Zgorzelisko - Gąsienica-Zawadzka Maria - ebook + audiobook + książka

Zgorzelisko audiobook

Gąsienica-Zawadzka Maria

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Trzy historie.

Dwa pokolenia.

Jedno miejsce skrywające mroczą prawdę o nich wszystkich.

Hotel Rysy położony głęboko w lesie, na polanie Zgorzelisko. Dawny ośrodek wypoczynkowy dla partyjnych dygnitarzy. Od ponad trzydziestu lat skrywa mroczne tajemnice. To właśnie tam Radek, Karolina i Gerard przyjeżdżają, by rozprawić się z przeszłością. Czy przyjdzie im zapłacić za winy rodziców?

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 44 min

Data ważności licencji: 9/25/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Maria Gąsienica-Zawadzka

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024

Wydawca prowadzący: Ewelina Tondys

Redakcja tekstu: Justyna Żebrowska

Adiustacja i korekta: d2d.pl

Promocja i marketing: Zuzanna Molińska

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz / PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN (front), Monika Drobnik-Słocińska

Fotografie na okładce: Maria Gąsienica-Zawadzka

ISBN 978-83-8135-508-7

www.otwarte.eu

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

1

2–22 grudnia 2022

2 grudnia 2022 r., piątek

Mężczyzna spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. Wytężył słuch i wzrok, jego zmysły nie wyłowiły jednak z otoczenia żadnego ruchu ani dźwięku. W każdym razie nie takiego, na jaki czekał. Las rozbrzmiewał podmuchami wiatru, szelestem liści zalegających grubą warstwą na ziemi i charakterystycznym stukaniem dzięcioła, kojarzącym się mężczyźnie z turkotem karabinu maszynowego. Zamknął oczy i ujrzał pod powiekami żołnierzy, towarzyszy broni, kolegów, którzy nie mieli tyle szczęścia co on i nie wrócili żywi z misji w Afganistanie.

Potrząsnął głową i otworzył oczy, nie chciał tych wspomnień. Zostawił to już za sobą. Wyjął z plecaka lornetkę i znów skupił się na obserwacji. Kwadrans po dwunastej wreszcie dostrzegł wchodzącego na polanę mężczyznę.

Tamten ewidentnie był zmęczony. Wyglądał, jakby przed chwilą biegł. Rozpiął kurtkę i się rozejrzał. Na skraju lasu zauważył zwalone drzewo. Podszedł do niego i usiadł na konarze. Zdjął plecak, wyjął z niego butelkę wody i zaczął łapczywie pić.

Kiedy zaspokoił pragnienie, wstał i obszedł polanę, rozglądając się uważnie, po czym chwycił plecak i przeniósł go w miejsce, gdzie w dość bliskiej odległości od siebie rosły dwa drzewa. Wyjął z plecaka nóż i wszedł w las. Po chwili się pojawił, niosąc w rękach grube gałęzie. Jedną ułożył poprzecznie między dwoma drzewami, a z pozostałych zaczął budować coś na kształt jednospadowego dachu, układając konary pionowo obok siebie. Był to rodzaj prostego szałasu, który miał chronić plecy i głowę, otwartego z przodu, tak aby dało się przed nim rozpalić ognisko. Widać było, że mężczyzna nie ma wprawy, konstrukcja co chwila się rozpadała. W pewnym momencie klepnął się otwartą dłonią w czoło, jakby o czymś sobie przypomniał. Znów wszedł do lasu i dość długo go nie było. Kiedy wrócił, niósł długie, cienkie korzenie. Użył ich jako sznurków, którymi wzmocnił konstrukcję. Teraz wyglądał na zadowolonego. Spojrzał na zegarek. To samo zrobił mężczyzna obserwujący go przez lornetkę. Czternasta. Późno. Obaj wiedzieli, że za dwie godziny las spowije ciemność.

Od tej chwili w ruchach mężczyzny widać było nerwowość. Poruszał się szybciej. Za szybko. Raz po raz wbiegał do lasu i przynosił z niego gałęzie i gałązki. Przyciągnął również kilka grubszych konarów. Był zgrzany, zdjął kurtkę. Napił się wody i wrócił do budowania schronienia. Skośną ścianę z gałęzi zacząć pokrywać sporą warstwą liści. Zgarniał je butem na małe kupki, a potem przenosił i dosypywał tak, aby warstwa izolacji była jak najgrubsza. Następnie zajął się „podłogą”: ułożył na ziemi suche gałęzie i też przysypał je liśćmi. Widać było, że działa zgodnie z planem, lecz idzie mu zbyt wolno. Znów ruszył w las. I znów długo go nie było. Kiedy wrócił, niósł pod pachą drobne gałązki świerkowe i trochę brunatnych liści paproci. Sporządził z nich legowisko, wypróbował je i najwyraźniej uznał, że jest wygodne.

Tymczasem na polanie zrobiło się znacznie ciemniej, zaczął zapadać zmrok. Mężczyzna sprawdził, która godzina, i włożył kurtkę. Zapiął ją pod szyją, raz po raz chuchał w dłonie i je zacierał. Temperatura spadała.

Odczuł to także mężczyzna ukryty w lesie. Choć miał na sobie spodnie softshellowe, ocieplaną bluzę oraz podszytą polarem kurtkę wojskową Pentagon Artaxes, jemu też dał się już we znaki późnojesienny chłód. Postanowił się przejść i wrócić za jakiś czas. Wiedział, że tamten go nie zobaczy, najwyżej usłyszy trzask łamanej pod butem gałązki, ale nie powinien domyślić się jego obecności. Ruszył w stronę rzeki, gdzie uzupełnił wodę w butelce. Wrócił na miejsce obserwacji, gdy było ciemno. Zdziwił się, gdy nie zobaczył ognia. Stąpając ostrożnie, podszedł bliżej obozowiska. Mężczyzna klęczał nad stosikiem gałązek i bezskutecznie próbował użyć krzesiwa, by rozpalić ogień.

– Nie wierzę, nie wierzę – mamrotał pod nosem, a w jego głosie pobrzmiewała nuta rozpaczy.

Obserwator sprawdził godzinę. Zbliżała się siedemnasta. Czy to już czas? Czy powinien zrobić to teraz? Nie, postanowił, że odczeka jeszcze pół godziny.

Klęczący mężczyzna zaszlochał i uderzył pięścią w ­ziemię.

– Nie dam rady, nie dam rady! – powtarzał.

Po chwili zrezygnował z dalszych prób, usiadł na przygotowanym wcześniej legowisku i się rozpłakał. Beczał jak dziecko. Kiedy wyrzucił z siebie sporą porcję frustracji, wyjął z plecaka telefon i próbował z kimś się połączyć, w tym miejscu w lesie nie było jednak zasięgu. Obserwator ukryty w krzakach o tym wiedział. Widząc, że próby wezwania pomocy kończą się niepowodzeniem, mężczyzna raz jeszcze ukląkł na ziemi i sięgnął po krzesiwo. Telefonu używał teraz jako latarki. Gdy wreszcie zobaczył iskry spadające na korę brzozy, wykrzyknął:

– Tak, tak, tak! – By po chwili znów popaść w rezygnację: – Nie, nie, nie!

Ogień nie zapłonął. Jak dotąd ciemność wygrywała pojedynek ze światłem. Mężczyzna ukryty w krzakach w pobliżu obozowiska wreszcie podjął decyzję. Teraz. Zrobi to teraz i skróci męki nieudacznika na polanie. Nie ma sensu przedłużać tego przedstawienia. Trzeba je zakończyć. Ruszył. Nie musiał już zachowywać ostrożności. Trzask gałązek poniósł się echem i dotarł do uszu nieszczęśnika pochylonego nad stosem gałązek i kory.

– Kto tam? Kto tam?! – wrzasnął tamten, jednocześnie kierując światło latarki w stronę, z której dobiegł hałas. A potem wpadł w panikę, zaczął krzyczeć i rzucił się do najbliższego drzewa, desperacko usiłując się na nie ­wdrapać.

– Spokojnie, panie Mariuszu! – krzyknął obserwator, podchodząc bliżej i włączając latarkę. – To ja, Radek. Radek Malicki. Niech pan się uspokoi.

Mężczyzna puścił gałąź, której się trzymał, próbując wejść na drzewo.

– Pan Radek? Pan… co pan tutaj…? Jak pan…? Ale o co…? – dukał, najwyraźniej nie mogąc zebrać myśli.

– Bałem się o pana. Martwiłem się, że może pan sobie nie poradzi. Przyszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nie chciałem pana wystraszyć. Niech pan usiądzie, zaraz rozpalimy ogień. Zagrzeje się pan, a potem zdecyduje, czy chce wracać, czy jednak spędzić noc w lesie.

– Pan, pan długo… długo mnie pan tak obserwował? – zapytał Mariusz.

– Gdzie tam – skłamał Radek. – Właśnie przyszedłem, a gdy tylko się zorientowałem, że nigdzie nie widać ogniska, zacząłem pana szukać. Niech pan już siada. Zaraz zagotujemy wodę, napije się pan czegoś ciepłego. No, niech pan siada. – Radek ukląkł i w okamgnieniu z dużą wprawą rozpalił ogień. Już po kilku chwilach płomienie tańczyły w ciemnościach. W oczach Mariusza dostrzegł podejrzliwość. – To co, kawa czy herbata? – spytał, stawiając na ogniu menażkę z wodą.

– Herbata.

