nową war­stwę lodo­wa­tej skóry. Schnące na dusz­nym noc­nym powie­trzu peł­nym kurzu koszule nocne sta­wały się sztywne i cięż­kie, jak koł­nie­rzyki odświęt­nych koszul taty wykroch­ma­lone przez bab­cię.

Około siód­mej nad ranem tem­pe­ra­tura się­gała już dwu­dzie­stu sze­ściu stopni. Obu­dzi­ły­śmy się z grzyw­kami przy­kle­jo­nymi do spo­co­nych czół, śla­dami po podusz­kach odci­śnię­tymi na zaru­mie­nio­nych policz­kach i zaschnię­tymi śpio­chami w kąci­kach oczu. Bab­cia pozwo­liła nam zjeść na śnia­da­nie resztki cia­sta z masłem orze­cho­wym, pod­czas gdy sama sta­wiała pasjansa i co jakiś czas zza gru­bych szkieł w oku­la­rach rzu­cała okiem na huczące z tele­wi­zora powtórki serialu o Per­rym Maso­nie. Co tu dużo mówić – uwiel­biała oglą­dać kry­mi­nały. Jakoś przed jede­na­stą zawio­zła nas swoim kasz­ta­no­wym che­vro­le­tem bel air nad jezioro Scan­lan. Zazwy­czaj docie­ra­łam na tre­ning pły­wacki rowe­rem, ale Irene nie przy­wio­zła do mia­sta swo­jego. Przez całą drogę mia­ły­śmy otwarte okna, ale auto i tak wypeł­niało duszne powie­trze, więc czu­ły­śmy się jak w sau­nie. Gdy to moja mama gdzieś nas pod­wo­ziła, zacie­kle wal­czy­ły­śmy o przed­nie sie­dze­nie, ale w samo­cho­dzie babci po pro­stu wsko­czy­ły­śmy na tylną kanapę i uda­wa­ły­śmy, że gramy w rekla­mie, a bab­cia robi za panią szo­fer. Z miej­sca, w któ­rym sie­dzia­ły­śmy, widzia­ły­śmy tylko tył jej głowy, burzę czar­nych wło­sów po świeżo zro­bio­nej trwa­łej.

Prze­jazd główną ulicą mia­sta zajął nam może z pół­to­rej minuty (włą­cza­jąc w to zatrzy­ma­nie się na znaku stopu i dwóch skrzy­żo­wa­niach z sygna­li­za­cją). Minę­ły­śmy sklep Kip’s Minute Mar­ket, gdzie sprze­da­wali lody na patyku i w por­cjach tak dużych, że ledwo mie­ściły się do kubeczka, dalej zakłady pogrze­bowe sto­jące jeden przy dru­gim, podą­ży­ły­śmy tune­lem pod torami kole­jo­wymi, a póź­niej trasą obok ban­ków, któ­rych pra­cow­nicy zwy­kle czę­sto­wali nas cukier­kami, gdy rodzice wpła­cali pie­nią­dze na swoje konta. Prze­je­cha­ły­śmy obok biblio­teki, kina, kilku barów i parku – wszyst­kich tych miejsc cha­rak­te­ry­stycz­nych dla małych mia­ste­czek. Tyle że te miej­sca były nasze. A przy­naj­mniej wtedy jesz­cze lubi­łam tak o nich myśleć.

– No dobrze, wróć­cie do domu, jak tylko skoń­czy­cie – oznaj­miła bab­cia, zatrzy­mu­jąc się obok zbu­do­wa­nego z pusta­ków domku ratow­ni­ków i prze­bie­ralni, które wszy­scy nazy­wali łaź­nią. – Nie będzie­cie mi się włó­czyć same po mie­ście. Naszy­kuję arbuza, a na lunch prze­gry­ziemy kra­kersy z serem.

Zatrą­biła na nas jesz­cze, po czym ruszyła z powro­tem w kie­runku sklepu wie­lo­bran­żo­wego Ben Fran­klin, w któ­rej miała zamiar kupić tro­chę włóczki do tych swo­ich ni­gdy nie­koń­czą­cych się robó­tek szy­deł­ko­wych. Dokład­nie zapa­mię­ta­łam tam­ten kon­kretny dźwięk klak­sonu – pełen werwy i wigoru, jak powie­dzia­łaby bab­cia. Wtedy po raz ostatni widzia­łam ją w tak dobrym nastroju.

– Co za świ­ru­uuuuska – stwier­dziła Irene, prze­wra­ca­jąc dużymi, brą­zo­wymi oczami.

– Świ­ru­ska? Ona? – rzu­ci­łam, ale nie dałam przy­ja­ciółce szansy na odpo­wiedź. – Jakoś nie mia­łaś nic prze­ciwko niej, gdy dawała ci cia­sto na śnia­da­nie. I to dwa kawałki!

– Co nie zna­czy, że nie jest wal­nięta – odpa­ro­wała, szar­piąc mocno za koń­cówkę ręcz­nika zarzu­co­nego na moje ramiona. Sma­gnął mnie po nogach i upadł na beton.

– Dwa kawałki – powtó­rzy­łam, pod­no­sząc ręcz­nik z ziemi, a Irene par­sk­nęła śmie­chem. – Żar­łoku nie­na­żarty!

Wciąż chi­cho­tała, co rusz ucie­ka­jąc poza zasięg mojego ręcz­nika.

– Jest nie­nor­malna, cał­ko­wi­cie wal­nięta, nadaje się do psy­chia­tryka!

I tak się wła­śnie sprawy miały mię­dzy mną a Irene – albo przy­jaź­ni­ły­śmy się na zabój, albo kłó­ci­ły­śmy bez opa­mię­ta­nia. Wszyst­kie klasy, od pierw­szej do szó­stej, koń­czy­ły­śmy z naj­lep­szymi wyni­kami. Pod­czas testów spraw­no­ścio­wych prze­gra­łam z nią w pod­cią­ga­niu na drążku, ale za to w pomp­kach, przy­sia­dach i sprin­cie na pięć­dzie­siąt metrów dosłow­nie wytar­łam nią pod­łogę. Może i wygrała kon­kurs orto­gra­ficzny, ale to ja zdo­by­łam główną nagrodę na pik­niku nauko­wym.

Pew­nego dnia rzu­ciła mi wyzwa­nie, bym sko­czyła do wody ze sta­rego mostu przy Mil­wau­kee Rail­road. Zro­bi­łam to i ude­rzy­łam głową o sil­nik samo­chodu, który zato­nął kie­dyś w tej błot­ni­stej toni. Skoń­czyło się to czter­na­stoma wiel­ga­śnymi szwami. W odpo­wie­dzi wyzwa­łam Irene, by za pomocą sie­kiery ścięła znak „ustąp pierw­szeń­stwa” przy Stre­vell Ave­nue – jeden z ostat­nich, które stały jesz­cze na drew­nia­nych słup­kach. Zro­biła to, tyle że póź­niej to ja go zgar­nę­łam, bo nie było mowy, żeby mogła zabrać go ze sobą na farmę.

– Moja bab­cia jest po pro­stu stara – oznaj­mi­łam i zaczę­łam skrę­cać ręcz­nik koli­stymi ruchami. Chcia­łam zwi­nąć go na tyle cia­sno, by zro­bić z niego bicz, ale Irene szybko się poła­pała, co robię. Odsko­czyła naj­da­lej, jak tylko mogła, i zde­rzyła się z jakimś dzie­cia­kiem w oku­la­rach pły­wac­kich, który wła­śnie skoń­czył tre­ning. Pra­wie stra­ciła przy tym kla­pek, bo ześli­zgnął jej się ze stopy i ledwo się trzy­mał na jed­nym palcu.

– Sorki – rzu­ciła, nie patrząc nawet na ocie­ka­ją­cego wodą chłopca ani na jego matkę. Zrzu­ciła ze stopy kla­pek, posy­ła­jąc go przed sie­bie, by utrzy­mać mię­dzy nami jak naj­więk­szy dystans

– Jak wam nie wstyd, dziew­czynki! Powin­ny­ście uwa­żać na młod­szych!

Byłam naj­bli­żej i wciąż wyma­chi­wa­łam ręcz­ni­kiem, dla­tego to mnie się dostało od matki chłopca. Nic nowego. Zawsze to ja dosta­wa­łam burę, gdy były­śmy razem z Irene.

Chwilę póź­niej kobieta chwy­ciła oku­lar­nika za rękę, jakby rze­czy­wi­ście stała się mu jakaś krzywda.

– I nie powin­ny­ście się wygłu­piać na par­kingu. – Odcią­gnęła syna na bok i ruszyła przed sie­bie szyb­ciej, niż był w sta­nie prze­bie­rać nóż­kami w san­dał­kach.

Znowu prze­rzu­ci­łam sobie ręcz­nik przez ramię. Dopiero wtedy Irene zrów­nała się ze mną i razem obser­wo­wa­ły­śmy, jak kobieta pakuje dzie­ciaka do auta.

– Paskudna baba – stwier­dziła przy­ja­ciółka. – Co ty na to, żeby podejść bli­żej i kiedy zacznie cofać, uda­wać, że cię potrą­ciła?

– Czy to kolejne wyzwa­nie? – spy­ta­łam, a Irene po raz pierw­szy zabra­kło odpo­wie­dzi. Mimo że te słowa padły z moich ust, zalała mnie fala zaże­no­wa­nia. Sama nie wie­dzia­łam, co powie­dzieć. Oby­dwie pamię­ta­ły­śmy, co stało się poprzed­niego dnia, zaraz po tym, jak moi rodzice wyru­szyli nad jezioro Quake. Wspo­mnie­nie o tym buzo­wało mię­dzy nami przez cały ranek, jed­nak żadna z nas nie poru­szyła tego tematu.

Irene rzu­ciła mi wtedy wyzwa­nie, żebym ją poca­ło­wała. Sie­dzia­ły­śmy na stryszku na siano na far­mie jej rodzi­ców i popi­ja­ły­śmy piwo korzenne, odpo­czy­wa­jąc po tym, jak poma­ga­ły­śmy panu Klau­so­nowi napra­wiać płot. Przez więk­szą część dnia urzą­dza­ły­śmy sobie zawody w róż­nych dys­cy­pli­nach. Udało jej się splu­nąć dalej ode mnie, za to ja zesko­czy­łam ze stryszku pro­sto na kupę siana. Póź­niej zro­biła salto, ska­cząc z kilku posta­wio­nych na sobie skrzyń, więc sta­nę­łam na rękach i wytrzy­ma­łam tak przez czter­dzie­ści pięć sekund w poło­wie roz­ne­gli­żo­wana, bo opa­dła mi koszulka. Przy mojej twa­rzy dyn­dał wisio­rek w kształ­cie połowy ser­duszka. Drugą część miała Irene. Zdo­by­ły­śmy je we wrot­karni. Przez to, że wisiorki były wyko­nane z taniego metalu, zosta­wiały nam na szy­jach zie­lone ślady, które na szczę­ście przy naszej opa­le­niź­nie nie były zbyt­nio widoczne.

Uda­łoby mi się ustać na rękach jesz­cze dłu­żej, gdyby Irene nie zaczęła mnie sztur­chać w pępek.

– Spa­daj – wykrztu­si­łam, po czym zwa­li­łam się pro­sto na nią. Par­sk­nęła śmie­chem.

– Tam, gdzie mia­łaś na sobie kostium, jesteś biała jak mąka – stwier­dziła z twa­rzą tuż przy mojej. Jej buzia aż pro­siła się o wepchnię­cie w nią siana, toteż wła­śnie to zro­bi­łam.

Irene kasz­lała i pluła przez dobre trzy­dzie­ści sekund; kró­lowa dram jak zawsze lubiła się popi­sy­wać. Przez chwilę musiała wysku­by­wać sobie źdźbła zza apa­ratu na zęby, w któ­rym jakiś czas temu zmie­niła gumki na fio­le­towe i różowe. W końcu usia­dła pro­sto i spo­waż­niała.

– Pokaż jesz­cze raz ślady po kostiu­mie.

– Po co? – zapy­ta­łam, ale i tak pod­no­si­łam już koszulkę do góry, odsła­nia­jąc jasne paski prze­ci­na­jące ciemną skórę mojej szyi i ramion.

– To wygląda jak ramiączko od sta­nika – stwier­dziła, po czym powoli prze­su­nęła pal­cem wska­zu­ją­cym wzdłuż bia­łej linii, wywo­łu­jąc gęsią skórkę na moich ramio­nach i nogach. Spoj­rzała na mnie i wyszcze­rzyła się. – Zaczniesz nosić sta­nik w tym roku?

– Pew­nie tak – odpo­wie­dzia­łam, cho­ciaż dopiero co sama zoba­czyła, że w ogóle go jesz­cze nie potrze­buję. – A ty?

– Ano. – Jesz­cze raz prze­su­nęła pal­cem po tym samym miej­scu. – W końcu idziemy do gim­na­zjum.

– Prze­cież nikt przy wej­ściu nie będzie spraw­dzał, czy go masz – prych­nę­łam. Podo­bało mi się, jak muskała opusz­kami moją skórę, ale jed­no­cze­śnie oba­wia­łam się tego, co to może ozna­czać.

