Więzień bez tronu. Opowieść z Elfhame. Tom 2 - Holly Black - ebook

Więzień bez tronu. Opowieść z Elfhame. Tom 2 ebook

Holly Black

4,2

96 osób interesuje się tą książką

Opis

Uwięziony książę. mściwa królowa. i bitwa, która zdecyduje o przyszłości Elfhame.

Książę Dąb płaci za swoją zdradę. Uwięziony na lodowatej północy może polegać tylko na własnym uroku i umiejętności przetrwania. Kiedy Najwyższy Król Cardan i Najwyższa Królowa Jude starają się za wszelką cenę uwolnić skradzionego spadkobiercę, Dąb musi zdecydować, czy spróbuje odzyskać zaufanie dziewczyny, którą zawsze kochał, czy pozostanie lojalny wobec Elfhame.

Ale w obliczu nowej wojny majaczącej na horyzoncie oraz zdrady czyhającej na każdym kroku ani przebiegłość Dęba, ani jego moc przekonywania nie wystarczą, żeby ocalić wszystkich, których kocha…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (31 ocen)
15
10
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
croxik

Dobrze spędzony czas

zdecydowanie lepsze niż pierwszy tom
00
Walindor

Nie oderwiesz się od lektury

⭐️4/5
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Prisoner’s Throne

Copyright © 2024 by Holly Black

All rights reserved.

Illustrations by Kathleen Jennings

Cover art copyright © 2024 by Sean Freeman

Cover design by Karina Granda

Cover copyright © 2024 by Hachette Book Group, Inc.

Copyright for the translation © by Ewa Spirydowicz (do rozdziału 12 włącznie) oraz Zuzanna Byczek (od rozdziału 13)

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Sara Szulc, Ida Świerkocka

Opracowanie graficzne polskiej okładki oraz projekt stron tytułowych: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-386-0

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

SZEŚĆ TYGODNI PRZED UWIĘZIENIEM

Dąb wbił kopytka w aksamitne spodnie.

– Spóźnisz się przeze mnie? – zapytała z łóżka Pani Elaine z niegodziwą satysfakcją w głosie. Podparła głowę łokciem i zaśmiała się lekko. – Niedługo już nie będziesz musiał robić nic na ich zawołanie.

– Rzeczywiście – odparł rozkojarzony. – Tylko na twoje, co?

Roześmiała się ponownie.

W na wpół zapiętym dublecie desperacko próbował przypomnieć sobie najszybszą drogę do ogrodów. Naprawdę chciał wykazać się punktualnością, ale wtedy nadarzyła się okazja, by w końcu zobaczyć zakres zdradzieckiej intrygi, co nader go interesowało.

Obiecuję, że przedstawię cię reszcie spiskowców, zapewniała. Wsunęła palce pod jego koszulę, rozpięła ją. Będziesz pod wrażeniem tego, jak blisko tronu możemy się znaleźć…

Przeklinając siebie, niebo i ideę czasu jako takiego, Dąb rzucił się do drzwi.

– Pospiesz się, łajdaku! – zawołała za nim jedna z pałacowych praczek. – Jak to będzie wyglądać, jeśli zaczną bez ciebie? I popraw fryzurę!

Próbował wygładzić loki, a służba schodziła mu z drogi. Bez względu na to, jak bardzo Dąb urósł, w pałacu Elfhame, na zawsze pozostał psotnym, rozbrykanym chłopcem, który wciągał strażników w grę w kasztany i podkradał z kuchni miodowe ciastka. Kraina Elfów zamykała swoich mieszkańców w bursztynie, więc jeżeli nie zachowali odpowiedniej ostrożności, sto lat mogło minąć niczym leniwe mrugnięcie. I tak niewielu zauważyło, jak bardzo książę się zmienił.

Nie żeby nie przypominał młodszego siebie, gdy gnał kolejnym korytarzem, stukając kopytkami o kamień. Zrobił unik w lewo, by nie potrącić pazia z naręczem zwojów, uskoczył w prawo, by nie przewrócić stolika z zastawą herbacianą, po czym prawie wpadł na Randalina, starszego członka Wiecznej Rady.

Gdy Dąb dotarł do ogrodów, brakowało mu tchu. Rozglądał się, obserwował girlandy kwiatów, muzyków, dworzan i biesiadników. Ani Króla, ani Królowej jeszcze nie było, a to oznaczało, że miał szansę przedostać się do pierwszych rzędów, nie zwracając na siebie uwagi.

Zanim jednak zdążył wślizgnąć się w tłum, Oriana, jego matka, chwyciła go za rękaw. Miała surowy wyraz twarzy, a ponieważ jej skóra była zazwyczaj upiornie biała, łatwo było dostrzec rumieniec gniewu na policzkach. Zabarwił je tak, że pasowały do różowego odcienia jej oczu.

– Gdzie byłeś? – Powędrowała palcami do dubletu Dęba i zapięła mu guziki.

– Straciłem poczucie czasu – przyznał.

– Robiąc… co? – Strzepnęła pyłek z aksamitu, oblizała palec i potarła smugę na jego nosie.

Uśmiechnął się pieszczotliwie, pozwalając jej na tę troskę. Póki miała go za niewiele więcej niż chłopca, nie doszukiwała się kłopotów, w które się pakował. Spojrzał na tłum, by odnaleźć wzrokiem rycerza, którego zadaniem było zapewnić mu ochronę. Tiernan wpadnie we wściekłość, gdy w pełni zrozumie plan Dęba. Ale ujawnienie spisku będzie tego warte. A Pani Elaine była o włos od zdradzenia mu nazwisk innych konspiratorów.

– Podejdźmy bliżej – zaproponował, odnalazł dłoń Oriany, po czym ją uścisnął.

Odwzajemniła gest, szybko i boleśnie.

– Jesteś dziedzicem Elfhame – powiedziała, jakby mógł o tym zapomnieć. – Czas zacząć zachowywać się jak ktoś, kto jest godny tego miana. Nie zapominaj, że masz wzbudzać zarówno strach, jak i miłość. W przeciwieństwie do siostry.

Dąb spojrzał na tłum. Miał trzy siostry, ale wiedział, którą miała na myśli.

Wyciągnął rękę niczym szarmancki rycerz, a matka dała się udobruchać na tyle, by przyjąć oferowane ramię. Dąb zachował minę tak poważną, jak sobie tego życzyła. Nie było to trudne, bo ledwie zrobił pierwszy krok, na skraju ogrodów pojawili się Król i Królowa.

Jego siostra Jude miała na sobie suknię w kolorze głębokiej różanej czerwieni, z wysokimi rozcięciami po bokach, aby strój nie krępował jej ruchów. Nie nosiła ostrza za pasem, ale włosy upięła w znajome rogi. Dąb był niemal pewien, że w jednym z nich ukryła mały nóż. Oprócz kilku innych, wszytych w szatę i przypiętych pod rękawami.

Choć była Najwyższą Królową Elfhame, z armią do dyspozycji i dziesiątkami dworzan na rozkaz, wciąż zachowywała się, jakby sama musiała radzić sobie z każdym problemem – najlepiej poprzez morderstwo.

Obok niej szedł Cardan w czarnym aksamicie, ozdobionym jeszcze czarniejszymi piórami, które lśniły, jakby nurzano je w oleju. Ciemny strój podkreślał ciężkie pierścienie błyszczące na jego palcach i dużą perłę w uchu. Mrugnął do Dęba. Ten uśmiechnął się w odpowiedzi, mimo że chciał zachować powagę.

Gdy Dąb ruszył przed siebie, tłum rozstąpił się przed nim.

Jego pozostałe dwie siostry stały wśród zgromadzonych. Taryn, bliźniaczka Jude, mocno trzymała synka za rękę i próbowała odwrócić jego uwagę od biegania, które prawdopodobnie pochłaniało go chwilę wcześniej. Obok niej Vivienne chichotała ze swoją partnerką, Heather. Vivi wskazywała na zebranych i szeptała coś Heather do ucha. Choć jako jedyna z jego trzech sióstr była elfką, właśnie jej najmniej podobało się życie w Krainie Elfów. Jednak wciąż była na bieżąco ze wszystkimi plotkami.

Król i Królowa stanęli przed Dworem, skąpani w świetle zachodzącego słońca. Jude przywołała Dęba, tak jak to ćwiczyli. W ogrodach zapanowała cisza. Jude spojrzała w obie strony, na skrzydlate pixie i wodne nissy, na sprytne hoby i złowrogie fetche, kelpie i trolle, czerwone kaptury cuchnące zaschniętą krwią, na jedwabniki i selkie, fauny i braggi, loby i kudłacze, wiedźmy i drzewołazy, rycerzy i duszki w podartych sukniach. Wszyscy to poddani Elfhame. Wszyscy to jego poddani, jak zakładał, skoro był ich księciem.

