Królowa niczego - Holly Black - ebook + książka

Królowa niczego ebook

Holly Black

4,6

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Jude nudzi się na wygnaniu. Dla zabicia czasu i dla pieniędzy przyjmuje delikatne zlecenia. Ktoś pożera elfy przebywające w krainie ludzi i należałoby położyć temu kres? Oto zadanie w sam raz dla Jude!
Niezbyt mile widzianym urozmaiceniem codzienności są odwiedziny Taryn. Bliźniaczka domaga się od Jude szczególnej przysługi: wygnanka z królestwa elfów ma narazić się na hańbiącą śmierć, byle ocalić siostrę przed konsekwencjami pewnego krwawego nietaktu.
Jude ma jednak swoje powody, żeby się zgodzić. Przecież to wyborny pretekst, żeby nieco zamącić w bajecznym Elysium.
Wie, że czeka ją konfrontacja z Cardanem.
Jude jest śmiertelnie niebezpieczną przeciwniczką dla swoich wrogów, ale czy dość potężną, by pokonać magię? Czy zwykła śmiertelniczka przemocą lub przemyślnością zdoła przełamać klątwę?
Jude jak mało kto umie się narazić dumnym elfom, jednak posiada też szczególną zdolność zjednywania sobie niezwykłych, cennych sprzymierzeńców. Dzięki ich wsparciu i własnym dobrym pomysłom staje przed ostatecznym wyborem, ale wtedy już nikt jej nie może jej pomóc. Tam, gdzie zawodzi nawet Mateczka Szpik, Jude musi sama znaleźć rozwiązanie zagadki tkwiącej w mrocznej przepowiedni.
Stawką jest przetrwanie królestwa, los Jude i przyszłość elfowego dziecka, które jest następcą tronu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (1812 oceny)
1215
418
153
20
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mintycrown

Dobrze spędzony czas

Gdybym mogła dac 4,5 gwiazdki to bym taką ocenę wystawiła. W ostatnim tomie chyba najbardziej podobają mi się emocje pomiędzy Cardanem i Jude. Jest to chyba jedna z moich ulubionych fikcyjnych par. Jestem bardzo ciekawa listów które Cardan wysyłam do Jude. Myślę że mogły być to fajny dodatek. Cała serie gorąco polecam.
przeczytane1995

Nie oderwiesz się od lektury

Nie sądziłam, że ta seria spodoba mi się aż tak bardzo. Uwielbiam ją za to, że miała tak wiele niespodzianek w sobie, za to, że ci wszyscy bohaterowie nie byli płascy, że te historie były zaskakujące i nieprzewidywalne. Cardan jest moją zdecydowanie ulubioną postacią z całej serii, choć Jude jako główna bohaterka też jest całkiem fajna. Nie została wykreowana jako naiwna dziewczynka, której cudem się coś udaje. Jest świetną wojowniczą po przejściach, z ciężkim charakterem, ale co najważniejsze, to jest inteligentną bohaterką. Śmiało mogę powiedzieć, że Holly Black po tej serii trafia do grona moich ulubionych autorek i już nie mogę się doczekać, jak dorwę w swoje ręce jej pozostałe książki.
20
MaryMary2006

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna ksiazka. Koncowka mialam wrazenje byla troszeczke naciagana ale potem wszystko sie wyprostowalo i uwazam ze jest to moja ulubiona ksiazka z tej serii ^^
21
rosanika199017

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza część z całej trylogii. Bardzo podoba mi się to jak przedstawiony został elfi świat. No i postać samego Cardana. ❤️
00
mina31

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka!
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Queen of Nothing
Copyright © 2019 by Holly Black All rights reserved. Illustrations by Kathleen Jennings Cover art copyright © 2019 by Sean Freeman Cover design by Karina Granda Cover copyright © 2019 by Hachette Book Group, Inc. Copyright for the Polish edition © 2020 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o. Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.
ISBN 978-83-7686-875-2
Wydanie pierwsze w wersji e-book Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2020
Redakcja: Urszula Przasnek
Korekta: Renata Kuk
Skład i łamanie: Robert Majcher
Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart
Skład i łamanie: Robert Majcher
Adres do korespondencji: Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o. ul. Ludwika Mierosławskiego 11a 01-527 Warszawa
www.wydawnictwo-jaguar.plinstagram.com/wydawnictwojaguarfacebook.com/wydawnictwojaguar
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Leigh Bardugo:nigdy mi się nie pozwolisz wykręcić!

.

Król Elfów tak oto ślubował,

gdy ziemską żonę pojmował:

Jej dziecię krzyżem, wodą naznaczone,

od losu elfów będzie uwolnione.

Cóż, jeśli kres to wszystkich nas?

Jeszcze jest czas! Jeszcze czas!

Edmund Clarence Stedman,Elfowa pieśń

Bafen, królewski astrolog, mrużąc oczy, spoglądał na gwiezdne mapy i próbował odegnać ze swojego oblicza grymas, który wciąż powracał wraz z myślą, że najmłodszy z książąt Elfhame wkrótce zapewne zostanie upuszczony na swoją królewską główkę.

Minął tydzień od narodzin księcia Cardana i wreszcie przedstawiono go Najwyższemu Królowi. Pięcioro poprzednich spadkobierców pokazano mu natychmiast, wciąż jeszcze rozwrzeszczanych tuż po przyjściu na świat, lecz pani Asha nie zgodziła się na odwiedziny Najwyższego Króla, dopóki nie poczuła, że dostatecznie odzyskała siły po porodzie.

Noworodek był chudy, pomarszczony i spoglądał na Eldreda czarnymi oczami. Uderzał przypominającym bicz ogonkiem tak mocno, że aż strach brał, że rozsypią się jego powijaki. Pani Asha nie bardzo wiedziała, jak z nim postępować. Trzymała go tak, jakby liczyła, że ktoś rychło uwolni ją od tego brzemienia.

– Opowiedz nam o jego przyszłości – ponaglił astrologa Najwyższy Król. Tylko nieliczni przedstawiciele Ludku obecni byli podczas prezentacji nowego księcia. Oprócz śmiertelnika Vala Morena, pełniącego obowiązki nadwornego poety oraz seneszala, w ceremonii brało udział jedynie dwóch członków Wiecznej Rady: Randalin, minister kluczy, oraz Bafen. W pustej sali słowa Najwyższego Króla rozbrzmiewały głośnym echem.

Bafen wahał się, nie mógł jednak już dłużej się ociągać. Przed narodzinami księcia Cardana panowanie króla Eldreda zostało pobłogosławione pięciorgiem dzieci, co u Ludku było zjawiskiem zgoła wyjątkowym, biorąc pod uwagę, jak rzadka jest krew elfów i jak niewiele ich się rodzi. Gwiazdy przepowiadały wówczas przyszłe osiągnięcia księżniczek i książąt w dziedzinie sztuk pięknych – poezji i pieśni – lub w polityce, a także o wszelkiego rodzaju ich cnotach czy też i niegodziwościach. Tym razem jednak astrolog ujrzał w gwiazdach coś całkiem innego.

– Książę Cardan będzie ostatnim twoim dziedzicem – oznajmił Bafen. – Z nim nadejdzie zniszczenie korony i rozpad tronu.

Pani Asha gwałtownie wciągnęła powietrze. Przycisnęła do piersi dziecię, które zaczęło się gwałtownie wiercić.

– Chciałabym wiedzieć, kto podsunął ci taką interpretację znaków. Może to księżniczka Elowyn przyłożyła do tego rękę? A może książę Dain?

A może najlepiej byłoby, gdyby rzeczywiście upuściła tego dzieciaka – przemknęło przez myśl Bafenowi.

Najwyższy Król Eldred przesunął dłonią po podbródku.

– Czy nie da się temu jakoś zaradzić?

Przekleństwem, ale i błogosławieństwem było dla Bafena, że choć umiał czytać w gwiazdach, więcej w nich widział zagadek niż jasnych odpowiedzi. Nieraz pragnął móc odczytać więcej, lecz nie tym razem. Skłonił tylko głowę, by nie patrzeć w oczy Najwyższego Króla.

– Tylko z przelanej przezeń krwi może powstać wielki władca, lecz nie stanie się to pierwej niż to, o czym mówiłem wprzódy.

Eldred zwrócił się do pani Ashy i jej dziecka, zwiastuna złego losu. Niemowlę milczało jak kamień, nie płakało i nie gaworzyło, wciąż tylko trzepało ogonem.