– I dobrze, ja też napiję się herbaty. Niech pan się grzeje, a ja szybko zbuduję ekran za ogniskiem, żeby dawało nam więcej ciepła. Tyle pan tych gałęzi i konarów tu natargał, widzę, że spokojnie wystarczy.

Mariusz najwyraźniej nadal był w szoku, lecz Radek widział, że tamten patrzy na niego nieufnie. Nie mylił się, już po chwili padło pytanie.

– Jak pan tu przyszedł po ciemku? Jak pan mnie znalazł? Jak długo pan mnie obserwował?

Radek był na to przygotowany.

– Jak to jak? Przecież sam wyznaczyłem panu na mapie to miejsce. Jest bardzo charakterystyczne, byłem przekonany, że odnajdzie je pan bez problemu. Ja znam ten las na wylot, wie pan, ile wypraw tu poprowadziłem? Mógłbym pewnie wrócić teraz na parking z zamkniętymi oczami. No dobra, trochę przesadzam. – Roześmiał się i dodał: – I nie obserwowałem pana. Gdy tylko przyszedłem, zrozumiałem, że coś poszło nie tak. Chciałem tylko pomóc.

Mariusz wysłuchał tych tłumaczeń, westchnął i powiedział:

– Wszystko szło dobrze, robiłem wszystko zgodnie z pana instrukcjami. Znalazłem miejsce na obóz, zbudowałem schronienie, nazbierałem drewna na opał. Tylko ten ogień… Nie wiem, dlaczego nie udało mi się go rozpalić. I byłem za wolny. Tak, za wolno robiłem legowisko, potem biegałem po lesie i zbierałem gałęzie. Spociłem się i zdjąłem kurtkę, a pan mi przecież mówił, żeby poruszać się spokojnie, nie tracić energii i dbać o to, żeby się nie spocić.

– Dobrze pan sobie poradził, schronienie pierwsza klasa. – Radek próbował uśpić czujność Mariusza pochlebstwami. – Sam bym lepszego nie zrobił. Zebrał pan też spory zapas drewna, i to dobrego, suchego. Spokojnie mógłby pan palić ognisko do rana. Pewnie i ogień by pan w końcu wykrzesał. Tak, jestem pewien, że pan by sobie poradził. Pana pierwsza wyprawa bushcraftingowa poszła całkiem nieźle.

Woda wreszcie się zagotowała. Radek zalał w dwóch kubkach torebki herbaty i podał jeden z nich zmarzniętemu Mariuszowi.

Pili w milczeniu. Radek liczył na to, że udało mu się przekonać mężczyznę, że ma dobre intencje. Bo naprawdę takie miał. No, może tylko za długo czekał w tych krzakach. Trzeba było ujawnić się wcześniej, ale ten cholerny dziennikarz wydawał się tak pewny siebie, kiedy przyszedł do niego do biura i powiedział, że chce napisać artykuł o bushcraftingu. Uwagi i aluzje, jakie czynił, świadczyły o tym, że traktuje taką aktywność jak kaprys, zabawę dla dużych chłopców, którzy znudzeni życiem idą do lasu bawić się w harcerzy. A przecież survival i bushcrafting to przede wszystkim cenne umiejętności. Pozwalają przetrwać w każdych warunkach. Czy ten kretyn naprawdę nie rozumiał, że ta wiedza może nawet uratować życie? Po idiotycznej wymianie zdań Radek w końcu zaproponował Mariuszowi spędzenie nocy w lesie. Najpierw go do tego lasu zabrał i pokazał mu, jak zbudować proste schronienie, jakie drewno zebrać na opał i jak rozpalić ogień przy użyciu krzesiwa. Dokładnie takie wyprawy organizował w ramach swojej firmy. Klienci uczyli się, jak przetrwać noc w lesie, mając przy sobie jedynie nóż i krzesiwo. Dziennikarz się zgodził, wciąż chyba uważając, że to pestka.

– To co? Chce pan spędzić tę noc w lesie? Ogień się pali, raz-dwa wysuszy pan ubranie, zostawię panu wodę i menażkę, żeby mógł pan zrobić sobie herbatę.

Mariusz spojrzał na niego i odparł:

– Nie. Wiem już wystarczająco dużo, żeby napisać artykuł. Sprzątnijmy ten bałagan i wracajmy na parking. Skoro pan tak doskonale zna ten las, to bez problemu mnie pan tam zaprowadzi.

– Jak pan sobie życzy. – Radek wstał i zabrał się do likwidowania obozowiska. Czuł na sobie podejrzliwy wzrok Mariusza i przewidywał kłopoty. Cholera, trzeba było się ujawnić, zanim tamten zaczął beczeć, pomyślał, kiedy zalewał ognisko wodą z butelki.

Mariusz nie odezwał się ani słowem aż do chwili, gdy dwie godziny później dotarli na parking.

– Do widzenia – rzucił, otwierając drzwi zielonego forda focusa.

– Do widzenia – odparł Radek, mając nadzieję, że już nigdy więcej się nie spotkają.

5 grudnia 2022 r., poniedziałek

W poniedziałek rano Radek wszedł do biura i zdziwił się, że jego wspólnik już tam jest. Zazwyczaj to Radek otwierał rano biuro, włączał komputery i parzył kawę. Tego dnia było inaczej. Tomek siedział przy biurku i na zmianę brał do prawej ręki kubek z kawą lub chwytał smartfon i przesuwał kciukiem po ekranie, najpewniej sprawdzając najnowsze doniesienia ze świata polityki, którą zawsze się interesował. W lewej ręce nic nie trzymał, ponieważ jej nie miał. Stracił ją na misji w Afganistanie, gdzie razem służyli.

– Cześć – rzucił Radek.

– Cześć.

– Co ty tak wcześnie dzisiaj? Stało się coś?

– Pokłóciłem się wieczorem z Majką. Spałem na kanapie, a wiesz, jaka ta nasza kanapa niewygodna. Obudziłem się wcześnie rano cały połamany. Wolałem wstać i przyjść do pracy, niż leżeć tam choćby minutę dłużej.

Radek spojrzał z troską na przyjaciela. Znali się od lat, a od sześciu prowadzili razem interes.

– Coś poważnego? O co poszło?

– Nie, nic takiego, takie tam fochy mojej żony. Wiesz, kobiety czasem dowalają się o nic.

Radek kiwnął głową. Wiedział, że gdyby kumpel chciał powiedzieć coś więcej, toby to zrobił. Nie było sensu drążyć tematu. Spojrzał na stojące pod ścianą kartony. Pamiętał, że gdy w czwartek wychodził z biura, jeszcze ich nie było.

– A to co?

– Jak to co? To ostatnie zamówienie, które złożyliśmy. Trochę ubrań i gadżetów. Przyszło w piątek zaraz po tym, gdy się zmyłeś. Zapomniałeś, że dokupiliśmy parę rzeczy?

– Widać zapomniałem – odburknął Radek i krzywiąc się na widok stosu niedbale ustawionych pudeł, pochylił się nad stojącym najbliżej. Zerwał taśmę, zajrzał do środka i wyjął plecak turystyczno-taktyczny w kolorze brązowym. – Fajny, będzie się dobrze sprzedawał.

Radek i Tomek od sześciu lat prowadzili firmę zajmującą się szkoleniami survivalowymi oraz bushcraftingowymi. Ponieważ klientów mieli mniej, niż się spodziewali, założyli także sklep internetowy, w którym można było kupić niemal wszystko, co przydaje się podczas biwaku w lesie, a więc hamaki, tarpy, śpiwory, plecaki, ubrania, noże, siekiery, latarki, termosy i wiele innych gadżetów.

Kucnął przy kolejnym pudle i długo w nim grzebał. Po chwili wyjął niewielki przedmiot. Podszedł do Tomka i pokazując mu go na otwartej dłoni, powiedział:

– Patrz, jakie świetne krzesiwo. Wezmę jedno i dam jutro chrześniakowi w prezencie na mikołajki. Ucieszy się.

Tomek rzucił okiem i kiwnął głową, nie podzielając entuzjazmu kolegi, po czym znów utkwił wzrok w ekranie smartfona.

Radek usiadł przy biurku i przyjrzał się dokładnie gadżetowi. Składał się z dwóch części: pręta z ergonomicznym uchwytem oraz iskrownika z grubej blachy z ostrymi krawędziami. Oba elementy były zawieszone na krótkim sznureczku. Dla osoby nieobeznanej z tematem survivalu wyglądały jak dwa nietypowe klucze. Radek wepchnął krzesiwo do zamykanej na zatrzask kieszonki w spodniach umiejscowionej wewnątrz głównej kieszeni. Znał siebie i wiedział, że jeśli włoży ten drobiazg do plecaka lub gdziekolwiek indziej, nie znajdzie go przez następne pół roku. Potem zajął się porządkowaniem pudeł. Segregował je pod względem wielkości oraz zawartości, a następnie układał metodycznie i równiutko jak od linijki pod ścianą. Z zamyślenia wyrwał go głos Tomka.

– Jest! Radek! Mamy to!

– Co?

– Przyszła odpowiedź od tej firmy, w której złożyliśmy ofertę. Wygraliśmy! Rozumiesz? Nasze kłopoty finansowe wreszcie się skończą. Mamy to! Mamy kontrakt na serię szkoleń dla korposzczurów.

– Zajebiście, pokaż. – Radek podszedł do biurka kolegi i spojrzał na ekran laptopa.

Przybili sobie piątkę i atmosfera z ciężkiej i gęstej w kilka sekund zrobiła się lekka i radosna.

