Zła królowa - Holly Black - ebook

Zła królowa ebook

Holly Black

3,9

Opis

Magiczny i fantastyczny świat, w którym toczy się odwieczna walka między dwoma  królestwami elfów, znany polskiemu czytelnikowi z trylogii ,,Okrutny książę” i innych książek autorki.

Szesnastoletnia Kaye jest współczesną koczowniczką. Uparta i niezależna, podróżuje z miasta do miasta z zespołem rockowym swojej matki, póki złowróżbne wydarzenie nie zmusi jej do powrotu w rodzinne strony. Tam, w przemysłowym krajobrazie New Jersey, Kaye odkrywa, że stała się pionkiem w odwiecznej walce o władzę między dwoma rywalizującymi królestwami elfów, walce, która może się skończyć jej śmiercią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (323 oceny)
122
90
74
31
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weatherwax83

Dobrze spędzony czas

Seria "Okrutny książe" to wciąż najlepsze, co mi się przytrafiło w tym roku, jeśli chodzi o lekturę. Długo zwlekałam z sięgnięciem po serię "Elfy ziemi i powietrza" - słyszałam o niej wiele negatywnych opinii, że jest rozczarowująca i niedorównuje Okrutnemu księciu do pięt. Szczerze, to niepotrzebnie się obawiałam. Faktycznie ta seria nie jest tak dobra i wyraźnie czuć, że była pisana wcześniej, choć w Polsce ukazała się później niż Okrutny..., ale to bardzo przyjemna lektura. Wciągnęłam się znów w ten magiczny świat, a że go dobrze znam, jest on dla mnie bardziej zrozumiały. Kaye to dziewczyna, którą z początku nie umiałam polubić, ale patrząc na jej dzieciństwo, jestem w stanie zrozumieć niektóre zachowania. Na pewno nie jest idealna. Za to Roibena chyba pokochałam równie mocno, co Cardana. Na pewno jest inny, ale równie intrygujący. "Zła królowa" to też idealna książka na Halloween 😈 A Wy co czytacie ciekawego?
10
amoroton

Dobrze spędzony czas

Spoko możne nawet lepsze od okrutnego księcia
10
squirr

Całkiem niezła

Uwielbiam to, jak przewrotnie mogą zachowywać się wróżki.
00
FenkaxEmra

Całkiem niezła

Książka dosyć chaotyczna, słabo wykreowany świat oraz postacie. Jeżeli ktoś nie czytał "Okrutnego Księcia" można poczytać, jeżeli ktoś w tamtym świecie się zakochał, na tym mocno się zawiedzie.
00
Maciej161

Nie oderwiesz się od lektury

5*
00

Popularność




Tytuł oryginału: Tithe

Adaptacja translatorska: Stanisław Kroszczyński

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Renata Kuk, Aneta Szeliga

Skład i łamanie: Robert Majcher

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright © 2002 by Holly Black

Ilustracja na okładce © 2020 by Rhett PodersooProjekt okładki © 2020 by Simon & Schuster, Inc.

Copyright for the Polish edition © 2020 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-7686-932-2

Książka ukazała się w 2006 r. pt. Danina. Wielkomiejska baśń.

Wydanie pierwsze w tej edycji, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2020

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2020

Mojej siostrzyczce Heidi

Kraina elfów cudna jest,

Lecz sekret trzeba znać:

Co siedem lat przychodzi nam Ofiarę Piekłu słać.

Rosły i śliczny, lękam się, że złożą właśnie mnie.

Young Tam Lin

PROLOG

Whisky – lepsze od Miltona czary,

jeżeli boskie chcesz pojąć zamiary.

A.E. Housman, Terence, This Is Stupid Stuff

Kaye ponownie zaciągnęła się papierosem, po czym upuściła go do butelki z piwem matki. To będzie dobry sposób na sprawdzenie, jak bardzo Ellen się upiła. Ciekawe, czy połknie peta w całości.

Ellen, Lloyd i reszta Stepping Razor nadal znajdowali się na scenie, składali sprzęt. Występ był kiepski, a sądząc po minach, ekipa dobrze o tym wiedziała. To zresztą nie miało znaczenia, nagłośnienie było przesterowane i rzęziło, a poza tym wszyscy pili, palili i wrzeszczeli, więc Kaye wątpiła, żeby kierownikowi to przeszkadzało. Było nawet trochę tańców.

Barman znowu się do niej wyszczerzył i zaproponował drinka na koszt firmy.

– Mleko – odparła kpiąco Kaye, odgarniając z twarzy wystrzępione blond włosy. Kiedy facet się odwrócił, szybko upchnęła po kieszeniach kilka pudełek zapałek.

Matka stanęła obok niej, pociągnęła solidny łyk piwa, po czym wypluła wszystko na ladę.

Kaye nie zdołała się powstrzymać od złośliwego śmiechu. Matka patrzyła na nią z niedowierzaniem.

– Idź i pomóż załadować sprzęt do wozu – odezwała się Ellen ochrypłym od śpiewu głosem, przygładzając spocone włosy. W kącikach ust miała resztki szminki. Wyglądała na zmęczoną.

Kaye zsunęła się ze stołka, jednym zwinnym ruchem wskoczyła na scenę. Lloyd zerknął na nią spode łba, gdy zaczęła zbierać sprzęt na chybił trafił, więc ograniczyła się do tego, co należało do jej matki. Mężczyzna miał szklisty wzrok.

– Hej, mała, masz jakąś kasę?

Kaye wzruszyła ramionami i podała mu banknot dziesięciodolarowy. Miała więcej i on pewnie o tym wiedział. Dopiero co wróciła z Chow Fat’s. Na dostarczaniu chińskiego żarcia nie zarabiała kroci, ale i tak więcej, niż gdyby grała w zespole.

Wziął pieniądze i powlókł się do baru – zapewne po to, by na pożegnanie zafundować sobie jeszcze jedno piwko.

Kaye pozbierała rzeczy Ellen i zaczęła się przepychać przez tłum. Większość osób schodziła jej z drogi. Chłodne jesienne powietrze na zewnątrz przynosiło ulgę mimo smrodu żelaza, spalin i kolejki podziemnej. Dla Kaye miasto zawsze śmierdziało metalem.

Załadowanie sprzętu do samochodu zajęło jej zaledwie kilka minut. Wróciła do baru, chcąc sprowadzić matkę do wozu, nim ktoś zbije szybę i ukradnie wszystko. W Philly nie można było zostawiać nic w samochodzie. Ostatnio ktoś połakomił się na stary płaszcz i torbę z ręcznikami, które leżały na siedzeniu wozu Ellen.