– Zabierz chłopaka – polecił Najwyższy Król. – Wychowaj go, jak uznasz za stosowne.

Wyraz oblicza pani Ashy nie zmienił się ani trochę.

– Wychowywać go będę, jak przystoi jego pozycji. Jest wszak księciem i twoim synem, panie.

Powiedziała to oschłym tonem, co przywiodło Bafenowi niemiłą myśl, że niejedno proroctwo się spełniło właśnie za sprawą decyzji mających przeciwdziałać przepowiedzianym zdarzeniom.

Przez chwilę stali w milczeniu, potem Eldred skinął na Vala Morena, który zszedł z podwyższenia, by zaraz powrócić z płaskim drewnianym puzderkiem o pokrywie zdobionej motywem splecionych korzeni.

– Dar – wyjaśnił Najwyższy Król. – W podzięce za to, jak się przysłużyłaś dynastii Kolcowojów.

Val Moren otworzył pudełko i oczom obecnych ukazał się wspaniały naszyjnik z wielkich szmaragdów. Eldred wziął go, założył na szyję pani Ashy. Wierzchem dłoni musnął jej policzek.

– Twoja wspaniałomyślność jest wielka, mój panie – rzekła, nieco udobruchana.

Dzieciak pochwycił maleńką dłonią jeden z kamieni i spoglądał na ojca pustym wzrokiem.

– Idź teraz i odpocznij – odezwał się Eldred, łagodniejszym już głosem.

Tym razem posłuchała go i odeszła z wysoko uniesioną głową, mocno trzymając dziecko w ramionach. Bafen poczuł dreszcz, to było przeczucie, które nie miało nic wspólnego z gwiazdami.

Najwyższy Król Eldred nigdy więcej nie odwiedził już pani Ashy, nie wezwał jej też do siebie. Zapewne powinien był puścić w niepamięć niezadowolenie z proroctwa i zająć się kształceniem syna, jednak widok księcia Cardana wciąż przypominałby mu zapowiedź niepewnej przyszłości, wolał więc go unikać.

Pani Asha jako matka księcia stała się osobą nadzwyczaj mile widzianą na Dworze, choć może nie przez Najwyższego Króla. Z natury beztroska i frywolna, pragnęła jak najszybciej powrócić do wesołego świata dworskich rozrywek. Z dziecięciem uczepionym spódnicy nie mogła jednak chodzić na bale, wystarała się więc o kotkę, która straciła swoje małe i mogła wykarmić jej synka.

Układ ten sprawdzał się, dopóki książę Cardan nie potrafił jeszcze raczkować. Potem kotka znowu była ciężarna, a w dodatku chłopczyk zaczął ją ciągać za ogon. Uciekła więc do stajni; i tak oto ona także go porzuciła.

Dorastał więc w pałacu, przez nikogo niekochany, bez kogoś, kto trzymałby go w ryzach, kto śmiałby zakazać mu kradzieży jedzenia ze stołu i łapczywego zajadania się po kątach, bo rzucał się na strawę jak mały dzikus. Jego siostry i bracia śmiali się tylko i bawili się nim, jakby był małym pieskiem a nie elfowym dziecięciem.

Rzadko był ubrany, najczęściej owijał się po prostu girlandami kwiatów, a kiedy strażnicy próbowali doń podejść, obrzucał ich kamieniami. Nikt oprócz matki nie był w stanie wpłynąć na niego w jakikolwiek sposób, ta zaś wcale nie próbowała powstrzymywać jego wybryków, wręcz przeciwnie.

– Ty jesteś księciem – powtarzała stanowczym tonem, kiedy brakowało mu śmiałości, by sięgnąć po coś lub czegoś zażądać. – Wszystko do ciebie należy. Żeby mieć, musisz tylko sobie wziąć. – Czasem zaś mówiła: – Chcę tego. Weź to dla mnie.

Powiada się, że elfowe dzieci nie są takie jak dzieci śmiertelników. Mało potrzebują miłości. Nie trzeba ich utulać nocą. Potrafią słodko spać w zimnym kącie sali balowej, zwinięte w kłębek na obrusie. Nie trzeba też ich karmić, bo piją rosę i wystarczają im okruchy chleba i śmietana, którą znajdą w kuchni. Nie trzeba ich pocieszać, bo rzadko płaczą.

Jeśli jednak elfowe dzieci nawet niewiele potrzebują miłości, to elfowy mały książę potrzebował kogoś, kto by choć trochę nim kierował. Zabrakło życzliwego przewodnika, gdy starszy brat Cardana zaproponował mu zabawę w strzelanie do orzecha umieszczonego na głowie pewnego śmiertelnika. Cardan po prostu nie miał dość rozsądku, by się od tej rozrywki powstrzymać. Poddawał się impulsom, ulegał zachciankom.

– Kto celnie strzela, zyskuje przychylność naszego ojca – stwierdził książę Dain z leciutkim, prowokującym uśmieszkiem. – Ale może to dla ciebie zbyt trudne. Lepiej wcale nie próbować, niż odnieść niepowodzenie.

Dla Cardana, który żadną miarą nie potrafił zwrócić na siebie życzliwej uwagi ojca, a desperacko tego pragnął, pokusa była nie do odparcia. Nie zastanawiał się, kim jest ów śmiertelnik ani w jaki sposób znalazł się na Dworze. Cardanowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby o cokolwiek brata podejrzewać, tymczasem chodziło o ukochanego Vala Morena i o to, że seneszal oszalałby z bólu w razie śmierci chłopaka.

Dzięki czemu Dain zyskałby na znaczeniu jako prawa ręka Najwyższego Króla.

– Zbyt trudne? Lepiej nie próbować? To są słowa tchórza – zakrzyknął Cardan, rozpierała go dziecięca zuchowatość. W rzeczywistości starszy brat bardzo go onieśmielał i wskutek tego jeszcze bardziej chciał się popisać.

Książę Dain uśmiechnął się błogo.

– W takim razie przynajmniej zamieńmy się strzałami. Jeśli chybisz, zawsze będziesz mógł rzec, że to moja strzała pobłądziła.

Książę Cardan powinien być ostrożniejszy wobec tak wielkiej dobroci, lecz za mało jej w życiu doznał, by odróżnić prawdziwą od fałszywej.

Założył więc strzałę Daina na cięciwę i napiął łuk, celując w orzech. Nagle poczuł przerażenie – mógł przecież chybić, mógł zranić tego człowieka. Jednocześnie jednak poczuł złowieszczą rozkosz na myśl o dokonaniu czegoś tak potwornego, że ojciec nie mógłby już dłużej go ignorować. Tak, skoro nie jest w stanie zwrócić na siebie uwagi Najwyższego Króla czymś dobrym, może trzeba pomyśleć o czymś naprawdę, ale to naprawdę złym?

Ręka Cardana zadrżała.

W wodnistych oczach śmiertelnika dostrzegł zamrożony strach. Rzecz jasna człowiek stał bez ruchu spętany urokiem, inaczej nikt z własnej woli przecież by na coś takiego nie pozwolił. To sprawiło, że Cardan podjął decyzję.

Roześmiał się z przymusem, opuścił łuk, zdjął strzałę z cięciwy.

– Nie, w takich warunkach strzelać nie zamierzam – oznajmił, trochę zaniepokojony, czy jednak się nie ośmiesza, bo przecież nie podejmuje wyzwania. – Wiatr wieje z północy i przez to włosy wpadają mi do oczu.

Wtedy książę Dain uniósł łuk i wypuścił strzałę Cardana. Jej grot trafił śmiertelnika prosto w gardło. Młodzieniec upadł, prawie nie wydając głosu, wciąż z otwartymi oczami, lecz teraz wpatrzonymi już w nicość.

Stało się to tak szybko, że Cardan nie zdążył krzyknąć, nie zdążył zareagować. Wpatrywał się w brata i z wolna docierała doń straszliwa, miażdżąca prawda.

– Ojej – odezwał się książę Dain, uśmiechnięty. – Niech to. Wygląda na to, że to jednak twoja strzała pobłądziła. Myślę, że powinieneś poskarżyć się ojcu na ten wiatr, co wieje ci w oczy.

Później książę Cardan zarzekał się, że to nie była jego wina, lecz nikt nie chciał go słuchać. Dain już się o to postarał. Dawał wszystkim do zrozumienia, jak bezwzględny i arogancki jest młody książę, jak uparł się, żeby strzelać i zgodnie z prawdą zapewniał, że Cardan nawet nie próbował trafić w orzech. Najwyższy Król nawet nie zgodził się wysłuchać Cardana.

