Klątwiarze - Holly Black - ebook + książka

Klątwiarze ebook

Holly Black

4,2

Opis

Cassel Sharpe pochodzi z rodziny KLĄTWIARZY – ludzi, którzy posiadają wiele nadzwyczajnych mocy. Potrafią na przykład zmieniać czyjeś emocje i wspomnienia albo odwracać czyjś szczęśliwy los za pomocą najdelikatniejszego muśnięcia dłoni. Praca z klątwami jest jednak nielegalna, Klątwiarze są więc siłą rzeczy przestępcami. Wielu z nich schodzi rzeczywiście na złą drogę, są oszustami, czy wręcz gangsterami. Cassel nie ma magicznych zdolności, przez co jest skazany na los outsidera, i byłby pewnie zwyczajnym dzieciakiem w pokręconej rodzince, gdyby nie pewien drobny szczegół… Trzy lata temu zabił swoją przyjaciółkę, Lilę.

Młodzieniec dba o pozory normalności, starannie wtapiając się w tłum, ale w pewnym momencie traci kontrolę: zaczyna lunatykować we śnie, napędzany przerażającymi snami o białym kocie, który ma mu coś do powiedzenia. Cassel zauważa też inne niepokojące rzeczy, takie jak dziwne zachowanie starszych braci, którzy mają przed nim tajemnice. A gdy zaczyna podejrzewać, że jest nieświadomym pionkiem w wielkiej, przestępczej grze, postanawia odzyskać pamięć, a tym samym przeszłość, by wreszcie poznać prawdę o sobie i przechytrzyć oszustów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1092

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (120 ocen)
48
47
20
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ksiazkowypirat

Dobrze spędzony czas

Cassel Sharpe od dzieciństwa obraca się w szemranym światku. I choć w jego rodzinie wszyscy są Klątwiarzami, on nie ma żadnych umiejętności. Gdy jego rzeczywistość , o którą chłopak usilnie dba, starając się nie mieszać się w rodzinne porachunki, zostaje zakłócona, chłopak musi podjąć decyzję co dalej. Decyzja nie jest łatwa, tym bardziej, że nastolatek podejrzewa, że jego rodzina coś przed nim ukrywa. Klątwiarze Holly Black bardzo mnie zaskoczyli, bo nie spodziewałem się tak wciągającej lektury. Im dalej zagłębiałem się w tę historię, tym trudniej było mi się od niej oderwać. Chciałem wiedzieć co będzie dalej i jak wszystkie wątki zostaną rozwiązane. Wydanie jednotomowe, które od razu zawiera całą trylogię było bardzo dobrym wyborem – dzięki temu od razu otrzymujemy pełną, choć pokaźną historię. Całość to lekka i mocno młodzieżowa historia (chociaż bardziej dla starszych, niż młodszych), ale na szczęście wątek miłosny (jak w elfickiej serii autorki) nie został wyciągnięty na pierwsz...
20
Agimalino

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czytało. Głównego bohatera można łatwo polubić. Autorka stworzyła intrygujący świąt wypełniony wieloma detalami. Polecam
10
tyska1822

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, pełna akcji i niespodziewanych zwrotów 👍
10
Mstruk12345

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta, choć momentami robi się nudno.
10
Kora_338

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca fantastyka właściwie nie ma się co dziwić bo autorka potrafi zaciekawić i świat który stworzyła jest inponujacy. Mam wrażenie, że ta książka jest bardziej dedykowana chłopcom ale mi osobiście podobało się patrzenie na świat ze strony ,,męskiej". Bardzo jestem zadowolona, że ostatni tom jest o Lili ,uważam, iż zasługiwała na swoją dłuższą chwilę.
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Curse Workers

Biały kot i Czarne serce – przełożył Stanisław Kroszczyński

Czerwona rękawiczka – przełożyła Zuzanna Byczek

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Renata Kuk, Małgorzata Szewczyk

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Zdjęcie wykorzystane na okładce: © APM STOCK/Shutterstock.com

Zdjęcie autorki: © Holly Black

Copyright © 2021 by Holly Black

All rights reserved.

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-051-7

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Wszystkim fikcyjnym kotom, które uśmierciłam w innych książkach

1

Śni mi się biała kocica, w odcieniu kości słoniowej. Siedzi na mnie, oddycha, jakby próbowała wciągnąć powietrze z moich płuc. Jednak nie, za to odgryza mi język. Bólu nie czuję, tylko ogarnia mnie bezmierna, dusząca panika. W tym śnie mój język jest czerwonym, wijącym się przedmiotem, mokrym, wielkości myszy. Chcę go odzyskać. Jednak kotka ucieka z nim w pyszczku, zmierzając ku uchylonym drzwiom. Zrywam się z łóżka i próbuję ją złapać, ale jest na to zbyt zwinna, zbyt szybka. Ucieka, gonię ją.

Budzę się; jestem boso, balansuję na zimnych dachówkach, dach jest spadzisty. Kręci mi się w głowie, kiedy spoglądam w dół; wdycham lodowate powietrze. Sen wciąż jest obecny, nie mogę się z niego otrząsnąć, jakby mnie oblepił pajęczą nicią wspomnienia. Moje serce wali jak oszalałe.

Lunatykowanie oznacza wojnę ze swoją nieświadomością, która chce, żebyś robił różne rzeczy, których wcale robić nie chcesz. Chce cię zabrać w różne miejsca, na co wcale się nie zgodziłeś. Na przykład moja podświadomość chyba chce mnie doprowadzić najkrótszą drogą do śmierci za młodu.

Niebo gwiaździste nade mną. Pode mną posąg z brązu przedstawiający pułkownika Wallingforda, dzięki któremu uświadamiam sobie, że spoglądam na dziedziniec ze szczytu Smythe Hall, swojego internatu.

Zupełnie nie pamiętam, żebym wchodził schodami na dach. Co więcej, nawet nie mam pojęcia, jak się tu dostałem, co stanowi problem o tyle, że w jakiś sposób muszę się znaleźć na dole. Najlepiej w taki, który nie będzie równoznaczny z utratą życia.

Noc jest bezgłośna, to taka cisza pośród ciemności, w której każde szurnięcie nogą i pospieszny oddech rozlegają się gromkim echem. Kiedy czarne kontury drzew wznoszących się nad moją głową wydają szelest, nie mogę powstrzymać nerwowego drgnienia. Moja stopa ślizga się na czymś. Na mchu.

Próbuję odzyskać równowagę, ale moje nogi same odjeżdżają.

Usiłuję chwycić się czegoś, szorując nagą klatką piersiową po dachówkach. Moja dłoń mocno uderza o ostrą krawędź listwy miedzianego okucia, lecz prawie nie czuję bólu. Rozpaczliwie przebieram nogami, aż moja stopa natrafia na płotek mający przeciwdziałać osuwaniu się śniegu z dachu. Czepiam się go paluchami, przestaję zjeżdżać. Aż się śmieję z poczucia ulgi, chociaż jednocześnie tak strasznie się trzęsę, że w żaden sposób nie zdołałbym się wspiąć z powrotem.

Palce drętwieją mi od chłodu. Mój mózg szaleje od adrenaliny.

– Ratunku – odzywam się półgłosem. Czuję, jak w gardle wzbiera mi nerwowy, opętańczy śmiech, bo dociera do mnie komizm tej sytuacji zmieszany z przerażeniem. Przygryzam wnętrze policzka, aby się opanować.

Nie chcę wołać o pomoc. Jestem w samych slipkach. To będzie strasznie krępujące.

W mroku przyglądam się powierzchni dachu, próbuję wypatrzeć te płotki przeciwśnieżne, właściwie to są tylko płytki z przezroczystego plastiku, które mają powstrzymać osuwanie się płatów śniegu czy lodu, małe trójkąciki, które nie po to tu są, żeby wytrzymać ciężar kogoś takiego jak ja. Może jeśli uda mi się zbliżyć do okna, zdołam zejść.

Wysuwam stopę, przemieszczam się najwolniej, jak potrafię, pełznę w stronę najbliższego występu. Szoruję brzuchem po dachówkach, niektóre są szorstkie i pokruszone. Opieram się o pierwszy płotek przeciwśnieżny, potem opuszczam się na kolejny, niżej jest już krawędź dachu. Oddycham ciężko, a okna są o wiele za daleko, poza zasięgiem i teraz już nie mam dokąd iść. Nie mam też żadnego planu. Stwierdzam więc, że od wstydu jeszcze nikt nie umarł.

Biorę kilka głębszych wdechów, wciągam do płuc zimne powietrze i wrzeszczę:

– Hej! Hej! Ratunku!

Noc pochłania mój głos. Słyszę w oddali szum autostrady, ale okna pode mną milczą.

– HEJ!!! – tym razem drę się najgłośniej, jak potrafię, na tyle głośno, że zdzieram sobie gardło. – Ratunku!

W jednym z pokojów zapala się światło, widzę dłonie przyciśnięte do szyby. Chwilę później okno się rozsuwa.

– Co jest? – pyta jakiś senny głos w dole. Ten głos przez chwilę przypomina mi inną dziewczynę. Martwą dziewczynę.

Wysuwam głowę za krawędź i staram się przywołać na twarz pełen ubolewania uśmiech. Tak, żeby ta nie spanikowała.

– Tutaj – odzywam się. – Na dachu.

– O Boże! – wykrzykuje cicho Justine Moore.

Willow Davis staje w oknie.

– Sprowadzę kierownika.

Przyciskam policzek do lodowatej dachówki i próbuję sobie wmówić, że wszystko jest dobrze, nikt mnie w to nie wrobił, nikt na mnie nie rzucił klątwy i jeżeli jeszcze trochę wytrzymam, jakoś z tego wyjdę.

Na dole gromadzi się tłumek, ludzie wylegają z internatu.

– Skacz! – drze się jakiś debil. – No, już!

– Panie Sharpe! – woła dziekan Wharton. – Proszę natychmiast stamtąd zejść, panie Sharpe! – Jego srebrne włosy sterczą na wszystkie strony, jakby został porażony prądem, a szlafrok ma założony na lewą stronę i krzywo zawiązany. Cała szkoła widzi jego kalesony.

Oczywiście nie on jeden jest w bieliźnie. Może i wygląda śmiesznie, ale ja prezentuję się znacznie gorzej.

– Widzę tylko jedną drogę w dół – odkrzykuję. – Na tym właśnie polega problem.

– Casselu! – woła pani Noyes. – Proszę nie skakać! Wiem, że nie było łatwo… – tu urywa, bo chyba nie bardzo wie, co mówić dalej. Pewnie próbuje sobie przypomnieć, jakie to trudności stanęły mi na przeszkodzie. Mam dobre stopnie. Nieźle się dogaduję z innymi. A może chodzi o to, że w końcu skoro czyjaś matka siedzi w więzieniu, a brat wysługuje się mafii, to ten ktoś musi mieć problemy.