Żaden z nich nie bał się Dęba, bez względu na to, jak bardzo pragnęła tego jego matka.

Nikt się go nie bał, bez względu na krew na jego rękach. Fakt, że tak łatwo ich oszukał, przerażało nawet jego samego.

Zatrzymał się przed Jude i Cardanem i skłonił lekko.

– Biorę na świadków wszystkich tu obecnych – zaczął Cardan, oczy ze złotymi obwódkami mu pojaśniały, miękki głos niósł się donośnie – że Dąb, syn Liriope i Daina z dynastii Kolcowojów, jest moim spadkobiercą i jeśli odejdę z tego świata, będzie rządził w moim imieniu i z moim błogosławieństwem.

Jude pochyliła się, by z poduszki, którą podał jej goblin, wziąć złotą tiarę. Nie do końca korona, ale też nie do końca niekorona.

– Biorę na świadków wszystkich tu obecnych. – Miała zimny głos. Gdy dorastała wśród elfów, nigdy nie dano jej zapomnieć, że jest śmiertelna. Teraz, gdy została Królową, nigdy nie pozwalała podwładnym czuć się całkowicie bezpiecznie w swojej obecności. – Dąb, syn Liriope i Daina z dynastii Kolcowojów, wychowany przez Orianę i Madoka, mój brat, jest moim spadkobiercą, a kiedy odejdę z tego świata, będzie rządził w moim imieniu i z moim błogosławieństwem.

– Dębie – zapytał Cardan. – Przyjmiesz tę odpowiedzialność?

Nie, miał na końcu języka. Nie ma takiej potrzeby. Oboje będziecie rządzić wiecznie.

Cardan nie zapytał go jednak, czy chce wziąć na siebie tę odpowiedzialność, a raczej – czy ją przyjmuje.

Jego siostra nalegała, by formalnie mianowano go następcą teraz, kiedy osiągnął taki wiek, że mógł rządzić bez regenta. Mógł jej odmówić, ale zawdzięczał siostrom tak wiele, że nie byłby zdolny tego zrobić. Gdyby któraś poprosiła o słońce, wykombinowałby, jak zerwać je z nieba, unikając poparzenia.

Oczywiście nigdy by o to nie poprosiły, ani o nic innego. Chciały, by był bezpieczny, szczęśliwy i grzeczny. Chciały dać mu świat i zarazem nie dopuścić, by ten go skrzywdził.

Dlatego tak ważne jest, by nigdy się nie dowiedziały, co w rzeczywistości knuje.

– Tak – odparł. Może powinien wygłosić mowę albo zrobić coś, co sprawiłoby, że wyda się lepiej przygotowany do rządzenia, ale w głowie miał całkowitą pustkę. To jednak najwyraźniej wystarczyło, bo chwilę później poproszono go, by uklęknął. Poczuł zimny metal na czole.

A potem miękkie usta Jude dotknęły jego policzka.

– Będziesz wielkim królem, gdy nadejdzie czas – wyszeptała.

Dąb zdawał sobie sprawę, że ma wobec rodziny dług tak wielki, że nigdy nie zdoła go spłacić. Gdy wokół rozległy się okrzyki radości, zamknął oczy i przysiągł sobie, że jednak spróbuje tego dokonać.

Dąb był żywym, chodzącym błędem.

Siedemnaście lat temu ostatni Najwyższy Król, Eldred, wziął do swego łoża piękną Liriope o miodowym języku. Nigdy nie słynął z wierności, miał także inne kochanki, w tym Orianę. Mogły stać się rywalkami, ale zamiast tego szybko się zaprzyjaźniły. Razem spacerowały po królewskich ogrodach, zanurzały stopy w Jeziorze Masek i wirowały w tanecznym kręgu podczas uczt.

Liriope miała już jednego syna, a niewiele elfek los dwukrotnie obdarza potomstwem, zaskoczyło ją więc, gdy znów urodziła. Miała innych kochanków oprócz króla i wiedziała, że ojcem dziecka nie był Eldred, lecz jego ulubiony syn, Dain.

Książę Dain przez całe życie zamierzał rządzić Elfhame po ojcu. Przygotował się do tego, tworząc, jak to nazywał, Dwór Cieni – grupę szpiegów i zabójców, posłusznych tylko jemu. Starał się przyspieszyć moment, gdy przejmie tron, podtruwając ojca stopniowo, by pozbawić go sil witalnych, aż ten abdykuje. Kiedy więc Liriope zaszła w ciążę, Dain nie chciał pozwolić, by taka wpadka pomieszała mu szyki.

Gdyby Liriope urodziła dziecko, a Eldred to odkrył, mógłby wybrać na spadkobiercę jedno z pozostałych dzieci. Lepiej, żeby matka i dziecko umarły, a przyszłość Daina była pewna.

Dain otruł Liriope, gdy Dąb był jeszcze w łonie matki. W małych dawkach grzyby rumienia powodują paraliż. W większych – ciało porusza się coraz wolniej, jak zabawka z wyczerpaną baterią, funkcjonuje coraz bardziej ospale, aż całkiem ustaje. Liriope umarła, a Dąb odszedłby wraz z nią, gdyby Oriana nie wydobyła go z ciała przyjaciółki własnymi dłońmi i przy użyciu noża.

Tak właśnie Dąb przyszedł na ten świat – skąpany we krwi i truciźnie. Skaleczony w udo zbyt głębokim cięciem Oriany. Desperacko wtulony w jej pierś, by stłumić kwilenie.

Nieważne, jak głośno się śmiał, jak wesoło bawił, nic nigdy nie zagłuszyło tej wiedzy.

Dąb zdawał sobie sprawę, co żądza władzy robi z ludźmi.

On nigdy taki nie będzie.

Po ceremonii oczywiście odbył się bankiet.

Rodzina królewska jadła przy długim stole, częściowo ukrytym pod gałęziami wierzby płaczącej, niedaleko miejsca, gdzie ucztowała reszta dworu. Dąb siedział po prawej stronie Cardana, na miejscu zarezerwowanym dla faworyta.

Jego siostra, Jude, leniwie rozparła się po przeciwnej stronie stołu. Wobec rodziny była zupełnie inna niż wobec mieszkańców Krainy Elfów: aktorka wciąż w kostiumie, ale już za kulisami.

Orianę usadzono po jej prawej stronie. To również zaszczytne miejsce, chociaż Dąb podejrzewał, że żadna z nich nie była zachwycona koniecznością nawiązywania kontaktu z drugą.

Dąb miał wiele sióstr – Jude, Taryn, Vivi – przy czym wszystkie były z nim spokrewnione nie bardziej niż Oriana czy wygnany wielki generał Madok, który ich wychował. Ale to nadal jego rodzina. Jedyne osoby przy stole połączone z nim przez krew to Cardan i maluch wiercący się na krześle po jego prawej stronie: Leander, dziecko Taryn i Lokiego, przyrodniego brata Dęba.

Na stole ustawiono mnóstwo świec, do wiotkich gałązek wierzby płaczącej przywiązano kwiaty i błyszczące kawałki kwarcu, aż powstała piękna altana. Prawdopodobnie podobałaby mu się bardziej, gdyby zbudowano ją na cześć kogoś innego.

Dąb nagle zdał sobie sprawę, że do tego stopnia zagłębił się w myślach, że przegapił początek rozmowy.

– Co z tego, że rola węża nie przypadła mi do gustu, skoro chyba wszyscy będą mi to wypominali do końca świata – zauważył Cardan. Czarne loki opadały mu na twarz. Wymachiwał trójzębnym widelcem, jakby chciał podkreślić swoje słowa. – Nadmiar piosenek nie pomógł, podobnie jak ich długowieczność. Ile to już? Osiem lat? Dziewięć? Doprawdy, jest w tym sporo przesady. Można pomyśleć, że nigdy nie zrobiłem niczego więcej niż siedzenie na tronie po ciemku i kąsanie wszystkich, którzy mnie drażnili. Zawsze mogłem to zrobić. Teraz też.

– Kąsać wszystkich? – powtórzyła Jude z drugiego końca stołu.

Cardan uśmiechnął się do niej.

–Tak, jeśli ktoś to lubi. – Kłapnął zębami w powietrzu, jakby chciał to zademonstrować.

– Nikt nie lubi – zapewniła Jude, kręcąc głową.

Taryn przewróciła oczami do Heather, która uśmiechnęła się i upiła łyk wina. Cardan uniósł brwi.

– Mógłbym spróbować. Mały kęs. Żeby sprawdzić, czy ktoś napisałby o tym piosenkę.

– A zatem – Oriana zerknęła na Dęba ze swego miejsca blisko szczytu stołu – bardzo dobrze ci poszło. Już sobie wyobrażałam twoją koronację.

Vivi prychnęła cicho.

– Nie chcę niczym rządzić, a już na pewno nie Elfhame – przypomniał jej Dąb.