Choć Val Moren domagał się życia za życie, Cardana za śmierć śmiertelnika ukarano tak, jak karze się księcia. Do Wieży Zapomnienia Najwyższy Król posłał panią Ashę – zamiast Cardana. Cóż, prawdę mówiąc, Eldred od dawna czekał okazji, by to uczynić, bo kochanka nużyła go już i sprawiała kłopoty. Książę Cardan został oddany pod opiekę okrutnego Balekina, najstarszego z rodzeństwa i jedynego, który zechciał się nim zająć.

W ten sposób książę Cardan zyskał tak złą reputację, że nie pozostawało mu już nic innego, jak tylko o nią odpowiednio dbać.

Ja, Jude Duarte, Najwyższa Królowa Elfhame na wygnaniu, spędzam większość poranków, przysypiając przed telewizorem. Oglądam zawody kucharzy, kreskówki i powtórki teleturnieju, podczas którego uczestnicy nadziewają pudła na rożen, tłuką butelki, potem muszą wyciąć sobie nożem otwór w wielkiej rybie, a następnie przejść na drugą stronę. Popołudniami, jeśli mój brat Dąb się na to zgadza, uczę go fechtunku. Nocami wykonuję rozmaite zlecenia dla tutejszych elfów.

Siedzę cicho, staram się nie wychylać i prawdopodobnie od tego należało zacząć. I o ile przeklinam Cardana, o tyle samą siebie też muszę przeklinać, skoro byłam tak głupia, żeby dać się złapać w zastawioną przez niego pułapkę.

Gdy byłam dzieckiem, wyobrażałam sobie, jak by to było, gdybym wróciła do śmiertelnego świata. Taryn, Vivi i ja opowiadałyśmy sobie, jak tam się żyło. Wspominałyśmy zapachy świeżo przystrzyżonej trawy i benzyny, zabawy z dzieciakami sąsiadów na podwórku i kąpiele w ogrodowych basenach, nad którymi unosiła się ostra woń chloru. Śniłam o mrożonej herbacie z proszku i oranżadzie. Tęskniłam za rzeczami tak zwykłymi jak gorący asfalt, druty wysokiego napięcia, głupie reklamy w telewizji.

Teraz, gdy na dobre utknęłam w śmiertelnym świecie, dręczy mnie dojmująca tęsknota za krainą elfów. Brakuje mi magii, tęsknię za nią. Może nawet brakuje mi strachu. Mam wrażenie, że choć całymi dniami nie mogę zasnąć, nigdy tak naprawdę się nie budzę.

Postukuję palcami w malowane drewno piknikowego stołu. Jest wczesna jesień, w Maine robi się już chłodno. Popołudniowe słońce rozświetla trawnik wokół apartamentowca. Obserwuję, jak Dąb bawi się z innymi dziećmi pośród drzew rosnących między naszym terenem a autostradą. To są dzieci z naszego domu, niektóre młodsze, inne starsze od mojego ośmioletniego braciszka, a wszystkie wysypały się z tego samego żółtego szkolnego autobusu. Bawią się w zupełnie chaotyczną wojnę, co polega na tym, że ganiają się, wymachując przy tym patykami. Tłuką się, jak to dzieci, starając się trafić w broń, a nie w przeciwnika, krzyczą i śmieją się, kiedy któryś patyk się łamie. Nie mogę powstrzymać natrętnej myśli, że postępują dokładnie wbrew wszelkim zasadom szermierki.

I niby co z tego? Tylko się przyglądam. I przyglądając się, dostrzegam, że Dąb używa czarów.

Wydaje mi się, że robi to nieświadomie. Skrada się w stronę innych dzieci, aż dociera do miejsca, w którym nie ma za czym się schować. Idzie w ich kierunku, widoczny jak na dłoni, a pomimo to one go nie zauważają. Jest coraz bliżej, a dzieciaki nadal nie patrzą w jego stronę. Potem nagle wyskakuje, wymachując patykiem, one zaś krzyczą naprawdę zaskoczone. A więc był niewidzialny. Posłużył się magią. A ja, ponieważ dzięki géisowi magia się mnie nie ima, początkowo tego nie zauważyłam. Dzieciaki myślą, że jest taki zręczny, a może szczęście mu sprzyja, tylko ja widzę, jak bardzo się naraża.

Czekam, aż dzieci rozejdą się do swoich mieszkań. Odchodzą, jedno po drugim, wreszcie zostaje już tylko mój braciszek. Nie potrzebuję magii, żeby podejść go bezszelestnie, i to nawet mimo suchych liści. Szybkim ruchem zakładam mu duszenie od tyłu, na tyle mocno, żeby porządnie się wystraszył. Bodzie w tył, o mało nie trafia mnie rogami w podbródek. Nieźle. Próbuje się uwolnić, ale nie wkłada w to wystarczająco dużo serca. Przecież wie, że to ja, a mnie się nie boi.

Przyciskam mocniej. Jeżeli będę go tak trzymać odpowiednio długo, straci przytomność.

Próbuje coś powiedzieć, chyba musi już czuć skutki niedotlenienia. Zapomina o wszystkim, czego się nauczył, zaczyna wariować. Tłucze na oślep powietrze, drapie mnie, kopie po nogach. Czuję się paskudnie. Chciałam go trochę przestraszyć, tak żeby na poważnie się bronił, nie zaś wprawić go w przerażenie.

Puszczam go, odwraca się, chwieje. Oczy ma pełne łez.

– Po co to było? – pyta mnie oskarżycielskim tonem.

– Po to, żeby ci przypomnieć: walka to nie jest zabawa – mówię, a czuję się przy tym, jakbym mówiła głosem Madoka, nie swoim własnym. Nie chciałabym, by Dąb dorastał tak jak ja, w gniewie i strachu. Chciałabym jednak, żeby przeżył, a akurat tego Madok potrafił nauczyć.

Niby jak i skąd mam wiedzieć, czego ten mały potrzebuje, skoro nie mam żadnych doświadczeń oprócz własnego porąbanego dzieciństwa? Może to, co wydaje mi się cenne, zupełnie do niczego się nie nadaje?

– Co zrobisz, kiedy trafisz na przeciwnika, który naprawdę chce zrobić ci coś złego?

– Mało mnie to obchodzi – oznajmia Dąb. – Mam to wszystko gdzieś. Nie chcę być królem. Nigdy, przenigdy nie chcę być królem.

Przez chwilę gapię się na niego. Chciałabym wierzyć, że kłamie, ale przecież on nie może kłamać.

– Nie zawsze jest nam dane wybierać swój los – sprzeciwiam się.

– To ty sobie rządź, jak ci tak zależy! – woła. – Ja nie zamierzam. Nigdy.

Muszę zacisnąć zęby, żeby na niego nie wrzeszczeć.

– Przecież wiesz, że nie mogę, bo jestem na wygnaniu – przypominam mu.

Tupie kopytkiem.

– A ja co? Tak samo! W dodatku znalazłem się w świecie ludzi tylko dlatego, że tato chce tej głupiej korony i ty jej chcesz, i wszyscy jej chcą. Tylko nie ja. Jest przeklęta.

– Każda władza to przekleństwo – tłumaczę. – Najgorsi z nas zrobią wszystko, żeby ją zdobyć, a ci, którzy najlepiej by ją sprawowali, nie chcą takiego brzemienia. To jednak nie znaczy, że mogą bez końca unikać odpowiedzialności.

– Nie możesz mnie zmusić, żebym został królem – oznajmia wzburzony, po czym odwraca się i odchodzi szybkim krokiem, a po chwili rusza biegiem w stronę budynku.

Siadam na zimnej ziemi. Wiem, że tę rozmowę kompletnie schrzaniłam. Wiem, że Madok wytrenował Taryn i mnie znacznie lepiej, niż ja uczę Dęba. Wiem, że to była głupota i arogancja z mojej strony sądzić, że zdołam utrzymać kontrolę nad Cardanem.

Wiem, że w tej wielkiej grze książąt i królowych zostałam zmieciona z szachownicy.

Dąb zamknął się w swoim pokoju i nie zamierza mnie wpuścić. Vivienne, moja elfowa siostra, stoi przy blacie w kuchni i szczerzy się do telefonu.