– To jest to, od teraz będzie już tylko lepiej. Zapłacimy wszystkie faktury i odbijemy się od dna. Zasłużyliśmy po czterech chudych latach, zasłużyliśmy! Zabiorę Majkę na wczasy do Grecji! – ekscytował się Tomek.

– Tak, to chyba najlepszy prezent pod choinkę, jaki mogliśmy dostać. – Radek rozejrzał się po pokoju. Ten kontrakt to była ich szansa, wreszcie byłoby ich stać na porządne regały, na których układaliby towar, mogliby zrobić fajne zdjęcia i poprawić stronę internetową. Może nawet wziąć na raty lepszy samochód. Ten, którym jeździli na wyprawy, psuł się zdecydowanie za często. To była najlepsza wiadomość od wielu dni.

– Ej, a jak ci poszło z tym dziennikarzem? Nic nie mówisz – zmienił temat Tomek. – Opowiadaj. Kurde, jak napisze o nas zajebisty artykuł, to nasze akcje jeszcze pójdą w górę. Spójrz, jak wszystko zaczyna się układać.

Radek się odwrócił, żeby kumpel nie zobaczył grymasu na jego twarzy. Podszedł do ekspresu i zajął się parzeniem kawy.

– Nie ma co opowiadać i nie robiłbym sobie wielkich nadziei. Nie wiem, czy on w ogóle coś napisze. To chyba nie jego bajka – odparł, licząc, że to zamknie temat.

– Co ty mówisz? Przecież był nakręcony. Gdy tu przyszedł, sprawiał wrażenie, jakby chciał przeżyć przygodę życia.

– Chyba przesadzasz.

Z kłopotu wybawił Radka dzwonek telefonu. Podszedł do biurka i spojrzał na wyświetlacz. Siostra. Zastanawiał się, czy odebrać. Nie rozmawiali od dawna, ich więź osłab­ła lata temu, a kontakty były sporadyczne i ograniczały się głównie do urodzin jej syna, którego Radek był ojcem chrzestnym. Nie miał ochoty z nią rozmawiać. Jutro zapuka do jej drzwi, da Pawełkowi prezent mikołajkowy, a potem zniknie, by pojawić się na Gwiazdkę i na urodziny chłopca.

– Nie odbierzesz? – spytał Tomek.

– Nie, to Baśka, pewnie znów będzie truła o ojcu – odparł Radek, czując jednak wzbierający niepokój.

Telefon wreszcie umilkł, Tomek ponownie wbił wzrok w ekran laptopa, a Radek westchnął głęboko. Jego ostatnia rozmowa z siostrą zakończyła się kłótnią. Barbara miała do niego pretensje, że nie odwiedza ojca. A on już nie miał siły jej tłumaczyć, że te odwiedziny za dużo go kosztują i za bardzo bolą. Jego relacja z ojcem była trudna od zawsze, właściwie odkąd Radek sięgał pamięcią, i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. Od kilku lat próbował wreszcie żyć po swojemu i marzył jedynie o tym, żeby wszyscy dali mu święty spokój. Nie chciał, żeby ktoś mówił mu, jak ma żyć i co myśleć. Tylko tyle i aż tyle.

Kiedy odwrócił się plecami do biurka i zamierzał nalać sobie kawy, telefon znów zadzwonił. To nie było normalne. Barbara nigdy nie dzwoniła dwa razy, wiedziała, że jeśli brat nie odbiera, to albo nie chce rozmawiać, albo nie może i oddzwoni. Coś musiało się stać. Odebrał.

– Radek… Ojciec nie żyje – powiedziała siostra i się rozłączyła.

7 grudnia 2022 r., środa

Gerard Winter siedział w pustej kawiarni na Krakowskim Przedmieściu i sączył podwójne espresso. Lubił wstawać wcześnie rano i przychodzić tutaj na kawę tuż po otwarciu, kiedy panowały jeszcze cisza i spokój. Gdy przy sąsiednich stolikach nikogo jeszcze nie było, mógł się skupić na swoich sprawach i zebrać myśli. Tego dnia potrzebował ciszy i spokoju bardziej niż kiedykolwiek. To dziś miał zadzwonić do posła Kafarskiego i uzyskać odpowiedź na pytanie, co postanowiło w jego sprawie kierownictwo partii. Wiedział, dlaczego się wahają, nie był głupi ani naiwny. Jednocześnie miał pewność, że właśnie teraz jest czas na to, aby wszedł do polityki i zrobił karierę.

Wziął do ręki smartfon i wyszukał potrzebny mu numer. Długo trzymał aparat przy uchu i słuchał wkurzającej melodyjki, którą polityk miał ustawioną w komórce. Nie odebrał. Gerard westchnął, zacisnął usta i ściągnął brwi. Może poseł nie mógł odebrać, a może nie odebrał celowo. Ta druga myśl go zirytowała. Nie lubił być ignorowany, a ponadto cierpliwość nie była jego mocną stroną.

Postanowił odczekać pięć minut i spróbować jeszcze raz. Zerknął w stronę lady z ciastami, za którą stała młoda dziewczyna. Ładna była. Gdyby tylko chciał, mógłby ją poderwać. Od kilku lat jednak nie uwodził już tak młodych lasek. Dobrze pamiętał tamten poranek, kiedy obudził się obok dwudziestokilkuletniej ślicznotki i po krótkiej wymianie zdań stwierdził, że przepaść pokoleniowa pomiędzy nimi jest już zbyt duża.

Spojrzał na swoje odbicie w szybie. Zobaczył mężczyznę po pięćdziesiątce o wyprostowanej szczupłej sylwetce, mocnych barkach i zadbanych dłoniach. Krótkie, gęste i modnie ostrzyżone szpakowate włosy wyglądały tak, jakby dopiero co wyszedł od fryzjera. Siwizna, której się nie wstydził, idealnie współgrała ze stalowym kolorem oczu. Casualowa marynarka włożona na czarny kaszmirowy golf marki Ralph Lauren oraz czarne spodnie o luźnym kroju z elastycznej bawełnianej popeliny dopełniały wizerunku, który miał mówić: jestem pewnym siebie, przystojnym i eleganckim facetem, który bierze to, co chce i kiedy chce.

Spojrzał na zegarek. Minęło pięć minut, a polityk nie oddzwonił. Gerard niechętnie wybrał jego numer. Tym razem po trzech sygnałach usłyszał:

– Witam, panie Winter, właśnie miałem oddzwonić.

Akurat, pajacu, pomyślał Gerard.

– Witam pana posła. Jak zdrowie?

– A dziękuję, dużo lepiej niż ostatnio. W czym mogę pomóc?

– Przecież dobrze pan wie, umawialiśmy się na tę rozmowę. Obiecał pan dać mi odpowiedź.

– Ach tak, faktycznie. Wie pan, sprawa nie jest taka prosta. Rozmawiałem o panu z prezesem i ministrem Kotem, ale nasza odpowiedź jest na ten moment taka sama jak ostatnio.

– Co pan ma na myśli, mówiąc „na ten moment”?

– Mam na myśli najbliższą kampanię i najbliższe wybory parlamentarne. Uważamy, że gdyby ktoś pogrzebał w pana przeszłości, partii mogłoby to zaszkodzić. Panie Gerardzie, niech mi pan powie, po co panu w ogóle ta polityka? Po co pan chce w to wchodzić? Ma pan swoje życie, sferę, w której pan działa i doskonale sobie w niej radzi. Świadczy pan użyteczne usługi, z których nieraz skorzystaliśmy, i podejrzewam, że pewnie jeszcze nieraz skorzystamy. Sądzimy, że jest pan dokładnie tam, gdzie trzeba. A to całe bycie posłem, ministrem… Nie chce pan tego, niech mi pan wierzy.

Gerard zobaczył oczami wyobraźni, jak łapie tego kretyna za gardło, zaciska na nim dłonie i syczy mu prosto w twarz: „Nie mów mi, kurwa, czego chcę!”.

– Tak, rozumiem – odparł spokojnie. – Doskonale rozumiem. Czy panów odpowiedź jest ostateczna?

– Tak.

– Zatem dziękuję za czas i rozmowę.

– Panie Winter, nie chciałbym mieć w panu wroga. Nikt z nas by nie chciał.

– Wiem. Doskonale to wiem. Nasze drogi z pewnością jeszcze się skrzyżują. Muszę kończyć. Do widzenia.

– Do widzenia.

Gerard zacisnął dłoń w pięść i uderzył nią w kolano. Był wściekły, mimo że spodziewał się takiej odpowiedzi. Całym sobą czuł, że to jest jego czas. Liczył na wysoką pozycję na listach wyborczych, a potem na dobre stanowisko. Wiadomo, że nie od razu coś dużego, może na początek jakiś stołek wiceministra? Tyle razy wyświadczał im przysługi, tyle razy załatwiał to, czego nikt inny nie chciał się podjąć. Zarobili dzięki niemu sporo kasy, załatwili niejedną sprawę, a teraz mu mówią, że będzie źle wyglądał w szeregach ich partii, na ich listach? A niby nie ma wśród nich byłych esbeków, starych komuchów i szemranych kolesiów?

– Spokojnie – mruknął pod nosem. – Spokojnie, jeszcze będziecie skomleć i dacie mi wszystko, czego zażądam. Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. – Miał plan awaryjny. Zawsze taki miał. Nie był pierwszym lepszym facetem, który nie umie się odnaleźć w beznadziejnej sytuacji. On zawsze się odnajduje i zawsze dostaje to, czego chce.