Znowu patrzę w dół. Błyskają flesze aparatów w komórkach. Pierwsze roczniki wychylają się z okien sąsiedniego Strong House, uczniowie starszych klas wciąż się gromadzą, ubrani w piżamy i szlafroki, choć nauczyciele desperacko usiłują zagonić ich z powrotem do budynków.

Uśmiecham się, jak potrafię, tak jakby to wszystko było jakimś superprankiem i hecą stulecia.

– No cześć… – mówię pod nosem.

Szkoda, że moja podświadomość nie wpadła na pomysł, żeby wziąć ze sobą na dach farbę w spreju. Gdyby o tym pomyślała, za życia stałbym się legendą.

– Proszę zejść, panie Sharpe! – wrzeszczy dziekan Wharton. – Ostrzegam pana!

– Nic mi nie jest, pani Noyes – wołam, ignorując Whartona. – Po prostu nie wiem, jak się tu dostałem. Chyba lunatykowałem.

Z dala dobiega wycie syreny, rozlega się coraz wyżej. Policzki drętwieją mi od uśmiechu.

Kiedy ostatni raz znajdowałem się w gabinecie dziekana, towarzyszył mi dziadek, zapisywał mnie do tej szkoły. Pamiętam, że widziałem wyraźnie, jak wysypuje miętówki z kryształowego talerzyka do kieszeni swojego płaszcza, tymczasem dziekan Wharton perorował, jaki to obiecujący ze mnie wyrósł młodzieniec. Kryształowa miseczka powędrowała do drugiej kieszeni.

Teraz jestem owinięty kocem, siedzę na tym samym fotelu, obitym zieloną skórą i nerwowo skubię bandaż na dłoni. Rzeczywiście, wyjątkowo obiecujący młody człowiek ze mnie.

– A więc to somnambulizm? – pyta dziekan Wharton. Ma teraz na sobie garnitur z brązowego tweedu, wciąż jednak się nie uczesał. Stoi obok regału, który ugina się pod tomiszczami przestarzałych encyklopedii, przesuwa palcem w rękawiczce po ich kruszących się ze starości skórzanych grzbietach.

Spostrzegam, że na biurku stoi nowa miseczka, teraz już taniocha, też pełna miętówek. Szkoda, że nie aspiryny, bo łeb mi pęka.

– Kiedyś mi się zdarzało lunatykować – odpowiadam. – Ale to było dawno temu.

Somnambulizm nie jest taki znów rzadki u młodych ludzi, zwłaszcza chłopaków. Sprawdziłem to w internecie, jeszcze kiedy miałem trzynaście lat. Tego dnia obudziłem się przed domem, siny z zimna i nie mogłem pozbyć się przedziwnego wrażenia, że właśnie skądś wracam, tylko nie mogę sobie dokładnie przypomnieć skąd.

Przez szybki okna z ołowianymi okuciami widzę, jak wschodzące słońce pozłaca czubki drzew. Dyrektorka, pani Northcutt, ma zaczerwienione oczy. Pije kawę z kubka ozdobionego logo szkoły Wallingforda; ściska go w dłoniach tak mocno, że skóra na knykciach jej rękawiczek wygląda, jakby miała zaraz z trzaskiem pęknąć.

– Słyszałam, że masz problemy ze swoją dziewczyną – powiada pani Northcutt.

– Nie – zaprzeczam. – Nic podobnego.

Audrey zerwała ze mną po feriach zimowych, miała dosyć moich sekretów. Nie można mieć problemów ze swoją dziewczyną, kiedy już się nie ma swojej dziewczyny.

Dyrektorka pokasłuje dyskretnie.

– Niektórzy studenci twierdzą, że przyjmujesz zakłady. Masz jakieś kłopoty z tego powodu? Jesteś komuś winny pieniądze?

Spuszczam głowę, powstrzymuję uśmiech na wzmiankę o moim kryminalnym mikroimperium. Nic takiego, drobne fałszerstwa i bukmacherka na umiarkowaną skalę. Żadnych oszustw czy nadużyć, nawet nie uległem sugestii mojego brata Philipa, który wpadł na pomysł, żebyśmy stali się głównym dostawcą zakazanego nieletnim alkoholu. Jestem prawie pewien, że dyrektorka nie ma nic przeciwko zakładom, ale jednak im mniej o nich wie, tym lepiej – bo najczęściej dotyczą one tego, który nauczyciel przeleci którą nauczycielkę. Na przykład po Whartonie i Northcutt nikt normalny by się tego nie spodziewał, ale to nie zmienia faktu, że niektórzy chętnie wykładają gotówkę, licząc na wiążącą się z małym prawdopodobieństwem wysoką wygraną.

Potrząsam głową.

– Czy zdarzały się panu ostatnio gwałtowne zmiany nastroju? – pyta dziekan Wharton.

– Nie – odpowiadam.

– Może dokuczał panu brak apetytu albo uległ zakłóceniu rytm pana snu? – To brzmi, jakby wykuł na pamięć zdania z jakiejś książki.

– Tak, problem polega na kłopotach ze snem – mówię.

– Ale na czym konkretnie? – dopytuje pani Northcutt, nagle skupiona i zainteresowana.

– Na niczym! Tylko na tym, że lunatykuję. Nic więcej, nie zamierzałem popełnić samobójstwa. Zresztą nawet gdybym chciał się zabić, to na pewno nie skoczyłbym z dachu. A gdybym jednak przypadkiem miał ochotę skoczyć z dachu, to przecież włożyłbym przedtem spodnie.

Dyrektorka upija łyk z kubka. Już nie zaciska tak mocno dłoni.

– Zgodnie z opinią naszego prawnika nie może pan przebywać w internacie, dopóki nie otrzymamy podpisanego przez lekarza zapewnienia, że podobna sytuacja się nie powtórzy. Po prostu nie możemy ryzykować, chodzi o ubezpieczenie.

Spodziewałem się, że nie będzie przyjemnie, ale nie oczekiwałem ani tak bezpośredniej szczerości, ani tak poważnych konsekwencji. Myślałem, że po prostu zbiorę opieprz. Może nawet zarobię parę karnych punktów. Przez chwilę stoję, jakby mnie piorun strzelił.

– Przecież nie zrobiłem nic złego.

Co jest oczywiście bzdurą. Po pierwsze, nieszczęścia chodzą po ludziach i to wcale nie tych, którzy na to zasługują. Po drugie, zrobiłem w życiu sporo złych rzeczy.

– Pana brat po pana przyjedzie – oznajmia dziekan. Spoglądają na siebie z dyrektorką, dłoń Whartona odruchowo wędruje ku szyi, gdzie widzę kolorowy sznurek, a pod białą koszulą zarys amuletu.

Już rozumiem. Podejrzewają, że rzucono na mnie klątwę. Mało kto nie wie, że mój dziadek był klątwiarzem śmierci na usługach rodziny Zacharov. Najlepszym dowodem są poczerniałe kikuty pozostałe po jego palcach. A jeżeli czytają gazety, to wiedzą o mojej matce. Od tego wszystkiego łatwo o proste skojarzenie ze strony Whartona czy Northcutt: wszystkie moje nietypowe zachowania mogą być spowodowane zbyt bliskimi związkami z klątwiarstwem.

– Nie możecie państwo mnie wywalić za lunatykowanie – mówię, wstaję przy tym. – To nie może być zgodne z prawem. To jest chyba jakaś dyskryminacja ze względu na… – urywam, bo nagle przechodzi mnie zimny dreszcz. Przecież naprawdę możliwe, że ktoś mnie przeklął. Próbuję sobie przypomnieć, czy ktoś nie musnął mnie dłonią, ale chyba raczej nikt nie dotykał mnie bez rękawiczki.

– Nie podjęliśmy jeszcze żadnej decyzji co do pańskiej przyszłości w szkole Wallingforda.

Dyrektorka przerzuca jakieś papiery. Dziekan dolewa sobie kawy.

– Nie muszę przecież nocować w internacie, mógłbym tylko przychodzić w dzień na lekcje.

Nie mam ochoty spać w pustym domu ani tym bardziej natknąć się na któregoś z moich braci, ale trudno. Zrobię, co tylko będzie trzeba, byle moje życie było takie… jakie było.

– Proszę wrócić do swojego pokoju i spakować rzeczy. Będziemy to traktowali jak zwolnienie z powodu choroby.

– Dopóki nie dostanę zaświadczenia od lekarza – podkreślam.

Żadne z nich nie odpowiada, więc stoję jeszcze przez chwilę w niezręcznym milczeniu, a potem ruszam do drzwi.

Tylko nie współczujcie mi za bardzo. Najlepiej, jak od razu wyjawię wam najważniejszą paskudną prawdę o sobie: kiedy miałem czternaście lat, zabiłem dziewczynę. Na imię miała Lila, była moją najlepszą przyjaciółką i ją kochałem. A jednak ją zabiłem. Prawie nic z tego nie pamiętam, wszystko jest jak we mgle, ale bracia zastali mnie nad jej trupem z zakrwawionymi dłońmi i dziwnym uśmieszkiem na ustach. Najbardziej z tego wszystkiego pamiętam, jak patrzyłem na Lilę i miałem takie dziwne uczucie popieprzonej satysfakcji, że właśnie coś mi uszło na sucho.

Nikt nie wie, że jestem mordercą, to znaczy wie tylko moja rodzina. No i niestety ja.

Nie chcę być taką osobą, więc większość czasu spędzam na udawaniu i kłamstwach. Trzeba się naprawdę postarać, żeby udawać kogoś, kim się nie jest. Nie liczy się więc muzyka, którą lubię, ważna jest muzyka, którą powinienem lubić. Kiedy miałem dziewczynę, starałem się ją przekonać, że jestem takim kolesiem, jakim chciała, żebym był. Kiedy jestem pośród ludzi, z początku trzymam się na uboczu, ale tylko dopóki nie zorientuję się, jak ich rozśmieszyć. Na swoje szczęście, jeśli jestem w czymś naprawdę dobry, to właśnie w udawaniu i kłamstwach.

Mówiłem, że w życiu zrobiłem sporo złego.

Człapię, wciąż boso, wciąż jeszcze owinięty postrzępionym strażackim kocem, przez rozświetlony słońcem kwadratowy dziedziniec, zmierzam do mojego pokoju w internacie. Sam Yu, mój współlokator, zawiązuje właśnie cienki krawat na kołnierzyku pogniecionej koszuli. Kiedy wchodzę, spogląda na mnie, zaskoczony.