Kiedy wchodzę, chwyta mnie za ręce i obraca mną w kółko, aż kręci mi się w głowie.

– Heather znowu mnie kocha – woła, a w jej głosie brzmi dziki śmiech.

Heather była dziewczyną Vivi. Śmiertelniczką. W przeszłości potrafiła pogodzić się z wybrykami Vivi, nawet zaakceptowała to, że w ich mieszkaniu pojawił się Dąb. Kiedy jednak dowiedziała się, że Vivi nie jest istotą ludzką i w dodatku posłużyła się wobec niej magią, rzuciła moją siostrę i wyniosła się z domu. Przykro mi to powiedzieć, bo z całego serca życzę siostrze szczęścia, a z Heather była szczęśliwa – ale naprawdę zasłużyła sobie na to rozstanie.

– Co takiego? – Cofam się, mrugam zdezorientowana.

Vivi macha ręką z telefonem.

– Dostałam od niej esemes. Chce wrócić. Wszystko będzie tak jak przedtem.

Liście odrastają na winorośli, ale to nie te same liście. Stłuczone orzechy nie wracają do swoich skorup. Nieczęsto się zdarza, że dziewczyny, na które kiedyś rzucono czar, budzą się nagle pewnego ranka i postanawiają wszystko odpuścić nieludzkiej byłej narzeczonej.

– Pokaż to – mówię. Wyciągam rękę po telefon Vivi. Oddaje mi aparat.

Przesuwam szybko wiadomości, większość z nich jest od Vivi, same przeprosiny i niewczesne obietnice oraz coraz bardziej desperackie błagania. Ze strony Heather głównie milczenie oraz kilka takich samych esemesów: Potrzebuję czasu, muszę to przemyśleć.

A potem to:

Chcę zapomnieć o elfach. Chcę zapomnieć, że ty i Dąb nie jesteście ludźmi. Nie chcę już więcej tak się czuć. Jeśli cię poproszę, żebyś dała mi to zapomnienie, zrobisz to dla mnie?

Wstrzymuję oddech, wpatruję się w te słowa przez długą chwilę.

Wiem, dlaczego Vivi tak zrozumiała tę wiadomość, natomiast jestem pewna, że zrozumiała ją błędnie. Gdybym ja napisała te słowa, to zgoda Vivi byłaby ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzyła. Wolałabym raczej, żeby mi pomogła zrozumieć, jak to możliwe, że choć ona i Dąb nie są istotami ludzkimi, to jednak mogą mnie kochać. Chciałabym, żeby Vivi mnie przekonała: nie ma co udawać, że tego wszystkiego nie było. Chciałabym, żeby Vivi przyznała się do błędu i przysięgła, że pod żadnym pozorem drugi raz tego nie zrobi.

Gdybym to ja wysłała tę wiadomość, byłaby ona próbą.

Oddaję telefon Vivi.

– Co jej odpowiesz?

– Odpowiem, że zrobię wszystko, cokolwiek ona zechce – mówi moja siostra. Niezwykła odpowiedź nawet jak na ludzką istotę, a doprawdy przerażająca w przypadku kogoś, kto będzie musiał dotrzymać takiej obietnicy.

– Ale może ona wcale nie wie, czego chce – oponuję.

Cokolwiek zrobię, będę nielojalna. Vivi jest moją siostrą, a Heather ludzką istotą. Jednej i drugiej jestem coś winna.

Tymczasem w tej akurat chwili Vivi wcale nie zamierza przyjmować do wiadomości niczego oprócz tego, że wszystko będzie dobrze. Uśmiecha się radośnie, uszczęśliwiona. Sięga po jabłko, rzuca je w powietrze.

– Co się dzieje z Dębem? Wbiegł do mieszkania i z hukiem zatrzasnął drzwi. Myślisz, że kiedy będzie nastolatkiem, będzie urządzał takie sceny jeszcze częściej?

– Nie. On nie chce być Najwyższym Królem – wyjaśniam.

– A, wielkie rzeczy. – Vivi zerka w stronę jego pokoju. – Już się bałam, że to coś poważnego.

Tej nocy mam robotę, ale myślę o tym z ulgą.

Elfowie w śmiertelnym świecie mają nieco inne potrzeby niż ci, którzy zamieszkują Elfhame i całe Elysium. Najczęściej to samotnicy żyjący gdzieś na skraju obu światów. Nie zaprzątają sobie głów biesiadami oraz dworskimi intrygami.

Okazuje się też, że mają mnóstwo przeróżnych zleceń dla kogoś takiego jak ja, czyli śmiertelniczki, która zna ich obyczaje i nie ma nic przeciwko temu, żeby wdać się w rozróbę. Bryerna spotkałam już tydzień po tym, jak przybyłam z Elfhame. Tuż przy naszym apartamentowcu natknęłam się na pokrytego czarnym futrem pokurcza o koziej głowie i kozich kopytach. W ręce trzymał melonik i oznajmił, że jest starym kumplem Karakana.

– Jeśli dobrze rozumiem, masz wyjątkowy status – stwierdził, dziwnie przyglądając mi się złotymi kozimi oczyma, przez czarne szparki poziomych źrenic. – Uznana za zmarłą, zgadza się? Nie figurujesz w rejestrze stanu cywilnego. Nie chodziłaś w tym świecie do szkoły.

– Oraz szukam roboty – uzupełniłam, bo już się domyślałam, do czego zmierza. – Nieoficjalnie.

– Trudno o bardziej nieoficjalne zlecenia niż to, co mogę zaoferować – zapewnił, przykładając pazurzastą dłoń do serca. – Pozwól, że się przedstawię. Bryern. I jestem puka, na wypadek, gdybyś tego nie zauważyła.

Nie domagał się ode mnie żadnych obietnic ani przysiąg lojalności. Obiecał za to tyle roboty, ile tylko zechcę, oraz wynagrodzenie proporcjonalne do śmiałości moich poczynań.

Tej nocy jesteśmy umówieni nad wodą. Przyjeżdżam na rowerze, który sobie kupiłam. Używany. Tylną oponę trzeba ciągle dopompowywać, ale za to kupiłam go tanio. Bardzo się przydaje, ułatwia mi poruszanie się po okolicy. Bryern jest jak zwykle wystrojony: kapelusik ozdobiony wstążką, za którą zatknął kilka kolorowych kaczych piórek, do tego tweedowa marynarka. Na mój widok wydobywa z kieszonki zegarek, ostentacyjnie sprawdza godzinę i marszczy brwi.

– Ojej, czyżbym się spóźniła? – pytam. – Wybacz. Przywykłam określać czas według pozycji księżyca.

Spogląda na mnie z urazą.

– Nie musisz tak się wywyższać tylko dlatego, że przebywałaś na Najwyższym Dworze. Teraz już nie jesteś kimś wyjątkowym.

Nie jestem. Poza tym że jestem Najwyższą Królową na Elfhame. Tak tylko sobie pomyślałam i przygryzam policzek od wewnątrz, żeby przypadkiem nie powiedzieć tego na głos. Po co się ośmieszać? Przecież on ma rację. Jestem nikim.

– Jaką masz fuchę? – pytam obojętnym tonem.

– W Starym Porcie jest taka jedna, z naszych, która pożera tutejszych. Mam kontrakt od kogoś, kto chciałby wymóc na niej obietnicę, że przestanie to robić.

Trudno mi uwierzyć, żeby kogoś obchodziło, co dzieje się z ludźmi – w każdym razie nie na tyle, by zapłacić mi za to, że coś w tej sprawie zrobię.

– Tutejszych? To znaczy ludzi?

Potrząsa głową.

– Nie, skąd. Ona zżera naszych. Z Ludku.

Potem przypomina sobie, z kim rozmawia, i chyba trochę mu głupio. Staram się nie przyjąć tej jego drobnej wpadki jako komplementu.

Elfka. Morduje i pożera inne elfy? Nie zanosi się na łatwe zadanie.

– Od kogo jest zlecenie?

Bryern chichocze nerwowo.

– Od kogoś, kto nie chce mieć z tym wszystkim nic wspólnego, natomiast gotów jest ci zapłacić, żeby sprawa ostatecznie została zakończona.