Dziewczyna sprawdzająca dokumenty przy drzwiach tym razem przyglądała jej się przez długą chwilę, ale nic nie powiedziała. Zresztą było już późno. Zaraz mieli zamykać. Ellen ciągle siedziała przy barze, paliła papierosa i sączyła coś mocniejszego od piwa. Lloyd rozmawiał z jakimś facetem o długich, ciemnych włosach. Gość wyglądał trochę jak z innej bajki, chyba był zbyt dobrze ubrany. Jednak Lloyd gadał z nim jak ze starym kumplem, otoczywszy go ramieniem. Kaye na moment pochwyciła wzrok tamtego: miał żółte, kocie oczy, które jakby świeciły w półmroku. Zadrżała.

Ale Kaye od czasu do czasu widywała dziwne rzeczy i już nauczyła się je ignorować.

– Bryka gotowa – oznajmiła matce.

Ellen niedbale skinęła głową.

– Mogę dostać papierosa, kochanie?

Kaye wygrzebała paczkę ze swojego wojskowego chlebaka i wyjęła dwa papierosy. Jeden podała matce, drugi sama zapaliła.

Matka pochyliła się ku niej. Roztaczała woń piwa, whisky i potu, która dla Kaye była równie swojska, jak zapach perfum.

– Fajkowy całus – powiedziała w ten głupkowaty sposób, który zarazem zawstydzał i zachwycał, po czym przytknęła koniuszek swojego papierosa do żarzącego się koniuszka papierosa Kaye i zaciągnęła się głęboko. Po dwóch haustach dymu jej papieros się rozjarzył.

– Gotowe? – zapytał Lloyd, a Kaye niemal podskoczyła. Ale to nie głos ją wystraszył, lecz jego brzmienie – aksamitne, jak u jakiegoś żigolaka, a nie takiego palanta jak Lloyd. Coś tu było nie tak.

Ellen najwyraźniej niczego nie zauważyła. Szybko wypiła resztkę whisky.

– Jasne.

Chwilę później Lloyd wykonał dziwny ruch, zbyt gwałtowny – uniósł rękę, jakby chciał uderzyć Ellen w plecy. Kaye odepchnęła go instynktownie. Nawet nie bardzo mocno, ale pijany mężczyzna stracił równowagę. Spadający nóż uderzył o podłogę.

Twarz Lloyda była kompletnie pusta, pozbawiona wszelkich emocji. Oczy miał zaokrąglone, źrenice rozszerzone.

Frank, perkusista Stepping Razor, złapał go za rękę. Lloyd zdążył jeszcze zdzielić go w twarz, nim unieruchomili go klienci baru, a ktoś zadzwonił po policję.

Gdy gliny dotarły na miejsce, Lloyd niczego nie pamiętał. Był natomiast wściekły jak diabli i potwornie darł się na Ellen. Policja zawiozła Kaye i jej matkę do mieszkania Lloyda i czekała, aż dziewczyna spakuje ich rzeczy do plastikowych worków na śmieci. Ellen tymczasem wydzwaniała do znajomych, usiłując znaleźć jakieś lokum.

– Kochanie – rzekła w końcu – będziemy musiały jechać do babci.

– Dzwoniłaś do niej? – zapytała Kaye, upychając winylowe płyty Grace Slick do pustej skrzynki po pomarańczach. Odkąd przed sześciu laty wyjechały z New Jersey, nie odwiedziły babci ani razu. Kiedy dzwoniły do niej w święta, Ellen zamieniała z matką zaledwie parę słów, po czym oddawała słuchawkę córce.

– Tak, obudziłam ją. – Ellen sprawiała wrażenie potwornie, ale to potwornie znużonej. – Długo tam nie zabawimy. Będziesz mogła się spotkać z tą swoją koleżanką.

– Janet – powiedziała Kaye, mając nadzieję, że to ją ma na myśli Ellen. Bo chyba nie chciała jej znowu dokuczyć, przypominając te rzekome bzdury o elfach. Kaye nie miała zamiaru wysłuchiwać kolejnej opowieści o sobie i swoich wyimaginowanych przyjaciołach.

– Z tą, do której piszesz mejle z biblioteki. Poczęstujesz mnie jeszcze jedną fajką, kochanie? – poprosiła Ellen, wrzucając do skrzynki garść kompaktów.

Kaye podniosła skórzaną kurtkę Lloyda, która zawsze jej się podobała, i przypaliła papierosa od kuchenki gazowej, by nie marnować zapałek.

1

Mrożące jak śpiączka, kruche jak kwiat podszepty twego przewrotnego świtu, jaźni zatapianie, niech każda krwinka nasza elfem się stanie.

Mina Loy, Moreover, the Moon The Lost Lunar Baedeker

Kaye wirowała na szarych, wyślizganych deskach promenady. Powietrze było ciężkie, pachniało zasychającymi małżami i skorupami soli, które osadziły się na pomostach. Fale zaciekle atakowały brzeg, po czym cofały się ociężale, unosząc ze sobą piasek i żwir.

Wysoko na niebie widniał blady księżyc, choć słońce dopiero chyliło się ku zachodowi.

Jak cudownie jest móc oddychać, pomyślała Kaye. Uwielbiała spokojną surowość oceanu i elektryzującą woń wilgotnego morskiego powietrza. Raz jeszcze zakręciła się, nie dbając o to, że jej spódnica wzbija się ponad górną granicę czarnych pończoch.

– Przestań! – zawołała Janet. Chwiała się lekko w butach na grubych koturnach, ale zwinnie przeskoczyła nad wylewającym, zatkanym liśćmi kanałem, który oddzielał promenadę od biegnącej równolegle ulicy. Jaskrawy makijaż zalśnił w świetle latarni. Janet wypuściła chmurę niebieskiego dymu i ponownie zaciągnęła się papierosem. – Jeszcze spadniesz.

Mieszkały u babci już od tygodnia i chociaż Ellen w kółko powtarzała, że wkrótce wyjadą, Kaye wiedziała, że tak naprawdę nie mają dokąd pójść. Cieszyło ją to. Uwielbiała wielki stary dom, pełny kurzu i kulek na mole. Lubiła bliskość morza i powietrze, które nie drapie w gardle.