Jude zachowała obojętny wyraz twarzy, co zawdzięczała chyba tylko sile woli.

– Nie obawiaj się, nie zamierzamy wyciągnąć nóg w najbliższym czasie, ani ja, ani Cardan.

Dąb spojrzał na Najwyższego Króla, który elegancko wzruszył ramionami.

– Wygląda na to, że niełatwo wyciągać nogi w spiczastych butach.

Kiedy Dąb był w wieku Leandra, Oriana nie chciała, by został królem. Z czasem jednak stała się bardziej ambitna. Być może nabrała nawet przekonania, że Jude ukradła mu prawo pierworództwa, zamiast go przed nim uchronić.

Miał nadzieję, że nie. Wykrywanie spisków przeciwko tronowi to jedno, ale gdyby dowiedział się, że jego matka jest w coś takiego zamieszana, nie wiedziałby, co robić.

Nie każ mi wybierać, pomyślał z wściekłością, która go zaniepokoiła. To problem, który powinien rozwiązać się sam. Jude była śmiertelna. Śmiertelnicy płodzili dzieci łatwiej niż elfy. Jeśli będzie miała dziecko, ono zajmie jego miejsce w kolejce do tronu.

Z tą myślą spojrzał na Leandra.

Osiem lat i urocze, lisie oczy ojca. Takiego samego koloru jak oczy Dęba, bursztynowe ze sporą domieszką żółci. Włosy ciemne jak u Taryn. Leander był prawie w tym samym wieku, co Dąb, kiedy Madok uknuł intrygę, by zdobyć dla niego koronę Elfhame. Gdy Dąb patrzył na Leandra, widział niewinność, którą jego siostry i matka zapewne starały się chronić. To wzbudziło w nim paskudne emocje, mieszankę gniewu, poczucia winy i paniki.

Leander zorientował się, że Dąb mu się przygląda, i pociągnął go za rękaw.

– Wyglądasz, jakbyś się nudził. Zagramy w coś? – zapytał, wykorzystując przebiegłość dzieciaka, które chce wciągnąć dorosłego do zabawy.

– Po kolacji – obiecał Dąb, patrząc na Orianę, która już wydawała się zmartwiona. – Babcia będzie zła, jeśli zrobimy z siebie widowisko przy stole.

– Cardan się ze mną bawi – odparł Leander, najwyraźniej dobrze przygotowany do tej dyskusji. – A jest Najwyższym Królem. Pokazał mi, jak zrobić ptaka z dwóch widelców i łyżki. Potem nasze ptaki walczyły, aż jeden się rozpadł.

Cardan to urodzony aktor i miałby w nosie, gdyby Oriana go zbeształa. Dąb tylko się uśmiechnął. Często był jedynym dzieckiem przy stole pełnym dorosłych i pamiętał, jakie to nudne. Z przyjemnością urządziłby walkę ptaków ze srebrnych sztućców.

– Jak jeszcze bawiłeś się z królem?

W odpowiedzi usłyszał niepokojąco długą wyliczankę niewłaściwych zachowań, od wrzucania grzybów do pucharów z winem na drugim końcu stołu, przez robienie czapeczek z serwetek, po pojedynek na okropne miny.

– I opowiada mi zabawne historie o moim ojcu, Lokim – zakończył Leander.

Przy tych słowach z twarzy Dęba znikł uśmiech. Ledwo pamiętał mężczyznę. Najwyraźniejsze wspomnienie dotyczyło ślubu Lokiego z Taryn, przy czym nawet tu skupiał się głównie na tym, jak Heather zamieniono w kota, a ona bardzo się tym zdenerwowała. Był to jeden z momentów, który uświadomił mu, że magia nie dla wszystkich jest zabawą.

Z tą myślą spojrzał na Heather przez stół. Nagle musiał się upewnić, że nic jej nie jest. Zaplotła włosy w cieniutkie warkoczyki, ozdobione sztucznymi różowymi pasmami. Jej ciemna skóra lśniła, na policzkach połyskiwały różowe refleksy. Próbował odnaleźć jej wzrok, ale za bardzo pochłaniało ją obserwowanie duszka, usiłującego ukraść figę ze środka stołu.

Przeniósł spojrzenie na Taryn. Żona i morderczyni Lokiego wsuwała koronkową serwetkę za koszulę Leandra. Nic dziwnego, że Heather denerwowała się przy tym stole. Cała rodzina Dęba miała krew na rękach.

– Co u taty? – zapytała nagle Jude, unosząc brwi.

Vivi wzruszyła ramionami i skinęła głową w kierunku Dęba. Właśnie on widział ich ojca jako ostatni. Właściwie spędził z nim dużo czasu w ciągu ostatniego roku.

– Trzyma się z dala od kłopotów – odparł z nadzieją, że nadal tak będzie.

Po kolacji rodzina królewska wróciła na dwór. Dąb zatańczył z Panią Elaine, która uśmiechając się tym swoim uśmiechem kota, który połknął mysz i wciąż jest głodny, szepnęła mu do ucha, że za trzy dni organizuje spotkanie z wierzącymi w „ich sprawę”.

– Jesteś pewien, że masz na to dość siły? – zapytała, muskając gorącym oddechem jego szyję. Gęste, rude włosy spływały z jej pleców w grubym warkoczu z wplecionymi rubinami. Jej suknię zdobiły złote włókna, jakby już starała się o rolę jego królowej.

– Nigdy nie traktowałem Cardana jako krewnego, za to często miałem mu za złe to, co mi odebrał – zapewnił Dąb. Nawet jeśli wzdrygnął się lekko pod jej dotykiem, mogła to wziąć za dreszcz namiętności. – Szukałem właśnie takiej okazji.

A ona, odbierając jego słowa dokładnie tak, jak na to liczył, uśmiechnęła się.

– Jude nie jest twoją rodzoną siostrą.

Dąb odwzajemnił uśmiech, jednak nic nie powiedział. Wiedział, co miała na myśli, ale nigdy by się na to nie zgodził.

Odeszła po zakończonym tańcu, po raz ostatni dotknąwszy jego szyi w pocałunku.

Był pewien, że zdoła to zrobić. Chociaż dla niej oznaczało to nieuchronną śmierć, a dla niego samego… cóż, nie wiadomo.

Robił to już wcześniej. Kiedy rozejrzał się po pomieszczeniu, nie mógł nie zwrócić uwagi na nieobecność tych, którymi najpierw manipulował, a których następnie zdradził. Uczestników trzech spisków, którym zapobiegł w przeszłości, nakłaniając ich do zwrócenia się przeciwko sobie – i jemu. Za te zbrodnie trafili do Wieży Zapomnienia lub na stos, do końca nieświadomi, że wpadli w jego pułapkę.

W tym ogrodzie pełnym owadów był rosiczką, która je wabiła. Czasami jakaś jego cząstka chciała krzyczeć: Spójrz na mnie. Zobacz, kim jestem. Zobacz, co zrobiłem.

Jakby przyciągany tymi autodestrukcyjnymi myślami Tiernan, odpowiedzialny za jego bezpieczeństwo, zbliżył się z oskarżycielskim spojrzeniem spod ściągniętych brwi. Miał na sobie skórzaną zbroję z herbem rodziny królewskiej, który spinał na ramieniu krótką pelerynę.

– Zwracasz na siebie uwagę.

Często spiski to głupotki, myślenie życzeniowe połączone z brakiem interesujących intryg dworskich. Plotki, za dużo wina, za mało rozsądku. Ale Dąb miał przeczucie, że ten był inny.

– Pani Elaine organizuje spotkanie. Już prawie po wszystkim.

Tiernan spojrzał w stronę tronu i Najwyższego Króla, który rozsiadł się na nim nonszalancko.

– On wie.

– Co? – Dąb nagle poczuł ciężar w żołądku.

– Konkretnie? Nie mam pojęcia. Ale ktoś coś podsłuchał. Ogólnie plotka głosi, że chcesz wbić mu nóż w plecy.

Dąb się żachnął.

– Nie uwierzy w to.

Tiernan popatrzył na niego z powątpiewaniem.

– Zdradzili go rodzeni bracia. Byłby głupcem, gdyby nie uwierzył.

Dąb wrócił wzrokiem do Cardana i tym razem Najwyższy Król spojrzał mu w oczy. Cardan uniósł brwi. W jego spojrzeniu kryło się wyzwanie i zapowiedź leniwego okrucieństwa. Piłka w grze.

Książę odwrócił się, zirytowany. Ostatnie, czego chciał, to żeby Cardan uważał go za wroga. Powinien pójść do Jude. Spróbować wyjaśnić.

Jutro, powiedział sobie. Kiedy nie zepsuje jej tym wieczoru. Albo pojutrze, kiedy będzie za późno, by powstrzymać go przed spotkaniem ze spiskowcami, gdy wciąż będzie mógł osiągnąć to, na co liczył. Kiedy się dowie, kto za tym wszystkim stoi. Potem postąpi tak, jak zwykle – uda panikę. Powie spiskowcom, że chce odejść. Da im powód, by zaczęli się obawiać, że pójdzie z tym, co wie, do Najwyższego Króla i Królowej.