– Nic mi nie jest – mówię znużonym głosem. – Tak na wypadek, gdybyś chciał spytać.

Sam jest wielbicielem horrorów, więc zapełnił nasz pokój maskami alienów o oczach chrząszczy, wykleił ściany krwistymi plakatami. Jego rodzice chcą, żeby poszedł na MIT, a potem, żeby się załapał do jakiejś przynoszącej krocie firmy farmaceutycznej. On chce opracowywać efekty specjalne do filmów. Choć zbudowany jest jak niedźwiedź i ma obsesję na punkcie sztucznej krwi, ma zbyt dobre serce, żeby wyjaśnić starym, na czym polega to nieporozumienie dotyczące jego przyszłości. Jesteśmy tak jakby przyjaciółmi, przynajmniej chciałbym, żeby tak było.

Raczej nie zadajemy się z tymi samymi ludźmi, dzięki czemu trochę łatwiej się przyjaźnić.

– W każdym razie nie zamierzałem… No, zrobić tego, co myślisz – wyjaśniam. – Nie zamierzam umierać ani nic w tym rodzaju.

Sam uśmiecha się, wciąga szkolne rękawiczki.

– Może to lepiej, że nie śpisz na golasa. Tylko tyle chciałem powiedzieć w tej sprawie.

Parskam, po czym rzucam się na swoje wyro. Prycza skrzypi. Na poduszce leży nowa koperta oznaczona kodem, z którego wynika, że jakiś pierwszoklasista chce postawić na Victorię Quaroni jako na zwyciężczynię konkursu młodych talentów. Prawdopodobieństwo jest nikłe, natomiast pieniądze przypominają mi, że pod moją nieobecność ktoś musi się zająć rachunkami i wypłatami.

Sam trąca nogą moje łóżko.

– Na pewno wszystko u ciebie w porządku?

Kiwam głową. Wiem, powinienem mu powiedzieć, że wracam do domu, że będzie jednym z tych szczęściarzy, którzy mają cały pokój dla siebie, ale jakoś nie chce mi się zaburzać własnego, błogiego poczucia normalności.

– Spać mi się chce.

Sam sięga po swój plecak.

– Do zobaczenia na lekcjach, wariacie.

Unoszę zabandażowaną dłoń w pożegnalnym geście, potem coś przychodzi mi do głowy.

– Wiesz co? Zaczekaj.

Już wyciągał dłoń do klamki, odwraca się z pytającym wyrazem twarzy.

– Tak sobie myślę… że gdyby mnie nie było, to wiesz… Myślisz, że mógłbyś przyjmować od ludzi kasę, dopóki nie wrócę?

Nie mam ochoty tego robić, bo w ten sposób, po pierwsze, zaciągam wobec niego dług wdzięczności, a po drugie, sam przed sobą przyznaję, że naprawdę mnie wywalili. Nie zamierzam jednak rezygnować ze swojej głównej działalności w Wallingfordzie.

Sam się waha.

– Dobra, zapomnij – mówię. – Nie ma tematu…

Przerywa mi:

– Dostanę procent?

– Dwadzieścia pięć – odpowiadam. – Tak, dwadzieścia pięć procent, ale w takim razie będziesz musiał robić trochę więcej, niż tylko zbierać kasę.

Powoli kiwa głową.

– Dobra, dogadamy się.

Szczerzę zęby w uśmiechu.

– Jesteś najbardziej godnym zaufania osobnikiem w okolicy.

– Dobrze przysłodzić nigdy nie zaszkodzi – stwierdza sentencjonalnie Sam. – Pochlebstwo jest dobre na wszystko. No, może oprócz złażenia z dachu.

– Dobre, dobre – stwierdzam i stękam. Dźwigam się z łóżka, żeby wyciągnąć z szafki parę czystych mundurowych spodni. Są czarne i szorstkie.

– Ty, ale dlaczego ma cię nie być? Przecież chyba cię za to nie wywalili? Mógłbyś im wytoczyć proces.

Właśnie wciągam spodnie. Odwracam się, ale myślę, że i w moim głosie słychać to, czego nie chciałbym po sobie pokazać.

– Wywodzę się z rodziny kryminalistów i hochsztaplerów, więc akurat w moim wypadku droga sądowa jest raczej drogą donikąd. Northcutt i Wharton dobrze o tym wiedzą. Nie. Nie wiem. Może ci powiedzieć, co masz robić?

Kiwa głową.

– Dobrze. Pewnie.

– Dam ci mój notes z rankingami, wyliczeniami i wszystkim. Ty masz tylko zapisywać przyjmowane zakłady. – Wstaję, przysuwam swoje krzesło do szafki i wchodzę na nie. – Masz.

Trafiam palcami na notes, który taśmą przykleiłem nad drzwiami. Odrywam go. Jest tam jeszcze jeden, z drugiej klasy – już wtedy stwierdziłem, że biznes się rozwinął i nie mogę polegać wyłącznie na swojej nawet całkiem niezłej, ale przecież nieabsolutnej pamięci.

Sam się uśmiecha, trochę blado, bo jest pod wrażeniem, że przez cały ten czas nie odkrył mojej skrytki.

– Chyba sobie poradzę.

Przerzuca kartki z zanotowanymi zakładami, wszystkimi od początku roku, razem z szansami. Są tam zakłady dotyczące tego, czy mysz grasująca po Stanton Hall zostanie zabita przez Kevina Browna za pomocą jego młotka, czy też doktora Miltona przy użyciu potrzasku z bekonową przynętą, czy może schwytana przez Chaiyawata Terwella za pomocą wabiącej sałatą całkowicie humanitarnej pułapki. (Kursy wskazują na młotek). Zakłady co do tego, czy główną rolę kobiecą w Pippinie otrzyma Amanda, Sharone czy Courtney oraz czy ostatecznie w przedstawieniu nie wystąpi dublerka. (Na razie wiadomo, że casting wygrała Courtney, próby już się rozpoczęły). Albo też ile razy w danym tygodniu w stołówce pojawią się „brownies orzechowe bez orzechów”.

Prawdziwi bukmacherzy pobierają marżę w oparciu na zbilansowanych rachunkach gwarantujących zysk. To znaczy, że kiedy ktoś stawia pięć dolców, to tak naprawdę zakład dotyczy czterech dolarów i pięćdziesięciu centów, pozostałe pięćdziesiąt idzie do bukmachera. Bukmachera nie obchodzi, kto wygra, interesuje go tylko, czy odpowiednio ustalił prawdopodobieństwo, tak żeby pieniądze uzyskane od przegranych wystarczyły na opłacenie zwycięzców. Tyle że ja nie jestem prawdziwym bukmacherem, a ludzie z Wallingforda chcą się zakładać o różne głupoty, takie rzeczy, które mogą nigdy nie dojść do skutku. Mają sporo kasy do wyrzucenia. Czasem więc obliczam kursy we właściwy sposób – tak, jak zrobiłby to prawdziwy bukmacher – a czasem wyliczam je po swojemu i po prostu mam nadzieję, że zgarnę wszystko i nie będę musiał wypłacić komuś wygranej, na którą mnie nie stać. Można więc powiedzieć, że i ja uprawiam hazard.

– Pamiętaj – mówię – tylko gotówka. Żadnych kart kredytowych, żadnych zegarków.

Otwiera szeroko oczy.

– No co ty? Naprawdę komuś się zdaje, że masz tutaj maszynę do kart kredytowych?

– Nie – odpowiadam. – Chcą, żeby wziąć ich kartę i kupić coś, co kosztuje tyle, ile są winni. Nie rób tego, to wygląda, jakbyś ukradł takiemu kartę i możesz mi wierzyć, tak właśnie będą zeznawać przed rodzicami.

Sam zastanawia się chwilę, potem się odzywa:

– No.

– Dobra – opowiadam dalej. – Na biurku leży nowa koperta. Nie zapominaj wszystkiego zapisywać.

Wiem, że zrzędzę, nie mogę mu jednak po prostu powiedzieć, że te pieniądze są mi potrzebne. Nie jest łatwo w takiej szkole, kiedy nie ma się pieniędzy na te wszystkie drobiazgi, o których nikt nie mówi, jak ubrania czy zamówienie pizzy. Nie mówiąc już o tym, że jestem jedynym siedemnastolatkiem u Wallingforda, który nie ma swojego samochodu.

Daję znak, żeby podał mi notes.

Właśnie umieszczam go na swoim miejscu, kiedy ktoś wali do drzwi, aż o mało nie spadam z krzesła. Nim któryś z nas zdoła się odezwać, drzwi się otwierają, do środka wmaszerowuje kierownik naszego internatu. Patrzy na mnie w taki sposób, jakby się spodziewał, że właśnie zamierzałem się powiesić na własnym prześcieradle.

Zeskakuję z krzesła.

– Właśnie…

– Właśnie mi zdjął torbę, dzięki – wtrąca Sam.

– Samuelu Yu – odzywa się pan Valerio. – Jestem niemal pewien, że minął już czas śniadania i zaczęły się lekcje.

– Założę się, że się pan nie myli – rzuca Sam, puszcza do mnie oko.

Mógłbym wyrolować Sama, gdybym chciał. Zrobiłbym to właśnie w taki sposób: poprosił o pomoc, zaproponował jednocześnie jakiś drobny profit. I naciągnął na nieco kasy jego starych. No więc mógłbym go w ten sposób przerobić, ale tego nie zrobię.

Poważnie, nie zrobię tego.

Drzwi zatrzaskują się za Samem, a Valerio wygłasza do mnie następujący tekst:

– Pana brat nie może przyjechać, będzie dopiero jutro rano, więc musi pan na razie uczestniczyć w lekcjach razem z innymi uczniami. Wciąż jeszcze nie ustaliliśmy, gdzie pan spędzi noc.

– Zawsze możecie mnie przywiązać do łóżka – podpowiadam, ale Valeria wyraźnie to nie bawi.

Moja matka wyłożyła mi podstawy hochsztaplerki mniej więcej wtedy, kiedy tłumaczyła mi, na czym polega klątwiarstwo. Dla niej klątwa stanowiła sposób na osiągnięcie tego, co chciała, po czym wymigiwała się od odpowiedzialności za klątwę za pomocą hochsztaplerki. Nie potrafię zmusić ludzi, żeby w jednej chwili pokochali lub znienawidzili, a ona to umie. Ani sprawić, żeby ich ciało zwróciło się przeciwko nim, tak, jak potrafi tego dokonać Philip, ani odebrać im szczęścia i powodzenia, co robi mój drugi brat, Barron, natomiast nie trzeba być klątwiarzem, żeby być przekręciarzem.

Dla mnie klątwa jest tylko przeszkodą, ale za to przekręt – rządzi.