Bryern lubi mnie zatrudniać między innymi dlatego, że potrafię podejść elfów. Nie spodziewają się po śmiertelnej istocie ani zuchwałej kradzieży kieszonkowej, ani tego, że wpakuje im nóż pod żebra. Nie przypuszczają, że śmiertelna dziewczyna może nie ulec ich czarom, za to zna ich zwyczaje i potrafi przejrzeć ich perfidne układy, w których niemal zawsze chodzi o to, żeby druga strona dobrowolnie zgodziła się na coś, czego tak naprawdę najmniej sobie życzy.

Jest jeszcze inny powód. Wie, że bardzo potrzebuję pieniędzy. Tak bardzo, że biorę wszystkie zadania, nawet jeśli od samego początku wiem, że będzie trudno.

– Adres?

Wciska mi złożoną karteczkę.

– Spodziewam się, że taka robota będzie nieźle płatna?

– Pięćset amerykańskich dolarów – oznajmia, jakby to była nie wiadomo jaka bajońska suma.

Nasz czynsz wynosi tysiąc dwieście dolarów miesięcznie, że nie wspomnę już o zakupach czy opłatach za prąd i wodę. Skoro Heather odeszła, na mnie przypada mniej więcej osiemset dolarów. Poza tym przydałaby mi się nowa dętka do roweru. Pięćset dolarów to żałośnie mało, zwłaszcza za coś takiego.

– Tysiąc pięćset – odpowiadam, unosząc brwi. – Gotówka. Sprawdzę żelazem. Połowa z góry, a jeśli nie wrócę, drugą połowę zapłacisz Vivienne jako dar dla pogrążonej w żałobie rodziny.

Bryern zaciska usta, ale ja wiem, że ma pieniądze. Tylko nie chce mi porządnie zapłacić, żebym nie zaczęła kręcić nosem na drobniejsze robótki.

– Niech będzie tysiąc – proponuje w ramach kompromisu, po czym sięga do kieszeni tweedowej marynarki, wyciąga z niej banknoty spięte srebrną spinką. – Zobacz, połowę tego mam przy sobie. Możesz od razu wziąć.

– Niech będzie – zgadzam się. Nawet nieźle jak na zadanie, które może przy odrobinie szczęścia uda mi się wykonać w jedną noc.

Wręcza mi gotówkę, pociąga nosem.

– Daj znać, kiedy wykonasz pracę.

Zamiast breloczka mam przy kluczach żelazną gałkę od łóżka. Ostentacyjnie przesuwam nią wzdłuż krawędzi banknotów, by upewnić się, czy są prawdziwe. Zawsze warto przypomnieć Bryernowi, że nie opłaca się próbować ze mną głupich sztuczek.

– I jeszcze pięć dych na pokrycie kosztów – dodaję pod wpływem impulsu.

Marszczy czoło, ale sięga do innej kieszeni i wyciąga pięćdziesiąt dolarów.

– Tylko się postaraj – mówi.

Nie ociąga się i nie targuje, a to zły znak. Może zanim podjęłam się tej pracy, warto było zadać kilka pytań. Z pewnością należało ostrzej się targować.

Teraz jest już za późno.

Wsiadam na rower, macham na pożegnanie Bryernowi i ruszam do miasta. Dawno, dawno temu wyobrażałam sobie, że będę kiedyś dosiadać wspaniałego rumaka i odnosić triumfy w rycerskich turniejach, a kierować mną będą honor oraz duma. Cóż, pech chciał, że rozwinęły się we mnie zupełnie inne uzdolnienia.

Jak sądzę, nieźle radzę sobie z zabijaniem przedstawicieli Ludku, ale najlepiej potrafię mocno im zaleźć za skórę. Mam nadzieję, że ten talent mi się przyda, gdy spróbuję wyperswadować krwiożerczej istocie jej kanibalistyczne rozrywki.

Zanim jednak się z nią zmierzę, muszę się czegoś o niej dowiedzieć.

Najpierw odwiedzam hoba o imieniu Sroka, który mieszka w dziupli drzewa w Deering Oaks Park. Dowiaduję się, że tamta jest czerwonym kapturem, co nie jest najpomyślniejszą wiadomością. Dorastałam jednak pod czujną opieką kogoś bardzo podobnego, więc przynajmniej nieźle znam ich naturę.

Czerwone kaptury nade wszystko łakną przemocy, krwi i morderstwa, wręcz zaczynają świrować, kiedy im tego zabraknie. Są przy tym tradycjonalistami – swoje czepki czy kaptury nurzają we krwi pokonanych nieprzyjaciół, co ponoć ma im zapewnić przejęcie mocy od pokonanych.

Pytam o imię, ale Sroka nie wie. Odsyła mnie do Ladhara, klurikona, który snuje się po zapleczach knajp, spija piankę z piwa, kiedy nikt nie patrzy, i bezwstydnie oszukuje śmiertelników, gdy gra z nimi na pieniądze.

– Co ty, nie wiedziałaś? – dziwi się Ladhar i zniża głos: – To Grima Mog.

Miałabym ochotę zarzucić mu kłamstwo, no ale wiadomo. Przez następną chwilę oddaję się fantazji, jak to zaraz odnajdę Bryerna i każę mu zeżreć wszystkie dolary, które od niego dostałam.

– Co, do jasnej cholery, ona tutaj robi?

Grima Mog to przerażająca postać, generał wojsk Zębatego Dworu na Północy. Tego samego dworu, z którego uciekli Karakan i Bomba. Kiedy byłam mała, Madok czytał mi do snu traktaty o jej bitewnych strategiach. Na samą myśl o spotkaniu z nią oblewa mnie zimny pot.

Przecież nie mogę z nią walczyć. Do tego coś mi mówi, że trudno ją będzie przechytrzyć.

– Słyszałem, że masz na nią zlecenie – odzywa się Ladhar. – Może zjadła kogoś, kogo lubiła pani Nore.

Nie muszę wykonywać tej pracy – powtarzam sobie. Przecież już nie należę do Dworu Cieni Daina. Już nie próbuję sprawować rządów jako szara eminencja kryjąca się za tronem Najwyższego Króla Cardana. Nie muszę się narażać.

Nie muszę.

Ale chcę wiedzieć.

Dodajcie do tego urażoną dumę, a ujrzycie mnie nad ranem u bram magazynu, w którym mieszka Grima Mog. Nie jestem taka głupia, żeby tam iść z pustymi rękami. Kupiłam u rzeźnika kawał surowego mięcha, które niosę teraz w termoizolacyjnej torbie, do tego zaopatrzyłam się w butlę porządnego, mocnego piwa, zrobiłam też niezdarnie kilka kanapek z miodem, które zawinęłam w folię.

Przez jakiś czas błądzę po korytarzach, aż natrafiam na drzwi, chyba od mieszkania. Pukam trzy razy. Mam nadzieję, że ostry zapach krwawego mięsa będzie silniejszy niż smród mojego strachu.

Drzwi otwierają się i widzę kobietę okrytą szlafroczkiem. Zgarbiona opiera się na laseczce z gładzonego czarnego drewna.

– Czego chcesz, dziecinko?

Czary się mnie nie imają, więc oglądam ją w prawdziwej postaci. Widzę zielony odcień skóry i potężne zębiska. Mój ojczym ma takie same. Madok. Ten sam, który zabił moich rodziców. Ten sam, który czytał mi o jej bitewnych strategiach. Madok, ongiś głównodowodzący armii Najwyższego Dworu, obecnie nieprzyjaciel Tronu. No i o mnie chyba też nie myśli zbyt ciepło. Jedyna nadzieja, to że on i Najwyższy Król Cardan wykończą się wzajemnie w śmiertelnych zmaganiach.

– Przyniosłam podarunek – mówię, wyciągając w jej stronę termoizolacyjną torbę. – Czy mogę wejść? Chciałabym zawrzeć pewien układ.

Marszczy leciutko brwi.

– Chyba sobie nie wyobrażałaś, że będziesz się zajadać elfami i nikt nie przyśle do ciebie kogoś, kto będzie chciał cię namówić, żebyś przestała – zawile wyjaśniam cel mojego przybycia.

– A może ciebie zjem, ślicznotko – odpowiada i wyraźnie rozpromienia się na tę myśl. Cofa się jednak, pozwala mi wejść do swojego matecznika. Jasne, pewnie nie wypadałoby jej robić sobie ze mnie kolacji na korytarzu.

Jej sanktuarium to obszerny loft o wysokich stropach i ceglanych ścianach. Fajny. Gładkie, nawoskowane podłogi. Wielkie okna wpuszczają mnóstwo światła i dają niezły widok na miasto. Umeblowany starociami. Tapicerka na kilku fotelach jest pocięta, tak jakby ktoś od czasu do czasu niechcący zawadzał o nią sztychem dobrze naostrzonej klingi.