Planował, że pogrąży ich nie zdrada, lecz próba zabójstwa – i to jego. Próba zabójstwa była tym, za co zamierzał ich dopaść. Wielokrotne próby zamachu na jego życie zapewniły mu reputację nieudacznika. Nikt się nigdy nie dowie, że sam umyślnie doprowadził do klęski spiskowców i dzięki temu będzie miał wolną drogę, by zrobić to ponownie.

Jude się nie domyśli, że Dąb narażał się na niebezpieczeństwo, ani teraz, ani wtedy.

O ile oczywiście nie będzie musiał się do wszystkiego przyznać, aby przekonać Cardana, że przeciwko niemu nie knuje. Przeszedł go dreszcz na samą myśl, jak przerażona byłaby Jude, jak zdenerwowana cała rodzina. Wszyscy zasłaniali się jego dobrem, by usprawiedliwić swoje poświęcenia i straty. Przynajmniej Dąb był szczęśliwy, przynajmniej Dąb miał dzieciństwo, którego my nie mieliśmy, przynajmniej Dąb…

Tak mocno zagryzł wewnętrzną stronę policzka, że poczuł smak krwi. Musi zadbać, by jego najbliżsi nie dowiedzieli się nigdy, w kogo się zmienił. Może gdy zdrajcy zostaną pojmani, Cardan zapomni o podejrzeniach. Może nie trzeba nic nikomu mówić.

– Książę! – Vier, jego przyjaciółka, przecisnęła się przez tłum młodych dworzan i dotknęła jego barku. – Tu jesteś. Świętuj z nami!

Dąb z wymuszonym uśmiechem odsunął od siebie obawy. W końcu to jego przyjęcie. Tańczył więc pod gwiazdami z resztą dworu Elfhame. Bawił się beztrosko. Odgrywał swoją rolę.

Podeszła do niego pixie o skórze zielonej jak u konika polnego i takich samych skrzydłach. Przyprowadziła ze sobą dwie przyjaciółki, które zarzuciły mu ręce na szyję. Ich usta smakowały ziołami i winem.

W świetle księżyca wędrował od jednej partnerki do drugiej, wirował pod rozgwieżdżonym niebem, śmiał się z nonsensów.

Przywarła do niego sluagh o wargach zabarwionych na czarno. Uśmiechnął się, gdy znowu pochłonął ich taneczny krąg. Jej usta kusiły słodyczą dojrzałych śliwek.

– Spójrz mi w twarz i jestem kimś – szepnęła mu do ucha. – Spójrz na moje plecy i jestem nikim. Kim jestem?

– Nie wiem – przyznał Dąb. Po jego plecach przebiegł dreszcz.

– Twoim lustrem, Wasza Wysokość – odparła. Jej oddech łaskotał mu włoski na karku.

A potem się wymknęła.

Kilka godzin później Dąb wrócił do pałacu z zawrotami w obolałej głowie, które sprawiały, że szedł nierównym krokiem. W świecie śmiertelników alkohol był nielegalny dla siedemnastolatków, co czyniło z niego coś, co konsumowało się w ukryciu. Tej nocy jednak pił z każdym – wina krwiście ciemne, musująco zielone, a także słodki purpurowy napój o smaku fiołków.

Niepewny, czy to już kac, czy najgorsze dopiero nadejdzie, gdy zaśnie, Dąb udał się na poszukiwanie aspiryny. Tuż po przybyciu Vivi wręczyła Jude torebkę z logo Walgreens. Był prawie pewien, że zawierała środki przeciwbólowe.

Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku komnat królewskich.

– Co my właściwie robimy? – zapytał Tiernan, chwytając go za łokieć, gdy się potknął.

– Szukamy lekarstwa na to, co mi dolega – odparł Dąb.

Tiernan, w najlepszych momentach małomówny, tylko uniósł brew.

Dąb machnął ręką.

– Zachowaj dla siebie te swoje żarty, wypowiedziane i nie.

– Wasza Wysokość – mruknął Tiernan, co samo w sobie było bardzo znaczące.

Książę wskazał na straż przed wejściem do komnat Jude i Cardana – jednooką, krótkowłosą ogrzycę w skórzanej zbroi.

– Ona się mną zaopiekuje.

Tiernan się zawahał. Chciałby odwiedzić Hiacynta, znudzonego i wściekłego, planującego ucieczkę, jak każdej nocy, odkąd go zabrali. Tiernan nie lubił zostawiać go samego zbyt długo, z wielu powodów.

– Jeśli jesteś pewien…

Ogrzyca się wyprostowała.

– Najwyższej Królowej nie ma w komnatach.

Dąb wzruszył ramionami.

– Nic nie szkodzi. – Dla niego pewnie lepiej, że Jude nie zobaczy, jak szuka lekarstwa w takim stanie. I chociaż ogrzyca wyraźnie nie była tym zachwycona, minął ją, pchnął podwójne drzwi i wszedł do środka.

Gobeliny i brokaty, które zdobiły ściany komnat Najwyższego Króla i Królowej, przedstawiały magiczne lasy skrywające jeszcze bardziej magiczne bestie. Sporą część powierzchni zajmowały grube, niezapalone świece. Dla jego siostry, która nie widziała w ciemności tak dobrze jak elfy.

Dąb znalazł torebkę z logo Walgreens na malowanym stoliku z boku łóżka. Wysypał zawartość na misternie wyszywany koc na niskiej ławie.

Jego oczom ukazały się trzy buteleczki ibuprofenu. Otworzył jedną z nich, przebił kciukiem plastikowe zamknięcie i wyciągnął trzy żelowe tabletki.

W zamku urzędował alchemik, do którego mógłby się udać. Gdyby naprawdę cierpiał, dostałby okropny w smaku eliksir, ale nie miał siły na wypytywania i pogaduszki w oczekiwaniu na specyfik. Wsunął pigułki do ust i połknął.

Teraz potrzebował dużo wody i swojego łóżka.

Chwiejąc się lekko na nogach, pakował zawartość z powrotem do torebeczki. I wtedy zauważył tabletki. Zaintrygowany podniósł kartonik, odwrócił i zamrugał ze zdziwienia, że to lekarstwo na receptę. Pigułki antykoncepcyjne.

Jude miała dopiero dwadzieścia sześć lat. Wiele dwudziestosześciolatek nie chce jeszcze mieć dzieci. Albo w ogóle.

Oczywiście większość z nich nie musi zapewnić ciągłości dynastii.

Większość z nich nie zaprząta sobie również głowy tym, że młodszy brat straci miejsce w kolejce do tronu. Miał nadzieję, że nie z jego powodu je zażywała. Ale nawet jeśli nie tylko o niego chodziło, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że odgrywa w tym ważną rolę.

Z tych ponurych myśli wyrwał go odgłos kroków na korytarzu. Dobiegł go znajomy głos Cardana, ale nie mógł rozszyfrować słów. Spanikowany Dąb wepchnął resztę zakupów z drogerii z powrotem do torebki, rzucił ją na stół, a potem sam się pod niego wczołgał. Chwilę później drzwi się otworzyły. Spiczaste buty Cardana stukały o kafelki, a zaraz po nich rozległy się miękkie kroki Jude.

Gdy tylko Dąb uderzył brzuchem o zakurzoną podłogę, dotarło do niego, jak głupio postąpił. Po co się ukrywać, skoro ani Jude, ani Cardan nie mieliby mu za złe obecności w ich komnacie, gdyby go tu zastali? Było mu wstyd, że naruszył prywatność siostry. Poczucie winy i alkohol wystawiły go na pośmiewisko. Ale zbłaźniłby się jeszcze bardziej, gdyby się teraz wyłonił, więc ułożył się obok zapomnianego pantofla i miał nadzieję, że wyjdą, zanim kichnie.

Jego siostra z westchnieniem usiadła na jednej z kanap.

– Nie możemy go wykupić – powiedział cicho Cardan.

– Wiem o tym – warknęła. – To ja skazałam go na wygnanie. Wiem o tym.

Mówili o jego ojcu? I o okupie? Dąb był z nimi przez większość nocy, ale ten temat nie pojawił się ani razu. Ale kogo jeszcze wygnała, kto byłby jej na tyle bliski, by przejmowała się okupem? I wtedy przypomniał sobie jej pytanie podczas kolacji. Może wcale nie pytała o Madoka. Może próbowała ustalić, czy któreś z nich coś wie.

Cardan westchnął.

– Pewne pocieszenie stanowi fakt, że nie mamy tego, czego chce Pani Nore, nawet jeśli pozwolimy się szantażować.