Chwy­ci­łam garść siana i wpa­ko­wa­łam pod jej fio­le­tową koszulkę z logo fun­da­cji Jump Rope for Life. Wrza­snęła i od razu prze­szła do kontr­ataku. Trwał on jed­nak tylko kilka minut, bo paskudny skwar na stryszku szybko pozba­wił nas sił.

Opar­ły­śmy się o skrzy­nie i zaczę­ły­śmy na zmianę popi­jać cie­płe już piwo korzenne.

– W każ­dym razie myślę, że powin­ny­śmy tro­chę doro­snąć – stwier­dziła Irene. – A przy­naj­mniej zacho­wy­wać się doj­rza­lej. To w końcu gim­na­zjum.

Pocią­gnęła duży łyk piwa, a przez powagę w jej gło­sie odnio­słam wra­że­nie, że gramy w jed­nym z seriali doku­men­tal­nych, które zwy­kle oglą­da­ły­śmy po szkole.

– Co ty masz z tym gim­na­zjum? – zapy­ta­łam.

– Nie­długo skoń­czymy trzy­na­ście lat. Będziemy już praw­dzi­wymi nasto­lat­kami – odpo­wie­działa, roz­ko­pu­jąc stopą stóg siana, po czym dodała, nie odsu­wa­jąc ust od butelki: – Będziesz nasto­latką, a nawet nie umiesz się cało­wać.

– Ty też nie, Irene – odpar­łam. – Myślisz, że z cie­bie taka dziu­nia? – Celowo uży­łam takiego słowa, by się obra­ziła.

Czę­sto zda­rzało nam się grać w Clue, ale żadna z nas nie zde­cy­do­wała się ni­gdy na wybra­nie panny Scar­lett. W naszej wer­sji tej plan­szówki na pudełku znaj­do­wał się pokój pełen anty­ków, a w nim różne posta­cie w dziw­nych stro­jach z daw­nej epoki. Każda z nich była osob­nym zawod­ni­kiem. Panna Scar­lett leżała roz­cią­gnięta na sofie niczym tygry­sica – biu­ścia­sta laska w czer­wo­nej sukience, trzy­ma­jąca w dłoni papie­rosa na dłu­giej fifce. Dla żartu nazwa­ły­śmy ją „dziu­nią” i wymy­śla­ły­śmy różne histo­rie na temat jej roman­sów z tłu­ściut­kim wie­leb­nym Gre­enem oraz nud­nym puł­kow­ni­kiem Mustar­dem.

– Nie musisz być dziu­nią, żeby się z kimś cało­wać, głupku – prych­nęła.

– A kogo niby masz tu w oko­licy do cało­wa­nia? – zapy­ta­łam, cho­ciaż dosko­nale zna­łam odpo­wiedź. Na moment wstrzy­ma­łam oddech, cze­ka­jąc, aż coś powie. Ona jed­nak nie ode­zwała się ani sło­wem. Zamiast tego jed­nym łykiem dopiła piwo, po czym odsta­wiła butelkę na bok i deli­kat­nie ją popchnęła. W mil­cze­niu obser­wo­wa­ły­śmy, jak toczy się w kie­runku pustej prze­strzeni pomię­dzy sto­gami siana. Szkło wyda­wało dziw­nie pusty stu­kot, tocząc się po gład­kiej drew­nia­nej pod­ło­dze. Butelka dotarła do kra­wę­dzi, sto­czyła się z niej i z ledwo sły­szal­nym pac­nię­ciem opa­dła na siano znaj­du­jące się na par­te­rze.

Zer­k­nę­łam na Irene.

– Twój ojciec się wściek­nie, kiedy ją tam zoba­czy.

Dziew­czyna odwza­jem­niła spoj­rze­nie. Z poważną miną zbli­żyła swoją twarz do mojej.

– Założę się, że mnie nie poca­łu­jesz – stwier­dziła, nie odwra­ca­jąc wzroku.

– To praw­dziwe wyzwa­nie?

Skrzy­wiła się, jakby mówiła: „no raczej”, po czym ski­nęła głową na potwier­dze­nie.

Nie­wiele myśląc, poca­ło­wa­łam ją, zanim mia­ły­by­śmy szansę to prze­ga­dać, zanim jej mama zdą­ży­łaby nas zawo­łać, żeby­śmy przy­szły się odświe­żyć przed obia­dem. Oka­zało się, że nie trzeba zbyt wiele wie­dzieć przed pierw­szym poca­łun­kiem, bo ciało działa na zasa­dzie akcji i reak­cji. Usta Irene były słone, a zara­zem sma­ko­wały jak piwo korzenne, od czego zawi­ro­wało mi w gło­wie. Gdyby w tym poca­łunku cho­dziło tylko o wyzwa­nie, nie róż­niłby się od żad­nego innego wyzwa­nia, jakie wcze­śniej sobie rzu­ca­ły­śmy. Tyle że gdy po chwili opar­ły­śmy się o skrzy­nie, przy akom­pa­nia­men­cie osy bzy­czą­cej nad strużką roz­la­nego piwa korzen­nego, Irene poca­ło­wała mnie po raz kolejny. To nie była dal­sza część wyzwa­nia. A ja cie­szy­łam się, że to zro­biła.

Nie­długo póź­niej jej mama zawo­łała nas na obiad. Kiedy odświe­ża­ły­śmy się nad dużą umy­walką na ganku z tyłu domu, towa­rzy­szyła nam dziwna nie­śmia­łość. Po spa­ła­szo­wa­niu ulu­bio­nych hot dogów z grilla (troszkę przy­pa­lo­nych i obla­nych keczu­pem) i podwój­nej por­cji ser­nika na zimno z tru­skaw­kami na spo­dzie z pre­cel­ków ojciec Irene odwiózł nas do mia­sta. We trójkę zaję­li­śmy kanapę w jego cię­ża­rówce, a jedy­nym, co prze­ry­wało nie­zręczną ciszę mię­dzy nami przez całą drogę do Ceme­tery Road na dale­kim skraju Miles City, było trzesz­czące radio usta­wione na sta­cji KATL.

Gdy dotar­ły­śmy z powro­tem do mojego domu, przez chwilę oglą­da­ły­śmy z bab­cią odci­nek Matlocka, po czym wyszły­śmy do ogródka za domem. Prze­szły­śmy po zro­szo­nym traw­niku pod katalpę, która aż ugi­nała się od bia­łych, dzwo­necz­ko­wa­tych kwia­tów. W gęstym, upal­nym powie­trzu uno­sił się ich słodki zapach. Obser­wo­wa­ły­śmy, jak różowe i jasno­fio­le­towe barwy wie­czor­nego nieba powoli ustę­pują miej­sca noc­nej ciem­no­ści.

Wkrótce roz­bły­sły pierw­sze gwiazdy, przy­wo­dzące na myśl neony nad wej­ściem do kina w śród­mie­ściu.

– Myślisz, że wpa­dły­by­śmy w tara­paty, gdyby ktoś się dowie­dział? – spy­tała nagle Irene.

– Tak – odpo­wie­dzia­łam natych­miast.

Wpraw­dzie ni­gdy nie usły­sza­łam od nikogo, że nie wolno mi się cało­wać z dziew­czy­nami, ale nie było takiej potrzeby. Sprawa była oczy­wi­sta, to chłopcy cało­wali się z dziew­czy­nami, tak było w naszej kla­sie, w tele­wi­zji, w fil­mach, wszę­dzie na świe­cie. Dziew­czyny z chłop­cami, koniec, kropka. Każda inna sytu­acja byłaby dziwna. I mimo że zda­rzało mi się widy­wać kole­żanki w naszym wieku, które trzy­mały się za ręce albo pod ramię, mimo że nie­które z nich pew­nie ćwi­czyły razem cało­wa­nie, to wie­dzia­łam, że to, co zaszło mię­dzy mną a Irene, było czymś innym. Poważ­niej­szym, bar­dziej doj­rza­łym, tak jak wcze­śniej wspo­mniała. To nie były tylko ćwi­cze­nia. Nie do końca. A przy­naj­mniej nie sądzi­łam, żeby to był jedyny cel. Nie podzie­li­łam się z nią jed­nak prze­my­śle­niami, bo na pewno też miała tego świa­do­mość.

– Dobrze nam idzie trzy­ma­nie buzi na kłódkę – stwier­dzi­łam w końcu. – Prze­cież nie musimy nikomu mówić.

Irene nie odpo­wie­działa, a przez zapa­da­jący mrok nie do końca widzia­łam wyraz jej twa­rzy. Nie­wy­po­wie­dziane słowa zawi­sły w słod­kim, gęstym powie­trzu pomię­dzy nami. Cze­ka­łam, aż coś powie.

– Okej, ale… – zaczęła, ale prze­rwała jej bab­cia, która zapa­liła świa­tło na tyl­nym ganku i sta­nęła w drzwiach.

– Czas do domu – oznaj­miła. – Przed snem zjemy sobie jesz­cze lody, co wy na to?

Odcze­ka­ły­śmy w mil­cze­niu, aż wej­dzie z powro­tem do środka i skie­ruje się w stronę kuchni.

– Ale co? – dopy­ta­łam szep­tem, cho­ciaż wie­dzia­łam, że bab­cia pew­nie i tak by nie usły­szała, nawet gdyby stała razem z nami w ogro­dzie.

Irene nabrała powie­trza w płuca. Nie umknęło mi to, mimo że zro­biła to cicho.

– Ale myślisz, że mogły­by­śmy zro­bić to jesz­cze raz, Cam?

– Pod warun­kiem że będziemy uwa­żać – odpo­wie­dzia­łam. Mimo mroku zauwa­żyła zapewne, jak rumie­nię się przy tych sło­wach. Cho­ciaż wła­ści­wie wcale nie musiała. Wie­działa. Ona zawsze o wszyst­kim wie­działa.

Sztuczny zbior­nik wodny znany jako jezioro Scan­lan był naj­lep­szym, na co było stać Miles City, jeśli cho­dzi o miej­skie kąpie­li­ska. Wyty­czono na nim dwa drew­niane doki, odda­lone od sie­bie o około czter­dzie­ści pięć metrów, zgod­nie z wyma­ga­niami Świa­to­wej Fede­ra­cji Pły­wac­kiej. Połowę jeziora ota­czała plaża z brą­zo­wego pia­sku, któ­rym wysy­pano też przy­naj­mniej część dna zbior­nika, żeby stopy kąpią­cych się nie grzę­zły w mule. Co roku w maju mia­sto za pomocą ogrom­nej rury wypeł­niało puste koryto jeziora wodą z rzeki Yel­low­stone i całym rzecz­nym syfem, jaki zdo­łał się prze­do­stać przez meta­lowe sito. Były to zazwy­czaj ryby – małe sumy, flą­dry czy płotki, a także węże i te malu­sie, opa­li­zu­jące śli­maczki, żywiące się kaczymi odcho­dami, które wywo­ły­wały u ludzi wysypkę, nazy­waną czę­sto świą­dem pły­waka. Zna­łam ją dobrze; małe czer­wone kropki pokry­wały tylną część moich nóg i nie­sa­mo­wi­cie pie­kły, zwłasz­cza na cie­niut­kiej skó­rze pod kola­nami.

Irene obser­wo­wała mój tre­ning z plaży. Zaraz po sytu­acji na par­kingu poja­wił się tre­ner Ted, co ozna­czało koniec kom­bi­no­wa­nia. Chyba dopiero wtedy oby­dwie ode­tchnę­ły­śmy z ulgą. Pod­czas roz­grzewki co chwila zer­ka­łam w jej stronę. Irene była kiep­ską pły­waczką. Naprawdę kiep­ską. Ledwo potra­fiła utrzy­mać się na wodzie, o zda­wa­niu testu na nur­ko­wa­nie nawet nie było mowy, a zali­cze­nie go było wyma­gane do sko­ków z tram­po­lin, znaj­du­ją­cych się przy krańcu doku, po pra­wej stro­nie plaży. Pod­czas gdy ja uczy­łam się pły­wać, moja przy­ja­ciółka spę­dzała waka­cje na budo­wie ogro­dzeń, poga­nia­niu i zna­ko­wa­niu bydła oraz poma­ga­niu sąsia­dom z innych farm. Przez to, że każdą aktyw­ność trak­to­wa­ły­śmy jak wyzwa­nie i czę­sto trudno nam było wyło­nić zwy­cięzcę, jak rzep psiego ogona trzy­ma­łam się tego, że potra­fiłam lepiej pły­wać, i zawsze, gdy przy­jeż­dża­ły­śmy razem nad Scan­lan, popi­sy­wa­łam się, jak tylko mogłam. Raz za razem udo­wad­nia­łam wła­sną wyż­szość, na przy­kład prze­pły­wa­jąc kółeczko motyl­kiem albo ska­cząc do wody z dużej wyso­ko­ści w pozy­cji łama­nej.

Tym razem jed­nak nie cho­dziło już tylko o popi­sy­wa­nie się. Co jakiś czas ucie­ka­łam wzro­kiem do Irene, bawią­cej na plaży. Jej twarz skryta była w cie­niu bia­łej bejs­bo­lówki, a dło­nie zanu­rzone w pia­sku. Coś budo­wała. Widok przy­ja­ciółki spra­wiał mi ulgę. Kilka razy dostrze­gła, że zatrzy­muję się przy doku, więc machała do mnie, a ja odma­chi­wa­łam, czu­jąc przy tym dziwne pod­eks­cy­to­wa­nie na samą myśl o sekre­cie, jaki dzie­li­ły­śmy.