Dziewczęta mijały tanie, dawno zamknięte i zabite dechami hotele z osuszonymi, popękanymi basenami. Nawet sale z automatami były zamknięte, choć przez okna z przyciemnionego szkła nadal było widać pluszaki w urządzeniach do łapania maskotek. Na zardzewiałym szyldzie ponad wystawą opuszczonego sklepu widniała nazwa Nadmorski Walijczyk.

Janet pogrzebała w małej torebce i wyciągnęła truskawkowy błyszczyk. Kaye obróciła się ku niej gwałtownie, rozwiewając poły sztucznego futra z lamparta; na jednej z pończoch już zdążyło się zrobić oczko. Do wysokich butów przykleił się piach.

– Chodźmy popływać – powiedziała, oszołomiona nocnym powietrzem i płonąca jak rozgrzany do białości księżyc. Wszystko pachniało wilgocią i dzikością, jak przed burzą, i Kaye miała ochotę biec przed siebie, nieskrępowana, poza horyzont, który rozpościerał się przed jej oczami.

– Woda jest lodowata – zauważyła z westchnieniem Janet – a ty masz szopę na głowie. Kaye, musisz doprowadzić się do porządku, zanim tam dojdziemy. Wyglądasz jak jakaś dziwaczka! Faceci nie lubią dziwolągów.

Kaye przystanęła i z uwagą przysłuchiwała się słowom Janet, wpatrując się w nią swymi nieco skośnymi, pomalowanymi ciemną kredką oczami badawczo niczym kot.

– Więc jaka powinnam być?

– Nie chodzi o to, żebym miała dla ciebie gotową receptę, ale… chyba chcesz poderwać faceta?

– Co mi tam po facecie. Musimy znaleźć inkuby.

– Inkuby?

– Demony. To z łaciny. A najłatwiej nam będzie je znaleźć – konspiracyjnie ściszyła głos – pływając nago w Atlantyku na tydzień przed Halloween.

Janet przewróciła oczami.

– Wiesz, co mi przypomina to słońce? – zapytała Kaye. Na horyzoncie, gdzie morze stykało się z niebem, widniał już tylko niewielki pasek czerwieni.

– No? – zapytała Janet, podając Kaye błyszczyk.

– Wygląda, jakby podcięło sobie żyły w wannie i zakrwawiło całą wodę.

– Kaye, to obrzydliwe.

– A księżyc nic, tylko patrzy. Siedzi tam i patrzy, jak ono umiera. Pewnie sam je do tego doprowadził.

– Kaye…

Kaye zawirowała ze śmiechem.

– Po cholerę ciągle wymyślasz te bzdury? Teraz wiesz, co miałam na myśli, mówiąc „dziwaczka”. – Janet mówiła głośno, ale Kaye ledwo ją słyszała przez szum wiatru i własny śmiech.

– Daj spokój, Kaye. Pamiętasz tego elfa, o którym kiedyś opowiadałaś historyjki? Jak mu było?

– Któremu? Jeden był Spike, a drugi Gristle.

– No widzisz! Zmyśliłaś ich. Ciągle coś zmyślasz.

Kaye przestała się kręcić, przekrzywiła głowę i zanurzyła palce w kieszeniach.

– A czy ja mówię, że nie?

Stary budynek po karuzeli od lat stał opuszczony. Na porozbijanych szybach widniały otoczone koronami włosów anielskie twarze bez wyrazu. Cały przód budynku był oszklony. Zaglądając do środka, można było zobaczyć brudną podłogę z odłamkami szkła. Jedynie surowa, zrobiona ze sklejki rampa do deskorolkowych akrobacji świadczyła o tym, że w ciągu ostatniej dekady próbowano jeszcze wykorzystywać to miejsce w celach komercyjnych.

Głosy odbijały się echem w nieruchomym powietrzu, niesione aż na ulicę. Janet wyrzuciła papierosa do rynsztoka. Zasyczał i szybko odpłynął, kołysał się na wodzie niczym pająk.

Kaye wciągnęła się na gzyms i przewiesiła nogi na drugą stronę. Po szybie nie było już śladu, ale zahaczyła o pozostałości szkła i rozdarła pończochy.

Warstwy farby gęsto pokrywały artystyczną niegdyś sztukaterię wewnątrz budynku. Stojąca na środku rampa została pomalowana przez miejscowych grafficiarzy, pokryta naklejkami z nazwami zespołów i pobazgrana długopisami.

Rzecz jasna, budynek nie był pusty.

– Kaye Fierch, pamiętasz mnie? – zapytał ze śmiechem Klucha, który pomimo swojej ksywy był szczupły i niski.

– Zdaje się, że to ty w szóstej klasie rzuciłeś w moją głowę butelką.

Chłopak znów się zaśmiał.

– Fakt. Zapomniałem o tym. Nadal jesteś wściekła?

– Nie – odparła Kaye, ale jej błogi nastrój zdążył już się ulotnić, pozostawiając zmęczenie i niepokój. Janet wspięła się na szczyt rampy i usiadła obok Kenny’ego, który, niczym król, siedział w swojej srebrzystej kurtce flajerce, przyglądając się wszystkiemu z góry. Przystojny, o ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach. Gestem pozdrowienia uniósł w górę niemal pełną butelkę tequili.

Marcus, który też trzymał butelkę, udał, że rzuca nią w Kaye.

Kilka kropel prysnęło na jego flanelową koszulę.

– Bourbon. – Wyciągnął butelkę w stronę Kaye. – Kosztowne gówno.

Przyjęła trunek z wymuszonym uśmiechem. Marcus wrócił do wykruszania cygara. Nawet kiedy się garbił, był z niego kawał chłopa. Brązowa skóra na jego głowie lśniła. Kaye zauważyła coś, co wyglądało na zacięcie przy goleniu.

– Przyniosłam wam trochę słodyczy – powiedziała Janet do Kenny’ego, wyciągając słodką kukurydzę i irysy o smaku orzeszków ziemnych.

– Przyniosłam wam trochę słodyczy – przedrzeźnił ją Klucha wysokim, piskliwym głosem, po czym wskoczył na rampę.

– Dawaj.

Kaye przechadzała się po okrągłym pomieszczeniu. Było niesamowite: stare, zniszczone i urocze. Bourbon zaczynał palić w gardle, co w sam raz pasowało do nastroju tego miejsca. Był to trunek, który mógłby pijać człowiek w letnim garniturze i nieodłącznym kapeluszu.