Kiwnął głową w stronę kelnerki. Kiedy podeszła, zamówił kolejne espresso, po czym kliknął w wyszukiwarkę Google i wpisał trzy słowa: „hotel”, „Rysy”, „Zakopane”. Po sekundzie wyskoczyły wyniki. Już miał otworzyć stronę hotelu, gdy jego uwagę przykuł znajdujący się poniżej link odsyłający do artykułu. Dziennikarz informował w nim, że hotel Rysy pod Zakopanem został sprzedany prywatnemu inwestorowi, a ten z kolei zapowiada jego wyburzenie tuż po Nowym Roku. Gerard przeczytał artykuł i szeroko się uśmiechnął. Los jednak mu dzisiaj sprzyjał. Kolejne piętnaście minut spędził na przeglądaniu stron blogerów i youtuberów. Po kwadransie miał gotowy plan.

Odłożył telefon i rozejrzał się po kawiarni. Kilka stolików było już zajętych. Przy jednym z nich siedziała mniej więcej czterdziestoletnia kobieta. Kruczoczarne włosy miała upięte w kok, a jej szyję otulała gustowna zielona apaszka. Czytała książkę, wydawało mu się, że rozpoznaje okładkę. Gapił się na czarnowłosą przez dobrą minutę, a gdy upewnił się, że nie widzi na jej palcu obrączki, zdjął z oparcia krzesła płaszcz i trzymając go w jednej ręce, a w drugiej filiżankę z kawą, podszedł do kobiety i dosiadł się bez pytania do jej stolika.

– Pani pozwoli? – zapytał retorycznie i szybko dodał: – Proszę się nie obawiać, nie jestem wariatem ani zboczeńcem. Zauważyłem okładkę pani książki i pomyślałem, że zapytam, czy zna pani inne książki tego autora i czy mog­łaby mi pani coś polecić. Tę powieść skończyłem czytać dosłownie dwa dni temu i bardzo mi się podobała. I nie, niech się pani nie martwi, nie zdradzę, kto jest mordercą. – Widział w jej oczach zdziwienie i niepewność, wiedział jednak, że wzbudza zaufanie i sprawia wrażenie faceta inteligentnego, eleganckiego i ustawionego. Kobiety brały go najczęściej za profesora lub inżyniera.

– Zaskoczył mnie pan – odparła po chwili wahania. – Tak, znam kilka innych pozycji tego autora…

– Piękna i oczytana – zaryzykował komplement. – Ale gdzie moje maniery, nawet się nie przedstawiłem. Marek Redzisz, bardzo mi przyjemnie.

Kobieta uśmiechnęła się i wyciągnęła w jego stronę szczupłą dłoń.

– Joanna, miło mi.

Mam cię, pomyślał Gerard i posłał jej swój najbardziej uwodzicielski uśmiech.

9 grudnia 2022 r., piątek

Niebo nie płakało podczas pogrzebu majora Ryszarda Malickiego. Słońce również nie było gościem na tej uroczystości, schowało się za chmurami. Zupełnie jakby przyroda spełniła życzenie zmarłego, którym było ciche i kameralne ostatnie pożegnanie. Radek patrzył na grób rodziców i miał nieodparte wrażenie, że jest uczestnikiem najdziwniejszego pogrzebu, w jakim kiedykolwiek brał udział. Ojciec zażyczył sobie w testamencie świeckiego pogrzebu, byli więc na nim tylko Radek, Barbara, pies Malickiego Atos i mistrz ceremonii.

To był również najkrótszy pogrzeb w życiu Radka, a niewykluczone, że najkrótszy w dziejach pochówków na tarnowskim cmentarzu. Cała ceremonia trwała najwyżej dziesięć minut. Mistrz ceremonii pożegnał zmarłego w kilku zdaniach, następnie urna z prochami zniknęła we wnętrzu grobowca. Ostatnim punktem uroczystości było złożenie wieńca na granitowej płycie.

Radek i Barbara stali nad grobem rodziców ramię w ramię. Ona, choć dwa lata starsza, wyglądała jak jego młodsza siostra. Pewnie z powodu niskiego wzrostu, drobnej budowy ciała i delikatnej dziewczęcej urody odziedziczonej po matce, która zmarła osiem lat temu, przegrywając krótką i nierówną walkę z nowotworem trzustki. Radek, młodszy brat, górował nad Basią wzrostem i tężyzną fizyczną. Wprawne oko od razu widziało w nim byłego żołnierza. Krótko przystrzyżone czarne włosy, gładko ogolona twarz, wyprostowana sylwetka i rysujące się pod ubraniem muskuły w połączeniu ze spodniami moro i z czarnym polarem dopełniały tego wizerunku. Spora blizna nad prawym łukiem brwiowym była pamiątką po zasadzce, w którą wpadł ze swoim oddziałem w Afganistanie. Miał też inne blizny, niektóre ukryte pod ubraniem, a inne jeszcze głębiej.

– Dziękuję, że wszystkim się zajęłaś – powiedział Radek, gdy mistrz ceremonii się oddalił.

– Ktoś musiał.

– Jesteś na mnie zła?

– O co?

– Że to spadło na ciebie?

Barbara westchnęła głęboko i odparła:

– Nie. Ale jestem zła, że gdy był w szpitalu, ani razu go nie odwiedziłeś. Jestem zła, że nie dałeś mu szansy na ostatnią rozmowę. Wiesz co? Ja nie jestem zła, ja jestem wściekła, że byłeś uparty jak osioł i zaparłeś się w tej swojej durnej dumie. To był twój ojciec! A ty żyłeś tak, jakby nie istniał!

Pomyślał, że zasłużył na te słowa, ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że po tych wszystkich latach siostra wciąż go nie rozumiała.

– Przestań. Daj mi spokój. To moje decyzje. I wiesz, dlaczego były takie, a nie inne! – Ton głosu Radka wyraźnie wskazywał na budzącą się w nim agresję i nadchodzący wybuch złości. – Nie wiem, ile razy mam powtarzać w kółko to samo, raz po raz! Nie udawaj głupiej, przecież dobrze wiesz, dlaczego się odciąłem!

– Nie! Nie wiem. I nie rozumiem, dlaczego nie mogłeś przestać go nienawidzić. Żyjesz po swojemu, robisz, co chcesz. On to zaakceptował. Nie mogłeś już odpuścić? Nie mogłeś do niego chociaż zadzwonić i zapytać, jak się czuje? Czy czegoś nie potrzebuje? I tak by nic od ciebie nie chciał. Ale mogłeś chociaż zapytać.

– Naprawdę? Naprawdę będziemy się teraz kłócili nad grobem rodziców?!

– A jest jakieś lepsze miejsce? No powiedz! Jest?! Przecież ty nawet do mnie zaglądasz od wielkiego dzwonu. Nie wiem, co się z tobą dzieje. Jak dajesz sobie radę. Jak żyjesz. Rozumiem, że ojciec zalazł ci za skórę, ale ja? Co ja ci takiego zrobiłam, że odsunąłeś się również ode mnie?

Radek zreflektował się, że ta kłótnia idzie w złym kierunku, a jego agresja w stosunku do siostry jest nieuzasadniona. Nabrał głęboko powietrza i wypuszczając je, odparł już ze spokojem:

– Nic, Basiu, nic.

– To dlaczego, do jasnej cholery, mam brata, a jakbym go nie miała?

Radek zamilkł. Właściwie sam do końca nie wiedział, dlaczego ograniczył kontakty z siostrą. Jakoś tak samo wyszło. Odizolował się od wszystkiego i wszystkich, schował w lesie, dosłownie i w przenośni. I było mu z tym dobrze. Robił to, co lubił, jakoś się z tego utrzymywał i wreszcie nie musiał spełniać niczyich oczekiwań. Nie był do nikogo porównywany. Nie ciążyła mu przeszłość. Wreszcie miał święty spokój.

– Nie wiem. Przepraszam – szepnął po chwili.

– Jego przeproś – prychnęła Baśka, nie odpuszczając, i wskazała głową grób.

– Jego?! – wybuchnął znów Radek. – Jego? Całe życie mną rządził. Wepchnął mnie do wojska, choć tego nie chciałem. W dupie miałem rodzinne tradycje. Przez niego i jego przeszłość uciekałem na misje do Afganistanu. Nie mogłem znieść tego jego cienia, który towarzyszył mi krok w krok. Tego, że wiecznie porównywał mnie do siebie. Tych nieustannych komentarzy w stylu: „Pana ojciec, panie Radosławie, to był ktoś. A pana dziadek to dopiero legenda”. Legenda? Chyba koszmar. Dziadek, krwawy prokurator w PRL-u, a ojciec zasłużony sługus systemu, aż do jego upadku. Z tym nie dało się normalnie żyć. Musiałem się od tego odciąć.

– To był twój ojciec!

– Ojciec czy dowódca?! Baśka, naprawdę nie pamiętasz, jak nami dyrygował? Jak nas ustawiał po kątach i tresował? Jak te swoje psy! Może ciebie mniej, bo byłaś dziewczyną, ale po mnie zawsze jechał równo.

– Chciał nas wychować i zahartować.

– A ja tylko chciałem, żeby mnie kochał!

– Kochał nas na swój sposób.

– To ja nigdy tego nie poczułem! Zawsze odnosiłem wrażenie, że jedynym moim zadaniem jest być posłusznym i zaspokajać jego ambicje!

– Był wojskowym, miał inne podejście. Ale nie był tyranem. Przesadzasz!