W mieszkaniu cuchnie krwią – metaliczny zapach jakby miedzi, do tego nuta nieco mdlącej słodyczy. Kładę swoje podarki na masywnym drewnianym stole.

– Dla ciebie – mówię. – W nadziei że wybaczysz mi nietakt, jakim było wtargnięcie bez zaproszenia.

Obwąchuje mięso, przygląda się kanapce z miodem, pięścią otwiera butelkę. Upija potężny łyk, cały czas patrząc na mnie.

– Ktoś wyuczył cię grzeczności. Ciekawe, po co te wszystkie starania, moja mała kózko. Najwyraźniej jesteś ofiarą, którą ktoś mi przysłał, mając nadzieję zaspokoić mój apetyt ciałem śmiertelnej istoty.

Uśmiecha się, ukazując zębiska. Domyślam się, że w tym momencie zrzuca zasłonę czaru, ale pewności mieć nie mogę, bo już przedtem przez nią przejrzałam.

Mrugam do niej. Mruga też ona, czekając, jak się zachowam.

Jest niezadowolona, że nie podnoszę wrzasku i nie biegnę do drzwi. To widać wyraźnie. Pewnie miała nadzieję dopaść mnie od tyłu, podczas ucieczki.

– Ty jesteś Grima Mog – odzywam się. – Stałaś na czele armii. Niosłaś zgubę swoim nieprzyjaciołom. Naprawdę tak zamierzasz spędzić stare lata?

– Stare lata! – powtarza moje słowa jak najstraszniejszą obelgę. – To prawda, że poszłam w odstawkę, ale znajdę jeszcze inną armię i stanę na jej czele. I to będzie większa armia niż tamta.

Czasami ja też powtarzam sobie podobne słowa. Dziwnie jednak jest słyszeć je z cudzych ust. Ale dzięki temu wpadam na pewien pomysł.

– Cóż, miejscowi przedstawiciele Ludku woleliby nie być zjadani. Nawet jeśli czynisz to tylko dla zabicia czasu, planując swój następny ruch. Rzecz jasna, jako istota ludzka, nie zamierzam cię namawiać na pożeranie śmiertelników. Wątpię zresztą, czy zyskałabyś w ten sposób to, czego szukasz.

Czeka, co powiem dalej.

– Człowiek to dla ciebie żaden przeciwnik – ciągnę więc, przypominając sobie, co wiem o czerwonych kapturach. – Bo przecież o to ci chodzi, prawda? O porządną bijatykę. Założę się jednak, że i tutejsi elfowie, których zabiłaś, nie byli godnymi przeciwnikami. Marnujesz tu swój talent.

– Kto cię przysłał? – pyta po chwili milczenia. Patrzy teraz na mnie zupełnie inaczej. Próbuje mnie rozszyfrować.

– Co zrobiłaś, że tak się rozgniewała? Mam na myśli twoją królową. – pytam. – Chyba trzeba naprawdę nieźle się postarać, żeby stracić taką pozycję na Zębatym Dworze.

– Kto cię przysłał?! – ryczy Grima Mog.

Chyba trafiłam w czuły punkt. Moja specjalność.

Staram się powstrzymać uśmiech, ale naprawdę tęskniłam za upajającym poczuciem władzy, które bierze się z takiej gry. Strategicznej gry o wszystko, byle przechytrzyć przeciwnika. Niechętnie, ale muszę przyznać, że brakowało mi tego ryzyka. Kiedy za wszelką cenę próbujesz wygrać, nie ma czasu na zbędne żale. Wygrać, a przynajmniej nie dać się zabić.

– Już chyba mówiłam. Tutejsi Ludkowie, którzy nie lubią być zjadani.

– Ale dlaczego ty? Dlaczego przysłali mi tu taką chudzinę? Ty masz mnie do czegoś przekonać?

Cały czas dyskretnie rozglądam się po pokoju. Dostrzegam na lodówce duże, okrągłe pudło, leży na lodówce. Coś jakby staromodny futerał na kapelusze. Pilnuję się, by ani na chwilę nie zatrzymać na nim wzroku.

– Prawdopodobnie dlatego, że dla nich moje niepowodzenie będzie oznaczało niewielką stratę.

Grima Mog śmieje się, upija kolejny łyk piwa.

– Fatalistka z ciebie. Jak więc mnie przekonasz?

Podchodzę do stołu, zgarniam jedzenie. Tak naprawdę chodzi mi o to, żeby zbliżyć się do pudła na kapelusze.

– Choćby tak, że schowam swoje prezenty do twojej lodówki.

Grima Mog jest rozbawiona.

– Zapewne, zapewne. Takiej staruszce jak ja przydałby się w domu ktoś młody do pomocy. Tylko żebyś się nie zdziwiła. W mojej spiżarce znajdziesz więcej, niż się spodziewałaś, moja mała kózko.

Otwieram drzwi lodówki. Witają mnie szczątki zamordowanych przez nią elfów. Zgromadziła tam jakoś zakonserwowane ręce i głowy, pieczone oraz gotowane. Resztki z uczty. Robi mi się trochę niedobrze.

Na jej twarzy pojawia się złośliwy uśmiech.

– Pewnie zamierzałaś wyzwać mnie na pojedynek, co? Zamierzałaś przechwalać się, że potrzeba mi godnej przeciwniczki i że to ty mi stawisz czoło... Ale teraz widzisz, co to znaczy przegrać w walce z Grimą Mog.

Biorę głęboki wdech. Potem hop, w górę. Zrzucam okrągłe pudło, chwytam je w locie.

– Tego nie ruszaj! – wrzeszczy, a widząc, że zdejmuję pokrywę, zrywa się na równe nogi.

I rzeczywiście, jest. Kaptur. Sztywny od niezliczonych warstw zastygłej krwi.

Grima Mog jest już w pół drogi do mnie, obnaża zęby. Wyciągam z kieszeni zapalniczkę, kciukiem wzniecam gazowy płomyk. Na widok ognia Grima Mog staje jak wryta.

– Wiem, że skorupę na tym czepeczku budowałaś przez wiele, wiele lat – mówię niespiesznie i kpiącym tonem, modląc się jednocześnie, żeby dłoń mi nie zadrżała, żeby płomyk nie zgasł. – Pewnie jest na nim krew będąca wspomnieniem twojego pierwszego zabójstwa, podobnie jak pamiątka ostatniego. Bez tego nie byłoby trofeum, reliktu dawnych zwycięstw. Niczego by nie było. A teraz muszę zawrzeć z tobą ugodę. Przysięgnij, że nie będzie więcej morderstw. Nie będziesz zabijać ani elfów, ani ludzi. Dopóty, dopóki przebywasz w śmiertelnym świecie.

– A jeśli nie przysięgnę, spalisz mój skarb? – kończy za mnie Grima Mog. – To nie jest honorowy układ.

– Pewnie mogłabym ci zaproponować walkę, tylko że wtedy pewnie bym przegrała. A tak, to zwyciężę.

Grima Mog wymierza we mnie oskarżycielskim gestem czarną laseczkę.

– Tyś jest ludzkim dziecięciem Madoka, prawda? Oraz wygnanym seneszalem naszego nowego Najwyższego Króla. Przepędzono cię tak samo jak mnie.

Zaskoczona potwierdzam skinieniem głowy. Nie przypuszczałam, że Grima Mog domyśli się, kim jestem.

– A co ty takiego zrobiłaś? – pyta ze złośliwym uśmieszkiem. – Naprawdę nieźle musiałaś się postarać.

– Kara za głupotę – odpowiadam, bo w końcu po co temu zaprzeczać. – Oddałam wróbla w garści za dzięcioła na sęku.

Śmieje się – gromko, dudniąco.

– Ha, więc dobrana z nas para, córuchno czerwonego kaptura! Tylko sama wiesz, że morderstwo mam w kościach i we krwi. Nie zamierzam zaprzestać zabijania. Skoro ugrzęzłam w śmiertelnym świecie, chcę mieć jakąś rozrywkę.

Przybliżam płomień do jej kaptura. Zaczyna już czernieć, w powietrzu rozchodzi się ohydny smród.