– Masz azjatycką krew – stwierdził Marcus, który tymczasem wypełnił cygaro zielskiem i zaczął pociągać. Powietrze wypełniła gęsta, słodka woń. – Z którego kraju?

Kaye ponownie pociągnęła bourbona, usiłując zignorować pytanie.

– Kaye! Słyszysz mnie?

– Jestem w połowie Japonką.

Dotknęła swoich włosów. Były jasne jak włosy jej matki. To one wprawiały ludzi w zakłopotanie.

– Rany, widziałaś kiedyś te ich kreskówki? Małe dziewczynki z kucykami i tym całym gównem, w tych krótkich mundurkach. Powinni nam tu zafundować takie same. Nosiłaś kiedyś taki?

– Zamknij się, palancie – odparła ze śmiechem Janet. – Ona chodziła do podstawówki z Kluchą i ze mną.

Kenny przełożył palec przez szlufkę dżinsów Janet i pociągnął dziewczynę ku sobie, by ją pocałować.

– Dobra, dobra, bez urazy. – Marcus się zaśmiał. – A nie potrzymałabyś przez chwilę tych włosów w kucykach? No, pokaż się tak.

Kaye pokręciła głową. Nie ma mowy.

Marcus i Klucha zaczęli grać w piłkę pustą butelką po piwie. Kopali ją od nogi do nogi, więc się nie zbiła, tylko wydawała głuchy dźwięk. Kaye pociągnęła kolejny łyk bourbona. W głowie przyjemnie jej szumiało, jakby muzyka nieistniejącej karuzeli wciąż brzmiała. Weszła w głąb pogrążonego w półmroku pomieszczenia, przyglądając się starym plakatom reklamującym popcorn i orzeszki ziemne po pięć centów za porcję. Na przeciwległej ścianie były zniszczone czarne drzwi. Kiedy je pchnęła, otworzyły się, choć nie bez oporu. Dochodzące przez okna w głównej sali światło księżyca oświetliło stare biurko i korkową tablicę, na której wisiały pożółkłe kartki z menu. Kaye weszła do pokoju, nie zważając na to, że włącznik światła nie działa. Poruszając się po omacku, znalazła kolejną klamkę. Te drzwi wychodziły na klatkę schodową, oświetlał ją tylko sączący się z góry skąpy blask. Ruszyła w górę, trzymając się zakurzonej barierki. Kichnęła głośno. Raz, drugi.

U szczytu schodów widniało niewielkie okienko, oświetlone przez spoglądający złowrogo z nieba morderczy księżyc, dojrzały i wielki. W kątach stały wzbudzające ciekawość skrzynki. Gdy jednak wzrok Kaye padł na konia, wszystko inne znikło z jej pamięci. Zwierzak był niesamowity: lśniący perłową bielą i pokryty maleńkimi odłamkami lustrzanego szkła. Pysk miał wymalowany na czerwono, fioletowo i złoto; był nawet rządek białych zębów i różowy język, ponad którym było dość miejsca, by wetknąć kostkę cukru. Było jasne, dlaczego koń został porzucony: miał odrąbane wszystkie cztery nogi i fragment ogona. Z kikutów sterczały drzazgi.

„Gristle byłby zachwycony”. Ta myśl wielokrotnie przychodziła Kaye do głowy od czasu wyjazdu z wybrzeża. Od sześciu lat.

„Moi wyimaginowani przyjaciele byliby zachwyceni”. Po raz pierwszy pomyślała tak, gdy zobaczyła miasto, oświetlone, jakby trwała tam wieczna Gwiazdka. Ale oni nigdy nie odwiedzili jej w Filadelfii. A teraz, gdy miała szesnaście lat, odnosiła wrażenie, że fantazja całkiem ją opuściła.

Spróbowała postawić konia na postrzępionych kikutach. Zachwiał się, ale nie upadł. Kaye zdjęła płaszcz i rzuciła go na zakurzoną podłogę. Bourbona postawiła obok. Przełożywszy nogę przez grzbiet zwierzaka, opadła na siodło, podpierając się nogami. Pogładziła żłobioną w złote loki grzywę. Dotknęła pomalowanych na czarno oczu i pokiereszowanych uszu.

W jej wyobraźni biały koń podniósł się na drżących nogach. Dotyk długich loków wywoływał przyjemne uczucie, a grzbiet zwierzęcia stał się żywy i ciepły. Kaye wplotła palce w grzywę i zacisnęła pięści, poczuła lekkie mrowienie. Koń zarżał cicho, gotów do skoku w chłodną czarną toń. Odrzuciła głowę do tyłu.

– Kaye? – Cichy głos wyrwał ją ze świata fantazji. Przy schodach, spoglądając na nią bezbarwnym wzrokiem, stał Kenny. Jeszcze przez chwilę Kaye trzymała się swojej wizji; potem poczuła, jak płoną jej policzki.

Teraz, w blasku księżyca, widziała chłopaka lepiej niż tam w dole. Z uszu zwisały mu dwa ciężkie srebrne kółka. Krótkie, cynamonowe włosy były potargane i lekko kręcone, podobnie wyglądała niewielka kozia bródka. Pod kurtką miał przyciasną koszulkę, ukazującą kształtne, naturalnie uformowane mięśnie.

Ruszył ku niej, wyciągając do przodu rękę, a potem spoglądając na nią dziwnie, jakby nie wiedział, co zamierzał z nią zrobić. W końcu, niemal jak zahipnotyzowany, pogłaskał konia po głowie.

– Widziałem – powiedział. – Widziałem, co zrobiłaś.

– Gdzie jest Janet? – Kaye nie była pewna, o co Kenny’emu chodzi. Gdyby nie malująca się na jego twarzy powaga i powolne cedzenie słów, byłaby przekonana, że chłopak z niej żartuje.

On tymczasem zaczął głaskać konia po grzywie.

– Martwiła się o ciebie. – Kaye nie mogła oderwać wzroku od dłoni Kenny’ego, która zdawała się czochrać nieistniejące włosy. – Jak to zrobiłaś?

– Co? – Teraz już naprawdę ją przestraszył, ale zarazem jej pochlebił. Na jego twarzy nie dostrzegła najmniejszego śladu kpiny. Spoglądał na nią tak badawczo, że wyglądał jak wielki znak zapytania.

– Widziałem, jak koń wstaje – mówił tak cicho, że mogłaby udać, że nie dosłyszała jego słów. Kenny tymczasem położył dłoń na jej udzie i zaczął ją przesuwać w górę ku bawełnianym majtkom.