Tre­ner wkrótce zauwa­żył moje roz­ko­ja­rze­nie. Tego dnia był w kiep­skim humo­rze, więc kur­so­wał to tu, to tam, zanu­rzał się na nie­wielką głę­bo­kość, a nie­długo póź­niej znowu stał przy krze­śle ratow­nika i pogry­zał kanapkę z wątro­bianką i cebulą. Za każ­dym razem, gdy po gwizdku nie dobie­gły­śmy wystar­cza­jąco szybko do blo­ków star­to­wych, dosta­wa­ły­śmy od niego po tył­kach żółtą deską do pły­wa­nia. Tre­ner wró­cił z Uni­wer­sy­tetu w Mon­ta­nie do rodzin­nej miej­sco­wo­ści na waka­cje. Był świeżo opa­lony, nasma­ro­wany olej­kiem, pach­niał cebulą i wani­lią. Wszy­scy ratow­nicy znad Scan­lan wręcz ocie­kali wani­lią, bo odstra­szała komary.

Więk­szość moich kole­ża­nek z dru­żyny pły­wac­kiej kochała się w Tedzie. Ja tym­cza­sem po pro­stu chcia­łam być jak on – pić sobie zimne piwko po tre­nin­gach, pod­cią­gać się na sta­no­wi­sko ratow­nika bez koniecz­no­ści korzy­sta­nia z dra­binki, mieć jeepa bez oru­ro­wa­nia. Po pro­stu być sze­fem ratow­ni­ków z prze­rwą mię­dzy zębami.

– Przy­pro­wa­dzi­łaś kole­żankę na tre­ning i zapo­mnia­łaś, po co w ogóle na niego przy­szłaś? – spy­tał tre­ner po tym, jak prze­pły­nę­ły­śmy jakieś dzie­więć­dzie­siąt metrów sty­lem dowol­nym i nie spodo­bał mu się czas, który odczy­tał na zegarku. – Poję­cia nie mam, co przed chwilą zro­bi­łaś na ściance, ale to za cho­lerę nie był nawrót. Odbij się porząd­nie i przy­łóż się do tego del­fina pod wodą. Chcę widzieć oddech dopiero po co naj­mniej trzech ruchach. Trzech.

Dołą­czy­łam do dru­żyny pły­wac­kiej, gdy mia­łam sie­dem lat, ale tak naprawdę zaczę­łam sobie lepiej radzić dopiero w zeszło­roczne waka­cje. W końcu udało mi się opa­no­wać oddy­cha­nie – nauczy­łam się wypusz­czać całe powie­trze z płuc jesz­cze pod wodą, odpo­wied­nio prze­krę­cać głowę i nie chla­pać nad­mier­nie przy każ­dym wyma­chu ręką. Cytu­jąc Teda: „odna­la­złam swój rytm”. Zaj­mo­wa­łam dobre miej­sca w zawo­dach, więc teraz wyma­gał ode mnie wię­cej, a spro­sta­nie jego wyma­ga­niom było naprawdę trudne.

Po tre­ningu ja i Ted ruszy­li­śmy na plażę. Oto­czył mnie wtedy cięż­kim, gorą­cym ramie­niem, doci­ska­jąc swoje włosy pod pachami do mojej nagiej skóry. To było obrzy­dliwe, przy­po­mi­nało doty­ka­nie sier­ści jakie­goś zwie­rzę­cia. Póź­niej śmia­ły­śmy się z tego razem z Irene.

– Jutro żad­nych kole­ża­nek, dobra? – stwier­dził Ted na tyle gło­śno, by dotarło to też do niej. – Przez te dwie godziny masz myśleć tylko o pły­wa­niu.

– Dobra – odpar­łam, nieco zaże­no­wana tym, że przy­ja­ciółka sły­szała, jak mnie gani, mimo że daleko temu było do praw­dzi­wego opie­przu.

Uśmiech­nął się tym swoim typo­wym uśmie­chem – deli­kat­nym i prze­bie­głym, jak rysun­kowy lis z pudełka z płat­kami śnia­da­nio­wymi. Chwilę póź­niej potrzą­snął mną lekko. Jego ramię było coraz cięż­sze.

– Dobra… co?

– Jutro będę myśleć tylko o pły­wa­niu.

– Zuch dziew­czynka – powie­dział, przy­ci­ska­jąc mnie do sie­bie tak, jak robią to tre­ne­rzy, po czym dum­nym kro­kiem odszedł w stronę przy­mie­rzalni.

W tam­tej chwili obiet­nica wyda­wała się cał­kiem łatwa do speł­nie­nia. Musia­łam tylko sku­pić się kolej­nego dnia na pły­wa­niu: nawrot­kach i pil­no­wa­niu pod­bródka przy del­fi­nie. Bułka z masłem.

Po lun­chu bab­cia włą­czyła powtórkę serialu Napi­sała: Mor­der­stwo. Zwy­kle przy­sy­piała jed­nak w trak­cie odcinka, a Irene i ja już to kie­dyś obej­rza­ły­śmy, więc zosta­wi­ły­śmy ją śpiącą na roz­kła­da­nym fotelu. Przy każ­dym odde­chu wyda­wała z sie­bie cichy świst, przy­po­mi­na­jący dźwięk, jaki wydają fajer­werki tuż przed wybu­chem.

Gdy wyszły­śmy na zewnątrz, wspię­ły­śmy się na topolę rosnącą przy garażu, a po niej na jego dach, cho­ciaż rodzice raz za razem powta­rzali mi, bym tego nie robiła. Dach garażu pokryty był czarną papą, która pod wpły­wem cie­pła zaczy­nała się topić, przez co przy­kle­jały nam się do niej japonki. W pew­nej chwili Irene nie mogła już unieść stopy i runęła do przodu, parząc sobie dło­nie.

Kiedy zesko­czy­ły­śmy z powro­tem na zie­mię, pode­szwy naszych butów były całe w lep­kiej czar­nej mazi. Czmych­nę­ły­śmy przez ogród na ścieżkę, zatrzy­mu­jąc się tylko, by przyj­rzeć się gniazdu os, zesko­czyć z ostat­niego schodka werandy na chod­nik i napić się wody głę­bi­no­wej pro­sto z węża ogro­do­wego. Robi­ły­śmy wszystko, byle tylko nie roz­ma­wiać o tym, co wyda­rzyło się mię­dzy nami poprzed­niego dnia w sto­dole, a co oby­dwie chcia­ły­by­śmy powtó­rzyć. Cze­ka­łam, aż Irene coś powie, wykona jakiś ruch, a jed­no­cze­śnie wie­dzia­łam, że ona czeka, aż zro­bię to ja. Ta gra szła nam dosko­nale: mogły­śmy w nią grać przez resztę życia.

– Opo­wiedz mi jesz­cze raz histo­rię o two­jej mamie i jezio­rze Quake – popro­siła, opa­da­jąc na roz­kła­dany leżak i prze­rzu­ca­jąc swoje dłu­gie nogi przez pla­sti­kowe opar­cie. Japonki, cięż­kie od kle­istej mazi, pra­wie zsu­wały jej się z pal­ców.

Chcia­łam usiąść po turecku obok niej, ale nagrzana od słońca kostka na weran­dzie opa­rzyła mnie w nogi, więc byłam zmu­szona zmie­nić pozy­cję. Przy­cią­gnę­łam kolana do piersi i oto­czy­łam je ramio­nami. Musia­łam zmru­żyć oczy, by w ogóle spoj­rzeć na Irene, ale nawet wtedy widzia­łam tylko ciemny zarys postaci, bo słońce świe­ciło dokład­nie z tam­tej strony, kre­śląc wyraźną poświatę dookoła jej głowy.

– Moja mama powinna była umrzeć w tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym roku, pod­czas trzę­sie­nia ziemi – zaczę­łam, kła­dąc dłoń pła­sko na kostce, odci­na­jąc drogę obła­do­wa­nej czymś czar­nej mrówce.

– Nie tak zwy­kle zaczy­nasz – wytknęła mi przy­ja­ciółka, pozwa­la­jąc jed­nemu z klap­ków opaść na werandę. Pró­bo­wała pozbyć się też dru­giego, czym tak wystra­szyła mrówkę, że ta cał­ko­wi­cie zmie­niła trasę.

– Pro­szę bar­dzo, możesz w takim razie opo­wie­dzieć wszystko sama – odpar­łam, pró­bu­jąc nakło­nić owada, by wspiął się na jeden z moich pal­ców. On jed­nak zamarł w miej­scu i poru­szył się znowu dopiero po dłuż­szej chwili.

– No weeź – pro­siła Irene. – Nie bądź taka, po pro­stu opo­wiedz tak, jak zwy­kle.

– Był sier­pień, a moja mama wybrała się z dziad­kami Wyn­ton i ciotką Ruth na cam­ping – zaczę­łam jesz­cze raz, naj­bar­dziej mono­ton­nym gło­sem, na jaki było mnie stać, prze­cią­ga­jąc przy tym każde słowo niczym pan Oben, znie­na­wi­dzony przez wszyst­kich nauczy­ciel, który uczył nas w pią­tej kla­sie.

– Wiesz co, daruj sobie, jeśli masz zamiar opo­wia­dać w ten spo­sób. – Irene pró­bo­wała zło­wić dużym pal­cem u stopy jeden z klap­ków, a ja zro­bi­łam jej na złość i ode­pchnę­łam oby­dwa na tyle, by nie mogła do nich się­gnąć.

– No już, pani obra­żal­ska, opo­wiem ci. Na jakiś tydzień roz­bili obo­zo­wi­sko przy Yel­low­stone, a póź­niej mieli się prze­nieść nad Rock Creek. Tam­tego popo­łu­dnia wła­śnie udało im się tam doje­chać.

– Któ­rego popo­łu­dnia? – dopy­ty­wała.

– Sierp­nio­wego – odpo­wie­dzia­łam. – Nie pamię­tam, jaki to był dzień, cho­ciaż pew­nie powin­nam. Bab­cia przy­go­to­wy­wała lunch, mama i cio­cia Ruth jej poma­gały, a dzia­dek roz­kła­dał swój sprzęt do łowie­nia ryb.

– Przejdź do czę­ści z wędką – pona­glała przy­ja­ciółka.

– Chcia­ła­bym, ale cią­gle mi prze­ry­wasz – wytknę­łam jej. – Mama zawsze powta­rza, że gdyby dzia­dek zdą­żył cho­ciaż raz zarzu­cić przy­nętę, to wszy­scy zosta­liby tam na wieki. W życiu by go nie namó­wiły, żeby się stam­tąd ruszył. Wystar­czy­łoby, żeby zamach­nął się ten jeden raz.

– Mam gęsią skórkę za każ­dym razem, gdy o tym słu­cham – stwier­dziła Irene i wycią­gnęła przed sie­bie ramię, by mi to udo­wod­nić. Kiedy chwy­ci­łam ją za rękę, prze­mknęła mię­dzy nami iskra. Oby­dwie przy­po­mnia­ły­śmy sobie o tym, o czym nie roz­ma­wia­ły­śmy. Natych­miast roz­luź­ni­łam uścisk.

– W każ­dym razie zanim dzia­dek ruszył nad stru­myk, obok nich zatrzy­mała się jedna rodzina z Bil­lings. Mama dobrze znała się z ich córką, Mar­got, i w sumie na­dal się przy­jaź­nią. Fajna z niej babka. Posta­no­wili wspól­nie zjeść lunch, a póź­niej rodzice Mar­got prze­ko­nali moich dziad­ków, że warto zaje­chać do Vir­gi­nia City i zostać tam na noc, bo w sta­rym miej­skim teatrze grają jakiś świetny pro­gram. Sami wła­śnie stam­tąd wra­cali.

– I żeby się najeść na tym bufe­to­wym czymś – dodała Irene.

– Tak, cho­dziło o szwedzki stół. Mama twier­dzi, że dziadka prze­ko­nało jedze­nie: cia­sta, pul­pety i inne takie. Mój tata twier­dzi, że dzia­dek był praw­dzi­wym łasu­chem.

– Czy ta rodzina, z którą jedli lunch, przy­pad­kiem kogoś nie stra­ciła? – spy­tała, ści­sza­jąc głos.

– Brata Mar­got. Pozo­sta­łym udało się wydo­stać – wyja­śni­łam. Za każ­dym razem, gdy myśla­łam o tej histo­rii, aż prze­cho­dziły mnie ciarki.

– Kiedy to się stało? – Irene zdjęła nogi z pod­ło­kiet­ni­ków i poło­żyła je na ziemi, pochy­la­jąc się ku mnie.

– Tego samego dnia, tylko póź­niej. Bli­żej pół­nocy. Woda z jeziora Heb­gen wdarła się na teren obo­zo­wi­ska i cał­ko­wi­cie je zalała. Nie miała jak stam­tąd odpły­nąć, bo jedyne ujście zata­ra­so­wał jej wierz­cho­łek góry, który obe­rwał się pod­czas tam­tego trzę­sie­nia ziemi.

– I tak powstało jezioro Quake – dokoń­czyła za mnie przy­ja­ciółka.