Radek czuł, jak przepełnia go żal i wściekłość na ojca, na siostrę, na życie. Zadarł głowę i spojrzał w niebo, a potem zamknął oczy. W wyobraźni ujrzał siebie jako dziesięcioletniego chłopca. Klęczał w kącie swojego pokoju z rękami w górze i powtarzał: „Już nigdy nie będę miał bałaganu w pokoju, już nigdy nie będę miał bałaganu w pokoju”. Ojciec siedział na taborecie i patrzył na zegarek. Kara miała trwać dokładnie dziesięć minut. Czuł teraz, jakby w środku zamiast wnętrzności tkwił wielki kokon, który dziesiątki dłoni chciały rozerwać na strzępy. Już chwilę temu zacisnął ręce w pięści. Na skraju gardła wstrzymywał krzyk, którym chciał zagłuszyć wspomnienia i słowa siostry. Musiał się uspokoić, musiał nad sobą zapanować. Pod zamkniętymi powiekami ujrzał las, w nim drzewa sięgające nieba zielonymi koronami, a pod nimi wysokie trawy kołyszące się na wietrze, którego szmer harmonizował z szumem strumyka. Udało mu się zdusić złe emocje.

– Nie chcę się kłócić – powiedział łagodnie, gdy otworzył oczy, a obrazy z przeszłości zniknęły. – Podrzucić cię dokądś? I powiedz, ile kasy oddać ci za pogrzeb? Pewnie trochę cię to wszystko kosztowało.

– Nic mi nie oddawaj. Ojciec na wszystko zostawił pieniądze. I nie potrzebuję podwózki, mam auto.

– To co, do zobaczenia, siostrzyczko?

– Nie tak szybko, Radek. Są jeszcze dwie sprawy.

– Jakie?

– Po pierwsze pies. Ja nie mogę się nim opiekować. Ojciec to wiedział i prosił, żebyś wziął go do siebie. Przez te kilka dni był u mnie, ale od teraz jest twój.

– Zwariowałaś?! Ja mam pracę, obowiązki!

– A ja nie? Mam pracę i dwójkę małych dzieci! I nie prowadzę z tobą negocjacji! Albo bierzesz psa, albo w drodze do domu odwiozę go do schroniska.

– Nie zrobisz tego!

– Chcesz się przekonać?

Radek spojrzał na siedzące nieruchomo zwierzę. Atos, czarno umaszczony na pysku i brązowy w kłębie, patrzył na grób swojego pana tak, jakby doskonale rozumiał, co się tutaj wydarzyło. W rodzinie Malickich od pokoleń były psy. Gdy jeden odchodził, od razu zastępował go kolejny szczeniak. Zawsze owczarki, dawniej niemieckie, a ostatnio belgijskie. Tradycją było także to, że nazywali je naprzemiennie imionami trzech muszkieterów. Teraz był Atos.

– On sobie nie poradzi w schronisku – próbował wziąć siostrę na litość. – A gdybym nawet go zabrał, to kto się nim zajmie, kiedy ja przez cały weekend będę na wyprawie w lesie?

– Będziesz go brał ze sobą.

– Do pracy?

– Do lasu.

– No dobrze, do lasu. Ale to, co robię w lesie, to moja praca.

– Daj spokój, doskonale wiesz, że ten pies jest tak wyszkolony, że przysporzy ci mniej kłopotów niż wszyscy twoi kursanci razem wzięci. Tak czy siak, masz! – Wcisnęła mu do ręki smycz. – Jest twój, a jak nie, to sam go odwieź do schroniska. Ja jestem zmęczona.

Radek zacisnął palce na smyczy i warknął:

– A druga sprawa?!

– Ach tak. Mam coś jeszcze dla ciebie. – Sięgnęła do torebki. – To od ojca.

– Co to jest? – zapytał Radek, patrząc na szarą kopertę.

– List. On wiedział, że umiera. Czekał na ciebie, a ty nie przychodziłeś. Chciał ci pewne rzeczy wyjaśnić. Może przeprosić? Może się pojednać? Nie wiem. Gdy poczuł, że koniec jest już bliski, podyktował mi ten list i poprosił, żebym ci go przekazała.

– Okej, daj.

Nim Barbara oddała kopertę Radkowi, powiedziała:

– Radek… Radek, obiecaj mi, że go przeczytasz. Obiecaj, patrząc mi w oczy. To było dla niego ważne. Proszę.

Spojrzał na siostrę i gdy już miał odmówić, zobaczył, że ma w oczach łzy. Nie chciał jej ranić. Wiedział, że wzięła na siebie więcej, niż mogła. Wiedział, że zostawił ją samą z chorobą ojca, ze zorganizowaniem pogrzebu, z psem. Nie mógł jej tego zrobić.

– Przeczytam. Obiecuję, Basiu, że przeczytam ten list.

– Dziękuję. – Barbara zrobiła krok w jego stronę, stanęła na palcach, cmoknęła go w policzek i ruszyła w kierunku parkingu.

Radek postał jeszcze chwilę nad grobem ojca, po czym pociągnął lekko za smycz i rzucił:

– Atos, idziemy.

*

Zanim Radek wrócił do domu po pogrzebie ojca, podjechał do zoologicznego po psie legowisko, dwie miski, worek karmy, kość do ogryzania, nową obrożę i smycz. Zatrzymał się też przy osiedlowym sklepie, gdzie kupił dwie bułki i kilogram podwawelskiej. Pół kilograma dla siebie, drugie pół dla Atosa.

Z jednej strony nie chciał psa i tych wszystkich obowiązków, z drugiej nie potrafił odwieźć go do schroniska. Wiedział, jak kiepskie warunki mają tam psy, jak marnieją i nikną w oczach, niekochane i nikomu niepotrzebne. Jak marzną w zimowe dni i noce w ciasnych boksach z betonową podłogą. Nie mógłby oddać tam psa, który całe życie spędził w ciepłym domu, był kochany i miał swojego człowieka.

Radek otworzył drzwi mieszkania na oścież i puścił Atosa przodem. Ten wszedł niepewnie, uniósł czarny łeb, próbując wyczuć nieznane zapachy. Nie było ich wiele, bo mieszkanie urządzono po spartańsku i znajdowały się w nim tylko niezbędne meble i sprzęty. Wszędzie panował ład i porządek. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie mieszka tutaj ani rodzina z dziećmi, ani nawet małżeństwo. Każde pomieszczenie i każdy mebel cechowały prostota i minimalizm.

Malicki położył na podłodze torby z zakupami, zdjął buty i postawił je równo na jednej z półek, po czym tak samo starannie powiesił kurtkę. Zanim wszedł do salonu, poprawił jeszcze wiszący na ścianie kalendarz, bo wydawało mu się, że jest nieco przekrzywiony. Zabrawszy tylko torbę z jedzeniem, ruszył w głąb mieszkania.

– Tutaj, obok kanapy, położymy twoje legowisko – rzucił do psa, idąc w stronę części sypialnej, i zaraz dodał: – Ale to za chwilę, teraz zjemy kiełbasę i obejrzymy film. Jakie filmy lubisz?

Atos stał i słuchał każdego słowa swojego nowego pana. Przekrzywiał łeb to w jedną, to w drugą stronę, próbując wyłapać znane słowa.

– Atos, siad – padła nagle komenda.

Pies posłusznie usiadł. Tak, to było to! Te słowa znał. Zamerdał ogonem.

– Atos, waruj.

Zwierzę posłusznie ułożyło się na brzuchu z pyskiem na podłodze.

– Superpies. A teraz czekaj.

Tak, tego Atos potrzebował. Czegoś znajomego w tym obcym otoczeniu, co dałoby mu oparcie w sytuacji, w jakiej się znalazł, przy tym obcym człowieku.

Radek przebrał się w dres, złożył starannie ubranie i poszedł do kuchni. Podzielił kiełbasę na dwie równe części, jedną przysmażył na patelni z cebulą, a drugą pokroił w plasterki i podał w misce psu. Do drugiej miski nalał wody.

Gdy zjadł, umył talerz i patelnię, wytarł je do sucha i schował do szafki, następnie zaparzył kubek herbaty i usiadł z nim na kanapie. Położył nogi na podnóżku i wyjął z kieszeni list od ojca. Patrzył na szarą kopertę i czuł, jak jego szczęka zaciska się mocniej i mocniej. Nie chciał tego listu ani nie był ciekaw jego treści. Nic już nie mogło zmienić biegu wydarzeń. Tego, że ojciec umarł. Tego, że Radek się z nim nie pożegnał, nie pogodził. A przede wszystkim tego, że nigdy nie udało im się porozumieć i być kochającą się rodziną. Wiedział, że do końca życia będzie czuł żal do ojca i nigdy nie zrozumie, dlaczego był, jaki był.

– Pieprzyć to, to już nie moja sprawa – mruknął i rzucił kopertę w kąt pokoju.

Atos zerwał się z koca, pobiegł do kąta, wziął list w zęby i przyniósł Radkowi.

– Serio? Powiedz jeszcze, że on to przewidział. Że wiedział, że rzucę tym listem, i nauczył cię go przynosić – oznajmił ze śmiechem Radek, po czym znów rzucił list, tym razem pod kaloryfer.

Atos znowu pobiegł i przyniósł w zębach kopertę.