Dotyk poraził ją, mimo świadomości powolnego ruchu ręki. Na chwilę zamarła, sparaliżowana; potem zerwała się, wypuszczając spomiędzy ud grzbiet konia. Zwierzę przewróciło się z hukiem, potrącając butelkę bourbona. Ciemny trunek niczym nocny przypływ rozlał się na jej płaszcz i zakurzone skrzynki.

Nim zdążyła pomyśleć, chłopak chwycił ją za dekolt. Cofnęła się, straciła równowagę i upadła. Koszula rozdarła się, odsłaniając stanik, choć chłopak w końcu ją puścił.

Na schodach rozległ się tupot kroków.

– Co jest, kurwa? – Marcus i Klucha pojawili się u góry, przepychając się wzajemnie, by zobaczyć, co się tam dzieje.

Kenny pokręcił głową i rozglądał się w oszołomieniu, podczas gdy Kaye usiłowała podnieść z podłogi zalany bourbonem płaszcz.

Chłopcy rozstąpili się przed Janet, która wbiegła po schodach w ślad za nimi i teraz stała, z konsternacją spoglądając to na Kaye, to na Kenny’ego. Kaye odepchnęła ją, pośpiesznie usiłując trafić ręką w rękaw płaszcza.

– Kaye! – zawołała za nią Janet.

Kaye zignorowała ją, przeskakując w ciemnościach po dwa stopnie naraz. Nie było nic, co mogłaby powiedzieć, by wytłumaczyć to, co się stało.

Słyszała, jak Janet wrzeszczy:

– Co jej zrobiłeś?! Co jej zrobiłeś, do cholery?!

Kaye przebiegła przez salę, w której niegdyś stała karuzela, przerzuciła nogę przez parapet. Szkło, którego poprzednio starannie unikała, tym razem lekko porysowało zewnętrzną część uda, gdy zeskakiwała na pokryty wodorostami piach.

Zimny wiatr mile chłodził rozgrzaną twarz.

Cornelius Stone podniósł nowe pudło komputerowych odpadków i zaciągnął je do sypialni, gdzie stało już mnóstwo innych. Za każdym razem, gdy jego matka wracała z pchlego targu z rozbitym monitorem, lepką klawiaturą albo po prostu z mnóstwem kabli, na jej twarzy malowała się nadzieja, która sprawiała, że Corny miał ochotę ją uderzyć. Ta kobieta po prostu nie była w stanie pojąć różnicy między 286-tką a komputerem kwantowym. Nie pojmowała, że epoka partyzanckiej inżynierii się kończy; że nie wystarczy już być pieprzonym geniuszem. Trzeba być jeszcze bogatym.

Upuścił pudełko, trzykrotnie kopnął je z całej siły, chwycił dżinsową kurtkę z diabelską głową na plecach i ruszył ku drzwiom.

– Przyda ci się to, kochanie? – Matka była w pokoju Janet. Składała nową parę dżinsów z lumpeksu. – Potem podniosła koszulkę z kotkami z kryształków. – Myślisz, że spodoba się twojej siostrze?

– Dzięki, mamo – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Muszę lecieć do roboty.

Minął ojczyma, który stał pochylony, wyciągając piwo z kredensu pod stołem kuchennym. Po blacie spacerowała biała kotka z kolejnym miotem w brzuchu, wydzierając się o puszkę, pikle, lody czy cokolwiek. Corny niechętnie pogłaskał ją po łebku, ale nim zaczęła się do niego przymilać, otworzył zrobione z moskitiery drzwi i wyszedł na parking. Chłodne październikowe powietrze przyniosło mu ulgę od papierosowego zaduchu.

Corny uwielbiał swój samochód. Był to pomalowany farbą gruntową chevrolet, pokryty plamami rdzy, z wykładziną, która zwisała z sufitu jak wybrzuszona skóra. On sam też nie wyglądał lepiej: wysoki chudzielec ze spiczastym nosem, kiepskimi włosami i jeszcze gorszą cerą. Pasował do swojego imienia. Cornelius. Corny. Korniszon. Ale nie, kiedy siedział w tym samochodzie. Tam, w środku, był anonimowy.

Przez ostatnie trzy tygodnie codziennie wychodził do pracy nieco wcześniej. Jechał do sklepu z mrożonkami i kupował trochę żarcia. Potem krążył po mieście, mijając wszystkie lokalne miejsca schadzek, wyobrażając sobie, że ma w samochodzie półautomatyczny karabin, i licząc, ile osób zdołałby ustrzelić. „Paf!” – mówił cicho do podniesionych żaluzji, patrząc, jak szatyn o szerokich barach i we włożonej daszkiem do tyłu czapce baseballowej podbiega do chichoczących dziewcząt ukrytych za szybą czerwonej ciężarówki. „Paf! Paf!”.

Tego wieczoru kupił kubek kawy i paczkę czarnej lukrecji. Przez chwilę przyglądał się książce w papierowej okładce z wytłoczonym srebrnym smokiem. Przeczytał kilka zdań w nadziei, że opowieść go zainteresuje. Ta zabawa zaczynała go nudzić. Gorzej niż nudzić: zaczynał się czuć bardziej żałosny niż zwykle. Do Halloween został niecały tydzień. Prawdziwy świr już dawno poszedłby i kupił prawdziwą spluwę. Corny pociągnął łyk kawy i omal jej nie wypluł. Za słodka. Pociągnął następny łyk, usiłując przywyknąć do smaku. Ohyda.

Wysiadł z wozu i wylał cały kubek na parking. Zadowolony z efektu, wszedł do sklepu i kupił kolejną kawę. Stojąca za ladą matrona z szopą rudych włosów przyjrzała mu się i wskazała kurtkę.

– Niby że kim pan jest, diabłem?

– Chciałbym – odparł, rzucając na ladę dolara dwadzieścia pięć. – Chciałbym.

2

Kamienie były ostre,

A wiatr mi w plecy dął,

Gdy szedłem autostradą,

Skradając się jak kot.

Theodore Roethke, Praise to the End!