Właśnie matka mnie nauczyła, że jeśli chcesz kogoś wyruchać – albo za pomocą magii i sprytu, albo samym sprytem – musisz znać ofiarę lepiej, niż ona zna samą siebie.

Pierwsza rzecz, którą powinieneś zrobić, to zdobyć jej zaufanie. Oczarować. Zadbać, żeby miała pewność: jest cwańsza od ciebie. A potem to ty – albo jeszcze lepiej, twój wspólnik – podsuwasz sugestię.

Najlepiej, jeśli ofiara najpierw dostanie coś za darmo. Albo prawie. W tym biznesie to się nazywa „podpuchą”. Potem koleś czuje się fajnie, bo już ma kasę w kieszeni i przecież w każdej chwili może odejść, no i wtedy przestaje się pilnować.

Drugi etap to zwiększenie stawki. Naprawdę do sporego poziomu. Dla mojej mamy to drobiazg i łatwizna. Kształtuje emocje, więc może każdego zmusić, żeby jej zaufał. Musi jednak przestrzegać tych samych zasad, żeby później, kiedy tamci będą się zastanawiać, co im się przydarzyło, nie zorientowali się, do końca nie wiedzieli, że przerobiono ich za pomocą czarostwa.

A potem ostateczne uderzenie – no i warto szybko zniknąć.

Ktoś, kto chce żyć z przekrętów, musi być przekonany, że jest bardziej kumaty niż pozostali i że przewidział każdy scenariusz. Że wszystko ujdzie mu na sucho. Że każdego jest w stanie zrobić w durnia.

Chciałbym móc powiedzieć, że nie myślę o tych sztuczkach, kiedy mam do czynienia z ludźmi, jednak różnica między mną a moją mamą polega na tym, że ja siebie samego nie oszukuję.

2

Pospiesznie wkładam resztę szkolnego uniformu i biegnę na lekcję francuskiego, czas na śniadanie już dawno minął. Rzucam książki na pulpit i w tej samej chwili budzi się z trzaskiem do życia szkolna telewizja. Sadie Flores oznajmia z ekranu, że Klub Łaciński planuje kiermasz wypieków, aby uzyskać fundusze na budowę groty w parku, a spotkanie drużyny rugby odbędzie się w sali gimnastycznej. Jakoś udaje mi się przetrwać pierwsze lekcje, ale na historii niestety usypiam. Budzę się nagle i podnoszę głowę znad zaślinionego rękawa, pan Lewis właśnie zadaje pytanie:

– W którym to roku zaczął obowiązywać zakaz, panie Sharpe?

– W tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym – odpowiadam machinalnie. – Dziewięć lat po wprowadzeniu prohibicji. Tuż przed rozpoczęciem wielkiego kryzysu.

– Doskonale – mówi z ubolewaniem. – A czy może nam pan wyjaśnić, dlaczego w przeciwieństwie do prohibicji zakaz nie został odwołany?

Ocieram usta. Głowa boli mnie tak samo jak przedtem.

– No, może dlatego, że usługi klątwiarskie wciąż i tak są dostępne na czarnym rynku?

Kilka osób się śmieje, ale pan Lewis się do nich nie zalicza. Wskazuje palcem tablicę, gdzie wypisane są kredą powody takiego stanu rzeczy. Coś tam o inicjatywach gospodarczych i ugodzie handlowej z Unią Europejską.

– Wygląda na to, że przez sen potrafi pan robić różne rzeczy, panie Sharpe, ale aktywny udział w moich zajęciach się do nich nie zalicza.

Wtedy to się dopiero śmieją. Przez resztę lekcji już nie usypiam, chociaż żeby tego dokonać, muszę od czasu do czasu dźgnąć się długopisem.

Wracam do pokoju i śpię w czasie, kiedy powinienem otrzymywać od nauczycieli pomoc w przedmiotach, z którymi mam trudności; przesypiam trening biegowy, a następnie zebranie klubu dyskusyjnego. Budzę się w połowie przerwy kolacyjnej. Czuję, że mój normalny rytm życia odchodzi w niepamięć i zupełnie nie wiem, jak go odzyskać.

Szkoła Wallingforda w dużym stopniu wygląda tak, jak ją sobie wyobrażałem, kiedy mój brat Barron przyniósł do domu broszurkę. Trawniki nie są może aż tak zielone, budynki nie tak duże, jednak biblioteka naprawdę robi wrażenie i do kolacji wszyscy wkładają marynarki. Ludzie zapisują się do Wallingforda z dwóch powodów. Albo prywatna szkoła stanowi dla nich bilet do prestiżowej uczelni, albo zostali wywaleni na pysk z publicznej szkoły, lecz dzięki hajsowi swoich starych nie muszą iść do zakładu dla młodocianych przestępców, co jest dla nich jedyną alternatywną opcją.

Wallingford to nie całkiem Choate czy Deerfield Academy, ale tutaj mnie przyjęli, pomimo moich powiązań z rodziną Zacharov. Barron stwierdził, że szkoła da mi solidne podstawy do dalszego życia. Nie to, co zagracony dom. Wreszcie koniec z chaosem. I jak dotąd nieźle sobie radziłem. Tutaj mój brak klątwiarskiego daru jest w zasadzie zaletą – pierwszy raz się na coś przydał. Dostrzegam jednak w sobie niepokojącą tendencję do pakowania się w kłopoty, od których to nowe życie powinno być wolne. Na przykład ta cała bukmacherka jako źródło dochodów. Chyba nie umiem przestać kombinować.

Sala jadalna wyłożona jest drewnianą boazerią, wysoki, łukowato sklepiony sufit sprawia, że nasze głosy odbijają się echem. Na ścianach wiszą malowane podobizny kolejnych dyrektorów szkoły oraz oczywiście Wallingford we własnej osobie. Pułkownik Wallingford, założyciel szkoły, zamordowany dotykiem odsłoniętej dłoni głowiarza rok przed wprowadzeniem zakazu, spogląda na mnie szyderczo ze swoich złotych ram.

Moje buty stukają o zniszczoną marmurową posadzkę, gwar wokół mnie zlewa się w jednostajny szum, pobrzmiewający w uszach. Idę przez jadalnię do kuchni, dłonie mam wilgotne, kiedy otwieram drzwi, czuję, że moje bawełniane rękawiczki nasiąkły potem.

Odruchowo rozglądam się za Audrey. Nie ma jej, a zresztą nie powinienem się za nią rozglądać. Należy ją ignorować na tyle, żeby sobie nie myślała, że mi zależy, ale nie za bardzo. Przesada tak samo może mnie zdradzić.

Zwłaszcza dzisiaj, kiedy czuję się tak nieswojo.

– Spóźniłeś się – stwierdza jedna z pań wydających posiłki, nie podnosi na mnie wzroku, tylko wyciera ladę. Mam wrażenie, że przekroczyła wiek emerytalny, ma co najmniej tyle samo lat co mój dziadek. Spod plastikowego czepka wymyka jej się kilka kosmyków zrobionej na trwałą fryzury. – Już po kolacji.

– Wiem – mówię i dodaję: – Przepraszam.

– Jedzenie już schowane. – Teraz dopiero na mnie spogląda. Unosi zakryte plastikiem dłonie. – Będzie zimne.

– Lubię zimne jedzenie – odpowiadam z niewinnym uśmieszkiem.

Potrząsa głową.

– To dobrze, że masz apetyt. Wy wszyscy jesteście tacy chudzi. Czytałam w jakimś czasopiśmie, że głodzicie się tak samo jak dziewczyny.

– Ja się nie głodzę – zapewniam. Burczy mi w brzuchu. Chyba to słyszy, bo się uśmiecha.

– Zaczekaj na zewnątrz, podam ci tacę. I weź sobie kilka ciasteczek z tej patery.

Gdy już postanowiła uznać mnie za biedne, niedożywione dziecko, obudził się w niej instynkt opiekuńczy.

W przeciwieństwie do większości szkolnych stołówek, u Wallingforda jedzenie jest dobre. Ciasteczka są ciemne od melasy i aromatyczne od imbiru. Spaghetti, kiedy je dostaję, jest zaledwie ciepłe, jednak w czerwonym sosie wyczuwam smak chorizo. Kiedy wycieram jego resztki kawałkiem chleba, do mojego stolika podchodzi Daneca Wasserman.

– Mogę się dosiąść? – pyta.

Zerkam na zegar.

– Zaraz czas odrabiania lekcji.

Jej gęste, kręcone włosy są chyba nieuczesane, tylko spięte opaską z sandałowego drewna. Do konopnej torby ma przypięte znaczki, które głoszą: JEM TOFU oraz WOLNOŚĆ PRACY.

– Nie było cię na klubie dyskusyjnym – stwierdza Daneca.

– Wiem.

Głupio mi, że jej unikam i udzielam opryskliwych odpowiedzi, ale tak właśnie się zachowuję od samego początku mojego pobytu w Wallingfordzie. I to mimo że kumpluję się z Samem, a ponieważ mieszkamy w tym samym pokoju, trochę trudniej mi unikać Daneki.

– Moja mama chciałaby z tobą porozmawiać. Mówi, że to, co zrobiłeś, to było wołanie o pomoc.

– No pewnie – odpowiadam. – Właśnie dlatego wrzeszczałem „na pomoc!”. Wszystko się zgadza: zdecydowanie potrzebowałem pomocy.

Fuka, zniecierpliwiona. Rodzina Daneki należy do założycieli HEX, stowarzyszenia, które chce doprowadzić do powtórnej legalizacji klątwiarstwa, czyli właśnie „pracy” z jej wpinki. W założeniu ma to wręcz ułatwić ściganie klątwiarzy naprawdę szkodliwych i niebezpiecznych. Widziałem jej matkę w telewizji, siedziała sobie w gabinecie, w zbudowanej z cegieł rezydencji w Princeton, przez okno za jej plecami widać było kwitnący ogród. Pani Wasserman przekonywała, że pomimo wszystkich zakazów nikt nie chce ślubu albo chrztu bez obecności zaklinacza rzucającego szczęśliwy urok i że przecież „praca” tego rodzaju jest pod każdym względem pożyteczna. Mówiła też o tym, że przez zakazy pośrednio kieruje się klątwiarzy na drogę przestępstwa, bo skoro nie mogą działać legalnie, zatrudniają ich rodziny mafijne. Przyznała, że sama też się zalicza do grona „pracowników”. To był występ, który robił wrażenie. Był niebezpieczny.

– Mama na co dzień zajmuje się rodzinami zaklinaczy – powiada Daneca. – Głównie problemami, jakie mają ich dzieci.