Jude otworzyła coś poza linią wzroku Dęba. Podczołgał się trochę, aby lepiej widzieć, i zobaczył w jej dłoni puzderko z plecionych gałęzi. Między jej palcami dostrzegł łańcuszek ze szklaną kulą. Wewnątrz niej coś wierciło się niespokojnie.

– W wiadomości jest mowa o sercu Mellith. Chodzi o jakiś starożytny artefakt? Myślę, że szuka pretekstu, by go zatrzymać.

– Gdybym nie wiedział lepiej, mógłbym pomyśleć, że to wina twojego brata – rzucił Cardan kpiąco, a Dąb ze zdziwienia prawie uderzył głową o drewnianą ramę stołu, słysząc wzmiankę o sobie. – Najpierw chciał, żebyś była miła dla tej małej królewny z ostrymi zębami i obłędem w oczach. Potem, żebyś wybaczyła temu byłemu sokołowi, którego lubi jego ochroniarz, że próbował mnie zamordować. Nie sądzisz, że to zbyt wielki zbieg okoliczności, że Hiacynt pochodzi od Pani Nore, spędzał czas z Madokiem i niby nie miał nic wspólnego z jego porwaniem?

Mimo uśmiechu na jego ustach słowa Cardana ociekały podejrzliwością. Ta nieufność nie miała jednak znaczenia wobec niebezpieczeństwa, w jakim znajdował się ojciec.

– Dąb zadał się z niewłaściwymi ludźmi, to wszystko – przyznała Jude ze smutkiem.

Cardan się uśmiechnął. Kosmyk czarnych włosów opadł mu na twarz.

– Jest do ciebie bardziej podobny, niż chcesz przyznać. Sprytny. Ambitny.

– Jeśli ktoś ponosi odpowiedzialność za to, co się dzieje, to ja – stwierdziła Jude z kolejnym westchnieniem. – Nie nakazałam egzekucji Pani Nore, gdy miałam okazję.

– Wszystkie te nieprzyzwoite pieśni o wężach musiały cię bardzo rozpraszać – zauważył Cardan lekko. Porzucił temat Dęba. – Wielkoduszność nie jest twoją mocną stroną.

Przez chwilę milczeli, a Dąb zobaczył twarz siostry. Było w niej coś skrytego i bolesnego. Wtedy jeszcze nie wiedział, jak mało brakowało, by na zawsze utraciła Cardana, a może i samą siebie.

Spowolniony alkoholem umysł Dęba wciąż składał informacje w całość. Pani Nore z Zębatego Dworu przetrzymywała Madoka. Jude nie zamierzała podjąć próby, by go odzyskać. Dąb miał ochotę wyczołgać się spod stołu i ją błagać. Jude, nie możemy go tam zostawić. Nie możemy pozwolić mu umrzeć.

– Wiesz, że Pani Nore tworzy armię – mruknęła.

Pani Nore pochodziła ze starego Zębatego Dworu. Po sprzymierzeniu się z Madokiem i próbie kradzieży korony Elfhame cały jej dwór rozwiązano. Jej najlepsi wojownicy – w tym ukochany Tiernana, Hiacynt – zostali zamienieni w ptaki. Madoka wygnano. Pani Nore zmuszono do przysięgi wierności Suren, córce, nad którą się znęcała. Małej królowej z ostrymi zębami, o której wspominał Cardan.

Na myśl o niej Dąb poczuł przypływ zapomnianych emocji.

Pamiętał, jak uciekał do jej lasu i słyszał w ciemności jej ochrypły głos.

Tymczasem jego siostra mówiła dalej:

– Bez względu na to, czy Pani Nore chce ich użyć do zaatakowania nas lub śmiertelników, czy po prostu mają walczyć dla jej rozrywki, musimy ją powstrzymać. Jeśli będziemy zwlekać, damy jej czas na zebranie sił. Ale atak na Twierdzę oznaczałby śmierć mojego ojca. Zginie, jeśli ruszymy przeciwko niej.

– Możemy poczekać – powiedział Cardan. – Ale niedługo.

Jude zmarszczyła brwi

– Jeśli wyjdzie z Twierdzy, poderżnę jej gardło, od ucha do ucha.

Cardan narysował sobie na gardle zamaszystą kreskę, a potem teatralnie opadł na posłanie z zamkniętymi oczami i otwartymi ustami. Udawał martwego.

Jude się skrzywiła.

– Nie musisz się nabijać.

– Mówiłem ci już, jak bardzo brzmisz jak Madok, kiedy planujesz morderstwo? – zapytał Cardan i otworzył jedno oko. – Bo tak jest.

Dąb myślał, że siostra się rozzłości, ale ona tylko się roześmiała.

– I pewnie właśnie to ci się we mnie podoba.

– Że jesteś przerażająca? – spytał, a jego głos stał się przesadnie leniwy, niemal przypominał pomruk. – Uwielbiam to.

Oparła się o niego, położyła mu głowę na ramieniu, zamknęła oczy. Objął ją, a ona się wzdrygnęła, jakby coś z siebie zrzucała.

Obserwując ją, Dąb skupił się na tym, co wiedział, że się wydarzy. On, bezużyteczne najmłodsze dziecko, spadkobierca, będzie chroniony przed informacją, że jego ojciec jest w niebezpieczeństwie.

Hiacynt trafi na przesłuchanie. Albo na egzekucję.

Prawdopodobnie jedno i drugie. On również mógł tak skończyć. Dąb wiedział, choć jego siostra jeszcze nie, że w ciągu ostatnich miesięcy Madok wiele razy rozmawiał z sokołem. Jeżeli to wina Hiacynta, Dąb osobiście poderżnąłby mu gardło.

Ale co będzie potem? Nic. Żadnej pomocy dla ojca. Pani Nore zapewniła sobie czas na zbudowanie armii, o której mówiła Jude, ale prędzej czy później Elfhame ruszy przeciwko niej. Kiedy nadejdzie wojna, nikt się nie uchroni.

Musiał działać szybko.

Serce Mellith. Tego chciała Pani Nore. Nie był pewien, czy uda mu się je zdobyć, ale nawet jeśli nie, nie oznaczało to, że nie ma sposobu, by ją powstrzymać. Choć od lat nie widział Suren, wiedział, gdzie jest, i wątpił, by ktokolwiek inny w Wysokim Dworze mógł twierdzić to samo. Kiedyś byli przyjaciółmi. Co więcej, Pani Nore złożyła jej przysięgę. Suren miała władzę nad matką. Jedno jej słowo mogło zakończyć ten konflikt, zanim się na dobre zaczął.

Myśl o szukaniu Ren budziła w nim emocje, których nie chciał zbyt dokładnie analizować, pijany i zdenerwowany jak teraz. Ale za to mógł zaplanować, jak wykorzysta tajne przejście, by wymknąć się z pokoju siostry, gdy ta zaśnie. I jak przesłucha Hiacynta, gdy Tiernan będzie pakował ich rzeczy. Jak pójdzie na Targ Mandragory i dowie się więcej o tym starożytnym sercu od Mateczki Szpik, która wiedziała prawie wszystko o wszystkim.

Spisek poczeka. Nie zdołają wykonać ruchu bez kandydata do tronu u ich boku.

Dąb uratuje ojca. Może nigdy nie uda mu się uzdrowić swojej rodziny, ale chociaż spróbuje wynagrodzić im to, co już dla niego zrobili. Spróbuje im dorównać. Gdyby pojechał, gdyby przekonał Ren, gdyby im się udało, Madok przeżyje, a Jude nie będzie musiała dokonywać kolejnego niemożliwego wyboru.

Oczywiście wszyscy zabroniliby mu jechać. Ale zanim mieli ku temu okazję, już go nie było.

ROZDZIAŁ 1

Zimno lochu wżera się w kości Dęba, smród żelaza drapie go w krtani. Wędzidło przywiera do policzków, przypomina, że kajdany narzucają posłuszeństwo bardziej niż jakiekolwiek łańcuchy. Ale najgorsza ze wszystkiego jest obawa przed tym, co stanie się później, obawa tak potężna, że wolałby, żeby to już się po prostu stało, żeby mógł przestać się tego bać.

Rankiem po tym, jak trafił do celi w kamiennym lochu pod Twierdzą Lodowej Iglicy dawnego Zębatego Dworu, służący przyniósł mu koc obszyty króliczym futrem. Miły gest, którego nie potrafił zinterpretować. Jednak bez względu na to, jak ciasno się nim otula, rzadko odczuwa ciepło.

Dwa razy dziennie przynoszą mu jedzenie. Wodę, często z warstewką lodu na powierzchni. Zupę, na tyle gorącą, że rozgrzewa, choć ledwie na godzinę. Dni ciągną się w nieskończoność, a on obawia się, że zamiast odkładać jego mękę, tak, jak odkłada się na później wyjątkowo smakowity kąsek, najzwyczajniej w świecie o nim zapomniano.