Wiatr nawiewał w twarz Kaye maleńkie kropelki wody. Takie same kropelki ściekały jej po włosach, wpadały za kołnierz, zmrażały dłonie. Posuwała się naprzód z opuszczoną głową, kopiąc śmieci wyrzucone przez fale na porośnięty trawą, ciągnący się wzdłuż szosy brzeg. Spłaszczona puszka po napoju gazowanym ukryła się w zmokniętym, przykrytym chryzantemami piankowym serduszku, upamiętniającym miejsce wypadku samochodowego. Po tej stronie drogi nie było samochodów, jedynie długi pas mokrych drzew prowadzący do stacji benzynowej. Przebyła już ponad połowę drogi do domu.

Samochody ze świstem mknęły po asfalcie. Był to pocieszający dźwięk: brzmiał jak przeciągłe westchnienie.

„Widziałem. Widziałem, co zrobiłaś”.

W trzewiach zabulgotało jej obrzydzenie. Obrzydzenie i wściekłość. Miała ochotę coś roztrzaskać, kogoś uderzyć.

Jak mogła cokolwiek zrobić? Kiedy usiłowała siłą woli przewrócić stronę czasopisma albo sprawić, że moneta upadnie reszką do góry, nigdy się nie udawało. Jak to możliwe, żeby w oczach Kenny’ego drewniany koń z poprzetrącanymi nogami się poruszał?

Równie dobrze mogła jednak przyjąć, że Spike, Lutie i Gristle też byli tworem wyobraźni. Wróciła do domu dwa tygodnie temu, a jednak nie dali znaku życia, niezależnie od tego, ile razy ich wołała, ile misek mleka im zostawiła i ile razy chodziła nad stary strumyk.

Wzięła głęboki oddech, wciągając w nozdrza deszcz. Przywodził jej na myśl łzy.

Drzewa wyglądały jak płaskie ołowiane płyty. Brakowało tylko witraży pomiędzy gałęziami. Kaye wiedziała, co powie babcia, gdy zobaczy ją w tej podartej bluzce i poczuje zapach alkoholu. Powie prawdę.

Powie to samo, co jutro powie Janet. Nie było możliwości wytłumaczenia tego, co się zdarzyło, bez przyznania się do czegoś. Janet będzie zainteresowana głównie ręką Kenny’ego na udzie przyjaciółki i faktem, że Kaye pozwoliła jej tam spoczywać choćby przez moment. Wyobrażała sobie, co teraz Kenny usiłuje wmówić jej koleżance – podniecony, wściekły i pijany – ale nawet kiepskie kłamstwo brzmi w takim wypadku lepiej niż prawda.

„Widziałem, jak koń wstaje”.

A nawet gdyby nie posunął się do tego, kto by uwierzył, że dotknął jej krocza celowo, ale rozdarł koszulę przypadkiem? Nie, zapewne opowiedział coś zupełnie innego. Co zatem powinna powiedzieć Kaye, gdy Janet spyta, co się wtedy stało? Już teraz uważała ją za kłamczuchę.

Kaye nadal czuła żar dłoni Kenny’ego, dotyk ognia na mokrej skórze uda.

Kolejny poryw wiatru uderzył ją w policzki, tym razem przynosząc ze sobą dobiegający z lasu krzyk. Był to krótki dźwięk, ale pobrzmiewał w nim wyraźny ból. Kaye stanęła jak wryta, lecz pozostał już tylko szum deszczu brzmiący jak zakłócenia radiowe.

Potem, akurat w momencie, w którym minęła ją ciężarówka, wznosząc w powietrze tuman wody, Kaye usłyszała ten dźwięk ponownie – tym razem łagodniejszy, jak zduszony jęk. Dobiegał z niewielkiego zagajnika.

Zeszła z wału i znalazła się wśród drzew. Stąpała po kępach niskich paproci i przyczepiających się do ubrania kolczastych krzewów, pochylając się, by przejść pod ociekającymi wodą gałęziami wiązu. Chwasty smagały ją po łydkach, pozostawiając smugi wilgoci. Rozjaśnione błyskawicami niebo nadawało lasowi srebrzystą poświatę. Z miejsca, w którym Kaye naruszyła dywan liści, wydobywał się słodki zapach zgnilizny.

Zagajnik był pusty.

Kaye zerknęła w stronę nadal widocznej autostrady. Co ona wyprawia? Dźwięk z pewnością dobiegał z któregoś z domów po drugiej stronie niewielkiej rzeczki, biegnącej wzdłuż odległego skraju lasku. Nikt oprócz niej nie byłby tak durny, żeby w środku nocy przedzierać się przez mokry zagajnik.

Kaye wróciła do drogi, starając się stąpać po miejscach, które wydawały się suchsze niż reszta. Do rajstop przyczepiło jej się mnóstwo rzepów. Schyliła się, by je oderwać.

– Nie ruszaj się.

Podskoczyła na dźwięk tego głosu. Ktoś mówił z osobliwym akcentem, ale wyraźnie wypowiadał słowa.

Zaledwie kilka kroków od niej leżał w błocie mężczyzna z zakrzywionym mieczem w dłoni. Ostrze lśniło w ciemnościach nocy niczym światło księżyca. Długie, srebrzyste włosy przylepione do szyi okalały twarz o ostrych rysach. Po czarnej zbroi spływały strumyczki deszczu. Drugą rękę mężczyzna trzymał przy sercu, ściskając dłonią wystającą z piersi gałąź. W tym miejscu woda była zabarwiona na różowo.

– To byłaś ty, mała? – zapytał, oddychając ciężko.

Kaye nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi, ale pokręciła głową. Mężczyzna wyglądał na niewiele starszego od niej. Z pewnością nie był dość stary, by mówić do niej „mała”.

– Więc nie przyszłaś po to, żeby mnie wykończyć?

Znów pokręciła głową. Facet miał długie kończyny – gdyby stał, z pewnością byłby wysoki. Wyższy niż większość ludzi; wyższy też niż którykolwiek ze znanych Kaye elfów. Mimo to dziewczyna wiedziała, że nim właśnie jest nieznajomy, nawet jeśli nie miała po temu lepszego powodu niż widok spiczastych końcówek uszu wystających z gęstwiny mokrych włosów. Poza tym był tak piękny, że zaparło jej dech.

Oblizał zakrwawione wargi.

– Szkoda – powiedział.

Postąpiła ku niemu, a on gwałtownie podniósł się i usiadł w kucki. Szybki był jak na rannego. Włosy opadły mu na twarz, ale lśniące jak rtęć oczy czujnie obserwowały Kaye.