Przy­tak­nę­łam.

– Wielu tury­stów zostało pogrze­ba­nych na jego dnie. I wciąż tam są, razem z samo­cho­dami, kam­pe­rami i róż­nymi kem­pin­go­wymi rze­czami.

– Upiorna sprawa – stwier­dziła Irene. – Pew­nie teraz tam stra­szy. Naprawdę nie rozu­miem, czemu twoi rodzice jeż­dżą w to miej­sce co roku.

– Taki mają zwy­czaj. Mnó­stwo ludzi wciąż tam obo­zuje.

Prawdę mówiąc, sama nie wie­dzia­łam, po co tam jeż­dżą, ale mama i tata powta­rzali tę wycieczkę każ­dego lata, odkąd pamię­tam.

– Ile lat miała wtedy twoja mama? – spy­tała mnie przy­ja­ciółka, po czym wsu­nęła japonki na stopy i wstała. Wycią­gnęła ramiona nad głową i prze­cią­gnęła się, przez co mignął mi kawa­łek jej nagiego brzu­cha.

Szybko odwró­ci­łam wzrok. To dziwne uczu­cie, które czu­łam za każ­dym razem, gdy prze­by­wa­łam z Irene sam na sam, wez­brało we mnie niczym wypeł­niony helem balon.

– Dwa­na­ście. Tyle, co my.

W końcu odda­li­ły­śmy się tro­chę od mojego domu. Bez żad­nego kon­kret­nego celu, po pro­stu posta­no­wi­ły­śmy poła­zić sobie we dwie po oko­licy. Była koń­cówka czerwca, więc na osie­dlu poroz­sta­wiały się już sto­iska z fajer­wer­kami. Co jakiś czas dzie­ciaki odpa­lały swoje łupy w ogród­kach – zdra­dzał je gło­śny huk i dym uno­szący się gdzieś nad wyso­kimi pło­tami. Tuż przy żół­tym domu przy Tip­pe­rary nadep­nę­łam na kilka „dia­beł­ków”, które ktoś roz­sy­pał po całym chod­niku. Wyda­łam z sie­bie cichy pisk, gdy poczu­łam deli­katne wybu­chy pod pode­szwami, a chwilę póź­niej roz­le­gły się rechoty chło­pa­ków z poobi­ja­nymi kola­nami i ustami czer­wo­nymi od oran­żady w proszku, któ­rzy przy­cup­nęli na gałęzi drzewa, skryci mię­dzy liśćmi.

– Nie pozwo­limy wam przejść, dopóki nie poka­że­cie cycusz­ków! – krzyk­nął jeden z nich, pulchny dzie­ciak z piracką prze­pa­ską na jed­nym oku, na co reszta jego kole­gów zgod­nie zare­cho­tała. Irene chwy­ciła mnie za dłoń, co wtedy nie wydało mi się dziwne, i zaczę­ły­śmy ucie­kać przed goniącą nas zgrają. Prze­bie­gli­śmy jakieś dwie prze­cznice, wrzesz­cząc jak sza­leni. W końcu cię­żar pla­sti­ko­wych pisto­le­tów i ośmio­letni towa­rzysz, który powoli prze­bie­rał nóż­kami, mocno spo­wol­niły naszych opraw­ców. Pomimo upału dobrze było pobie­gać, potrzy­mać się za ręce i zosta­wić w tyle te pół­na­gie potworki.

Zdy­szane i spo­cone wbie­gły­śmy na popę­kany od słońca plac przed Kip’s Minute Mar­ket. Prze­ska­ki­wa­ły­śmy po beto­no­wych słu­pach par­kin­go­wych, aż Irene nagle stwier­dziła, że ma ochotę na gumę tru­skaw­kową.

– Możemy kupić – odpo­wie­dzia­łam, dając kolej­nego susa. – Tata dał mi dychę, zanim poje­chali. Pro­sił tylko, żeby nie mówić o tym mamie.

– To tylko paczka gum, nie możesz jej ukraść?

Już nie­raz zda­rzało mi się pod­bie­rać rze­czy z super­mar­ketu, ale zawsze mia­łam w gło­wie jakiś plan. Irene cza­sami pod­su­wała mi listę rze­czy do zwę­dze­nia, robiąc z tego wyzwa­nie. Wpi­sy­wała na nią na przy­kład żelki z lukre­cji, dłu­gie i gło­śne przez zdra­dliwy, sze­lesz­czący celo­fan, albo tubę prin­gle­sów, która nie­ważne, gdzie się ją wsa­dziło, zawsze jakoś wysta­wała. Nie prze­pa­da­łam za cho­wa­niem rze­czy do ple­caka, bo to było zbyt oczy­wi­ste. Nie cza­rujmy się, widok dziecka z ple­ca­kiem w alejce ze sło­dy­czami mówi wszystko. Moją tech­niką było upy­cha­nie łupów pod ciu­chy, zazwy­czaj w spodnie. Tyle że nie robi­łam tego już od jakie­goś czasu, odkąd skoń­czyła się szkoła. No i ostat­nim razem mia­łam na sobie bar­dziej odpo­wied­nie ubra­nie: obszerną bluzę i dżinsy. Irene nato­miast ni­gdy nie odwa­żyła się wejść ze mną do środka. Ani razu.

– No dobra, ale i tak musimy coś kupić – odpo­wie­dzia­łam. – Żeby nie było, że wcho­dzimy tam, krę­cimy się i wycho­dzimy. A guma i tak jest tania.

Zazwy­czaj pła­ci­łam za kilka mor­do­kle­jek lub napój w puszce, tak żeby odwró­cić uwagę od praw­dzi­wej zdo­by­czy.

– No to ukrad­nijmy dwie gumy – oznaj­miła Irene, pró­bu­jąc wyprze­dzić mnie na kamien­nym bloku. Nogi jej się poplą­tały, przez co musia­ły­śmy sta­nąć w ide­al­nym bez­ru­chu, ina­czej oby­dwie spa­dły­by­śmy na zie­mię.

– Prze­cież mam pie­nią­dze. Mogę je po pro­stu kupić.

– Lepiej kup nam piwo korzenne – stwier­dziła, w końcu mnie wymi­ja­jąc.

– Stać mnie na dzie­sięć.

Kom­plet­nie nie zła­pa­łam alu­zji.

– Wczo­raj wystar­czyło nam jedno.

Dopiero wtedy do mnie dotarło. Sytu­acja z wczo­raj­szego popo­łu­dnia wra­cała do nas jak bume­rang. Nie przy­szła mi do głowy żadna cięta ripo­sta, a Irene wbiła wzrok we wła­sne palce u stóp, uda­jąc, że wcale nie powie­działa nic waż­nego.

– Musimy się pospie­szyć – powie­dzia­łam w końcu. – Bab­cia nawet nie wie, że wyszły­śmy z domu.

W porów­na­niu z nagrza­nym od słońca par­kin­giem wnę­trze Kip’s wyda­wało się lodo­wato zimne. Przy ladzie stała Angie o gęstej brą­zo­wej grzywce oraz dłu­gich paznok­ciach, która ukła­dała wła­śnie paczki papie­ro­sów.

– Macie ochotę na lody, dziew­czyny? – zapy­tała, wsu­wa­jąc kar­ton pall malli na odpo­wied­nie miej­sce.

– Nie – odpo­wie­dzia­ły­śmy jed­no­cze­śnie.

– O, bliź­niaczki? – wymam­ro­tała, zapi­su­jąc coś na liście pro­duk­tów.

Oby­dwie z Irene mia­ły­śmy na sobie krót­kie spodenki i japonki i na tym koń­czyło się nasze podo­bień­stwo, bo ona zało­żyła koszulkę z krót­kim ręka­wem, a ja bez­rę­kaw­nik. Pod­czas gdy przy­ja­ciółka z uda­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem wczy­ty­wała się w ety­kietkę jakie­goś bato­nika, ja szybko wsu­nę­łam dwie paczki gumy balo­no­wej za gumkę od szor­tów. Opa­ko­wa­nia były zimne w porów­na­niu z moją cie­płą skórą. Irene odło­żyła batona i prze­nio­sła wzrok na mnie.

– Cam, weź­miesz nam piwo korzenne? – spy­tała gło­śno.

– Jasne – odpar­łam, prze­wra­ca­jąc oczami i doda­jąc bez­gło­śnie: „ruszy­ła­byś się sama”, po czym skie­ro­wa­łam się do lodó­wek sto­ją­cych przy prze­ciw­le­głej ścia­nie.

W rogach sklepu, pod sufi­tem, zawie­szone były okrą­głe lusterka, dzięki któ­rym widzia­łam odbi­cie Angie – wciąż wykła­dała papie­rosy i w ogóle nie zwra­cała na nas uwagi. Kiedy chwy­ci­łam butelkę z piwem korzen­nym, drzwi wej­ściowe zadzwo­niły, oznaj­mia­jąc poja­wie­nie się kolej­nego klienta. Zna­łam go, to był jakiś zna­jomy rodzi­ców. W gar­ni­tu­rze i kra­wa­cie wyglą­dał jak wra­ca­jący z pracy biz­nes­men, cho­ciaż było dopiero wcze­sne popo­łu­dnie.

Przy­wi­tał się z Angie, po czym ruszył do ogrom­nej lodówki z piwem, znaj­du­ją­cej się tuż obok mnie. Posta­no­wi­łam wymi­nąć się z nim w alejce z chip­sami.

– Came­ron Post – zagaił. – Jak tam? Nie pso­cisz za bar­dzo tego lata?

– Sta­ram się – odpo­wie­dzia­łam i nagle poczu­łam, że jedna z gum osuwa się nieco w moich spodniach. Jeśli ześli­zgnę­łaby się jesz­cze bar­dziej, wypa­dłaby mi przez nogawkę pro­sto na pod­łogę, a kto wie, może nawet odbi­łaby się od butów tego faceta. Chcia­łam jak naj­szyb­ciej odejść, ale wciąż mnie zaga­dy­wał, mimo że w poło­wie zanur­ko­wał już w lodówce.

– Twoi rodzice poje­chali nad jezioro Quake, co? – spy­tał, dzwo­niąc wycią­ga­nymi sze­ścio­pa­kami bute­lek. Teraz zauwa­ży­łam, jak pomięty był jego gar­ni­tur na ple­cach, pew­nie od sie­dze­nia w jed­nej pozy­cji przez pół dnia.

– Tak, wyje­chali wczo­raj – odpo­wie­dzia­łam aku­rat w chwili, gdy Irene dołą­czyła do mnie w alejce z piwem.

– Mam już jedno – rzu­ciła przez zaci­śnięte zęby, ale wciąż na tyle gło­śno, by zna­jomy rodzi­ców mógł usły­szeć. Wykrzy­wi­łam się do niej w odpo­wie­dzi.

– I nie wzięli cię ze sobą? Pew­nie żebyś nie wcho­dziła im w paradę? – Gar­ni­tu­rek wychy­lił się z lodówki, odwró­cił i doło­żył sobie na sto­sik zaku­pów paczkę nacho­sów, po czym puścił do mnie oko.

– Na to wygląda – odpo­wie­dzia­łam z uda­wa­nym uśmie­chem, marząc o tym, żeby już sobie poszedł i prze­stał gadać.

– Dam znać two­jej mamie, że widzia­łem cię z piwem korzen­nym, a nie czymś moc­niej­szym. – Uniósł do góry jeden z sze­ścio­pa­ków i wyszcze­rzył się odro­binę zbyt sze­roko, po czym prze­szedł na front sklepu. Poszły­śmy za nim, zatrzy­mu­jąc się to tu, to tam, uda­jąc, że zasta­na­wiamy się, co jesz­cze kupić.

Aku­rat cho­wał gotówkę do port­fela, gdy pode­szły­śmy do kasy.

– Nic wię­cej nie kupu­je­cie? – zapy­tał, kiwa­jąc brodą w kie­runku piwa korzen­nego w mojej dłoni.

Przy­tak­nę­łam w odpo­wie­dzi.

– Tylko jedno na was dwie.

– Tak, podzie­limy się.

– Ja zapłacę – powie­dział do Angie, poda­jąc jej jeden z bank­no­tów, który wydała mu jako resztę. – Piwo korzenne przyda się do świę­to­wa­nia waka­cji. Jesz­cze nie wie­dzą, jakie to szczę­ście, że je mają.

– Bez jaj – odparła sprze­daw­czyni, patrząc na nas spode łba, przez co Irene aż scho­wała się za moimi ple­cami.

Gar­ni­tu­rek ruszył do wyj­ścia ze stu­ka­ją­cymi o sie­bie sze­ścio­pa­kami, gwiż­dżąc pod nosem Brown Eyed Girl.

– Dzięki! – zawo­ła­ły­śmy za nim, ale chyba już nas nie usły­szał.

W alejce za super­mar­ke­tem wsu­nę­ły­śmy sobie do ust kilka list­ków gumy i zaczę­ły­śmy je prze­żu­wać. Te pierw­sze ruchy żuchwą zawsze były naj­trud­niej­sze, bo guma była twarda od cukru i z każ­dym kolej­nym zaci­śnię­ciem szczęki zęby bolały nas coraz bar­dziej. Trzeba było się tro­chę napra­co­wać, żeby wydmu­chać pierw­szego balona. Po tym, jak wymar­z­ły­śmy w skle­pie, słońce przy­jem­nie ogrze­wało nasze ciała. Poza tym aż nas nosiło od świa­do­mo­ści tego, co wła­śnie zro­bi­ły­śmy.