– Przestań! – krzyczy i rzuca mi spojrzenie pełne najczystszej nienawiści. – Dosyć. Pozwól, że teraz ja ci coś zaproponuję, kózko. Zawalczymy. Do przegranej, ale nie na śmierć. Jeżeli wygram, mój kaptur pozostanie nietknięty, a ja dalej będę sobie polować. Do tego oddasz mi swój mały palec.

– Żebyś go zjadła? – pytam, ale odsuwam płomień od jej krwawego czepka.

– Jeśli zechcę, to go zjem – odpowiada. – A może będę go sobie nosić jako broszkę. Co ci do tego? Zrobię z nim, co zechcę. Najważniejsze, że będzie moją własnością.

– A czemu miałabym się na to zgodzić?

– Bo jeśli ty wygrasz, otrzymasz ode mnie żądaną obietnicę. Do tego powiem ci coś ważnego o twoim Najwyższym Królu.

– Nic nie chcę o nim wiedzieć – wyrzucam z siebie zbyt jednak prędko i zbyt gniewnie. Nie spodziewałam się, że wspomni o Cardanie.

Tym razem jej śmiech jest jeszcze bardziej rechotliwy i jeszcze bardziej gromki.

– Kłamczuszka.

Spoglądamy na siebie przez długą chwilę. Grima Mog patrzy na mnie w zasadzie całkiem przyjaźnie. Wie, że mnie przekonała, że zgodzę się na jej warunki. Wiem to i ja, chociaż to przecież śmieszne, żałosne. Ona jest legendarną maszyną do zabijania. Niby jakim cudem mogłabym zwyciężyć?

Jednak imię Cardana tłucze mi się po czaszce.

Czy ma już nowego seneszala? Czy ma nową kochankę? Czy zaczął chodzić na spotkania Rady? Czy mówi o mnie? Czy razem z Lokim naśmiewają się ze mnie? Czy Taryn też się wtedy śmieje?

– Dobrze, a więc do pierwszej krwi – mówię, odganiając natrętne myśli. To rozkosz móc skupić na kimś całą swoją złość. – Ale palca nie dostaniesz. Jeśli wygrasz, odzyskasz kaptur. I tylko tyle. Po czym wyjdę stąd i na tym koniec. Ugoda polega na tym, że w ogóle zgadzam się z tobą walczyć.

– Do pierwszej krwi? Nudziarstwo. – Grima Mog jest leciutko pochylona do przodu, spięta. – Walczmy, dopóki któraś z nas krzyknie, że ma dość. Niech to się skończy gdzieś między rozlewem krwi a odpełznięciem, by umrzeć w drodze do domu. – Wzdycha, jakby to przywołało jakieś miłe myśli. – Daj mi szansę, niech połamię ci wszystkie kości w tym chudziutkim ciałku.

– Widzę, że stawiasz na moją próżność.

Wtykam jej kaptur do jednej kieszeni, a zapalniczkę do drugiej.

Nie zaprzecza.

– Czy stawiam trafnie? – dopytuje.

Walka do pierwszej krwi to rzeczywiście nudziarstwo. Obtańcowywanie się nawzajem, finty i uniki, szukanie luki w obronie. To nie jest prawdziwa walka. Kiedy odpowiadam, słowo samo wyrywa się z moich ust:

– Tak.

– Świetnie. – Czubkiem laski Grima Mog pokazuje sufit. – Wyjdźmy na dach.

– Dobry pomysł, tak będzie schludniej – odpowiadam.

– Liczę, że masz przy sobie jakąś broń, bo ja ci niczego nie pożyczę.

Idzie w stronę drzwi, stękając, jakby rzeczywiście była tą staruszką, której pozory przybrała za pomocą czarów.

Idę za nią, wychodzimy z apartamentu. Wędrujemy słabo oświetlonym korytarzem, potem wchodzimy po schodach, na których jest jeszcze ciemniej. Nerwy mam napięte jak postronki. Mam nadzieję, że nie popełniam jakiegoś straszliwego błędu. Grima Mog wspina się po dwa stopnie na raz, spieszy jej się. Z trzaskiem otwiera metalowe drzwi prowadzące na dach. Słyszę szczęk stali, kiedy dobywa ukrytego w lasce miecza o wąskiej głowni. Jej usta rozciągają się w szerokim uśmiechu, ukazując ostre zęby.

Wyciągam długi nóż, który noszę w wysokim bucie. Długi, trochę jednak za krótki jak na moje obecne potrzeby. Ma nieco za mały zasięg. Nie mogę jednak rzucić na siebie łudzącego czaru, a dziwnie bym wyglądała na rowerze z Brzaskiem przewieszonym przez plecy.

Teraz jednak żałuję, że nie wymyśliłam jakiegoś sprytnego sposobu. Miecz bardzo by mi się przydał.

Wychodzę na pokryty asfaltem dach budynku. Wschodzące słońce barwi niebo na kolor różowy i złoty. Chłodna bryza niesie ze sobą zapach cementu, śmietników oraz nawłoci z pobliskiego parku.

Moje serce łomocze w przyspieszonym tempie, zarówno z przerażenia, jak i wyczekiwania. Kiedy Grima Mog naciera, jestem gotowa. Odbijam uderzenie, schodzę z linii ataku. Robię to jeszcze raz, i jeszcze, co działa jej na nerwy.

– Obiecywałaś dobrą zabawę – warczy.

Teraz jednak już wiem, jak się porusza. Wiem też, że jest wygłodniała, spragniona krwi i przemocy. Wiem również, że przyzwyczaiła się do polowania na ofiary, z którymi radzi sobie bez trudu. Mam więc nadzieję, że jest nazbyt pewna siebie. Możliwe, że popełni jakiś błąd, nie doceniając mnie jako przeciwniczki, która nie jest zupełnie bezbronna.

Mało prawdopodobne, ale możliwe.

Kiedy atakuje znowu, wykonuję półobrót i kopię ją pod kolano. Na tyle mocno, że z hukiem upada. Z rykiem dźwiga się i rusza na mnie z pełnym impetem. Przez chwilę paraliżuje mnie widok jej wściekle wykrzywionej twarzy i tych strasznych zębów.

Potwór! – wrzeszczy mój umysł.

Zaciskam szczęki, by powstrzymać przemożną chęć zrobienia kolejnego uniku. Nasze klingi lśnią jak rybie łuski w blasku świtu. Metal szczęka o metal, dźwięcznie niczym dzwon. Przesuwamy się po dachu w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Pamiętam o pracy nóg. Pot ścieka mi po czole, czuję go pod pachami. Oddech staje się gorący, w mroźnym powietrzu buchają kłęby pary.

Jak dobrze walczyć z kimś innym niż tylko z samą sobą.

Grima Mog mruży oczy, obserwuje mnie, wypatruje luki w obronie. Mój umysł i mięśnie przypominają sobie wszystkie nauki Madoka, wszystkie wskazówki Ducha, który tak starał się wyplenić ze mnie złe nawyki. Grima Mog naciera serią potężnych ciosów, próbuje zepchnąć mnie ku krawędzi dachu. Ustępuję, bronię się desperacko pod gradem uderzeń. Ona dysponuje dłuższą głownią, więc jestem w niekorzystnej sytuacji. Przedtem wstrzymywała się, ale teraz już nie.

Wciąż mnie spycha, jestem coraz bliżej krawędzi i pustki. Bronię się z wściekłą desperacją. Jestem mokra od potu, czuję krople spływające mi między łopatkami.

A potem nagle potykam się o metalową rurę, którą ktoś porzucił na dachu. Chwieję się, tracę równowagę, wtedy ona uderza. Mam tylko jedną możliwość obrony przed nadzianiem na jej ostrze, lecz ta zasłona ma swoją cenę: nie jestem w stanie utrzymać noża, który wypada mi z dłoni, uderza o dach i leci poza jego krawędź. W następnej chwili słyszę głuche uderzenie, gdy nóż spada na bruk.

Nie należało brać tej roboty. Niepotrzebnie zgodziłam się na taki pojedynek. I niepotrzebnie zgodziłam się zostać małżonką Cardana, i niepotrzebnie dałam się wygnać do świata śmiertelników.

Złość dodaje mi energii, którą wykorzystuję, by zejść z linii ataku. Ostrze miecza mija mnie siłą bezwładu, wtedy uderzam Grimę Mog ramieniem i chwytam za rękojeść jej miecza.

Nie jest to szczególnie honorowa forma ataku, ale ja honor odpuściłam sobie już dość dawno temu. Grima Mog jest bardzo silna, lecz to ją zaskoczyło. Przez chwilę jest zdezorientowana, dopiero potem uderza czołem w moje czoło. Zataczam się w tył, ale jednak omal nie wyrwałam jej broni!