– Jesteś elfem, prawda? – zapytała łagodnie, trzymając ręce tak, żeby przez cały czas je widział. Słyszała od Lutie-loo opowieści o elfowej szlachcie, ale nigdy dotąd nie widziała żadnego z wysoko urodzonych. Może właśnie miała okazję poznać jednego z nich.

Mężczyzna pozostał nieporuszony, więc Kaye zrobiła jeszcze pół kroku w jego stronę, wyciągając rękę, by go oswoić, jakby był jakimś fascynującym i niebezpiecznym zwierzęciem.

– Chcę ci pomóc.

Drżał z napięcia na całym ciele, ani na moment nie odrywając wzroku od twarzy Kaye. Dłoń zaciskał na rękojeści miecza tak mocno, że aż kłykcie zbielały.

Nie miała odwagi zrobić kolejnego kroku.

– Wykrwawisz się na śmierć.

Trwał bez ruchu przez kolejnych kilka minut, aż w końcu upadł jednym kolanem w błoto. Zgiął się, spazmatycznie zacisnął palce na liściach i splunął krwią. Mokre rzęsy, okalające jego zmrużone oczy, były srebrzyste niczym agrafka.

Kaye zrobiła dwa kroki i przyklękła przy nim, podpierając się drżącymi rękoma. Dopiero teraz zobaczyła, że jego zbroja jest wykonana z twardej skóry, wytłoczonej tak, że wyglądała jak pióra.

– Nie mogę sam wyciągnąć strzały – rzekł cicho. – Oni chcą, żebym stracił jeszcze trochę krwi, nim stanę do walki na miecze.

– Kto tego chce?

Trudno jej było uwierzyć, że ktoś strzelał do tego faceta, używając gałęzi jako strzały, ale najwyraźniej to właśnie sugerował ranny.

– Jeśli chcesz mi pomóc, wyciągnij tę strzałę. – Mężczyzna przymknął oczy i pokręcił głową. – Jeśli nie, wciśnij ją najgłębiej, jak możesz, i miej nadzieję, że to mnie zabije.

– To zwiększy upływ krwi – rzekła Kaye.

Mężczyzna zaśmiał się gorzko.

– Niewątpliwie. W obu wypadkach.

Na jego twarzy malowała się rozpacz. Najwyraźniej był przekonany, że Kaye uczestniczy w spisku mającym na celu zgładzenie go. Mimo to posłusznie oparł się o pień dębu i czekał. Elfy, które znała w dzieciństwie – przekorne, ruchliwe stworzonka – nigdy nie wspominały jej o takich historiach. Żadnych wojen, magicznych strzał, a już na pewno żadnych kłamstw czy intryg. Mężczyzna, krwawiący w błocie obok niej, był żywym dowodem na to, jak błędne wyobrażenie miała o tych istotach.

Jej palce nie chciały się zbliżyć do potwornej rany w piersi mężczyzny, a płuca jakby zlodowaciały.

– Nie mogę tego zrobić.

– Jak cię zwą? – zapytał cicho.

– Kaye. – Wraz ze słowem z ust dziewczyny wydobył się obłok pary.

Przez chwilę panowała cisza.

– Ja jestem Roiben. – Elfy nie od razu zdradzały swoje imiona, nawet w części, choć Kaye nigdy nie wiedziała dlaczego. Ten najwyraźniej chciał jej okazać zaufanie, a może także zrehabilitować się za wcześniejsze podejrzenia. – Daj rękę.

Pozwoliła, by ujął jej rękę i przyciągnął do gałęzi. Zacisnął dłoń na jej dłoni. Obie były mokre i zmarznięte. Roiben miał nieludzko długie, sękate palce.

– Po prostu zaciśnij dłoń na gałęzi i pozwól mi ciągnąć – rzekł. – Nie musisz nawet patrzeć. Jeśli tylko nie będę jej dotykał, być może zdołam ją wyjąć.

Zawstydziła się. Twierdziła, że chce mu pomóc, a teraz, kiedy ją o to prosił, zebrało jej się na fochy.

– Zrobię to – powiedziała.

Roiben puścił jej dłoń. Kaye pociągnęła mocno. Twarz mężczyzny wykrzywił grymas bólu, ale gałąź tylko nieznacznie się przesunęła.

Czy naprawdę wśród tych drzew czaiły się inne elfy, wyczekujące chwili, w której ranny będzie już tak słaby, że stanie się łatwym łupem? Kaye pomyślała, że jeśli tak jest, powinny teraz wyjść z ukrycia i zaatakować.

– Jeszcze raz, Kaye.

Tym razem zwróciła uwagę na kąt, pod jakim wbita była gałąź, i przesunęła się nieco, by ta nie zahaczyła o element pancerza. Potem dziewczyna podniosła się na jedno kolano i zaciskając dłonie na gałęzi, wstała, ciągnąc ją z całej siły.

Roiben wydał ochrypły krzyk. Gałąź puściła. Żelazny grot oblepiała gęsta posoka. Mężczyzna dotknął palcami rany i uniósł je do oczu, jakby nie mógł uwierzyć, że do niego strzelono.

– Dzielna jesteś – powiedział, mokrymi palcami dotykając jej nogi.

Kaye odrzuciła gałąź. Trzęsła się; w ustach miała smak krwi.

– Musimy zatamować krwotok. Jak się zdejmuje tę zbroję?

W pierwszej chwili miała wrażenie, że nie zrozumiał. Po prostu siedział i patrzył na nią z niedowierzaniem. Potem pochylił się do przodu, stękając.

– Pasy – wykrztusił z wysiłkiem.

Kaye usiadła za jego plecami, macając rękoma w poszukiwaniu sprzączek.

Nagły podmuch wiatru w koronach drzew zaowocował deszczem ciężkich kropelek. Kaye znów zaczęła się zastanawiać nad obecnością innych magicznych istot. Drżącymi palcami usiłowała rozpiąć zbroję. Jeśli te istoty nadal obawiają się Roibena, myślała, już wkrótce zatriumfują. Nie miała wątpliwości, że facetowi pozostało zaledwie kilka minut życia.

By zdjąć przedni pancerz, musiała odpiąć nie tylko umieszczone wokół ramion i po bokach pasy łączące go z tylnym, ale także te, które łączyły go z naramiennikami i nagolennikami. W końcu zdołała tego dokonać. Naga pierś mężczyzny była zalana krwią.

Roiben odrzucił do tyłu głowę i zamknął oczy.

– Niech deszcz ją oczyści.