– Nie do wiary, że ten typ zapła­cił za nasze piwo – stwier­dziła Irene, sta­ra­jąc się zro­bić balon z gumy, ale za bar­dzo się pospie­szyła i wyszedł jej zale­d­wie mały bąbe­lek. – Nie wyda­ły­śmy ani centa.

– To dla­tego, że mamy takie szczę­ście – odpo­wie­dzia­łam, sta­ra­jąc się naśla­do­wać jego głos.

Paro­dio­wa­ły­śmy go przez całą drogę do domu, śmie­jąc się i strze­la­jąc balony z gum, ale tak naprawdę wie­dzia­ły­śmy, że miał rację – rze­czy­wi­ście mia­ły­śmy szczę­ście.

Zako­pa­ły­śmy się z Irene pod koł­drą na jej ogrom­nym łóżku. Pokój był zimny i ciemny, ale przy­kry­cie cie­plut­kie, tak jak lubi­łam. Od jakiejś godziny powin­ny­śmy były już spać, ale w ogóle nie mogły­śmy zasnąć. Cały czas roz­ma­wia­ły­śmy o mija­ją­cym dniu i wymy­śla­ły­śmy, co zda­rzy się w przy­szło­ści. Nagle gdzieś z wnę­trza domu roz­legł się dzwo­nek tele­fonu – było już późno na roz­mowy z kim­kol­wiek, ale z dru­giej strony, były­śmy u Klau­so­nów, far­me­rów, to była let­nia noc i cza­sami zda­rzało się, że ktoś dzwo­nił w środku nocy.

– Pew­nie gdzieś się pali – stwier­dziła Irene. – Pamię­tasz, ile poża­rów wybu­chało w zeszłym roku? Hemp­ne­lo­wie stra­cili wtedy chyba z sie­dem­na­ście hek­ta­rów pola. I Erne­sta, tego ich czar­nego labra­dora.

Powin­nam była dzi­siaj spać we wła­snym domu, ale kiedy pani Klau­son przy­je­chała po połu­dniu po córkę, nie­długo po akcji z super­mar­ke­tem i gumą, spo­tka­ły­śmy się z nią na moim pod­jeź­dzie i Irene od razu, zanim jesz­cze jej mama zdą­żyła cał­kiem opu­ścić szybę w samo­cho­dzie, zapy­tała, czy mogła­bym u nich prze­no­co­wać. Z panią Klau­son ni­gdy nie było pro­blemu, zawsze miała uśmiech na twa­rzy i prze­cze­sy­wała dło­nią swoje ciemne krę­cone włosy.

– Jeśli tylko macie na to ochotę, dziew­czynki – odpo­wie­działa. Prze­ko­nała nawet moją bab­cię, która miała w pla­nach tosty z tuń­czy­kiem na kola­cję i przy­go­to­wała już dla naszej dwójki pud­ding pista­cjowy, który chło­dził się wła­śnie w lodówce. Wyglą­dał jak żyw­cem wyjęty z książki kuchar­skiej, z bitą śmie­taną, połową kan­dy­zo­wa­nej wiśni i posypką z orzesz­ków.

– Pod­rzucę jutro Cam na tre­ning pły­wacki – zapew­niła pani Klau­son, sto­jąc w progu, pod­czas gdy ja pędzi­łam już scho­dami na górę, przy­go­to­wu­jąc w gło­wie listę tego, co muszę spa­ko­wać: szczo­teczka do zębów, koszulka do spa­nia, kilka gum, które nam zostały.

– Żaden pro­blem, cie­szymy się bar­dzo, że dziew­czynki się u nas bawią.

Nawet nie słu­cha­łam odpo­wie­dzi babci, bo wie­dzia­łam, że muszę się zbie­rać.

To była ide­alna let­nia noc, podob­nie jak poprzed­nia. Obser­wo­wa­ły­śmy gwiazdy z naszej miej­scówki w sto­dole. Dmu­cha­ły­śmy balony z gumy więk­sze niż nasze głowy. Znów się cało­wa­ły­śmy. Irene zbli­żyła się do mnie i od razu dosko­nale wie­dzia­łam, co cho­dzi jej po gło­wie, żadna z nas nie musiała mówić nawet słowa. Rzu­cała mi mil­czące wyzwa­nia za każ­dym razem, gdy tylko odsu­wa­łam się, by zaczerp­nąć powie­trza. Naprawdę pra­gnę­łam tego, co robi­ły­śmy. Poprzed­nim razem sty­kały się tylko nasze usta. Teraz pamię­ta­ły­śmy też o dło­niach, cho­ciaż żadna z nas nie była do końca pewna, co powin­ny­śmy z nimi robić. Była już noc, gdy wró­ci­ły­śmy do domu, upo­jone całym dniem i wspól­nymi sekre­tami. Wciąż o tym dys­ku­to­wa­ły­śmy, aż do chwili, gdy dotarły do nas docho­dzące z kuchni ści­szone głosy rodzi­ców Irene, jakieś dzie­sięć minut po tym, jak roz­legł się tele­fon. Pani Klau­son brzmiała tak, jakby pła­kała, a jej mąż w kółko powta­rzał coś uspo­ka­ja­ją­cym gło­sem. Nie potra­fi­łam jed­nak wychwy­cić, co takiego.

– Ciiii – zbesz­tała mnie Irene, cho­ciaż to nie ja sze­le­ści­łam koł­drą. – Nie rozu­miem, o czym mówią.

Nagle jej mama ode­zwała się gło­śniej, tonem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej u niej nie sły­sza­łam. Brzmiała dosłow­nie jakby roz­pa­dała się na kawa­łeczki. Wciąż mówiła na tyle cicho, że nie potra­fi­łam wychwy­cić wszyst­kich słów, ale dotarło do mnie: „Odwie­ziemy ją rano, dopiero wtedy jej powiemy”.

W kory­ta­rzu roz­le­gły się cięż­kie kroki pana Klau­sona. Tym razem jego odpo­wiedź usły­sza­ły­śmy dokład­nie:

– Jej bab­cia zde­cy­do­wała, że mam od razu odwieźć ją do domu. Nie mamy tutaj nic do powie­dze­nia.

– Stało się coś naprawdę złego – stwier­dziła Irene, led­wie szep­cząc przy moim uchu.

Nie mia­łam poję­cia, co odpo­wie­dzieć, więc po pro­stu mil­cza­łam.

Wie­dzia­ły­śmy, że nie­długo roz­le­gnie się puka­nie do drzwi. Kroki w kory­ta­rzu uci­chły tuż przed wej­ściem do pokoju Irene, ale minęła jesz­cze upiorna chwila, nim pan Klau­son zastu­kał knyk­ciami o drewno. Stał po dru­giej stro­nie drzwi i kto wie, być może tak jak ja wstrzy­my­wał oddech. Cza­sami wciąż zda­rza mi się myśleć o nim i o tam­tej chwili. O tym, że zanim zapu­kał, jesz­cze mia­łam rodzi­ców, a tuż po tym, jak to zro­bił, już nie. Tata Irene też miał tego świa­do­mość. To on musiał unieść dłoń pełną odci­sków i pew­nej gorą­cej lip­co­wej nocy o godzi­nie dwu­dzie­stej trze­ciej po pro­stu ode­brać mi naj­bliż­szych, a razem z nimi waka­cje, piwo korzenne, skra­dzioną gumę i poca­łunki. Roz­trza­skać całe to dobre życie dwu­na­sto­latki, która myślała, że prak­tycz­nie wszystko już roz­gry­zła, a to, czego jesz­cze jej się nie udało dowie­dzieć, za jakiś czas pew­nie by ogar­nęła, o ile byłaby wystar­cza­jąco cier­pliwa. Z Irene u boku.

Rozdział drugi

Ciocia Ruth była jedyną sio­strą mamy i jej ostat­nią żyjącą krewną oprócz mojej babci. Zja­wiła się w Miles City na drugi dzień po tym, jak samo­chód rodzi­ców zbo­czył z wąskiej drogi nad jezio­rem Quake i prze­bił się przez barierkę ochronną, odgra­dza­jącą ją od prze­pa­ści.

Bab­cia i ja sie­dzia­ły­śmy w pogrą­żo­nym w ciem­no­ści salo­nie z zasu­nię­tymi zasło­nami, sącząc zbyt cie­płą już mro­żoną her­batę. Ciszę mię­dzy nami wypeł­niały odgłosy wystrza­łów i pyskó­wek, dobie­ga­jące z lecą­cej w tele­wi­zji powtórki serialu kry­mi­nal­nego Cagney i Lacey.

Zaję­łam miej­sce w ogrom­nym roz­kła­da­nym fotelu ze skóry, w któ­rym zwy­kle prze­sia­dy­wał tata, czy­ta­jąc gazety. Pod­cią­gnę­łam nogi do piersi, ota­cza­jąc je ramio­nami, i zło­ży­łam głowę na opa­lo­nych kola­nach. Od kilku godzin nie zmie­nia­łam pozy­cji, a jedy­nym wyznacz­ni­kiem upły­wa­ją­cego czasu były zmie­nia­jące się odcinki serialu. Wbi­ja­łam paznok­cie w łydki i uda, zna­cząc je bia­łymi pół­księ­ży­cami, a gdy te zni­kały, dora­bia­łam dzie­sięć kolej­nych śla­dów.

Bab­cia aż pod­sko­czyła, gdy usły­sza­ły­śmy trzask fron­to­wych drzwi. Szyb­kim kro­kiem ruszyła w ich stronę, żeby od razu zmyć głowę oso­bie, która miała taki tupet. Przez cały dzień wpa­dali do nas zna­jomi z jedze­niem, ale wszy­scy grzecz­nie dzwo­nili do drzwi. Bab­cia zatrzy­my­wała ich w progu, z dala ode mnie, nawet jeśli byli to na przy­kład rodzice moich kole­gów z klasy. Byłam jej za to wdzięczna. Każ­demu powta­rzała to samo: „To dla nas okropny, okropny szok. Came­ron nic nie jest, została ze mną w domu i odpo­czywa. Nie­długo dołą­czy do nas Ruth, sio­stra Joanie. Cóż, brak słów, po pro­stu brak słów”. Póź­niej dzię­ko­wała, że wpa­dli, i wno­siła do kuchni jesz­cze jedną serowo-bro­ku­łową zapie­kankę, pla­sti­kową miskę wypeł­nioną bitą śmie­taną z owo­cami albo rabar­ba­rowo-tru­skaw­kowe cia­sto – jedze­nie, któ­rego żadna z nas nie pla­no­wała zjeść. Co nie zna­czy, że bab­cia nie pró­bo­wała. Co chwilę przy­no­siła nowy pełny talerz do salonu i dokła­dała go do sterty pię­trzą­cej się na sto­liku kawo­wym. Jedy­nymi zain­te­re­so­wa­nymi były tłu­ste muchy, które w kółko pod­la­ty­wały z bzy­cze­niem do jedze­nia, sia­dały i odla­ty­wały.

Cze­ka­łam na to, co tym razem bab­cia wnie­sie do kuchni, ale chyba jed­nak nie pla­no­wała szybko pozbyć się osoby, która zadzwo­niła do drzwi. Głosy z kory­ta­rza mie­szały się z tymi docho­dzą­cymi z tele­wi­zora. Bab­cia wspo­mniała o wypadku, detek­tyw Cagney o podwój­nym mor­der­stwie, a ktoś z progu spy­tał: „Gdzie ona jest?”. Pozwo­li­łam tym wypo­wie­dziom zlać się w jedno, sta­ra­jąc się w nie w ogóle nie wsłu­chi­wać. O wiele łatwiej było uda­wać, że wszyst­kie dobie­gają z serialu. W chwili, gdy Cagney wła­śnie uświa­da­miała jakie­goś śled­czego, że Lacey ma czarny pas w karate, cio­cia Ruth weszła do salonu.

– Och, kocha­nie – rzu­ciła. – Moja biedna dziew­czynka.

Cio­cia pra­co­wała jako ste­war­desa dla linii lot­ni­czych Win­ner’s, na pokła­dzie boeinga 757, na codzien­nej tra­sie Orlando – Las Vegas, którą wybie­rali głów­nie eme­ryci liczący na to, że uda im się zbić for­tunę. Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam jej w służ­bo­wym stroju, ale na co dzień zawsze była schlud­nie ubrana. Ta zapła­kana kobieta w progu, nazy­wa­jąca mnie „biedną dziew­czynką”, wyglą­dała nato­miast jak jej smutna paro­dia. Spód­nica i koszula uni­formu w tym samym odcie­niu zie­leni co filc, któ­rym obite są stoły w kasy­nie, były pomięte od podróży, a przy­pięta do koł­nie­rzyka broszka w kształ­cie żetonu, z błysz­czą­cym zło­tym napi­sem WIN­NER’S, cał­ko­wi­cie się jej prze­krzy­wiła. Potar­gane złote loki spięła spinką, a jej zaczer­wie­nione, pod­puch­nięte oczy z roz­ma­za­nym na policz­kach tuszem wyglą­dały jak pod­pie­czone nad ogni­skiem pianki.