– Przecież o tym wiem. Słuchaj, nie chciałem w zeszłym roku wstąpić do młodzieżówki HEX i teraz tym bardziej nie chcę mieć z tym wszystkim nic wspólnego. Nie jestem klątwiarzem i mało mnie obchodzi, czy ty jesteś kimś takim, czy nie. Znajdź sobie kogoś innego do agitowania, zbawiania, czy co tam jeszcze chcesz zrobić. Nie mam ochoty rozmawiać z twoją matką.

Nie bardzo wie, co powiedzieć.

– Ja… Nie jestem zaklinaczką. Naprawdę. Nie dlatego próbuję…

– Wszystko jedno. Już powiedziałem, że mnie to nie obchodzi.

– Poważnie? Nie obchodzi cię, że w Korei Północnej zaklinacze są tropieni i rozstrzeliwani? A tutaj, w Stanach, praktycznie są zmuszani do niewolniczej służby mafijnym rodzinom? Naprawdę nic z tego cię nie obchodzi?

– Naprawdę. Nic.

Valerio pojawił się w sali, idzie w moją stronę. To wystarczy, by podjęła decyzję – nie chce zarobić punktów karnych za to, że nie znajduje się tam, gdzie powinna. Podtrzymując dłonią torbę, odchodzi, rzuca mi jeszcze ostatnie spojrzenie. Widzę w nim mieszaninę rozczarowania i pogardy, a to boli.

Wkładam spory kawałek nasączonego sosem chleba do ust i wstaję.

– Moje gratulacje. Dzisiejszą noc spędzi pan w swoim pokoju, panie Sharpe.

Kiwam głową, przeżuwając. Może jeśli ta noc minie bez wybryków, przynajmniej wezmą pod uwagę możliwość zatrzymania mnie w szkole.

– Musi pan jednak wiedzieć, że tej nocy suka dziekana Whartona będzie spała w korytarzu. Jeśli się pan wybierze na nocną przechadzkę, podniesie straszliwy jazgot. Nie życzę więc sobie, żeby pan wychodził, nawet do łazienki. Zrozumiano?

Przełykam.

– Tak jest.

– W takim razie proszę wracać i brać się do odrabiania zadań domowych.

– Dobrze – odpowiadam. – Oczywiście. Dziękuję panu.

Rzadko mi się zdarza wracać samotnie z jadalni. Ponad drzewami wypuszczającymi świeże bladozielone pączki po jasnym jeszcze niebie śmigają nietoperze. Powietrze jest ciężkie od zapachu zdeptanej trawy połączonego z dymem. Ktoś gdzieś pali mokre, na pół zbutwiałe zeszłoroczne liście.

Sam siedzi przy swoim biurku, szerokimi plecami do drzwi. Ma w uszach słuchawki, bazgrze coś w swoim zeszycie do ćwiczeń z fizyki. Zerka tylko na mnie, kiedy ciężko siadam na łóżku. Co wieczór mamy około trzech godzin na pracę domową, a zajęcia wieczorne trwają tylko dwie godziny, więc jeżeli ktoś nie chce stracić przerwy o wpół do dziesiątej, trzeba zakuwać. Nie jestem pewien, czy dziewczyna zombi o wielkich ślepiach wyżerająca mózg tego frajera Jamesa Page’a seniora stanowi część pracy domowej, zadanej Samowi, jednak jeśli tak jest w rzeczywistości, to ma bardzo fajną nauczycielkę fizyki.

Wyciągam książki z plecaka i próbuję rozwiązywać zadania, jednak kiedy zaczynam skrobać ołówkiem w zeszycie, zdaję sobie sprawę, że nie pamiętam tego, co było na lekcji na tyle dobrze, żeby się pokusić o jakiekolwiek rozwiązanie. Przysuwam książki bliżej swojej poduszki, postanawiam przeczytać wyznaczony rozdział z mitologii. Dotyczy on mocno pokręconych historii rodzinnych na Olimpie z Zeusem w roli głównej. Jego dziewczyna, niejaka Semele, daje się podpuścić żonie Zeusa, niejakiej Herze, i prosi gromowładcę, żeby jej się ukazał w całej swojej boskiej wspaniałości. Facet doskonale wie, że to ją zabije, ale pokazuje Semele, co ma do pokazania. Potem wycina nienarodzonego Dionizosa z łona zwęglonej Semele i zaszywa go sobie we własną nogę. Nic dziwnego, że Dionizos potem tak chlał. Docieram do momentu, w którym wychowują Dionizosa jako dziewczynkę (oczywiście po to, by ukryć go przed Herą, wiadomo), gdy w futrynę drzwi stuka Kyle.

– Co jest? – pyta Sam, wyciąga z ucha jedną słuchawkę i odwraca się razem z krzesłem.

– Telefon do ciebie – mówi Kyle, spoglądając na mnie.

Chyba zanim pojawiły się telefony komórkowe, aby nawiązać połączenie z domem, nie było innego sposobu, należało odkładać ćwierćdolarówki, aby móc za ich pomocą uruchomić antyczny automat znajdujący się w końcu każdego korytarza internatu. Co dziwne, szkoła Wallingforda zdecydowała się nie ruszać tych starych telefonów, chociaż czasami ktoś dla beki dzwoni na nie w środku nocy. Od czasu do czasu rzeczywiście znajdują zastosowanie; najczęściej używają ich rodzice, usiłując dodzwonić się do kogoś, komu zdechła bateria w smartfonie albo po prostu nie odbierał. Albo kiedy dzwoni moja matka, z więzienia.

Sięgam po dobrze mi znaną, ciężką, czarną słuchawkę.

– Halo?

– Bardzo się na tobie zawiodłam – oznajmia mama. – Od tej szkoły dostajesz rozmiękczenia mózgu. Co cię napadło, żeby się pchać na dach?

Teoretycznie mama nie może z więziennego automatu dzwonić na inny automat, ale znalazła na to sposób. Najpierw dzwoni do mojej bratowej (na jej koszt), po czym Maura przekierowuje połączenie do mnie czy kogoś, kto akurat jest mamie potrzebny. Do prawników, do Philipa, do Barrona.

Rzecz jasna, mogłaby za pomocą tego przekierowania dzwonić na moją komórkę, jest jednak absolutnie pewna, że wszystkie rozmowy przez telefony komórkowe są podsłuchiwane przez jakąś zboczoną agencję rządową, więc stara się ich unikać.

– Nic mi nie jest – odpowiadam. – Ale to miło, że się o mnie troszczysz.

Gdy słyszę jej głos, przypomina mi się, że rano Philip ma się po mnie zgłosić. Przez sekundę fantazjuję, co by to było, gdyby olał sprawę i wcale się nie pojawił. Cały plan wziąłby w łeb.

– Troszczę się? Przecież jestem twoją matką! Powinnam być z tobą! To niesprawiedliwe, że ja tu gniję bezczynnie, a ty szalejesz po dachach i pakujesz się w kłopoty. Nie doszłoby do tego, gdybyś miał zagwarantowaną opiekę, gdyby twoja matka była w domu. Powiedziałam to sędziemu. Mówiłam mu, że jeżeli mnie wsadzi, dojdzie do czegoś takiego. To znaczy, nie żeby dokładnie tak, jasne, ale nikt nie może powiedzieć, że go nie ostrzegałam.

Mama lubi gadać. Lubi tak bardzo, że wystarczy od czasu do czasu potakująco pomrukiwać i można odbyć całą rozmowę, nie wypowiadając już ani słowa. Zwłaszcza teraz, gdy jest na tyle daleko, że nawet jeśli jest totalnie wkurzona, nie może dotknąć dłonią mojej gołej skóry i sprawić, żebym łkał od wyrzutów sumienia.

Zaklinanie emocji to naprawdę potężna rzecz.

– Słuchaj – mówi. – Wracasz do domu razem z Philipem. Przynajmniej będziesz wśród swoich. Bezpieczny!

Swoich, czyli klątwiarzy. Tyle tylko, że ja wśród nich nie czuję się u siebie. Jestem zakałą, jedynym nieklątwiarzem w całej rodzinie. Przysłaniam mikrofon dłonią.

– To znaczy, że coś mi grozi?

– Oczywiście, że nie. Przestań się wygłupiać. Wiesz co? Dostałam bardzo miły list od tego hrabiego. Chce zabrać mnie w rejs, kiedy stąd wyjdę. Co ty na to? Mógłbyś popłynąć ze mną. Powiem mu, że jesteś moim asystentem.

Uśmiecham się. Oczywiście, że potrafi być przerażająca i manipulować ludźmi, ale przecież mnie kocha.

– Dobra, fajnie.

– Zgadzasz się? To cudownie. Będzie wspaniale. To naprawdę okropnie niesprawiedliwe. Nie potrafię uwierzyć, że rozdzielono mnie z moimi dziećmi, akurat wtedy, kiedy jestem ci najbardziej potrzebna. Rozmawiałam z prawnikami, oni to wszystko załatwią. Wyjaśniłam im, że jestem ci potrzebna. Dobrze by było, żebyś napisał taki list.

Którego oczywiście nie napiszę.

– Słuchaj, mamo, muszę już lecieć. Teraz mamy czas odrabiania lekcji. Nie powinienem rozmawiać przez telefon.

– To daj mi tego twojego kierownika internatu. Jak on się nazywa? Valerie?

– Valerio.

– Dobra, daj mi go tutaj. Wszystko mu wytłumaczę. Na pewno zrozumie.

– Naprawdę muszę już iść. Mam robotę.

Słyszę jej śmiech, a potem odgłos świadczący o tym, że zapala papierosa.

– Po co? Przecież to cię już nie dotyczy.

– Jeżeli nie odrobię lekcji, to rzeczywiście mnie wywalą.

– Kochanie, wiesz, na czym polega twój problem? Podchodzisz do wszystkiego zbyt poważnie. Pewnie dlatego, że jesteś najmłodszy z całej rodziny…

Już sobie wyobrażam, jak zacznie się na ten temat rozwodzić, żywo gestykulując wolną ręką na tle szarej, więziennej ściany.

– Pa, mamo.

– Trzymaj się swoich braci – mówi ściszonym głosem. – I uważaj na siebie.

– Pa, mamo – powtarzam i odwieszam słuchawkę. Czuję ucisk w piersi.

Jeszcze przez chwilę stoję w korytarzu, aż zaczyna się przerwa i tłum wylega na korytarz, zmierzając do wspólnej świetlicy na piętrze.

Rahul Pathak i Jeremy Fletcher-Fiske, piłkarze z pierwszej klasy, machają, żebym dosiadł się do nich na pasiastej kanapie, którą sobie zajęli. Biorę z maszyny paczuszkę czekolady i wsypuję ją do wielkiego kubka z kawą. Zdaje się, że kawa teoretycznie ma być tylko dla pracowników szkoły, ale wszyscy ją pijemy i nikomu to nie przeszkadza.