Raz wydawało mu się, że rozpoznał cień Ren, obserwującą go z daleka. Zawołał ją, ale nie odpowiedziała. Może nigdy jej tam nie było. Żelazo mąci mu myśli. Może tylko widział to, co rozpaczliwie pragnął zobaczyć.

Odkąd go tu zesłała, nie odezwała się do niego. Nawet po to, żeby rozkazywać mu dzięki wędzidłu. Nawet po to, żeby się wywyższać.

Czasami Dąb wrzeszczy w mrok, by przypomnieć sobie, że nadal to potrafi.

Ale ten loch zbudowano, by pochłaniał dźwięki. I nikt nie przychodzi.

Dzisiaj ochrypł od krzyku. Ciężko osuwa się po ścianie. Chciałby opowiedzieć sobie historię, ale nie zdoła sobie wmówić, że jest dzielnym księciem, który napotyka przeszkody podczas niebezpiecznej wyprawy, a nie kapryśnym, nieszczęśliwym kochankiem, którego tyle razy odgrywał w przeszłości. Ani nawet nielojalnym bratem i synem, za których się uważał, gdy wyruszał z Elfhame.

Nieważne, kim jest, na pewno nie bohaterem.

Korytarzem ciężko kroczy strażnik, sprawia, że Dąb podrywa się na nogi. Jeden z sokołów. Straun. Książę wcześniej słyszał go przy bramie, jak narzekał, nieświadomy, że jego głos się niesie. Jest ambitny, znużony monotonią strażniczej służby, gotów zaprezentować swoje umiejętności nowej królowej.

Ren, której urodą Straun się zachwyca.

Dąb go nienawidzi.

– Tu jesteś. – Sokół podchodzi bliżej. – Zamknij się, zanim ja cię zamknę.

Aha, uświadamia sobie Dąb. Jest tak znudzony, że chciałby, żeby coś się stało.

– Ja po prostu staram się nadać tym lochom nieco autentyczności – odpowiada Dąb. – Co komu po takim miejscu bez krzyków udręczonych?

– Masz o sobie wysokie mniemanie, synu zdrajcy, ale o udręczeniu nie masz pojęcia – odpowiada Straun i kopie żelazne pręty czubkiem buta, aż dźwięczą. – Ale już niedługo. Już niedługo się go nauczysz. Daruj sobie krzyki.

Syn zdrajcy. Ciekawe. A zatem Straun jest nie tylko znudzony, lecz także pełen urazy do Madoka.

Dąb podchodzi na tyle blisko krat, że czuje żar żelaza.

– Zatem Ren chce mnie ukarać?

Straun prycha.

– Nasza nowa królowa ma na głowie ważniejsze rzeczy niż przejmowanie się tobą. Wyruszyła do Kamiennego Lasu, by obudzić królów trolli.

Dąb przygląda mu się w zdumieniu.

Sokół się uśmiecha.

– Ale się nie obawiaj. Burzowa wiedźma nadal tu jest. Może po ciebie pośle. Jej kary są legendarne. – Z tymi słowami rusza w kierunku wrót.

Dąb osuwa się na zimną posadzkę, wściekły i zrozpaczony.

Musisz stąd uciec. Ta myśl uderza go z pełną siłą. Musisz znaleźć sposób.

Tylko że to niełatwe. Żelazne pręty parzą. Zamek jest nie do pokonania, chociaż raz już próbował, widelcem. Osiągnął wyłącznie tyle, że wyłamał jeden z zębów i sprawił, że kolejne posiłki posyłają mu tylko z łyżką.

Niełatwo stąd uciec, zresztą może po tym wszystkim Ren jednak go odwiedzi.

Dąb budzi się na kamiennej posadzce celi. Dzwoni mu w uszach, jego oddech zmienia się w chmurkę. Mruga zmieszany, ciągle jeszcze nie do końca przytomny. Rzadko udaje mu się zapaść w głęboki sen, gdy ma tyle metalu wokół siebie, ale nie to go obudziło tej nocy.

Zalewa go fala magii, nadciąga gdzieś z południa, rozbija się z potężną mocą, a potem ziemia drży, jakby poruszało się po niej coś gigantycznego.

Dociera do niego, że na południe od Twierdzy znajduje się Kamienny Las. Tego drżenia nie wywołuje czyjś ruch po powierzchni ziemi, nie, to coś z niej wyrywanego. Ren to zrobiła. Uwolniła królów trolli z więzów pod powierzchnią ziemi.

Przerwała starożytne zaklęcie, tak stare, że w oczach Dęba wydaje się wplecione w strukturę świata, równie niezachwiane jak niebo i morze.

Niemal słyszy pękanie skał, które ich więziły. Niemal widzi pęknięcia, rozsypujące się pajęczyną w dwie strony jednocześnie, z obu głazów. Fale magicznej mocy płyną z ich bliźniaczych środków, na tyle intensywne, że pobliskie drzewa pękają na pół, zasypując śnieg błękitnymi owocami skutymi lodem.

Niemal widzi, jak dwoje potężnych królów trolli unosi się z ziemi, przeciąga po raz pierwszy od setek lat. Potężni jak olbrzymi strząsają z siebie wszystko, co zdążyło porosnąć ich ciała podczas tego snu. Ziemia, trawa, niewielkie drzewa, kamienie osypują się z ich barków.

Ren to zrobiła.

A ponieważ to było rzekomo niemożliwe, książę nie ma pojęcia, czego jeszcze zdoła dokonać.

Było mało prawdopodobne, żeby znowu zasnął, więc Dąb zaczął powtarzać ruchy, których dawno temu nauczył go Duch. Dzięki tej umiejętności mógł ćwiczyć, nawet uwięziony w świecie śmiertelników.

Wyobraź sobie, że masz broń. Byli wtedy w drugim mieszkaniu Vivi, stali na niewielkim balkonie. W środku Taryn i Vivi zajmowały się małym Leandrem, który dopiero uczył się raczkować. Duch wypytywał Dęba o jego treningi i zdawał się zupełnie niezainteresowany faktem, że ten miał ledwie jedenaście lat, musiał chodzić do szkoły i nie bardzo mógł sobie pozwolić na wymachiwanie długim mieczem na trawniku pod nosem wścibskich sąsiadów.

– Litości! – Dąb się roześmiał. Według niego szpieg trochę przesadzał.

Duch wyczarował iluzję miecza, zadbał nawet o bluszcz zdobiący rękojeść. Jego moc była tak potężna, że Dąb musiał się uważnie przyjrzeć, żeby przekonać się, że miecz nie był prawdziwy.

– Twoja kolej, książę.

Dębowi spodobało się wyczarowanie własnego miecza. Był potężny i czarny, z jaskrawoczerwoną rękojeścią pokrytą demonicznymi twarzami. Wyglądał jak miecz bohatera anime, które oglądał, i gdy trzymał go w dłoniach, czuł się jak on.

Duch się uśmiechnął, kiedy zobaczył jego ostrze, ale nie pozwolił sobie na śmiech. Zamiast tego zaczął wykonywać serię ćwiczeń i dał znak, by Dąb poszedł w jego ślady. Oznajmił księciu, żeby zwracał się do niego jego nieszpiegowskim imieniem, Garrett, skoro są przyjaciółmi.

– Możesz to robić – zapewnił Duch, czy raczej Garrett – kiedy nie zostanie ci już nic innego.

Zapewne miał na myśli: nic innego do ćwiczeń. Chociaż akurat teraz Dąb naprawdę nie miał nic innego. Po prostu.

Ćwiczenia rozgrzewają go na tyle, że odczuwa coś na kształt komfortu, gdy ciaśniej otula się kocem.

Spędził w tym lochu trzy tygodnie, jeżeli wierzyć nacięciom, które rzeźbi w kurzu pod samotną ławą. Na tyle długo, by zdążył przemyśleć każdy błąd, który popełnił podczas tej idiotycznej wyprawy. Na tyle długo, by bez końca analizować, co powinien był zrobić na bagnach, gdy Kolczasta Wiedźma zwróciła się do niego i wyszeptała ochrypłym głosem:

– Naprawdę nie wiesz, lisi książę, co już miałeś? Co za kpina, szukać serca Mellith, gdy ona kroczy u twego boku.

Na to wspomnienie Dąb wstaje i przechadza się nerwowo, a jego kopytka niespokojnie uderzają o czarny kamień posadzki. Powinien był powiedzieć jej prawdę. Powinien był wyznać wszystko i ponieść konsekwencje.

Zamiast tego wmówił sobie, że chroni ją, zachowując w sekrecie jej pochodzenie, ale czy to prawda? A może chodzi bardziej o to, że nią manipulował, tak samo jak wszystkimi innymi? Właśnie w tym był dobry: w sztuczkach, oszustwach, nieszczerości.