Omal.

Serce wali mi jak oszalałe, trochę kręci mi się w głowie.

– To nie po rycersku, dziewczynko – poucza mnie Grima Mog. Obie dyszymy ciężko. Czuję, jakby moje płuca były z ołowiu.

– Bo też i nie jestem rycerzem.

Jakby dla podkreślenia tych słów sięgam po jedyną broń, którą mi teraz pozostała – metalową rurę. Jest ciężka i tępa, ale niczego innego nie mam. Przynajmniej jest dłuższa od noża.

Grima Mog rechocze:

– Powinnaś się poddać, ale cieszy mnie, że się nie poddajesz.

– Jesteś optymistką – odpowiadam.

Gdy znowu naciera, ma przewagę prędkości, lecz teraz to ja mam większy zasięg. Krążymy wokół siebie, ona uderza, ja się zasłaniam czymś równie finezyjnym jak kij bejsbolowy. W tej chwili pragnę wielu rzeczy, ale najbardziej ze wszystkiego, to znaleźć się gdziekolwiek indziej, byle nie na tym dachu.

Tracę siły. Nie jestem przyzwyczajona do takiego ciężaru jak ta rura, która zupełnie nie nadaje się do szermierki.

Poddaj się – nawołuje mój spanikowany mózg. Wystarczy, że krzykniesz. Dopóki stoisz, jeszcze możesz. Oddaj jej ten kaptur, zapomnij o forsie i wiej do domu. Jeśli zabraknie gotówki, Vivi przecież zawsze może zaczarować liście. Tylko ten jeden raz, nic złego przecież ci się nie stanie. Nie walczysz o królestwo. Bo i tak już je utraciłaś.

Grima Mog jakby wyczuła, co się dzieje w mojej głowie, bo rusza na mnie ze zdwojonym impetem, zmienia rytm uderzeń, wali szybciej, agresywniej, żeby tylko ominąć moją obronę.

Pot spływa mi do oczu.

Madok definiował walkę na różne sposoby – jako strategiczną grę rozgrywaną w przyspieszonym tempie, jako taniec... ale akurat w tej chwili to starcie jest dla mnie niczym kłótnia. Kłótnia, w której zmuszona jestem bezustannie odpierać argumenty, więc nie mam szansy dojść do słowa. Pomimo ciężaru, trzymam rurę w jednej ręce, drugą zaś wyciągam z kieszeni kaptur.

– Co ty wyprawiasz? Obiecałaś... – zaczyna Grima Mog.

Rzucam kaptur w jej twarz. Odruchowo chwyta go, a ja w tej samej chwili walę ją z boku moją rurą

Trafiam w żebra, potem w ramię; Grima Mog upada z bolesnym wyciem. Walę znowu, żelastwo zatacza łuk i uderza jej wyciągniętą rękę. Miecz Grimy Mog leci daleko z głośnym brzękiem.

Podnoszę rurę nad głowę.

– Dosyć! – Grima Mog ma zakrwawione zęby, na jej twarzy maluje się zdumienie. – Poddaję się.

– Poddajesz się?

Rura jest wciąż gotowa do zadania kolejnego ciosu.

– Tak, ty mała oszustko – mówi zgrzytliwym głosem. Dźwiga się do pozycji siedzącej. – Pokonałaś mnie. A teraz pomóż mi wstać.

Rzucam rurę na ziemię i podchodzę, chociaż obawiam się, że zaraz dobędzie noża i wbije mi go pod żebro. Ale nie, wyciąga tylko rękę i pozwala się dźwignąć na nogi. Wkłada kaptur na głowę, potem podtrzymuje zdrową ręką zranione ramię.

– Zębaty Dwór połączył siły z dawnym głównodowodzącym, czyli twoim ojcem, oraz zgrają innych zdrajców. Wiem z dobrego źródła, że twój Najwyższy Król zostanie zdetronizowany i to jeszcze przed najbliższą pełnią. I co, smaczne kąski ode mnie dostałaś?

– Dlatego odeszłaś? – pytam. – Dlatego, że nie jesteś zdrajczynią?

– Odeszłam z powodu innej małej kózki. A teraz zmykaj. Zabawa była lepsza, niż się spodziewałam, ale na razie mam dość.

Jej słowa pobrzmiewają w mojej głowie: Twój Najwyższy Król zostanie zdetronizowany.

– Nadal winna mi jesteś obietnicę – przypominam ochrypłym głosem.

I ku mojemu zdumieniu Grima Mog obiecuje, że zaprzestanie polowań na ziemiach śmiertelników.

– Wpadnij jeszcze kiedyś, to znów powalczymy – woła za mną, gdy zmierzam ku schodom. – Znam sekretów bez liku, córo Madoka. A coś mi podpowiada, że i ty nie masz nic przeciwko odrobinie przemocy.

Niemal natychmiast ogarnia mnie takie zmęczenie, że gdy pomyślę o jeździe rowerem, wolałabym już położyć się na chodniku. Decyduję się więc wracać autobusem. Niecierpliwi pasażerowie zerkają na mnie wilkiem, bo chwilę trwa, zanim udaje mi się umocować rower na znajdującym się z przodu bagażniku. Kiedy jednak widzą, że krwawię, uznają, że lepiej nie zwracać na mnie uwagi.

Mój dzienny rytm dziwnie się ma do ludzkiego świata. W krainie elfów powrót do domu o świcie to jakby ktoś ze śmiertelnych przywlókł się do swojej siedziby po północy. Jednak w ludzkim świecie światło poranka powinno rozproszyć cienie. Ranek to czas porządnych obywateli, którzy wcześnie wstają, a nie szlajających się szumowin. Jakaś starsza kobieta w różowiutkim kapeluszu bez słowa wręcza mi kilka chusteczek. Jestem jej bardzo wdzięczna. Staram się jako tako doprowadzić do porządku. Przez resztę drogi wyglądam oknem, patrzę na błękitne niebo. Wszystko mnie boli i zaczynam rozczulać się nad sobą. Przetrząsam kieszenie, znajduję cztery aspiryny i połykam je wszystkie.

Twój Najwyższy Król zostanie zdetronizowany jeszcze przed najbliższą pełnią. I co, smaczne kąski ode mnie dostałaś?

Próbuję wmówić sobie, że już mnie to nie obchodzi. Nawet lepiej, jeśli Elfhame upadnie. A poza tym Cardan ma wielu doradców, niech oni go ostrzegają. Jest przecież Dwór Cieni, wciąż jeszcze ma połowę swojego wojska. Do tego władcy pomniejszych dworów, którzy zaprzysięgli mu wierność. No i jeszcze Wieczna Rada. Poza tym pewnie nowy seneszal, o ile oczywiście Najwyższy wysilił się, żeby takowego sobie wybrać.

Wściekam się na myśl, że ktoś mógłby zająć moje miejsce u boku Cardana, ale mimo wszystko zastanawiam się, kto najmniej nadawałby się na to stanowisko. Nie może wybrać sobie Nicassii, bo przecież ta jest ambasadorką Toni. Nie weźmie na seneszala Lokiego, bo już go mianował mistrzem biesiad, a poza tym Loki jest nieznośny. No i nie panią Ashę, bo... bo byłaby po prostu zbyt okropna. Obowiązki nudziłyby ją śmiertelnie, poza tym natychmiast zaprzedałaby się temu, kto zapewni jej największe korzyści. Chyba Cardan ma dość rozumu, żeby wybrać sobie kogoś innego. Ale kto wie, może i nie ma. Potrafi być zupełnie nieobliczalny. Możliwe, że razem ze swoją podłą, bezwzględną matką okrywają śmiesznością ród Kolcowojów i Koronę Krwi. Mam nadzieję, że tak właśnie jest. Mam nadzieję, że będą tego żałować, że przede wszystkim on będzie tego żałować.

A potem wkroczy Madok i przejmie władzę.

Przyciskam czoło do chłodnej szyby i powtarzam sobie, że to już nie mój problem. Zamiast starać się – niestety bezskutecznie – nie myśleć o Cardanie, próbuję w ogóle nie myśleć.

Nagle czuję, że ktoś szarpie mnie za ramię.

– Hej, mała. – To kierowca autobusu, na jego twarzy dostrzegam wyraz niepokoju. – Obudź się.