Kiedy siadam, Jeremy się wykrzywia.

– Jak tam twoje habegiety?

– No chyba twoja stara ma habegiety – odpowiadam bez przekonania. HBG to skrót od jakiegoś długiego medycznego terminu, który oznacza klątwiarza, stąd te „habegiety”.

– Dobra – mówi. – Ale poważnie, mam do ciebie sprawę. Musisz mnie skontaktować z kimś, kto rzuci urok na moją dziewczynę. Chodzi o to, żeby była, wiesz, naprawdę chętna. Jeszcze przed imprezą. Zapłacimy.

– Nikogo takiego nie znam.

– Na pewno znasz – nalega Jeremy, wpatruje się we mnie, jakbym znajdował się na tak niskim wobec niego szczeblu społecznej hierarchii, że nawet nie bardzo rozumie, dlaczego nie doceniam wyświadczonego zaszczytu i musi mnie namawiać. Przecież powinienem być zaszczycony. Do tego przecież służę. – Ona zdejmie wszystkie amulety i tak dalej. Ona też tego chce, rozumiesz?

Ciekaw jestem, ile byłby gotów za to zapłacić. Na pewno nie tyle, żeby wystarczyło na wyciągnięcie mnie z ewentualnych kłopotów.

– Przykro mi, nie mam takich możliwości.

Rahul wyciąga z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę, przysuwa ją w moją stronę.

– Słuchaj, przecież mówiłem, że nie dam rady – mówię mu i zastanawiam się, ile jeszcze razy muszę to powtórzyć. – Nic z tego, rozumiesz?

– Nie, nie – odpowiada. – Widziałem tę mysz. Jestem całkiem pewien, że lazła prosto do jednej z tych klejowych pułapek. Do jutra będzie po niej. – Przesuwa dłonią po gardle i szczerzy zęby. – Pięćdziesiąt dolców na klej.

Jeremy marszczy brwi, jeszcze się waha, ale z drugiej strony nie wie, jak skierować rozmowę z powrotem na to, o co mu chodzi.

Wsuwam kopertę do kieszeni, zmuszam się, żeby wyluzować.

– Oby nie – odpowiadam z miejsca, jednocześnie notując w pamięci, żeby po powrocie do pokoju powiedzieć o tym zakładzie Samowi. Niech zapisze go w notesie, to będzie dobre ćwiczenie. – Dzięki myszy biznes się kręci.

– No pewnie, bo dzięki niej ciągniesz od nas kasę – odparowuje Rahul, ale z uśmiechem.

Wzruszam ramionami. Na to nie ma dobrej odpowiedzi.

– Założę się, że odgryzie sobie nogę i zwieje – oświadcza Jeremy. – To twarda sztuka, tak łatwo się nie da.

– No to się załóż, Jeremy – proponuje Rahul. – Wykładaj kasę.

– Nie mam przy sobie – mówi Jeremy, ostentacyjnym gestem wyciąga na zewnątrz kieszenie spodni.

Rahul się śmieje.

– Mogę ci pożyczyć.

Mocca pali mnie w gardło. Obrzydzeniem napawa mnie każde słowo tej rozmowy.

– W razie wygranej Sam przez jakiś czas będzie mnie zastępował.

Przestają się przekomarzać, patrzą w stronę Sama, który siedzi w przeciwległym końcu sali przy stoliku, na którym piętrzy się stos papieru milimetrowego. Sam maluje ołowianą figurkę. Obok niego Jill Pearson-White rzuca kostką o dziwnym kształcie, a następnie triumfalnym gestem wznosi pięść.

– Tak mu ufasz? Przecież tu chodzi o hajs – pyta Rahul.

– Pewnie, że mu ufam – odpowiadam. – A wy macie zaufanie do mnie.

– A czy jesteś pewien, że nadal możemy ci ufać? Dziś w nocy nieźle pojechałeś, normalnie lot nad kukułczym gniazdem. – Nowa dziewczyna Jeremy’ego należy do kółka filmowego, więc i Jeremy trochę się podszkolił. – A w dodatku teraz tak jakby znikasz z horyzontu.

Nawet pomimo krążącej w żyłach kofeiny i długiej popołudniowej drzemki, czuję się zmęczony. I już nie chce mi się tłumaczyć z lunatykowania. I tak nikt mi nie uwierzy.

– To moja osobista sprawa – mówię, a potem stukam palcem w wystającą z kieszeni część koperty. – A to są sprawy zawodowe.

Nocą leżę w ciemnościach i gapię się na sufit. Nie jestem pewien, czy cukier i kofeina pochłonięte w ciągu dnia wystarczą, żebym nie usnął do świtu. Jeżeli jeszcze choć raz będę lunatykował, nie przyjmą mnie z powrotem do Wallingforda, nie ma mowy. Nie zamierzam więc ryzykować nawet krótkiej drzemki. Słyszę za drzwiami psa, stuka pazurami o drewniane deski korytarza, potem znajduje sobie miejsce w pobliżu i uwala się na nie z odgłosem miękkim, lecz całkiem głośnym.

Wciąż myślę o Philipie. Zastanawia mnie, że w przeciwieństwie do Barrona, od mojego czternastego roku życia ani razu nie spojrzał mi w oczy. Nigdy nie pozwala mi się bawić ze swoim synem. A teraz będę musiał zatrzymać się u niego w domu, przynajmniej dopóki nie wymyślę, jak wrócić do szkoły.

– Ty – odzywa się Sam ze swojego łóżka. – Weź, bo aż ciarki przechodzą, jak tak się wpatrujesz w sufit. Wyglądasz, jakbyś umarł. Nawet nie mrugasz.

– Mrugam, mrugam – odpowiadam półgłosem. – Tylko nie chcę usnąć.

Szeleści pościelą, przewraca się na bok.

– Jak to? Boisz się, że znowu…

– Właśnie – potwierdzam.

– Aha.

Cieszę się, że w ciemności nie widzę wyrazu jego twarzy.

– Powiedz, co by było, gdybyś zrobił coś tak strasznego, że nie chciałbyś mieć potem do czynienia z nikim, kto by o tym wiedział?

Mój głos rozbrzmiewa tak cicho, że nawet nie wiem na pewno, czy Sam mnie słyszy. Nie wiem, co mnie naszło, żeby to powiedzieć. Nigdy się nad takimi rzeczami nie zastanawiam, a tym bardziej o tym nie rozmawiam. A zwłaszcza z Samem.

– Bo co, rzeczywiście próbowałeś się zabić?

Pewnie mogłem się spodziewać, że o to spyta, ale jednak mnie zaskoczył.

– Nie – odpowiadam. – Przysięgam.

Wyobrażam sobie, że zastanawia się, co na to odpowiedzieć, ja tymczasem żałuję, że zadałem pytanie.

– No, dobrze. Jeśli chodzi o tę straszną rzecz, to dlaczego ją zrobiłem? – pyta wreszcie.

– Nie wiesz tego – mówię.

– To przecież nie ma sensu. Jak mogę nie wiedzieć?

Rozmawiamy w sposób, który przypomina mi gry, w które gra Sam. „Dochodzisz do rozstajów dróg. Wąska, kręta ścieżka prowadzi w stronę gór. Druga, szersza droga najprawdopodobniej biegnie w stronę miasta. Którą z nich wybierasz?”. Jakby był jednym z bohaterów, których stara się odgrywać, ale nie podobają mu się reguły.

– Nie wiesz, bo nie wiesz. Właśnie to jest najgorsze. Chodzi o coś takiego, czego normalnie byś nigdy w życiu nie zrobił. Ale jednak zrobiłeś.

No cóż, mnie także nie przypadają do gustu reguły tej gry.

Sam opiera się o poduszki.

– Pewnie od tego bym zaczął. Musi być jakiś powód. Jeżeli się nie zorientujesz, dlaczego to zrobiłeś, przypuszczalnie zrobisz to znowu.

Wpatruję się w mrok, chciałbym nie być aż tak bardzo zmęczony.

– Trudno jest być dobrym człowiekiem – odzywam się. – Bo już wiem, że wcale nie jestem dobry.

– Czasami nie wiem, kiedy kłamiesz – stwierdza Sam.

– Nigdy nie kłamię – odpowiadam mu kłamstwem.

*

Po nieprzespanej całej nocy rano jestem półprzytomny. Kiedy Valerio wali do drzwi, odzywam się natychmiast, orzeźwiony po zimnym prysznicu, przynajmniej na tyle rozbudzony, że byłem w stanie coś na siebie włożyć. Chyba jest zadowolony, że jeszcze żyję i siedzę w swoim pokoju. Obok Valeria stoi mój brat Philip. Drogie, lustrzane okulary przeciwsłoneczne zsunął na przylizane do tyłu włosy, na jego nadgarstku połyskuje złoty zegarek. Lekko śniada skóra Philipa sprawia, że jego zęby wydają się jaśniejsze, kiedy się uśmiecha.

– Panie Sharpe, rada zarządu w porozumieniu z doradcami prawnymi szkoły podjęła decyzję, o której polecono mi pana powiadomić. Jeżeli chce pan wrócić do naszej szkoły, proszę najpierw poddać się badaniom lekarskim i uzyskać zaświadczenie, że jest pan fizycznie i umysłowo zdrowy, i nie dojdzie do niczego takiego jak incydent z zeszłej nocy. Zrozumiano?

Otwieram usta, żeby powiedzieć, że oczywiście zrozumiałem, ale brat ucisza mnie stanowczym ruchem dłoni.

– Gotowy? – pyta mnie Philip, wciąż z uśmiechem.

Kręcę przecząco głową, pokazuję na rozrzucone książki, niepościelone łóżko. Nie mam nawet żadnej torby. Jasne, wiadomo, Philip w końcu się pokazał, ale mógłby mnie chociaż spytać, jak się czuję. O mało nie spadłem z dachu. Coś ze mną jest nie tak, bez dwóch zdań.

– Pomóc ci? – proponuje Philip. Zastanawiam się, czy Valerio dostrzegł szczególny ton jego głosu. W rodzinie Sharpe panuje pogląd, że w żadnym wypadku nie można okazać słabości wobec frajera. A frajerem jest każdy, kto nie jest jednym z nas.

– Nie trzeba – mówię i wyciągam z szafy płócienną torbę.

Philip mówi do Valeria:

– Dziękuję panu za opiekę nad moim bratem.

Jest to dla kierownika internatu takim zaskoczeniem, że facetowi na chwilę odbiera mowę. Obawiam się, że istotnie mało kto uznałby wezwanie lokalnego oddziału ochotniczej straży pożarnej za przejaw opiekuńczości. Nawet jeśli zrobił to w celu ściągnięcia podopiecznego z dachu.