Kaye zdarła z siebie płaszcz i powiesiła go na gałęzi drzewa. Zdjęła też koszulę, pocieszając się, że ta i tak była już do niczego. Podarła ją na długie pasy i zaczęła owijać wokół piersi i przedramion rannego. Gdy poczuł dotyk, otworzył oczy, zmrużył je, a potem otworzył jeszcze szerzej. Miały niesamowity kolor.

Wyprostował się, przerażony.

– Nawet nie słyszałem, jak drzesz materiał.

– Staraj się nie zasypiać. – Policzki Kaye były tak rozpalone, że dotyk deszczu przynosił jej ulgę. – Masz dokąd pójść?

Pokręcił głową. Pogrzebał ręką w ściółce, podniósł liść i potarł go o wewnętrzną część zdjętej zbroi. Liść lśnił teraz na czerwono.

– Wrzuć to do strumienia. Ja… Tam jest kelpie… Nie wiem, czy zdołam nad nim zapanować przy tej pogodzie, ale można spróbować.

Kaye pospiesznie skinęła głową, nie mając pojęcia, co to takiego ten kelpie, i sięgnęła po liść. Nie od razu jej go oddał.

– Jestem twoim dłużnikiem. Chciałbym wiedzieć, jak mogę się odwdzięczyć.

– Mam kilka pytań.

Wtedy Roiben puścił liść.

– Odpowiem na trzy tak wyczerpująco, jak tylko potrafię.

Skinęła głową. Jak w bajce. W porządku; w gruncie rzeczy i tak nic od niego nie chciała.

– Kiedy będziesz wrzucała liść do strumyka, powiedz: „Roiben z Dworu Termitów prosi cię o przysługę”.

– Komu mam to powiedzieć?

– Po prostu powiedz to na głos.

Raz jeszcze skinęła głową i pobiegła ku wodzie. Stromy brzeg strumienia pokrywała roślinność i mnóstwo rozbitego szkła. Korzenie, spod których deszcz wymył ziemię, tkwiły na skale niczym przewrócone kosze lub ciągnęły się po podłożu jak blade ręce na wpół pogrzebanych trupów. Kaye stanowczo zabroniła sobie o tym myśleć.

Przykucnęła i położyła liść na tafli zakrwawioną stroną do dołu; leżał, obracając się lekko. Pomyślała, że może jest zbyt blisko brzegu, i dmuchnęła na niego, by odpłynął dalej.

– Roiben z Dworu Termitów prosi cię o pomoc – powiedziała, mając nadzieję, że dobrze zapamiętała. Nic jednak się nie wydarzyło. Powtórzyła formułkę głośniej. Czuła się głupio, ale zarazem była przerażona. – Roiben z Dworu Termitów potrzebuje twojej pomocy!

Na powierzchnię wypłynęła żaba i ruszyła w kierunku Kaye. Czyżby miała coś wspólnego z kelpie? I w ogóle jaka pomoc mogła nadejść z płytkiego, brudnego strumienia?

Potem jednak Kaye zrozumiała, że się pomyliła. To, co wzięła za żabę, było w istocie poruszającymi się otworami w czymś, co płynęło ku niej przez wodę. Chciała uciekać, ale ciekawość połączona z poczuciem obowiązku przykuła ją do ziemi. Otwory tymczasem zmieniły się w rozszerzone nozdrza osadzone w pysku czarnego konia, który wyłonił się z czarnej wody, jakby został przez nią poczęty. Oblepione błotem i roślinnością stworzenie wpatrywało się w Kaye lśniąco białymi oczyma.

Znieruchomiała. Nie miała pojęcia, jak długo stała i gapiła się na pokryty szarymi cętkami, gładki jak skóra foki tułów i niewiarygodnie błyszczące oczy.

Koń pochylił kark.

Kaye zrobiła krok do tyłu i usiłowała coś powiedzieć, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło.

Koniopodobne stworzenie przybliżyło do niej pysk, grzebiąc kopytami w błocie i łamiąc gałązki. Kaye zrobiła kolejny krok do tyłu i potknęła się.

Musiała coś powiedzieć.

– Tędy – wykrztusiła w końcu, wskazując zagajnik. – On jest tam.

Koń ruszył we wskazanym kierunku, przyspieszając do kłusa, a ona z niewymowną ulgą ruszyła za nim. Gdy dotarła na polanę, Roiben, z prowizorycznie przywiązanym przednim pancerzem, dosiadał już konia. Kaye, do tej pory nieświadomie wstrzymująca oddech, wypuściła powietrze.

Roiben uśmiechnął się na jej widok. Teraz, w świetle księżyca, jego oczy wydały jej się ciemniejsze.

– Na twoim miejscu w przyszłości trzymałbym się z dala od naszej rasy. Jesteśmy kapryśnym ludem i niewiele sobie robimy ze śmiertelników.

Przyjrzała mu się i dostrzegła na zbroi zadrapania, których przedtem nie widziała. Czyżby ktoś go zaatakował? Przed chwilą z trudem podnosił głowę – niemożliwe, żeby był w stanie walczyć.

– Czy coś się stało?

Uśmiechnął się szerzej. Oczy mu zabłysły, a znużenie jakby ustąpiło.

– Nie trwoń czasu na zbędne pytania.

Po tych słowach Roibena koń ruszył, śmigając pomiędzy drzewami wdzięcznie i w zawrotnym tempie, jakby dysponował nadnaturalną mocą, uderzał kopytami z taką siłą, że liście aż fruwały wkoło. Jego tułów lśnił w blasku księżyca.

Nim się spostrzegła, została w zagajniku sama. Sama, roztrzęsiona, ale i dumna z siebie. Gdy sięgnęła po płaszcz, coś błysnęło w zasięgu jej wzroku.

Strzała.

Kaye przyklękła i podniosła zakończoną żelaznym grotem gałąź. Przesunęła palcem wzdłuż chropawej kory. Gdy dotknęła rozgrzanego metalu, jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Upuściła gałąź na ziemię. Zagajnik wydał jej się nagle przerażającym miejscem. Ruszyła ku drodze najszybciej, jak tylko się dało.

Gdyby zaczęła biec, chyba nigdy nie zdołałaby się zatrzymać.

Brodząc w błocie, wspięła się na pagórek stanowiący granicę trawnika babci. Prześlizgnęła się obok przepełnionego kubła ze śmieciami, zdezelowanego forda i płotka z zardzewiałych puszek po kawie, otaczającego więdnący ogródek zielny.