– No dobra – mruknął Radek. Przypomniał sobie łzy w oczach Barbary i złożoną jej obietnicę. – I tak to jest, piesku. Człowiek żyje sobie spokojnie, robi wreszcie to, co lubi i chce, zostawia przeszłość za sobą, lecz przewrotny los mówi: „Nie ma tak dobrze, panie Radosławie”. Nagle okazuje się, że siostra wymogła na tobie obietnicę, a ojciec nie żyje i jeszcze chce ci prawić morały zza grobu. No ale skoro obiecałem, to obiecałem. – Odłożył kubek z herbatą na stolik, rozerwał kopertę i wyjął z niej kartkę zapisaną równym, lekko pochylonym w prawo pismem siostry. Odetchnął głęboko i zaczął czytać.

Synu,

nie mam już wiele czasu. Moje życie dobiega końca. Czuję to. Wiem, że nie byłem takim ojcem, jakiego chciałeś i potrzebowałeś. Co mogę powiedzieć? Nigdy nie chciałem Cię skrzywdzić, a wszystko, co robiłem, robiłem dla Twojego dobra. Dzisiaj, po latach widzę to inaczej. Czy to, że byłem żołnierzem, mnie usprawiedliwia? Wiem, że nie. Powinienem był pozwolić Ci podążać własną ścieżką, dokonywać własnych wyborów. Przepraszam Cię za to, że naciskałem i zmusiłem Cię, żebyś poszedł do wojska w imię rodzinnych tradycji. Przepraszam, że nigdy nie słuchałem tego, co mówiłeś. Przepraszam, że przeze mnie cierpiałeś.

Wiem, że wstydziłeś się swojego dziadka, wujka Mariana i mnie, tego, kim byłem. Jesteś już dorosły i wiele przeszedłeś. Wiesz już na pewno, że nie wszystko, co wydaje nam się początkowo złe, jest takie w rzeczywistości. Wiesz, że w życiu musimy dokonywać wyborów i ponosić ich konsekwencje. Moje życie i życie mojego brata było konsekwencją pewnego zdarzenia, do którego doszło, gdy byliśmy bardzo młodzi. Nie piszę tego po to, żeby się usprawiedliwiać, ale żebyś Ty mógł to zrozumieć. Zawsze mi wyrzucałeś, że nie rozumiałeś, dlaczego byłem taki, jaki byłem – wierny systemowi i ustrojowi, który zapisał się czarnymi literami w naszej historii.

W noc sylwestrową 1988 roku ukryliśmy razem z Marianem w hotelu Rysy w Zakopanem dokumenty, które wszystko wyjaśnią i pomogą Ci zrozumieć…

Przerwał czytanie. Oparł głowę o kanapę i zamknął oczy. Hotel Rysy, tak, pamiętał go, kilka razy pojechał tam z ojcem na ferie zimowe. W latach osiemdziesiątych Ryszard zarządzał tym ośrodkiem dla dygnitarzy partyjnych. To tam urodziła się Barbara. Matka lubiła wspominać tamte lata, chyba była wtedy szczęśliwa.

Radek wrócił do czytania listu. W dalszej części znajdowały się dokładne wskazówki, gdzie zostały ukryte dokumenty. Marian, brat Ryszarda i wysoko postawiony oficer Wewnętrznych Służb Wojskowych, tuż przed upadkiem komuny przywiózł do hotelu teczki personalne obciążające kilku czołowych opozycjonistów. Takie zabezpieczenie dla braci na przyszłość. Przywiózł także teczkę, która miała być wyjaśnieniem jakiejś rodzinnej tajemnicy. Okoliczności sprawiły, że bracia nigdy nie byli zmuszeni do wykorzystania tych dokumentów. Wciąż pozostawały ukryte w podziemiach hotelu.

– Mam tego dość! – rzucił Radek w stronę psa. – Twój pan nie żyje, a nadal chce mącić w moim życiu. Czy ja się kiedyś od tego uwolnię? Nie mam zamiaru bawić się w poszukiwacza zaginionych teczek. To jakiś absurd. Mam swoje życie, swój biznes, zobowiązania. Szkoda mi czasu na gonitwę za demonami przeszłości! – Zmiął list w kulkę i cisnął przed siebie.

Atos i tym razem poderwał się i przyniósł w pysku papierowy zwitek. Radek położył zgnieciony list na stoliku. Nagle sobie o czymś przypomniał. Udał się do przedpokoju i z jednej z toreb wyjął zakupioną wcześniej nową obrożę. Oderwał od niej metkę, podszedł do Atosa i klęknął przy nim. Gdy wyciągnął rękę w stronę głowy psa, Atos zjeżył się i zawarczał, złowrogo obnażając kły.

– Nie znasz mnie, wiem – powiedział ze zrozumieniem Radek i cofnął rękę. – A ja tu wyciągam łapska do ciebie. Dobrze, piesku, widać potrzebujesz czasu, żeby mi zaufać. Rozumiem. No dobrze, to co powiesz na film? Może obejrzymy Poszukiwaczy zaginionej arki?

12 grudnia 2022 r., poniedziałek

Gerard siedział za biurkiem i z wściekłością rytmicznie uderzał pięścią w blat. Informacje, które usłyszał tego dnia rano przez telefon od Grota, swojego najbardziej zaufanego człowieka, wiele wyjaśniały. Teraz częściowo już rozumiał, dlaczego ten pajac Kafarski go zbył, choć nie miał jeszcze całościowego obrazu sytuacji. Czekał na pełny raport, Grot jednak spóźniał się już dobre pół godziny. Gerard wstał i zaczął chodzić od ściany do ściany. Sytuacja była bardzo zła, od dawna tak się nie czuł – miał wrażenie, że traci grunt pod nogami. Właściwie pierwszy raz w życiu znalazł się w tak beznadziejnym położeniu.

Wychowała go matka, ojca nigdy nie poznał. Po odbyciu zasadniczej służby wojskowej, tuż przed obradami okrągłego stołu, trafił pod skrzydła wysokiego oficera Wojskowych Służb Wewnętrznych. Po osiemdziesiątym dziewiątym przeszedł pozytywną weryfikację i razem ze swoim mentorem został w szeregach Wojskowej Służby Informacyjnej (powołanej na miejsce WSW). Były to czasy bałaganu w służbach i rozkwitu handlu bronią pochodzącą z magazynów wojskowych. Poznał ludzi i nawiązał kontakty z oficerami UOP-u, był ambitny, więc szybko stał się kluczową osobą w organizowaniu dostaw broni, którą przerzucano między innymi do arabskich terrorystów. Zdecydowanie nadawał się do tej roboty. Po likwidacji WSI i UOP-u odszedł ze służb i zaczął działać na własną rękę. Znał odpowiednich ludzi i miał kontakty wśród szefów służb oraz wysoko postawionych wpływowych polityków. Mógł wszystko załatwić i zdobyć. Nie było dla niego rzeczy niewykonalnych. A że pracował dla wszystkich, bez względu na sympatie polityczne, nie obawiał się o swoje interesy niezależnie od tego, jaka partia była właśnie przy władzy.

Wreszcie usłyszał pukanie, drzwi się uchyliły, a do pokoju wszedł niski, niepozorny mężczyzna. Szare zaczesane na bok włosy, mysia twarz i spojrzenie wyrażające coś pomiędzy znudzeniem a zrezygnowaniem sprawiały, że idealnie wtapiał się w tłum. Miał na sobie długi do kolan szary płaszcz. Na takich jak on nikt nie zwracał uwagi, dlatego był tak skuteczny i Gerard od lat trzymał go blisko siebie.

– Mów, mów, kurwa, co się stało? – warknął Winter bez zbędnych wstępów.

– Jest źle. Albańczycy twierdzą, że nasza ostatnia dostawa była trefna.

– Jak to trefna? Ten łańcuch działa od lat. Co tam się odpierdoliło?

– Mówią, że w żadnym karabinie nie ma iglicy.

– Co? Jak to w żadnym?

– No, cały transport jest trefny. Chcą zwrotu pieniędzy i nowej dostawy, tym razem bez usterek.

– Jaki zwrot? Jaka nowa dostawa? Grot, o co tu chodzi?!

– I tu, szefie, dochodzimy do sedna sprawy… Moje źródło z ABW twierdzi, że to robota samej góry. Zostaliśmy wystawieni. Podobno szefostwo dogadało się z Albańczykami.

– W jakiej sprawie?

– Szefie… to nasi… nasi wyjęli te iglice i obiecali dosłać je Albańczykom później.

– Później, czyli kiedy?

– No… jak szef zniknie…

Gerard usiadł za biurkiem i wzbił wzrok w Grota. Powoli zaczynał wszystko rozumieć. Jak mógł być tak ślepy i niczego nie zauważyć? Czy to starość? Czy pasmo sukcesów i pełne konto uśpiły jego czujność? Urósł w siłę, co w pewnych kręgach się nie podobało. Widział i wiedział za dużo. A do tego jeszcze zachciało mu się wchodzić do świata polityki. A więc tak to sobie zaplanowali… Nie miał rodziny, którą mogli wykorzystać do szantażu, dlatego postanowili po prostu się go pozbyć. Na dodatek rękami Albańczyków.

– I co teraz, Grot? Jakieś pomysły?

– Szefie, dobrze by było, jakby szef się gdzieś przyczaił. Ja pogadam z ludźmi i uruchomię kontakty. Pogadam też z Albańczykami. Ale potrzebuję czasu. Musimy być rozważni i chytrzejsi od nich. Niech się szef nie martwi, nie wszystko stracone. Mamy przecież ludzi, którzy są nam winni przysługi, mamy trochę haków na nich. Puszczę machinę w ruch, tylko niech szef się nie wystawia na widok.