Tak naprawdę nie wie­dzia­łam zbyt wiele o cioci Ruth, nie zna­łam jej tak dobrze jak babci. Widy­wa­ły­śmy się zwy­kle raz, może dwa razy do roku; zawsze zacho­wy­wała się w porządku. Kupo­wała mi ciu­chy, któ­rych ni­gdy nie nosi­łam, i opo­wia­dała histo­ryjki o nie­sfor­nych pasa­że­rach samo­lo­tów. Była po pro­stu miesz­ka­jącą na Flo­ry­dzie sio­strą mamy, kobietą, która dosyć nie­dawno „odro­dziła się na nowo”, co ja inter­pre­to­wa­łam jako inny spo­sób prak­tyk reli­gij­nych, a moi rodzice kwi­to­wali prze­wra­ca­niem oczami. Oczy­wi­ście nie w jej obec­no­ści. Była dla mnie bar­dziej obca niż pani Klau­son, ale w końcu były­śmy rodziną, dla­tego tutaj przy­je­chała. I chyba nawet mnie to cie­szyło. Cie­szyła mnie jej obec­ność, a przy­naj­mniej wyda­wała mi się odpo­wied­nia w obec­nej sytu­acji. Powinna była się tutaj zja­wić.

Cio­cia oto­czyła ramio­nami mnie i przy oka­zji tro­chę fotela, na któ­rym sie­dzia­łam. Uści­snęła mnie naprawdę mocno, tak że czu­łam tylko Cha­nel No 5, per­fumy, jakich uży­wała, odkąd tylko pamię­tam. Tak naprawdę zna­łam ten zapach, jego nazwę i ostry aro­mat dzięki Ruth.

– Tak mi przy­kro, Cam­mie – wyszep­tała, mocząc mi łzami poli­czek i szyję.

Nie zno­si­łam, kiedy tak mnie nazy­wała, ale w tam­tej chwili nie mia­łam jej tego za złe.

– Bie­dac­two, moja biedna kru­szynko. Musimy wie­rzyć, że Bóg miał w tym swój plan, i popro­sić go, by pomógł nam go zro­zu­mieć. Nic innego nie możemy zro­bić. Tak trzeba. Tylko to nam pozo­stało.

Powta­rzała te słowa w kółko, raz za razem. Pró­bo­wa­łam odwza­jem­nić uścisk, ale ani nie byłam w sta­nie dorów­nać jej w pła­czu, ani uwie­rzyć w to, co mówi. W żadne słowo. Nie miała poję­cia o wyrzu­tach sumie­nia, jakie wtedy czu­łam.

Zaraz po tym, jak pan Klau­son zapu­kał do pokoju Irene i zakoń­czył nasze ostat­nie wspólne noco­wa­nie, pod­niósł moją torbę i poduszkę, po czym oznaj­mił, że muszę wra­cać do domu. Ujął mnie za dłoń i wypro­wa­dził na zewnątrz, mija­jąc przy tym swoją żonę, pła­czącą przy brą­zo­wej kuchence, a gło­śne pyta­nia Irene: „Dla­czego musi już iść? Dla­czego, tatu­siu?” kom­plet­nie zigno­ro­wał. Utwier­dziło mnie to w prze­ko­na­niu, że wyda­rzyło się coś okrop­nego, coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czy­łam.

W pierw­szej chwili pomy­śla­łam, że bab­cia gdzieś się prze­wró­ciła albo być może dowie­dzieli się, że ukra­dły­śmy coś ze sklepu. Jed­nak potem, pod­czas drogi do odda­lo­nego o sześć­dzie­siąt pięć kilo­me­trów domu, w środku nocy, jesz­cze w piża­mie, po tym, jak powie­dziano mi tylko, że bab­cia musi ze mną poroz­ma­wiać i że powin­nam z nią teraz być, dotarło do mnie, że wszy­scy musieli dowie­dzieć się o tym, co zaszło mię­dzy mną a Irene.

Przy­czy­niły się do tego mil­cze­nie jej taty, prze­ry­wane jedy­nie odgło­sem opon trą­cych o drogę, i spo­ra­dyczne wes­tchnie­nia, jakie z sie­bie wyda­wał, gdy na mnie zer­kał. Pew­nie czuł obrzy­dze­nie na samą myśl o tym, co wypra­wia­ły­śmy, i zwy­czaj­nie nie chciał, żebym prze­by­wała w jego domu ani minuty dłu­żej. Przez całą drogę wtu­la­łam się w twarde drzwi fur­go­netki, pra­gnąc tylko skur­czyć się i zna­leźć jak naj­da­lej od męż­czy­zny. Zasta­na­wia­łam się, co usły­szę od babci i co powie­dzą rodzice, kiedy wrócą do domu. Kto wie, może już wró­cili, bo jakiś straż­nik z parku ich wyśle­dził, tylko po to, żeby podzie­lić się z nimi wie­ściami o tym, jaką mają nie­nor­malną córkę. Przez głowę prze­la­ty­wały mi prze­różne sce­na­riu­sze, a każdy z nich był gor­szy od poprzed­niego. „To było tylko kilka buzia­ków – powie­dzia­ła­bym mamie i tacie pod­czas kon­fron­ta­cji. – Po pro­stu na sobie ćwi­czy­ły­śmy i się wygłu­pia­ły­śmy”.

Bab­cia cze­kała na nas przed domem, ubrana w fio­le­tową podomkę. Przy poma­rań­czo­wej poświa­cie biją­cej z lampki na ganku zamknęła w nie­zręcz­nym uści­sku nie­na­tu­ral­nie wypro­sto­wa­nego pana Klau­sona. W tle dało się usły­szeć cyka­jące świersz­cze. Chwilę póź­niej zapro­wa­dziła mnie na kanapę w salo­nie. Przy­nio­sła mi kubek let­niej już, prze­sło­dzo­nej her­baty, którą sama pew­nie wcze­śniej piła, oto­czyła moje dło­nie swo­imi i zaczęła opo­wia­dać, że gdy sie­działa sobie tutaj i oglą­dała tele­wi­zję, nagle zadzwo­nił dzwo­nek do drzwi i sta­nął w nich poli­cjant, który oznaj­mił, że zda­rzył się wypa­dek, i rodzice, moi rodzice, nie żyją.

Pierw­sza rzecz, o jakiej pomy­śla­łam, to to, że bab­cia nic nie wie o mnie i Irene. Nikt nic nie wie. Nawet po tym, gdy już to powie­działa, gdy usły­sza­łam, że rodzi­ców już nie ma, chyba nie do końca to do mnie dotarło. Zro­zu­mia­łam, że od tego momentu cał­ko­wi­cie zmieni się cały mój świat, jed­nak w gło­wie mia­łam tylko myśl, że mama i tata o nas nie wie­dzą. Nie wie­dzą, więc nic nam nie będzie. Nawet jeśli mamy i taty już tak naprawdę nie było i nie dowie­dzą się już ni­gdy o niczym.

Przez całą drogę do domu przy­go­to­wy­wa­łam się na reak­cję babci, na to, jak bar­dzo będzie mną zawie­dziona, a ona zamiast tego sie­działa obok i pła­kała. Chyba ni­gdy nie widzia­łam, żeby pła­kała tak bar­dzo, ba, ni­gdy nikogo nie widzia­łam w takim sta­nie. Jej opo­wieść o wypadku, który zda­rzył się gdzieś daleko, daleko stąd, o wia­do­mo­ściach w tele­wi­zji i nie­ży­ją­cych rodzi­cach, nie miała żad­nego sensu, podob­nie jak nazy­wa­nie mnie dzielną, gła­ska­nie po wło­sach, przy­tu­la­nie do piersi tak, że czu­łam tylko zapach jej talku i lakieru do wło­sów. Nagle zalała mnie fala cie­pła, a póź­niej mdło­ści, tak wszech­ogar­nia­jąca, jak­bym wdy­chała ją z każ­dym odde­chem. Przy­po­mi­nała jakąś samo­dzielną reak­cję orga­ni­zmu, funk­cjo­nu­jącą bez udziału głowy. Jak to było moż­liwe, że skoro dopiero co dowie­dzia­łam się o śmierci rodzi­ców, pewna cząstka mnie odczu­wała ulgę, wie­dząc, że nasz sekret jest bez­pieczny?

Bab­cia z gło­śnym łka­niem przy­gar­nęła mnie bli­żej, przez co musia­łam odwró­cić głowę, by nie wdy­chać jej słod­kiego zapa­chu i nie czuć pod policz­kiem mięk­kiej fla­ne­lo­wej podomki. Ode­rwa­łam się od niej i zakry­wa­jąc dło­nią usta, pogna­łam do łazienki. Nie zdą­ży­łam nawet unieść deski na toa­le­cie – zwy­mio­to­wa­łam do zlewu i czę­ściowo na blat, po czym osu­nę­łam się na pod­łogę, pro­sto na zimne nie­bie­sko-białe płytki, które chło­dziły moje policzki.

Wtedy jesz­cze tego nie wie­dzia­łam, ale te mdło­ści, kłu­jące cie­pło, uczu­cie dry­fo­wa­nia w ciem­no­ści, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nawet sobie nie wyobra­ża­łam, wszystko to, co wyda­rzyło się, odkąd ostatni raz widzia­łam rodzi­ców – poca­łunki, guma do żucia, Irene, Irene, Irene – wszystko to było poczu­ciem winy. Praw­dzi­wym i przy­tła­cza­ją­cym. Leżąc na płyt­kach, pozwo­li­łam sobie w nim zato­nąć tak głę­boko, że aż poczu­łam to cha­rak­te­ry­styczne pie­cze­nie w płu­cach, podobne do tego, które poja­wiało się, gdy nur­ko­wa­łam w jezio­rze pomię­dzy dokami.

Bab­cia zja­wiła się w łazience, by pomóc mi wstać i zapro­wa­dzić mnie do łóżka, ale ja ani drgnę­łam.

– Och, kochana – wes­tchnęła na widok zapa­sku­dzo­nego zlewu. – Musisz się teraz poło­żyć, poczu­jesz się tro­chę lepiej. Przy­niosę ci wody.

Nie ode­zwa­łam się sło­wem i nie ruszy­łam ani o mili­metr. Chcia­łam tylko, żeby zosta­wiła mnie w spo­koju. Wyszła, ale po chwili wró­ciła ze szklanką wody, którą posta­wiła na pod­ło­dze, bo nie wyko­na­łam żad­nego ruchu, by po nią się­gnąć. Póź­niej jesz­cze chwilę jej nie było, aż w końcu poja­wiła się ze środ­kiem do czysz­cze­nia i ścierką. Po tym, co się wyda­rzyło, zamie­rzała tak po pro­stu wyczy­ścić umy­walkę, posprzą­tać po mnie kolejny syf. Wła­śnie wtedy wszystko do mnie dotarło. Bab­cia sta­nęła w progu we fio­le­to­wej podomce, spod któ­rej wysta­wał rąbek koszuli noc­nej, z zie­loną puszką w ręce i żółtą szmatką w dru­giej, prze­szła nade mną i roz­py­liła śro­dek, ota­cza­jąc nas che­miczno-mię­to­wym zapa­chem. Jej syn i synowa nie żyli. Jedyna wnuczka, osie­ro­cona teraz zło­dziejka, cało­wała się z dziew­czyną, a bab­cia nawet nie miała o tym poję­cia. Sprzą­tała moje wymio­ciny i pew­nie czuła się przeze mnie tylko gorzej. Świa­do­mość tego spra­wiła, że się roz­pła­ka­łam.

Gdy bab­cia usły­szała mój szloch i w końcu zoba­czyła u mnie łzy, opa­dła na pod­łogę obok, co na pewno spra­wiło jej ból przez chore kolana. Poło­żyła sobie moją głowę na udach i sama zaczęła pła­kać, prze­cze­su­jąc pal­cami moje włosy. A ja byłam zbyt słaba, by powie­dzieć jej, że wcale na to nie zasłu­guję.

Przez kilka kolej­nych dni przed pogrze­bem Irene i jej mama pró­bo­wały nas odwie­dzić. Dzwo­niła też kilka razy z nadzieją, że z nią poroz­ma­wiam, ale za każ­dym razem pro­si­łam cio­cię Ruth, by powie­działa jej, że śpię. Od śmierci rodzi­ców ludzie prze­sy­łali mi różne rze­czy i byłam pewna, że jeśli na­dal będę igno­ro­wać przy­ja­ciółkę, to ona też spró­buje mi coś pode­słać. I rze­czywiście, stało się tak tego samego dnia, gdy dosta­łam od dru­żyny pły­wac­kiej duży bukiet sło­necz­ni­ków, pudełko cia­stek i kartkę, na któ­rej wszy­scy się pod­pi­sali. Tre­ner Ted musiał pod­rzu­cić prze­syłkę zaraz po tre­ningu, bo na kartce wciąż było widać mokre plamy po pal­cach, przez które tusz nieco się roz­ma­zał. Więk­szość dziew­czyn po pro­stu wpi­sała swoje imiona, nie­które dodały też: „Przy­kro mi”. Cie­kawe, co ja bym napi­sała, będąc na ich miej­scu. Zaraz po tre­ningu, z ręcz­ni­kiem zawi­nię­tym na bio­drach, prze­żu­wa­jąc bato­nik z gra­nolą, pod­pi­su­jąc kartkę dla kole­żanki z dru­żyny, która wła­śnie stra­ciła oboje rodzi­ców. Doszłam do wnio­sku, że pew­nie zro­bi­ła­bym tak jak te, co tylko się pod­pi­sały.