Jego rodzina zapewne panikuje. Liczy, że Tiernan zdołał bezpiecznie sprowadzić Madoka do Elfhame, bez względu na to, czego zażądał generał czerwonych kapturów. Ale Jude będzie wściekła, że Tiernan zostawił Dęba, nie mówiąc już o jej gniewie na Madoka, jeżeli tylko się domyśli, jak wielki jest jego udział w tym wszystkim.

Cardanowi zapewne kamień spadł z serca, że pozbył się Dęba, ale to nie powstrzyma Jude przed knuciem planów, by go odzyskać. Jego siostra wykazywała się już okrucieństwem, ale po raz pierwszy go to przeraża. Ren też jest niebezpieczna. Ren nie wolno wchodzić w drogę. Żadnej z nich.

Przypomina sobie nacisk jej ostrych zębów na barku. Nerwowy, niezdarny pocałunek, błysk w jej wilgotnych oczach i to, jak odpłacił za jej niechętne zaufanie oszustwem. Raz za razem oczyma wyobraźni widzi urazę na jej twarzy, gdy dociera do niej, jak wielką tajemnicę zataił.

Nieważne, czy zasługujesz na uwięzienie, powtarza sobie. Mimo wszystko musisz się wydostać.

Po ciemku przysłuchuje się strażnikom grającym w kości. Żeby opić osiągnięcia Ren, otworzyli dzban wyjątkowo mocnej nalewki jałowcowej. Straun jest z nich najgłośniejszy, najbardziej pijany i on też najwięcej przegrywa.

Dąb odpływa w sen i budzi się ponownie, słysząc miękkie kroki. Zrywa się na nogi, podchodzi tak blisko do żelaznych prętów, jak tylko zdoła się odważyć.

W zasięgu jego wzroku znajduje się kobieta huldu, niesie tacę, macha ogonem za plecami.

Rozczarowanie ciąży mu w żołądku jak kamień.

– Fernwaif – wita ją. Podnosi na niego wzrok. Dostrzega trudność w jej oczach.

– Zapamiętałeś moje imię – zauważa służąca, jakby to była jakaś sztuczka. Jakby książęta mieli pamięć muszki owocówki.

– Ależ oczywiście. – Uśmiecha się i po chwili huldu rozluźnia się wyraźnie, opuszcza ramiona.

Dawniej Dąb nie zauważyłby tej reakcji. W końcu uśmiech miał uspokajać innych. Chociaż może niekoniecznie jego uśmiech.

Może nic na to nie możesz poradzić. Może czynisz to bezwiednie. Dokładnie to powiedziała Ren, kiedy twierdził, że nie posługuje się swoim złotoustym czarem, swoją mocą gancanagh, już nie. Trzymał się zasad, które narzuciła mu Oriana. Oczywiście, wiedział, co powiedzieć, by ktoś go polubił, ale powtarzał sobie, że to nie to samo, co oddawanie się magii, co rzucanie na innych zaklęcia.

Ale teraz, siedząc w ciemności, zmienił zdanie. A co, jeżeli moc wypływa z niego jak plazma? Jak trucizna? Być może uwodzenie spiskowców, które dawniej uprawiał, to nie kwestia jego sprytu czy towarzyskiej natury; może po prostu posługiwał się mocą, której nie zdołali się oprzeć. A co, jeżeli okaże się o wiele gorszą osobą, niż sam się tego spodziewał?

Jakby na potwierdzenie tych słów potęguje swoją przewagę, magiczną czy nie. Jeszcze szerzej uśmiecha się do Fernwaif.

– Stanowisz o wiele ciekawsze towarzystwo od strażnika, który wczoraj przyniósł mi jedzenie – zapewnia ją z rozbrajającą szczerością. Ma na myśli trolla, który nawet nie spojrzał mu w oczy. Który rozlał połowę wody na ziemię, a potem wyszczerzył w uśmiechu popękane zęby.

Fernwaif prycha.

– Nie wiem, czy to aż taki komplement.

No nie.

– Mam ci więc powiedzieć, że twoje włosy są jak złota przędza, a oczy jak szafiry?

Chichocze, a Dąb widzi, że jej policzki różowieją, gdy wysuwa tacę z pustymi miskami przez otwór w dolnej części celi i w jej miejsce wstawia nową.

– Lepiej nie.

– Stać mnie na coś lepszego – zapewnia. – Może w zamian podzielisz się ze mną odrobiną plotek, by rozjaśnić zimną monotonię moich dni.

– Straszny z ciebie głuptas, Wasza Wysokość – odpowiada po chwili i odrobinę przygryza dolną wargę.

Dąb błądzi wzrokiem po jej ciele, szuka kieszeni na sukni, w których mogłaby ukryć klucze. Fernwaif rumieni się jeszcze bardziej.

– Straszny – przyznaje Dąb. – Taki, że wpakowałem się w tę kabałę. Zastanawiałem się, czy mogłabyś przekazać wiadomość. Ren… Twojej nowej królowej.

Fernwaif odwraca wzrok.

– Nie śmiem – odpowiada, a Dąb wie, że powinien dać spokój.

Pamięta ostrzeżenia Oriany, gdy był dzieckiem. Moc taka jak twoja jest bardzo niebezpieczna, powtarzała. Wiesz, co inni najbardziej chcą usłyszeć. Powiedz to, a nie tylko będą chcieli cię słuchać. Zapragną cię bardziej niż czegokolwiek innego. Miłość, którą wzbudza gancanagh – niektórzy usychają z tęsknoty za nią, inni są zdolni rozerwać na strzępy, byle mieć pewność, że nikt inny jej nie zazna.

Popełnił błąd, gdy po raz pierwszy trafił do szkoły w świecie śmiertelników. Czuł się tam samotny, więc gdy się z kimś zaprzyjaźnił, zapragnął zachować tę relację. I doskonale wiedział, jak to zrobić. To nie było trudne. Wystarczyło wypowiedzieć odpowiednie słowa. Pamięta do dziś posmak mocy na języku, kiedy mówił rzeczy, których nawet nie rozumiał. Piłka nożna i Minecraft, podziw dla rysunków nowego przyjaciela. Nie kłamstwa, ale też absolutnie nie prawda, skądże. Świetnie się razem bawili, biegali po placu zabaw, mokrzy od potu, albo w piwnicy nowego przyjaciela grali w gry komputerowe. Świetnie się razem bawili, póki Dąb nie dowiedział się, że gdy się rozstawali, choćby na kilka godzin, jego przyjaciel przestawał mówić. Przestawał jeść. Po prostu czekał, aż znowu się spotkają.

Mając to wspomnienie na myśli, Dąb brnie dalej. Przywołuje na usta uśmiech, który – jak pragnie – wygląda naturalnie.

– Widzisz, chciałbym przekazać twojej królowej, że czekam na jej rozkosz. Jestem jej sługą i mam nadzieję, że przyjdzie tu i zrobi ze mną, co zechce.

– Nie chcesz być uratowany? – Fernwaif się uśmiecha. Teraz to ona się z nim drażni. – Mam poinformować moją panią, że jesteś tak łagodny, że spokojnie może cię wypuścić?

– Powiedz jej… – zaczyna Dąb i stara się ukryć zaskoczenie informacją, że wróciła do Twierdzy jedynie dzięki sile woli. – Powiedz jej, że marnieję w tym lochu.

Fernwaif śmieje się, jej oczy błyszczą, jakby Dąb był romantycznym bohaterem baśni.

– Kazała mi tu dzisiaj przyjść – wyznaje huldu szeptem.

To budzi nadzieję. Pierwsza pozytywna rzecz, którą usłyszał od dłuższego czasu.

– W takim razie bardzo proszę, żebyś przedstawiła mnie w pozytywnym świetle – odpowiada i skłania się nisko.

Kiedy Fernwaif odchodzi, na jej policzkach nadal widnieje rumieniec zadowolenia. Oddala się lekkim krokiem. Dąb widzi, jak jej ogon kołysze się pod suknią.

Odprowadza ją spojrzeniem, a potem pochyla się nad tacą i przygląda uważnie: placek z grzybami, spodeczek dżemu, cały parujący imbryk i filiżanka, szklanka stopionego śniegu. O wiele lepsze jedzenie niż zazwyczaj. A jednak na razie nie czuje apetytu.

Myśli jedynie o Ren, której ma powody się obawiać, a której i tak pragnie. Która może okazać się jego wrogiem i niebezpieczeństwem dla wszystkich, których kocha.

Nerwowo uderza nogą o kamienną ścianę więzienia. A potem nalewa sobie sosnowej herbatki i pije, zanim wystygnie. Ciepło imbryka rozgrzewa jego palce do tego stopnia, że gdyby miał jeszcze jeden widelec, znowu spróbowałby pokonać zamek.

Tej nocy budzi go widok węża sunącego po ścianie. Ciało z czarnego metalu iskrzy się klejnotami. Rozdwojony szmaragdowy język w regularnych odstępach bada powietrze jak metronom.