Gerard kiwnął głową. Grot miał rację. Jeśli wydano na niego wyrok, może spodziewać się nawet kulki w łeb na ulicy. Prasa potem doniesie o zemście dokonanej przez obcych terrorystów na nieuczciwym handlarzu bronią. Na drugi dzień nikt już nie będzie się tym przejmował. Służby zajmą jego konto, wszystko skonfiskują i świat będzie się kręcił dalej.

Wstał i podszedł do okna. W głowie krążyło mu milion myśli, ale jedna przebijała się przez nie wszystkie: hotel Rysy. To, co zamierzał zrobić, miało pomóc mu w dostaniu się do świata polityki. Teraz jednak ten plan stał się planem mogącym uratować mu życie. Dosłownie. Nie było już sensu zwlekać.

– Za kilka dni wyjeżdżam – oznajmił. – Do wyjazdu zatrzymam się w hotelu. Dam ci później znać w którym. Pod nazwiskiem, którego używałem w Turcji. Pamiętasz? Będziemy w kontakcie. Rób swoje. Ja również mam coś do załatwienia.

– Jasne, szefie. To na razie wszystko?

– Tak. Grot? Spisałeś się. Ty też na siebie uważaj. I wiesz, że wszystko ci wynagrodzę.

– Szefie, nie potrzebuję dodatkowego wynagrodzenia. Za dużo razem przeszliśmy. Nikt nas nie będzie robił w chuja. Nie wiedzą, z kim zadarli.

– Masz rację. Nie wiedzą i gorzko tego pożałują. Nawet sobie nie wyobrażają, jak gorzko. Mam coś, co pogrąży ich wszystkich. Ty rób swoje.

– Tak jest, szefie.

Uścisnęli sobie dłonie i Grot wyszedł. Winter podszedł do szafy i otworzył ukryty w niej sejf. Wyjął z niego glocka 19 piątej generacji, skróconą wersję glocka 17, bardziej kompaktową i łatwiejszą do ukrycia. Razem z glockiem wyjął trzy magazynki. Więcej nie miał. Siedemnastkę z zapasem amunicji trzymał w domu, lecz teraz nie mógł tam pójść. Spakował do torby broń i laptop i wyszedł z biura tylnymi drzwiami. Zadzwonił po taksówkę. Pozostało mu do załatwienia mnóstwo spraw.

14 grudnia 2022 r., środa

Oskar usiadł przy biurku, otworzył wyjętą przed chwilą z lodówki puszkę coca-coli, upił z niej solidny łyk i głośno beknął. Był zmęczony i rozdrażniony. Nie tak wyobrażał sobie swoje życie. Od dłuższego czasu nie mógł znaleźć satysfakcjonującej i dobrze płatnej pracy, do tego niedawno rzuciła go dziewczyna, a jakby tego było mało, matka z ojcem coraz częściej mu dogadywali, że w wieku trzydziestu lat dawno już powinien być na swoim. On zaś zajmował pokój w mieszkaniu rodziców i ani myślał się wyprowadzać. Nie dlatego, że nie chciał. Chciał, i to bardzo, ale jego portfel wiecznie świecił pustkami.

Rok temu, po wielu nieudanych próbach zdobycia etatu, postanowił zostać youtuberem. Długo myślał nad tematem dla swojego kanału, w końcu wpadł na pomysł, że będzie jeździł po dawnych ośrodkach wypoczynkowych PRL-u, sprawdzał, w jakim są stanie, i opowiadał ciekawostki o tych obiektach i ekscesach dygnitarzy partyjnych. Jako magister historii uważał, że najlepiej sobie poradzi w dziedzinie, którą zajmował się podczas studiów, a powojenny okres historii Polski zawsze był jego konikiem.

Z początku jego audycje cieszyły się nawet sporym zainteresowaniem. Oskar był wysoki i całkiem przystojny, miał głęboki męski głos, którego miło się słuchało. Kamera go lubiła, a on miał gadane. Niestety po kilku miesiącach treści, które przekazywał, zaczęły się powtarzać, a zainteresowanie kanałem spadło. Nadzieja na to, aby zostać zawodowym youtuberem, zgasła, nim na dobre się rozpaliła. Popadł w przygnębienie i marazm i z odrazą myślał o powrocie do zawodu nauczyciela, którym był zaledwie rok, a zdążył się zrazić na dobre.

Dopił colę, poruszył myszką i ekran dwudziestocztero­calowego monitora rozbłysł. Gapił się w niego pustym wzrokiem i zastanawiał, czy przeglądać ogłoszenia o pracę, czy może jednak włączyć Fallouta 4 i zanurkować w świecie postapo. Ostatecznie postanowił włączyć grę i zrelaksować się po trudnym poranku, kiedy to musiał wysłuchać pretensji ojca na temat dużych rachunków za prąd, do których się nie dokładał. Nim jednak uruchomił grę, sprawdził pocztę. Jego wzrok od razu przyciągnęła wiadomość zatytułowana Skarb PRL-u wciąż czeka na odkrycie. Treść e-maila była zaskakująca, a z każdą kolejną przeczytaną linijką Oskar czuł rosnące podniecenie.

– Może nie wszystko stracone, a ten dzień nie będzie taki zły – mruknął pod nosem i raz jeszcze przeczytał list od początku do końca.

Nadawca najpierw zapewniał, że jest wiernym fanem kanału Oskara, i wyrażał podziw dla materiałów, które ten zebrał podczas swoich wypraw. W dalszej części wiadomości twierdził, że pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, tuż przed upadkiem komuny, odbywał służbę wojskową w ośrodku Rysy w Zakopanem i był przypadkowym świadkiem, jak dwóch oficerów w asyście esbeka i wysoko postawionego dygnitarza partyjnego przywiozło do hotelu skrzynie wypełnione sztabami złota i dziełami sztuki. Nie miał informacji, gdzie dokładnie został ukryty skarb, twierdził jednak, że z wiarygodnego źródła, którego nie może ujawnić, wie, że skarb wciąż znajduje się na terenie ośrodka. W ostatniej części wiadomości przekonywał, że nie chodzi mu o zdobycie cennych przedmiotów i złota dla siebie, lecz o ujawnienie tego, nim będzie za późno, ponieważ hotel Rysy został właśnie wykupiony przez prywatnego inwestora i przeznaczony do wyburzenia niebawem. Skarb mógł przepaść na zawsze lub trafić w łapska dewelopera, a przecież należał się narodowi polskiemu.

Oskar poczuł, że palą go policzki, a adrenalina zaczyna przyjemnie krążyć w żyłach. Czy to nie jest zbyt piękne, aby było prawdziwe? Musiał zdobyć więcej informacji. Nie zwlekając, odpisał tajemniczemu nadawcy i zadał mu kilka pytań, na które tamten powinien znać odpowiedzi, jeśli rzeczywiście był żołnierzem i pełnił służbę w słusznie minionej epoce. Nie czekał długo – żołnierz PRL-u, jak nazywał siebie mężczyzna, odpisał już po kilku minutach. Jego wyjaśnienia były zwięzłe i konkretne. Wiedział, o czym pisze. Nie chciał ujawnić źródła informacji ani danych personalnych, tłumacząc, że boi się o swoje życie. Twierdził, że choć osoby zaangażowane w ukrycie skarbu już nie żyją, niewykluczone, że powiedziały o tamtej akcji swoim potomkom. Niektórzy z nich są podobno wysoko postawionymi urzędnikami państwowymi, a żołnierz PRL-u nie chciał z nimi zadzierać. Uznał, że tylko ujawnienie całej sprawy przed opinią publiczną daje nadzieję na odzyskanie ukrytych przedmiotów i sprawi, że nie trafią w niepowołane ręce. Czy jego rozumowanie było logiczne? Oskar uznał, że tak.

Stukał opuszkami palców w blat biurka i formułował w głowie przekaz, który mógł mu dać więcej polubień i udostępnień niż wszystkie dotychczasowe nagrania razem wzięte. Należy zrobić to dobrze i rzetelnie, dlatego musi pojechać do Zakopanego i nagrać materiał na miejscu, przed hotelem, który lada chwila ma przestać istnieć.

Szybko podjął decyzję. Wstał i podszedł do szafy, z której wyjął plecak. Spakował ubrania, kilka najpotrzebniejszych drobiazgów, aparat fotograficzny, kamerę i statyw, następnie skreślił na kartce kilka słów do rodziców i zostawił ją na stole w kuchni.

Był podniecony, pełen nadziei i optymizmu – oto wyruszał nagrać swój przełomowy materiał. Wreszcie nadarzyła się okazja, żeby się wybić i na poważnie zaistnieć w sieci.

Nawet nie zauważył, kiedy w głębi jego serca zaczęła tlić się iskierka nadziei, że może nawet będzie tym, który odnajdzie ukryty skarb. Zostanie bohaterem, a jego nazwisko stanie się znane w środowisku historyków. A co najważniejsze, wpływy z reklam na jego kanale pozwolą mu na wyprowadzenie się od rodziców. Jeszcze im pokaże, na co go stać!