Cio­cia Ruth ukła­dała poda­runki na stole w jadalni, ale w końcu zabra­kło na nie miej­sca, więc zaczęła upy­chać je wszę­dzie, gdzie tylko zna­la­zła jakąś wolną prze­strzeń. Cały par­ter domu pach­niał jak kwia­ciar­nia, a przez upał i zasu­nięte zasłony woń róż, iry­sów i goź­dzi­ków zda­wała się uno­sić w powie­trzu niczym chmura… albo gaz, który spra­wiał, że wstrzy­my­wa­łam oddech. Pośród tego wszyst­kiego, na dębo­wym kre­den­sie odre­stau­ro­wa­nym przez tatę, odna­la­złam bukiet małych róży­czek i kopertę ze swoim imie­niem. Wie­dzia­łam, że jest od Irene, zanim jesz­cze w ogóle ją otwo­rzy­łam. Wycią­gnę­łam liścik z bukietu i zabra­łam go do swo­jego pokoju. Za zamknię­tymi drzwiami usia­dłam na łóżku, cała lepka od potu, i uło­ży­łam sobie list na kola­nach. Strasz­nie mi cią­żył, czu­łam się, jak­bym robiła coś złego, zupeł­nie jakby Irene sie­działa obok mnie.

Kartka przed­sta­wiała nocne, gwieź­dzi­ste niebo, a wewnątrz niej znaj­do­wał się cytat, mówiący o tym, że gwiazdy są jak wspo­mnie­nia roz­świe­tla­jące mroki żalu. Od razu wie­dzia­łam, że kartkę wybrała pani Klau­son, ale tuż poni­żej nadru­ko­wa­nego tek­stu znaj­do­wała się notatka napi­sana krzy­wym pismem mojej przy­ja­ciółki:

Cam, tak bar­dzo chcia­ła­bym, żebyś się ze mną zoba­czyła albo ode­brała ode mnie tele­fon. Wola­ła­bym z Tobą poroz­ma­wiać niż pisać na tej kartce, a naj­bar­dziej to chcia­ła­bym w ogóle nie mieć powodu, żeby tę kartkę wysy­łać. Przy­kro mi. Kocham cię.

Nie pod­pi­sała się, ale tak było nawet lepiej.

Po prze­czy­ta­niu liściku poczu­łam nagły przy­pływ pod­eks­cy­to­wa­nia. Raz za razem prze­bie­ga­łam oczami po lite­rach, aż zakrę­ciło mi się od tego w gło­wie. Prze­su­nę­łam pal­cem po wgłę­bie­niach w miej­scu, w któ­rym znaj­do­wało się „kocham cię”, cały czas czu­jąc wstyd, że zacho­wuję się jak jakaś świ­ru­ska, która nie potrafi prze­stać nawet po śmierci rodzi­ców. Chwy­ci­łam kartkę i wyszłam na ulicę przed domem, gdzie wpa­ko­wa­łam ją głę­boko do meta­lo­wego kosza, tuż pod stertę psu­ją­cych się już zapie­ka­nek. Przy pod­no­sze­niu pokrywy opa­rzy­łam sobie palec, bo śmiet­nik, oprócz tego, że strasz­nie z niego cuch­nęło, był roz­grzany jak piec. Po „pogrze­bie” kartki poczu­łam się lepiej, jakby rze­czy­wi­ście sym­bo­li­zo­wał on coś waż­nego, ale i tak wszyst­kie słowa, które napi­sała Irene, zostały w mojej gło­wie.

Babci i Ruth od jakie­goś czasu nie było w domu – zaj­mo­wały się wszyst­kim, czym trzeba było się zająć w związku ze śmier­cią rodzi­ców. Musiały poje­chać do domu pogrze­bo­wego i kościoła. Zapy­tały, czy mam ochotę jechać z nimi, ale odpo­wie­dzia­łam, że nie, i spę­dzi­łam popo­łu­dnie na zała­twia­niu wła­snych „pogrze­bo­wych spraw”. W pierw­szej kolej­no­ści z sypialni rodzi­ców, którą teraz zaj­mo­wała Ruth, zako­si­łam tele­wi­zor oraz magne­to­wid i zanio­słam je do swo­jego pokoju na pię­trze. Nie pyta­łam nikogo o zda­nie, bo kogo niby teraz mia­łam spy­tać? Prze­no­sze­nie tele­wi­zora sta­no­wiło nie lada wyzwa­nie i chyba nagim­na­sty­ko­wa­łam się przy tym wię­cej niż przez ostat­nich kilka dni razem wzię­tych. W pew­nej chwili pra­wie upu­ści­łam go na zie­mię, bo moje spo­cone palce śli­zgały się po war­stwie kurzu. Ostre kra­wę­dzie tele­wi­zora wbi­jały mi się w brzuch i kości bio­drowe, gdy opar­łam go o sie­bie, chcąc go usta­bi­li­zo­wać. Wstą­pi­łam chwiej­nie na kolejny scho­dek i zro­bi­łam sobie chwilę prze­rwy, nim poko­na­łam następny.

Kiedy w końcu udało mi się posta­wić sprzęt na komo­dzie i pod­piąć wszyst­kie kabelki, włą­czy­łam go do prądu i wró­ci­łam do sypialni rodzi­ców. Skie­ro­wa­łam się pro­sto ku dol­nej szu­fla­dzie w ich komo­dzie, gdzie tata trzy­mał schlud­nie poskła­dane białe slipy i czarne skar­pety ze zło­tymi pal­cami. Tuż za nimi, z tyłu szu­flady, miał scho­wane kilka zwit­ków dzie­sią­tek i dwu­dzie­stek, które zabra­łam ze sobą. I choć wie­dzia­łam, że nikogo oprócz mnie nie było w domu, scho­wa­łam je sobie za pasek spode­nek. Póź­niej zwę­dzi­łam coś jesz­cze. Coś naprawdę waż­nego. Cho­dziło o zdję­cie w gra­fi­to­wej ramce, sto­jące na komo­dzie pomię­dzy milio­nem innych, z któ­rych prze­wa­ża­jąca więk­szość przed­sta­wiała mnie.

Na foto­gra­fii była moja mama. Miała około dwu­na­stu lat, włosy mod­nie ścięte na pazia, sze­roki uśmiech i krzywe kolana. Stała mię­dzy drze­wami, oświe­tlona prze­bi­ja­ją­cymi się przez liście pro­mie­niami słońca. Zna­łam histo­rię tego zdję­cia tak długo, jak samo zdję­cie. Dzia­dek Way­ton zro­bił je sie­dem­na­stego sierp­nia 1959 roku w obo­zo­wi­sku Rock Creek, gdzie tego samego dnia doszło do naj­gor­szego w histo­rii Mon­tany trzę­sie­nia ziemi. Cały teren zna­lazł się pod wodą po tym, jak wdarła się na niego ogromna fala, która nie była już w sta­nie z niego wypły­nąć, dając począ­tek jezioru Quake.

Usta­wi­łam zdję­cie na tele­wi­zo­rze, by móc cały czas na nie zer­kać, a gotówkę scho­wa­łam do pucharu, który zdo­by­łam na zawo­dach poprzed­niego lata. Na bie­żące wydatki zosta­wi­łam sobie tylko dychę, którą wrzu­ci­łam do sta­rej jak świat, popla­mio­nej potem bejs­bo­lówki z logo Miles City Mave­ricks. Wspól­nie z tatą czę­sto cho­dzi­li­śmy na ich mecze, zaja­da­li­śmy pol­skie kieł­ba­ski i naśmie­wa­li­śmy się z kibi­ców narze­ka­ją­cych na sędziów. Pra­wie się roz­kle­iłam na widok tej ciem­no­nie­bie­skiej czapki, gdzie­nie­gdzie nazna­czo­nej bia­łymi śla­dami, ale koniec koń­ców sobie na to nie pozwo­li­łam. Nasu­nę­łam ją na tłu­ste włosy i wyszłam z domu.

Oprócz jed­nego wyj­ścia do śmiet­nika, od tam­tej nocy, gdy pan Klau­son odwiózł mnie do domu, w ogóle nie prze­by­wa­łam na zewnątrz. Miło było poczuć na skó­rze pro­mie­nie słońca, nawet jeśli prak­tycz­nie od razu zaczę­łam się od nich pocić. Mia­łam wra­że­nie, że sobie na to zasłu­ży­łam. Tuż przy garażu odna­la­złam pra­żący się w słońcu rower, któ­rego meta­lowa rama opa­rzyła mnie w nogę, gdy się o nią otar­łam. Wyje­cha­łam na ulicę i zaczę­łam peda­ło­wać tak szybko, jak tylko potra­fi­łam, przez co kro­pelki potu spły­wały mi z czoła pro­sto do oczu, roz­ma­zu­jąc obraz. Prze­jeż­dża­łam przez różne alejki, sku­piona tylko na odgło­sie kół toczą­cych się po żwi­rze i na brzdęku łań­cu­cha. Wyje­cha­łam przy Hay­nes Ave­nue i zatrzy­ma­łam się na par­kingu przy wypo­ży­czalni kaset wideo.

Był drugi lipca, tuż przed Dniem Nie­pod­le­gło­ści, dla­tego przed usta­wio­nym na krańcu par­kingu stra­ga­nem z fajer­wer­kami Gol­den Dra­gon roz­cią­gała się długa kolejka samo­cho­dów i rowe­rów. Sprze­daż pro­wa­dził klub Elks, a mój tata co roku poma­gał im przez zmianę lub dwie. Zasta­na­wia­łam się, kto go w tym roku zastą­pił, ale zdu­si­łam w sobie tę cie­ka­wość i zaczę­łam prze­ci­skać się przez tłum w kie­runku sklepu. Liczy­łam na to, że dzięki czapce nikt mnie nie roz­po­zna. Tym bar­dziej, że i tak czu­łam się jak duch.

Od początku wie­dzia­łam, jaki film chcia­ła­bym wypo­ży­czyć, i zna­la­złam go w alejce z pre­mie­rami. W zeszłym roku wybra­łam się z mamą do kina Mon­tana The­atre na Wariatki. Pła­ka­ły­śmy na nim jak głu­pie, a następ­nego dnia kupi­ły­śmy ścieżkę dźwię­kową z filmu. Nie­długo po tym zabra­łam Irenę do kina, by obej­rzeć go jesz­cze raz, tym razem z nią. Po sean­sie spie­ra­ły­śmy się, która z nas to Bette Midler, a która Bar­bara Her­shey, bo oby­dwie chcia­ły­śmy być tą pierw­szą.

Postać grana przez Bar­barę umiera pod koniec filmu, osie­ro­ca­jąc córkę Vic­to­rię, podob­nie jak moja mama mnie. Pod­czas pogrzebu dziew­czynka ma na sobie czarną aksa­mitną sukienkę i białe raj­stopki i przez cały czas trzyma za rękę Bette Midler. Wyglą­dała na jakieś cztery lata za młodą, by uznać ją za moją rówie­śniczkę, stra­ciła tylko jedno z rodzi­ców (jej ojciec, mimo że nie­obecny, przy­naj­mniej wciąż żył), no i wia­domo, to była tylko aktorka, jed­nak mimo to czu­łam z nią jakieś połą­cze­nie. Mia­łam potrzebę zoba­cze­nia cze­goś, dzięki czemu dowiem się, jak powin­nam się teraz czuć, zacho­wy­wać, co mówić, nawet jeśli to był tylko głupi film, który nie­ko­niecz­nie powi­nien sta­no­wić jaką­kol­wiek instruk­cję.

Przy kasie stała pani Carvell, daw­niej znana jako panna Hau­ser. W trak­cie roku szkol­nego uczyła czwartą klasę, a latem pra­co­wała w wypo­ży­czalni nale­żą­cej do jej rodzi­ców. Byłam pierw­szym rocz­ni­kiem w jej karie­rze nauczy­cielki, ale chyba nie zali­cza­łam się do grona jej ulu­bio­nych uczniów, bo nie cho­dzi­łam na poza­lek­cyjne zaję­cia ze ste­po­wa­nia. Poza tym nie chi­cho­ta­łam ani nie zada­wa­łam dur­nych pytań na temat ran­dek i ślubu, gdy pew­nego dnia przy­pro­wa­dziła do szkoły swo­jego narze­czo­nego, pana Carvella, by prze­pro­wa­dził z nami jakieś głup­ko­wate eks­pe­ry­menty naukowe. Pod koniec roku na moim świa­dec­twie napi­sała: „Came­ron to bar­dzo bystra dziew­czynka. Jestem pewna, że świet­nie sobie pora­dzi”. Moi rodzice stwier­dzili, że to jakiś prze­kręt.

Pani Carvell, nawet na mnie nie patrząc, wzięła ode mnie opa­ko­wa­nie i odszu­kała kasetę, którą miała do niego wło­żyć, ale kiedy poda­łam jej swoje nazwi­sko, by mogła zna­leźć je w sys­te­mie, zawa­hała się, zer­k­nęła pod daszek mojej czapki i aż się wzdry­gnęła.