Reakcja Dęba jest na tyle gwałtowna, że ląduje plecami na żelaznych prętach, które parzą go w barki. W życiu widział już takie stworzenia, wykute przez wielkich kowali jego ludu. Cenne i niebezpieczne.

Przychodzi mu do głowy paranoiczna myśl, że trucizna byłaby najprostszym rozwiązaniem problemu, którym był jako więzień wroga Elfhame. Gdyby nie żył, nie byłoby powodu płacić okupu.

Nie sądził, by siostra na to pozwoliła, ale znajdą się tacy, którzy zaryzykują sprzeciw wobec niej. Grima Mog, nowa naczelna dowódczyni, wiedziałaby doskonale, gdzie go znaleźć, skoro w przeszłości sama była na usługach Zębatego Dworu. Grima Mog być może cieszyłaby się na myśl o wojnie, którą to wywoła. No i oczywiście słuchała rozkazów Cardana w tym samym stopniu, co poleceń Jude.

Nie można też zapomnieć, że być może Cardanowi udało się przekonać Jude, że Dąb stanowi zagrożenie dla nich obojga.

– Witaj – szepcze ostrożnie do węża.

Gad ziewa na tyle szeroko, że odsłania srebrne kły. Segmenty jego ciała się poruszają, w gardzieli pojawia się pierścień, z brzękiem upada na posadzkę. Dąb schyla się po niego. To złoty pierścień z ciemnoniebieskim kamieniem, wytartym wskutek wieloletniego użycia. Jego pierścień, prezent od matki na trzynaste urodziny, który zostawił na toaletce, bo już nie mieścił mu się na palec. Dowód, że to stworzenie przesłał dwór Elfhame. Dowód, że powinien mu zaufać.

– Kssssiążę – odzywa się gad. – Za trzrzrzy dni maszszszsz być gotów na ratunek.

– Na ratunek? – A zatem nie przybył, by go otruć.

Wąż wpatruje się w niego zimnymi, błyszczącymi ślepiami.

Wielokrotnie w ciągu minionych nocy Dąb liczył, że ktoś po niego przyjdzie. Choć pragnął, by była to Ren, wiele razy wyobrażał sobie, jak Bomba rozrywa ścianę i pozwala mu uciec.

A teraz, gdy rysuje się realna możliwość, dziwią go własne odczucia.

– Daj mi więcej czasu – prosi, nie zastanawiając się nad tym, jak idiotyczne jest negocjowanie z metalowym wężem, a jeszcze bardziej idiotyczne negocjowanie długości własnego uwięzienia. I to tylko dlatego, że liczy na krótką rozmowę z kimś, kto nie chce się z nim zobaczyć. – Może dwa tygodnie. Może miesiąc.

Gdyby tylko mógł porozmawiać z Ren, zdołałby jej wszystko wytłumaczyć. Może mu nie wybaczy, ale jemu wystarczy, że przekona ją, że nie jest jej wrogiem. Nawet samo przekonanie jej, że nie musi odnosić się wrogo do Elfhame byłoby czymś.

– Trzrzrzy dni – powtarza wąż. Jego zaklęcie jest albo zbyt proste, by zrozumiał protesty Dęba, albo też nakazano mu nie zwracać na nie uwagi. – Bądźźźź gotów.

Dąb wsuwa pierścień na mały palec i patrzy, jak wąż pnie się po ścianie. Gdy gad jest już w połowie drogi do sufitu, książę zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli nie przysłano go, by go zatruł, nie oznacza, że nie ma zatruć kogoś innego.

Zrywa się z ławy, chwyta metalowego gada, zaciska dłoń na końcu ogona. Jednym szarpnięciem odrywa go od ściany. Wąż opada na niego, oplata mu przedramię.

– Kssssiążę – syczy. Gdy otwiera paszczę, Dąb dostrzega miniaturowe otwory w srebrnych kłach.

Ale wąż nie atakuje, więc Dąb ostrożnie odwija go od swojego ramienia, a potem zaciska dłoń na końcu ogona i z całej siły uderza gadem o kamienną ławę. Słyszy, jak pękają misternie kute metalowe części. Jeden z klejnotów opada na ziemię. W ślad za nim podąża kawałek metalu. Dąb ponawia uderzenie.

Wąż wydaje dźwięk, który przywodzi na myśl świst czajnika, a jego ciało wije się w konwulsjach. Dąb uderza nim o kamień jeszcze dwukrotnie, aż gad rozpada się na kawałki i nieruchomieje.

Dąb odczuwa zarazem ulgę i wyrzuty sumienia. Może i w wężu było tyle samo życia, co w piołunowych wierzchowcach, ale przecież mówił. Wydawał się żywy.

Osuwa się na ziemię. Wewnątrz metalowego stworzenia znajduje szklaną fiolkę, teraz pękniętą. W jej środku dostrzega płyn, czerwony jak krew, gęsty. Grzyby rumienia. Jedyna trucizna, która jemu na pewno nie zaszkodzi. Pożądany dowód, że siostra wcale nie chce jego śmierci. Może Cardan także nie.

Wąż spoczywa bezwładnie w jego dłoniach. Po magii nie został nawet ślad. Dąb wzdryga się na myśl, co by było, gdyby posłano go do Ren, zanim odnalazł go w lochach. Albo gdyby jego umysł, spowolniony działaniem żelaza, wyczuł niebezpieczeństwo, gdy będzie już za późno.

Trzy dni.

Nie może dłużej zwlekać. Nie może się dłużej obawiać. Nie może dłużej planować. Musi działać, i to szybko.

Dąb nasłuchuje zmiany warty. Gdy dociera do niego głos Strauna, wali w pręty celi, aż ten podchodzi. Trwa to długo, ale nie tyle, ile mogłoby, gdyby Straun nie był w fatalnym humorze po nocy spędzonej na piciu i przegrywaniu pieniędzy w grze w kości.

– Nie mówiłem ci, że masz się zamknąć? – warczy sokół.

– Wypuścisz mnie stąd – oznajmia Dąb.

Straun milknie na chwilę, a potem uśmiecha się szyderczo, ale w jego głosie jest odrobina czujności.

– Całkiem już oszalałeś, książątko?

Dąb wyciąga rękę. Na jego podrapanej dłoni spoczywa kolekcja klejnotów. Przez niemal całą noc wydłubywał je z ciała węża. Każdy jest wart dziesięć razy tyle, co Straun wczoraj przegrał.

Sokół prycha z niesmakiem, ale nie udaje mu się całkowicie ukryć zainteresowania.

– Chcesz mnie przekupić?

– A uda mi się? – pyta Dąb i podchodzi bliżej krat. Sam już nie wie, czy to magia każe mu to zrobić, czy nie.

Straun zbliża się niemal wbrew sobie. Dobrze. Dąb wyczuwa w jego oddechu ostry zapach nalewki jałowcowej. Może nadal jest trochę pijany. Jeszcze lepiej.

Dąb wysuwa rękę między prętami, unosi ją tak, że klejnoty mienią się w mdłym świetle pochodni. Drugą rękę także przeciska między prętami, niżej.

Straun z całej siły uderza w jego dłoń, aż skóra Dęba ociera się o żelazne pręty celi i pali żywym ogniem. Książę wyje, klejnoty rozsypują się, większość z nich upada na podłogę w przejściu między celami.

– Nie sądziłeś, że mam choćby połowę twojego oleju w głowie, co? – Straun śmieje się, zbierając kamienie, a jednocześnie nie obiecał przecież nawet najmniejszej rzeczy.

– Nie sądziłem – przyznaje Dąb.

Straun pluje na ziemię przed celą księcia.

– Nie uratuje cię żadne złoto ani klejnoty. Jeżeli moja zimowa królowa chce, żebyś tu zgnił, tak właśnie będzie.

– Twoja zimowa królowa? – powtarza Dąb. Nie jest w stanie nad sobą zapanować.

Sokół peszy się odrobinę i wraca na swoje stanowisko. Jest młody, uświadamia sobie Dąb. Starszy od niego, ale niewiele. Młodszy niż Hiacynt. Nic dziwnego więc, że Ren zrobiła na nim takie wrażenie.

Dąb nie powinien się tym przejmować, nie powinien odczuwać tak wściekłej zazdrości.

W tej chwili powinien skupić się na kluczu w lewej dłoni. Tym, który ściągnął z pętli przy pasie Strauna, gdy sokół uderzał go w prawą rękę. Straun na szczęście okazał się mieć dokładnie tyle oleju w głowie, na ile Dąb go oceniał.

Klucz pasuje idealnie do zamka w celi. Przekręca się tak bezdźwięcznie, jakby ktoś zdążył naoliwić mechanizm.

Nie żeby Straun miał wrócić i do niego zajrzeć, bez względu na to, jak głośno będzie walił w pręty. Strażnik jest teraz bardzo zadowolony z siebie. Niech ma.