– Wszyscy byliśmy wstrząśnięci, kiedy…

– Najważniejsze – przerywa mu Philip gładkim głosem – że nic złego się nie stało.

Wzdycham ciężko, wciąż pakując moje graty do torby – brudne ubrania, iPada, książki, zeszyty, małego szklanego kotka i pendrive’a, na którym mam wszystkie swoje zapiski. Staram się nie zwracać uwagi na ich rozmowę. Wrócę do tej szkoły za parę dni. Nie trzeba mi wiele.

W drodze do samochodu Philip odwraca się do mnie.

– Jak mogłeś być taki głupi?

Wzruszam ramionami, mimo wszystko nieco urażony.

– Myślałem, że z tego wyrosłem.

Philip wydobywa kluczyki i przyciskiem na breloczku otwiera mercedesa. Zrzucam na podłogę kubeczki po kawie zalegające na fotelu obok kierowcy, wzorzysta pofałdowana mata na pewno wchłonie resztki ewentualnych płynów.

– Mam nadzieję, że mówisz o lunatykowaniu – stwierdza Philip – bo że z głupoty nie wyrosłeś, to sam wiem.

3

Bawię się brukselką na talerzu i słucham krzyków mojego bratanka, który siedzi na wysokim krzesełku. Wrzaski milkną, kiedy Maura, żona Philipa, daje mu jakiś plastikowy przedmiot do gryzienia. Skóra wokół oczu Maury jest ciemna niczym blizna. Ma dwadzieścia jeden lat, ale już wygląda staro.

– Położyłam kilka koców na kanapie w gabinecie – mówi Maura.

Za nią widzę poplamione tłuszczem szafki i pokryte papierem laminowane blaty. Chciałbym jej powiedzieć, że ma dosyć kłopotów i o mnie może się już nie martwić.

– Dziękuję – mówię zamiast tego, bo skoro koce leżą w gabinecie, to już się pofatygowała, a nie chcę, żeby Philip sądził, że jestem niewdzięczny. Z tego samego powodu nawet nie wspominam, że w kuchni jest o wiele za ciepło, prawie nie da się oddychać. To mi przypomina wakacje, kiedy piekarnik był włączony przez cały dzień. I przypomina mi ojca siedzącego przy stole, palącego długie, cienkie cygaretki, od których żółkły mu palce, podczas gdy indyk piekł się i piekł. Czasem, kiedy robi się ciężko, kiedy za nim naprawdę tęsknię, kupuję takie cygaretki i spalam je na popielniczce.

Teraz jednak najbardziej mi brakuje Wallingforda i tej osoby, którą mogłem udawać, kiedy tam byłem.

– Jutro przyjeżdża dziadek – oznajmia Philip. – Chcę, żebyś przeniósł się do starego domu i pomógł mu sprzątać. Zamierza wszystko uporządkować, zanim mama wyjdzie.

– Wątpię, czy ona by tego chciała – mówię. – Raczej nie lubi, kiedy ktoś jej grzebie w rzeczach.

Philip wzdycha.

– Jemu to powiedz.

– Nie chcę tam mieszkać – mówię.

Philip mówi o domu, w którym wszyscy się wychowaliśmy – wielkie gmaszysko zagracone mnóstwem rzeczy zgromadzonych przez naszych rodziców. Nie opuścili żadnej wyprzedaży garażowej, kiedy krążyli po kraju każdego lata, podczas gdy my – dzieci – siedzieliśmy w Pine Barrens u dziadka. Kiedy zmarł ojciec, śmietnik zrobił się taki, że w domu nie było pokojów, przechodziło się nawet nie korytarzami, a tunelami.

– No to nie rób tego – mówi Philip i przez chwilę wydaje mi się, że spojrzy mi w oczy, ale jednak zwraca się do mojego kołnierzyka: – Mama da sobie radę. Zawsze sobie radziła. Wątpię, czy kiedy odsiedzi swoje, w ogóle wróci do tej rudery.

Mama i Philip mają ze sobą na pieńku od czasu procesu, kiedy on z pewnymi oporami zastraszał świadków, co miało pomóc w jej obronie. Philip jest fizolem czy też bęckarzem – zaklinaczem ciała – czyli klątwiarzem, który może komuś złamać nogę jednym muśnięciem palca. Myślę, że nie wybaczył mamie, bo została skazana pomimo jego wysiłków.

A poza tym nieźle się pochorował od odrzutu.

Wzdycham. Wciąż nie zostało powiedziane, gdzie mam się podziać, jeśli nie pójdę do dziadka. Bardzo wątpię, żeby Philip zamierzał pozwolić mi zostać u siebie.

– Powiedz dziadkowi, że mogę być jego wyrobnikiem tylko na jakiś czas, zanim nie wrócę do szkoły. Czyli pewnie tydzień, a może krócej.

– Sam mu to powiedz – znów proponuje Philip.

Maura krzyżuje ramiona na piersi. Dziwnie jest widzieć jej odkryte dłonie, aż mi głupio. Mama nie pozwalała na noszenie rękawiczek w domu; twierdziła, że w rodzinie powinniśmy sobie ufać. Może i Philip jest tego zdania. A może chodzi o coś zupełnie innego.

Jednak to dziwne, gdy widzę dłonie kogoś, z kim nie jestem spokrewniony, choćby to nawet była moja bratowa. Zmuszam się, by skierować spojrzenie na jej obojczyk.

– Nie daj się zastraszyć, nikt cię nie może zmusić, żebyś mieszkał w tej ponurej ruderze – mówi Maura.

– Kiedyś wszyscy tam mieszkaliśmy! – Philip wstaje, sięga do lodówki po piwo. – W każdym razie ja go do niczego nie zmuszam.

Odbezpiecza zawleczkę, upija długi łyk, po czym rozpina kołnierz białej koszuli. Widzę keloidowy naszyjnik w miejscu, gdzie wprowadzający przeciął skórę na jego szyi. Ma to symbolizować śmierć w poprzednim życiu Philipa. Potem wcierał popiół tak długo, aż powstała gruba, opuchnięta krecha. Wygląda jak robak w kolorze ciała owinięty na jego gardle. Wszyscy robociarze – to znaczy szefowie pośledniego stopnia – muszą mieć coś takiego. Tak samo jak róża nad sercem pokazuje, że należysz do ruskiej bratwy. I jeszczete perełki wsuwane przez yakuzów pod skórę penisa, po jednej za każdy rok w więzieniu. Philip otrzymał swoją bliznę trzy lata temu, teraz, żeby kogoś nastraszyć, musi tylko rozpiąć kołnierzyk.

Ja się nie boję.

Sześć rodzin objęło władzę na całym Wschodnim Wybrzeżu w latach trzydziestych i odtąd tak już zostało. Nonomura. Goldblum. Volpe. Rice. Brennan. Zacharov. Kontrolują wszystko, od tanich i prawdopodobnie lipnych amuletów wywieszonych obok zapalniczek przy kontuarze małych sklepików, po tarocistów urzędujących w centrach handlowych i oferujących drobne zaklęcia po dwadzieścia dolarów, aż po okaleczenia i morderstwa dokonywane na zamówienie tych, których stać, żeby zapłacić. I którzy wiedzą, komu zapłacić. A mój brat jest jednym z tych, którym się płaci, tak samo jak kiedyś dziadkowi.

Maura odwraca się, rozmarzonym wzrokiem wygląda za okno, przypatrując się wyleniałemu trawnikowi.

– Słyszycie muzykę? Tam, na zewnątrz.

– Cassel nie ma nic przeciwko temu, żeby pomieszkać w starym domu – oznajmia Philip, przy czym zerka znacząco w moim kierunku. – I nie ma żadnej muzyki, Mauro. Nie ma muzyki, słyszałaś?

Maura nuci przez chwilę cichutko, zaczyna zbierać naczynia.

– Dobrze się czujesz? – pytam ją.

– Nic jej nie jest – odpowiada za nią Philip. – To tylko zmęczenie. Szybko się męczy.

– Idę odrabiać lekcje – mówię.

Nikt nie próbuje mnie zatrzymać, więc idę na górę do gabinetu Philipa. Na kanapie leży świeża pościel, w nogach stos obiecanych koców. Wszystko świeżutko wyprane, jeszcze pachnie detergentem. Siadam w skórzanym fotelu przy biurku, odwracam się i włączam komputer.

Ekran budzi się do życia, ukazuje się pulpit zaśmiecony mnóstwem folderów. Otwieram przeglądarkę, żeby sprawdzić pocztę. Jest wiadomość od Audrey.

Klikam tak szybko, że mejl otwiera się dwukrotnie.

„Co z T?” – napisała. I nic więcej. Nawet się nie podpisała imieniem.

Poznałem Audrey na samym początku pierwszej klasy. Siadywała zwykle na cementowym murku przy parkingu; w porze lunchu popijała kawę i czytała stare powieści Tanith Lee w miękkich okładkach. Któregoś razu to było Don’t Bite the Sun. Też czytałem tę książkę, Lila mi ją pożyczyła. Odezwałem się – powiedziałem, że Sabella bardziej mi się podoba.

– No, bo jesteś romantykiem – stwierdziła. – Faceci są romantyczni. Poważnie. Dziewczyny są pragmatyczne.

– To nieprawda – zaprotestowałem, ale odkąd zaczęliśmy ze sobą chodzić, zdarzało mi się pomyśleć, że jednak wtedy miała rację.

Trwa dwadzieścia minut, zanim udaje mi się jej odpisać: „Czeka mnie tydzień w domu. Zamierzam go poświęcić na oglądanie tv”. Mam nadzieję, że ta wiadomość zawiera w sobie odpowiednią dozę nonszalancji, bo bardzo się o to postarałem i zajęło mi to sporo czasu.

Wreszcie naciskam „wyślij” i stękam, znowu czuję się totalnie głupio.

Pozostała poczta to poza spamem głównie linki do filmiku ukazującego mnie na dachu Smythe; ktoś już zdążył to załadować na YouTube’a. Poza tym jeszcze kilka wiadomości od nauczycieli, prace zadane na ten tydzień. Uważam to za dobry znak – że jeśli chodzi o możliwość powrotu do Wallingforda, jeszcze nie wszystko stracone. Pomimo tego filmiku. Mam jeszcze do odrobienia lekcje z zeszłego wieczoru, ale zanim zacznę, chcę wykombinować, jak przekonać szkołę, żeby zapomniała o fatalnym incydencie z dachem. Po jakimś czasie grzebania w Google’u znajduję dwóch specjalistów od terapii snu w odległości godziny jazdy samochodem. Drukuję oba adresy, zapisuję logo jako jotpegi na swoim pendrivie. To na początek. Z góry zakładam, że żaden prawdziwy lekarz nie narazi swojej reputacji, gwarantując, że już nigdy więcej nie będę lunatykował, dlatego też sprawę trzeba będzie załatwić nieco inaczej.