– O Boże, skar­bie – rzu­ciła, sto­jąc w bez­ru­chu z otwartą buzią i kasetą wideo w dłoni. – Co tutaj robisz? Tak mi przy­kro…

Dopo­wie­dzia­łam sobie resztę zda­nia w gło­wie: „…że twoi rodzice zbo­czyli z gór­skiej drogi i uto­nęli w jezio­rze, któ­rego w ogóle nie powinno tam być, pod­czas gdy ty zosta­łaś w domu, cało­wa­łaś się z dziew­czyną i ukra­dłaś gumę do żucia”.

– Tak mi przy­kro… ze względu na wszystko – dokoń­czyła.

Dzie­liła nas wysoka lada, za co byłam naprawdę wdzięczna, bo przez to nie mogła spró­bo­wać mnie przy­tu­lić.

– Dzię­kuję – wymam­ro­ta­łam. – Chcia­ła­bym tylko wypo­ży­czyć ten film, bo zaraz muszę wró­cić do domu.

Jesz­cze raz zer­k­nęła na tytuł i zmarsz­czyła brwi, jakby sta­rała się zro­zu­mieć, dla­czego wybra­łam aku­rat ten.

– Pro­szę bar­dzo, po pro­stu zabierz go ze sobą, dobrze? – odparła, odda­jąc mi kasetę bez wbi­ja­nia jej do sys­temu. – Możesz do mnie zadzwo­nić, kiedy skoń­czysz. Podejdę do cie­bie i go odbiorę. Możesz go mieć u sie­bie tak długo, jak tylko chcesz.

– Naprawdę? – dopy­ta­łam, nie­świa­doma jesz­cze, że to pierw­szy z wielu razów, gdy mia­łam dostać „sie­rocą zniżkę”. Nie podo­bało mi się to, nie potrze­bo­wa­łam, żeby pani Carvell się o mnie trosz­czyła.

– Oczy­wi­ście, Came­ron, to nic takiego. – Kobieta uśmiech­nęła się sze­roko. Choć widy­wa­łam u niej wcze­śniej uśmiech, ni­gdy nie był zare­zer­wo­wany dla mnie. Cza­sem obda­rzała nim całą klasę, tak jak wtedy, gdy wygra­li­śmy kon­kurs na zebra­nie jak naj­więk­szej ilo­ści zawle­czek od puszek.

– Ale ja mam pie­nią­dze – odpar­łam i nie­wiele bra­ko­wało, żebym się roz­pła­kała, więc ucie­kłam spoj­rze­niem gdzieś w bok. – I tak nie­długo będę chciała wypo­ży­czyć coś innego.

– Możesz wypo­ży­czyć tyle fil­mów, ile ci się podoba – oznaj­miła. – Wpa­daj śmiało, będę tutaj przez całe lato.

Naprawdę nie mogłam pozwo­lić, żeby była dla mnie taka miła. Czu­łam, jak od tej dobroci wykrę­cają mi się bebe­chy.

– Pro­szę, niech pani to weź­mie. Za jakiś czas przyjdę wypo­ży­czyć sobie coś innego – wymam­ro­ta­łam z opusz­czoną głową, kła­dąc na ladzie dzie­siątkę, po czym szyb­kim kro­kiem uda­łam się w stronę wyj­ścia.

– Came­ron, ale to za dużo! – Usły­sza­łam jesz­cze tylko, jak woła, ale byłam już na chod­niku przed wypo­ży­czal­nią, z dala od jej życz­li­wo­ści, współ­czu­cia czy dobra. Z dala od tego wszyst­kiego.

Cio­cia Ruth cze­kała na mnie w pokoju, odwró­cona ple­cami do wej­ścia, trzy­ma­jąc w dło­niach tanie wie­szaki z nowymi, świeżo wypra­so­wa­nymi ciu­chami na pogrzeb. Wpa­try­wała się w moje nowe cen­trum roz­rywki i kiedy weszłam do środka, nawet się nie odwró­ciła. Korzy­sta­jąc z oka­zji, wsu­nę­łam sobie kasetę z fil­mem za pasek spode­nek, tuż nad tył­kiem, rumie­niąc się przy tym, bo przy­po­mnia­łam sobie o akcji z gumą balo­nową. I o Irene.

– Mam w sumie tro­chę ubrań – zaczę­łam, na co cio­cia odwró­ciła się w moją stronę i z tru­dem się uśmiech­nęła.

– Nie wie­dzia­łam, co ci przy­wieźć, ale nie chcia­łam też cią­gnąć cię ze sobą. Mam kilka rze­czy z Pen­ney’s. Oddamy to, co ci się nie spodoba. Mam tylko nadzieję, że będą na cie­bie paso­wały, bo nie zna­łam two­jego roz­miaru. – Ostroż­nie uło­żyła wszyst­kie ubra­nia na łóżku, zupeł­nie jakby kła­dła na nie dziecko, któ­remu trzeba zmie­nić pie­lu­chę.

– Dzięki – odpo­wie­dzia­łam, bo wie­dzia­łam, że tak wypada. – Przy­mie­rzę je wie­czo­rem, jak się tro­chę ochło­dzi.

Trudno mi było patrzeć na ciotkę, więc po pro­stu wbi­łam wzrok w ciem­no­nie­bie­ską sukienkę, czarną spód­niczkę i bluzkę. Chyba ni­gdy wcze­śniej na moim łóżku nie leżały podobne ciu­chy, przy­naj­mniej odkąd sama wybie­ra­łam sobie stroje.

– Ciężko ci chyba było wszystko poprze­no­sić? – zapy­tała, pokle­pu­jąc górę tele­wi­zora tak, jak cza­sami pokle­py­wała mnie. – Z chę­cią bym ci pomo­gła.

– Dałam radę – odpo­wie­dzia­łam, wciąż opie­ra­jąc się ple­cami o drzwi. – Ale dzięki.

– A ogól­nie radzisz sobie jakoś, mała? – Pode­szła bli­żej i oto­czyła mnie ramie­niem w typo­wym dla sie­bie uści­sku. – Może chcia­ła­byś się ze mną pomo­dlić? Mogła­bym prze­czy­tać ci kilka wer­sów z Biblii, nad któ­rymi sama tro­chę myśla­łam. Kto wie, być może przy­niosą ci tro­chę uko­je­nia.

– Wola­ła­bym zostać teraz sama – odpar­łam.

Gdy­bym mogła, nagra­ła­bym sobie to zda­nie na taki dyk­ta­fo­nik na malut­kie kasety, a póź­niej zawie­siła go sobie na szyi i w odpo­wied­nich momen­tach kli­kała „start”. Zda­rza­łoby się to pew­nie z osiem, może dzie­więć razy dzien­nie.

– W porządku, kocha­nie. Poroz­ma­wiamy, kiedy będziesz na to gotowa. Nie­ważne kiedy to będzie, będę przy tobie. – Cmok­nęła mnie w poli­czek i po poko­na­niu dwóch schod­ków w dół odwró­ciła się w moją stronę ostatni raz. – Pew­nie sama dobrze wiesz, że naj­le­piej roz­ma­wia się z Bogiem w samot­no­ści. Wystar­czy zamknąć oczy i po pro­stu z nim być, Cam­mie, możesz go zapy­tać, o co tylko zechcesz.

Przy­tak­nę­łam w odpo­wie­dzi, ale tylko dla­tego, że wyglą­dała, jakby cze­kała na jakąś reak­cję z mojej strony.

– Poza tym świa­tem czeka na nas jesz­cze inny – dodała. – Cza­sami czło­wie­kowi robi się o wiele lepiej, gdy o tym pamięta. Mnie to pomaga.

Nie odwró­ci­łam się ple­cami do drzwi aż do chwili, gdy byłam pewna, że zeszła już na dół – za bar­dzo się bałam, że dostrzeże zarys kasety pod moim ubra­niem albo że ta wyśli­zgnie się na pod­łogę. Ostat­nie, na co mia­łam ochotę, to tłu­ma­czyć ciotce, dla­czego aku­rat Wariatki. Sama nie wie­dzia­łam, co tak wła­ści­wie zna­czy dla mnie ten film.

Zamknę­łam drzwi do sypialni, wsu­nę­łam kasetę do odtwa­rza­cza i roz­sia­dłam się na łóżku na sta­ran­nie roz­ło­żo­nych nowych ubra­niach. Dwu­na­sto­let­nia mama szcze­rzyła się do mnie z innego świata – świata skry­tego w cie­niu sosen i cedrów. Tego, w któ­rym była jesz­cze bez­tro­sko nie­świa­doma, że zale­d­wie godziny dzielą ją od ujścia z życiem z praw­dzi­wej tra­ge­dii, a także wiele lat od dnia, w któ­rym pech wresz­cie i tak ją dopad­nie.

Ciem­no­nie­bie­ska sukienka gnio­tła mnie w kark. Popra­wi­łam ją raz, póź­niej kolejny, ale i tak nie mogłam uło­żyć jej tak, żeby było mi wygod­nie. W gło­wie cią­gle sły­sza­łam słowa Ruth o roz­mo­wie z Bogiem. Chcia­łam się ich pozbyć, ale nie potra­fi­łam. To nie tak, że ni­gdy wcze­śniej się nie modli­łam, bo rze­czy­wi­ście pró­bo­wa­łam. Cza­sami zda­rzało mi się to robić w kościele pre­zbi­te­riań­skim. Modli­łam się też wtedy, gdy jedna po dru­giej zde­chły moje cztery złote rybki, i przy róż­nych innych oka­zjach. W tych momen­tach chcia­łam poroz­ma­wiać z jakąś wspa­nial­szą ode mnie istotą, ist­nie­jącą w o wiele więk­szym świe­cie niż ja sama. Tyle że za każ­dym razem, nie­za­leż­nie od oka­zji, w któ­rymś momen­cie zaczy­na­łam mieć wra­że­nie, że tylko udaję tę rela­cję z Bogiem. Tak jak­bym bawiła się w dom albo sklep, jakby to było tylko na niby. Wiem, że wła­śnie w takich momen­tach do słowa powinna docho­dzić wiara, ta praw­dziwa, która spra­wi­łaby, że modli­twa nie byłaby dla mnie tylko poboż­nym życze­niem. Nie­stety, wła­śnie takiej wiary mi bra­ko­wało i nie wie­dzia­łam, skąd ją wziąć, w jaki spo­sób, ani czy w ogóle jej chcę. Mia­łam wra­że­nie, że Bóg zabrał mi rodzi­ców, bo uwa­żał, że za tak złe pro­wa­dze­nie się w życiu należy mi się kara, i chciał mi uświa­do­mić, jak bar­dzo muszę się zmie­nić. Tak jak mówiła Ruth – ta zmiana powinna zajść we mnie poprzez Boga. Z dru­giej strony myśla­łam też o tym, że być może wszystko, co się wyda­rzyło, ozna­czało, że Boga tak naprawdę nie ma, a świa­tem rzą­dzi jedy­nie los, zbiór zda­rzeń od zawsze przy­pi­sany dla każ­dego z nas. Że uto­nię­cie mamy w jezio­rze Quake miało być nauczką, tyle że nie taką od Boga. Cho­dziło raczej o coś, co przy­po­mi­nało ukła­dankę, dopa­so­wy­wa­nie poszcze­gól­nych ele­men­tów tak, by ujrzeć pełny obraz.

Nie­na­wi­dzi­łam całego tego zbioru myśli w gło­wie, prze­ci­na­ją­cych się wza­jem­nie bez ustanku. Jedyne, czego pra­gnę­łam, to scho­wać się przed tym wszyst­kim – skur­czyć się, stać się nie­wi­dzialną i jakoś prze­trwać. Może i Ruth potra­fiła odna­leźć pocie­sze­nie w roz­mo­wie z Bogiem, ale ja czu­łam się wtedy, jak­bym tonęła w base­nie.

Chwy­ci­łam pilota i puści­łam film. To chyba wła­śnie w tam­tym momen­cie roz­po­czę­łam nowe życie jako Came­ron – dziew­czyna bez rodzi­ców. Moż­liwe, że cio­cia miała tro­chę racji, o czym mia­łam się jesz­cze dowie­dzieć, że rela­cję z siłą wyż­szą naj­le­piej prak­ty­ko­wać w samot­no­ści. Dla mnie działo się to przez trwa­jące pół­to­rej lub dwie godziny seanse, zatrzy­my­wane, gdy to było konieczne. Chyba nie prze­sa­dzę, jeśli stwier­dzę, że moją reli­gią z wyboru stało się wypo­ży­cza­nie kaset z fil­mami, a prze­sła­nie tej reli­gii docie­rało do mnie poprzez tech­ni­ko­lor, pod­kłady muzyczne, przej­ścia, prze­skoki, legendy srebr­nego ekranu, akto­rzyny klasy B, zło­czyń­ców do kocha­nia oraz boha­te­rów do nie­na­wi­dze­nia.

Jed­no­cze­śnie Ruth była w błę­dzie. Poza naszym świa­tem ist­niały jesz­cze setki, tysiące innych, po dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć cen­tów za sztukę. A ja mogłam wypo­ży­czyć je wszyst­kie.