Czuję, że mam dobrą fazę, więc postanawiam spróbować, może dam radę się wykręcić od harówy zaplanowanej dla mnie przez dziadka. Dzwonię do Barrona. Odpowiada po drugim sygnale, jakby zdyszany.

– Przeszkadzam? – pytam.

– Na pewno nie jestem tak zajęty, żeby nie znaleźć chwilki dla braciszka, który o mało nie skoczył na główkę. Opowiadaj, co się stało?

– Miałem dziwny sen i znowu zacząłem lunatykować. Nic takiego, ale teraz jestem zdany na łaskę i niełaskę Philipa. Przynajmniej dopóki szkoła nie zrozumie, że nie zamierzam się zabić.

Wzdycham. Kiedy byliśmy mali, to Barron i ja mieliśmy ze sobą ostro na pieńku, jednak teraz jest praktycznie jedyną osobą w rodzinie, z którą da się porozmawiać.

– Philip daje ci się we znaki, co?

– Ujmijmy to w ten sposób: jeżeli pobędę tu dłużej, wtedy rzeczywiście się zabiję.

– Jesteś większym twardzielem, niżby się wydawało – stwierdza Barron, co mi pochlebia, chociaż traktuje mnie z góry.

– A nie mógłbym pomieszkać u ciebie? – pytam.

Barron przebywa w Princeton, zaczął studia prawnicze, a to trochę śmieszne, bo jest kompulsywnym kłamcą. Kłamcą tego rodzaju, który kompletnie zapomina, co ci naopowiadał poprzednim razem, natomiast wierzy w każde łgarstwo tak głęboko, że niekiedy udaje mu się człowieka przekonać. Przypuszczam jednak, że mniej więcej po trzydziestu sekundach przed sądem wymyśliłby na bieżąco jakąś przeraźliwą ściemę o swoim kliencie.

– Musiałbym spytać dziewczynę, która ze mną mieszka – odpowiada. – Ona się spotyka z jakimś ambasadorem, facet ciągle przysyła po nią samochód, żeby ją zabrać do Nowego Jorku. Może sobie nie życzyć dodatkowego stresu.

No jasne, akurat.

– Fajnie, to skoro często wyjeżdża, może nie będę jej przeszkadzał. Ale spoko, najwyżej udam się na wielką wędrówkę. – Idę na całość. – W końcu od czego są ławki na przystankach autobusowych.

– A nie możesz zostać u Philipa?

– On chce mnie wyprawić do dziadka, żebym sprzątał stary dom. Nie powiedział tego, ale chyba nie życzy sobie mojej obecności.

– Nie wpadaj w paranoję – przestrzega mnie Barron. – Philip na pewno życzy sobie twojej obecności. Oczywiście, że sobie życzy.

Philip jednak tak naprawdę już raczej życzyłby sobie obecności Barrona.

Kiedy miałem około siedmiu lat, łaziłem po domu za trzynastoletnim Philipem, to była zabawa w superbohaterów. Głównym supermanem był on, a ja jego pomocnikiem, takim Robinem dla Batmana. Udawałem, że się pakuję w kłopoty – żeby mógł przybyć mi na ratunek. W starej piaskownicy atakowała mnie gigantyczna klepsydra i chciała mnie zasypać, żebym się udusił. W dziurawym baseniku dla dzieci ścigały mnie rekiny. Wołałem go i wołałem, ale zawsze w końcu pojawiał się Barron.

W wieku dziesięciu lat był rzeczywiście przybocznym Philipa, w sam raz, żeby zajmować się rzeczami, na które Philip nie miał czasu. Takimi jak ja. Przez większość dzieciństwa zżerała mnie zazdrość o Barrona. Chciałem być nim i miałem mu za złe, że to on jest sobą. Po prostu prędzej się załapał.

To było, jeszcze zanim zdałem sobie sprawę, że nigdy nim nie będę.

– To może mógłbym wpaść choćby na parę dni – proponuję.

– Pewnie, pewnie – mówi, ale w niezobowiązujący sposób. Raczej mnie spławia. – Opowiadaj, co to był za jakiś zwariowany sen? Jak to się stało, że polazłeś na ten dach?

Prycham.

– No, jakiś kot ukradł mi język, więc się wybrałem, żeby go odzyskać.

Barron się śmieje.

– Twój umysł to mroczna otchłań. Następnym razem po prostu odpuść sobie język, dzieciaku.

Nie cierpię, jak mnie nazywa „dzieciakiem”, ale przecież nie będę się z nim kłócił.

Żegnamy się, podłączam telefon do ładowarki, ładowarkę do kontaktu. Odrabiam lekcje, wysyłam je mejlem.

Zaczynam przeglądać przypadkowe foldery na komputerze Philipa, ale do pokoju wchodzi Maura. Zdążyłem już zobaczyć całe mnóstwo zdjęć nagich dziewczyn, leżących na plecach i ściągających długie welwetowe rękawiczki. Dziewczyn dotykających swoich nagich piersi szokująco nagimi dłońmi. Zamykam, najwyraźniej przypadkowo zapisaną w tym miejscu, grafikę przedstawiającego faceta w obłędnych pantalonach, z gigantycznym diamentowym wisiorem. Wszystko to razem niezbyt skandaliczne, przynajmniej jak na pornografię.

– Masz. – Wręcza mi kubek naparu, który pachnie jak miętowa herbatka. Nie patrzy mi w oczy, na jej otwartej dłoni leżą dwie pigułki. – Philip powiedział, żeby ci je dać.

– A co to?

– Żebyś lepiej spał.

Połykam piguły i popijam herbatą.

– Co się z wami dzieje? – pyta Maura. – Philip tak dziwnie się zachowuje, kiedy tu jesteś.

– Nic takiego – odpowiadam, bo ją lubię. Nie chcę jej powiedzieć, że Philip prawdopodobnie nie chce, bym zostawał w jego domu sam z nią i z dzieckiem. Z powodu Lili. Philip widział moją twarz, widział krew, uprzątnął ciało. Gdybym był Philipem, też nie chciałbym mnie tutaj.

*

Budzę się w środku nocy, bo strasznie chce mi się lać. Kręci mi się w głowie, z początku ledwie rejestruję głosy rozlegające się na dole, chwiejnym krokiem idę przez wyłożony dywanem korytarz. Sikam, potem wyciągam rękę, żeby spuścić wodę. Zamieram w bezruchu z dłonią na dźwigni.

– Co ty tu robisz? – pyta Philip.

– Zjawiłem się, jak tylko się dowiedziałem. – Głosu dziadka nie da się pomylić z żadnym innym. Mieszka w miasteczku noszącym nazwę Carney w Pine Barrens i nabrał tamtejszego akcentu, a może specjalnie to robi, żeby się nie wyróżniać. Carney jest jak cmentarz, na którym wszyscy wykupili swoje kwatery i pobudowali na nich domy. Praktycznie nikt w miasteczku nie jest klątwiarzem, a raczej jest ich tam nawet sporo, ale wszyscy mają ponad sześćdziesiątkę. Przyjeżdżają do Carney, żeby umrzeć.

– My się nim zajęliśmy.

Przez chwilę nie wierzę własnym uszom. Ale nie, nie przesłyszałem się, na dole jest też Barron. Nie mam pojęcia, dlaczego mi nie powiedział, że przyjedzie. Mama często mawiała, że on i Philip nie dopuszczają mnie do swoich sekretów, bo jestem najmłodszy, ale już wtedy wiedziałem, że to się bierze z czego innego – oni są klątwiarzami, a ja nie. Nawet dziadek nie pofatygował się na górę, żeby dopuścić mnie do udziału w rodzinnej naradzie.

Co z tego, że łączą nas więzy krwi, dla nich zawsze będę odmieńcem.

Popełnione przeze mnie morderstwo tylko pogorszyło sprawę, chociaż patrząc z pewnej perspektywy, można by się spodziewać, że polepszy. Cóż, przynajmniej dzięki temu udowodniłem, że jestem zdolny do popełnienia zbrodni.

– Ktoś powinien mieć oko na chłopaka – mówi dziadek. – Ktoś, kto mu nie pozwoli gnuśnieć w nieróbstwie.

– Chłopak raczej powinien odpocząć od stresu związanego ze szkołą – oponuje Barron. – Nie wiemy zresztą, co się wydarzyło. A co, jeśli ktoś próbował go dopaść? Jeżeli Zacharov dowiedział się, jak to było z Lilą? Przecież nadal szuka swojej córki.

Zimno mi się robi na taką myśl.

Ktoś parska gniewnie, chyba Philip, wtedy jednak znowu głos zabiera dziadek:

– Aha i niby wy dwaj frajerzy macie mu zapewnić bezpieczeństwo?

– Jasne – odpowiada Philip. – Przez cały ten czas go chronimy.

Podchodzę do schodów, kucam przy balustradzie nad salonem. Muszą być w kuchni, bo słyszę ich bardzo wyraźnie. Już mam zejść i powiedzieć, jak doskonale ich słychać. Zmusić ich, żeby mnie dopuścili do rozmowy.

– Może nie masz czasu zatroszczyć się o swojego brata, bo ta twoja żona wymaga szczególnej troski, co? Myślisz, że tego nie widać? Nie powinno się jej zaklinać.

To mnie powstrzymuje, chociaż już postawiłem stopę na pierwszym stopniu. Philip ją zaklina?

– Maury do tego nie mieszaj – odpala Philip. – Nigdy jej nie lubiłeś.

– W porządku – mówi dziadek. – Nie zamierzam się wtrącać w twoje życie rodzinne, to nie moja sprawa. Wkrótce sam się przekonasz. Tyle tylko, że moim zdaniem masz mnóstwo własnych spraw do załatwienia.

– On nie chce tam jechać – mówi Philip. Dziwi mnie to, bo znaczy, że albo Philip wściekł się na dziadka za to, że staruszek go poucza, albo Barron jednak go przekonał, więc pozwoli mi zostać.

– A może Cassel wyszedł na dach, bo chciał skoczyć? Pomyśl, co on przeszedł – mówi znowu dziadek.

– To nie w jego stylu – stwierdza Barron. – W tej szkole nie pakował się w żadne historie. Chłopak musi odpocząć, nic więcej.

Otwierają się drzwi sypialni, na korytarz wychodzi Maura. Brzeg jej flanelowej koszuli zadarł się, widzę skrawek bielizny.

Mruga, ale raczej nie jest zaskoczona, że widzi mnie na antresoli.