16 grudnia 2022 r., piątek

Radek siedział przy biurku i co chwila spoglądał w stronę regału, przed którym na rozłożonej karimacie spał Atos. Początkowo zamierzał zostawić go na cały dzień w domu, później jednak stwierdził, że przecież nie zna tego psa i jego zwyczajów. A jeśli zwierzak, zestresowany nowym miejscem i nową sytuacją, zacznie pod jego nieobecność obgryzać kanapę? A jeśli ma słaby pęcherz i obsika wszystkie kąty albo zwymiotuje na dywan? Albo zacznie wyć, a wściekli sąsiedzi będą wydzwaniali do niego z pretensjami? Nie mógł tak ryzykować, więc Atos przyszedł do pracy ze swoim nowym panem i drzemał teraz w najlepsze, a Radek się zastanawiał, jak dał się wkręcić w tę opiekę i jak sobie poradzi z psem, kiedy będzie prowadził weekendowe szkolenie w lesie.

– Tomek, nie chciałbyś psa? – rzucił do wspólnika wpatrzonego w ekran laptopa.

– Tego psa?

– Yhm.

– Przecież to twój pies.

– Jaki on mój. Chyba mnie nie lubi. Siostra mi go wcisnęła po śmierci ojca. Mnie często nie ma w domu, sam wiesz, a ty mieszkasz z Majką, byłoby wam łatwiej. To dobry pies, grzeczny, głównie śpi.

– Majka nie lubi zwierząt. Oddaj go do schroniska. Co za problem?

– Nie potrafię. Spójrz na niego. Jak pomyślę, że całe swoje psie życie mieszkał w ciepłym mieszkaniu, dostawał dobre jedzenie, to nie wyobrażam sobie, że mógłbym go oddać do schroniska, do zimnego boksu.

– Skoro tak stawiasz sprawę, to musisz sobie jakoś poradzić.

– A może twoja mama by go wzięła? – próbował dalej Radek. – Byłoby jej raźniej, mieszka sama w tym dużym domu…

– Radek, nikomu z mojej rodziny go nie wciśniesz. Masz psa i, kurde, odpuść. Powiedz lepiej, czy zabrałeś się już do konspektów szkoleń dla nowego kontrahenta. Wiesz, że to nasza szansa. Być może jedyna, żeby utrzymać się na rynku, wzmocnić pozycję firmy i móc się dalej rozwijać. Gdyby nie ten kontrakt, nie wiem, czy nie musielibyśmy zwijać interesu i szukać roboty, ty gdzieś w ochronie, a ja…

Rozległ się dzwonek telefonu. Tomek odebrał, a Radek zamyślił się nad jego ostatnimi słowami. Było w nich sporo racji. Z trudem wiązali koniec z końcem. Pandemia niemal ich wykończyła, później odrobinę się poprawiło, ale od pół roku przychody były już tak małe, że pieniędzy ledwie starczało na opłacenie czynszu za lokal i ZUS-u. To, co zostawało, dzielili na pół. Gdyby nie oszczędności z poprzednich lat, Radek pewnie nie dałby rady przeżyć za takie pieniądze. Teraz mieli okazję się odkuć, wymagało to jednak dużego wysiłku i mnóstwa pracy. Musieli zaangażować się w to na maksa.

Spojrzał na psa i przypomniał mu się list od ojca. Jak niby miał teraz jechać do Zakopanego i myszkować w starym hotelu w poszukiwaniu dokumentów, które już nikomu nie są do niczego potrzebne? Haki na opozycjonistów sprzed ponad trzydziestu lat? Kogo by to dzisiaj obeszło? Były już teczka Wałęsy i szafa Kiszczaka. Nikt już o to nie dba i na nikim nie robi to wrażenia. A wyjaśnienie rodzinnego sekretu sprzed półwiecza? Wolne żarty. Nawet gdyby istniało jakieś logiczne wytłumaczenie, dlaczego Ryszard i Marian z takim oddaniem służyli komunie, to czy dzisiaj ma to jakiekolwiek znaczenie?

– Radek, kurwa! – Z zamyślenia wyrwał go głos Tomka. – Co ty odjebałeś z tym dziennikarzem?!

– Z jakim dziennikarzem?

– Nie rżnij głupa! Właśnie zadzwonił do mnie Mariusz Sobolewski i poinformował, że artykuł o naszej firmie jest już w sieci. Chodź tu i czytaj!

Radek wstał niechętnie, podszedł do kolegi, zajrzał mu przez ramię i przebiegł wzrokiem po artykule. Nie było dobrze. Było wręcz bardzo źle. Dziennikarz opisał wyprawę do lasu i próbę przetrwania w „dziczy” jako stratę czasu i zabawę dla znudzonych chłopców. Do tego zarzucił firmie Radka i Tomka brak profesjonalizmu, twierdził, że prowadzący kurs okazał się gburowaty, a szkolenie drogie. Gdzie indziej jest taniej.

– To miała być nasza szansa, miał opisać nasze szkolenia w samych superlatywach – wściekał się Tomek. – Co to ma być?! Co ty mu zrobiłeś w tym lesie?! Radek, ja pierdolę, jak nasz kontrahent to zobaczy, to się wycofa. No gadaj! Co ty tam odjebałeś?!

– Niczego nie odjebałem. Zrobiłem wszystko jak trzeba. Jednego dnia poszedłem z nim do lasu i wszystko mu dokładnie pokazałem, a drugiego miał poradzić sobie sam, znaleźć miejsce na biwak, zbudować szałas, rozpalić ogień i dotrwać do świtu.

– No i?

– No i nieźle dał sobie radę. Poza rozpaleniem ognia. Próbował i próbował, aż się ściemniło i nic.

– I co?

– Rozbeczał się jak baba. Beczał i beczał. Kiedy się uspokoił, podszedłem do niego i pomogłem mu rozpalić ognisko, zaparzyłem herbatę, on się ogrzał, ale nie chciał już nocować w lesie. Powiedziałem mu, że martwiłem się o niego i przyszedłem po zmroku sprawdzić, czy wszystko w porządku.

– Nie mogłeś podejść do niego, zanim się rozpłakał? Pewnie uznał, że widziałeś, jak się rozkleił. Urażona duma. Jak mamy sobie z tym teraz poradzić?

– Pewnie mogłem, ale halo, prowadzimy szkolenia survivalowe. Czy w nich przypadkiem nie chodzi o ­naukę samo­dzielności? Chciałem dać mu szansę, żeby sam roz­palił ogień. Gdyby mu się udało, byłby z siebie dumny. Oczywiście, że mogłem ujawnić się już po minucie i wszystko zrobić za niego, ale chyba nie o to chodzi. Czy ja niańka jestem?

– Musisz to jakoś załatwić. Idź do niego i przeproś!

– Jaja sobie robisz? Zapomnij!

– Radek, to nie może się roznieść, musisz coś zrobić, żeby wycofał ten artykuł albo zmienił jego treść. To może nas pogrążyć!

– Nie przesadzaj, kto to czyta?

– Na przykład ludzie, którzy szukają informacji o dobrych, sprawdzonych firmach survivalowych?

– Zrobiłem wszystko jak trzeba. Jak zawsze zresztą. Znasz mnie. Nie moja wina, że facet się rozkleił.

– A jednak chyba twoja!

Radek zacisnął dłonie w pięści i uderzył jedną o drugą. Musiał rozładować emocje. Tomek podobnie do niego był przepełniony gniewem i bliski wybuchu. Wiedział, że w takich sytuacjach najlepszym rozwiązaniem jest zejść sobie z drogi.

– Atos, chodź! Idziemy na spacer! – zawołał.

Pies posłusznie wstał i podszedł do niego, aby mężczyzna przypiął mu smycz.

– Wychodzisz? Teraz? – zdziwił się Tomek.

– Tak, wychodzę. Wracam za godzinę i wtedy zrobię te konspekty.

Wspólnik nie odezwał się już ani słowem, lecz w jego oczach oprócz złości widać było rozczarowanie.

Radek wyszedł na dwór i zaczerpnął głęboko powietrza. Ruszył w stronę parku. Atos szedł posłusznie przy jego nodze, nie ciągnął. Radek myślał o konspektach, które musiał dokończyć, i o pewnym nowym projekcie, który chodził mu po głowie już od jakiegoś czasu. Unikał myślenia o dziennikarzu i paszkwilu, który ten opublikował. Nagle jego rozmyślania przerwał dźwięk komórki. Był pewny, że to Tomek, okazało się jednak, że dzwoni Baśka. Odebrał.

– Cześć, siostra.

– Cześć, braciszku. Miło, że odebrałeś.

– Daj spokój i mów, o co chodzi. Mam zły dzień.

– Jak Atos?

– Dzwonisz, żeby pytać o psa? Baśka!

– Oddałeś go?

– Nie masz o mnie dobrego zdania, co? Ciekawe, czym sobie na to zasłużyłem?

– Może tym, że nie dbałeś o własnego ojca, gdy był chory, więc dlaczego miałbyś dbać o psa?

– Jak tak ma wyglądać ta rozmowa, to ja się rozłączam.

– Poczekaj! Przepraszam. Słuchaj, mówiłam ci, że ojciec podyktował mi ten list do ciebie. Więc znam jego treść. Weszłam dzisiaj na stronę tego hotelu, wiesz, tak z ciekawości. W końcu spędziliśmy tam trochę czasu z rodzicami, a ja nawet się tam urodziłam. I wyobraź sobie, że ten hotel został sprzedany deweloperowi, a ten zapowiedział, że go wyburzy i postawi na jego miejscu coś nowoczesnego.

– I pomyślałaś, że interesują mnie plany jakiegoś dewelopera?

– Skup się! Jeśli chcesz odnaleźć te teczki, o których mówił ojciec, to nie masz na to zbyt wiele czasu. Hotel zostanie wyburzony tuż po Nowym Roku.

– Baśka… ja nie mam zamiaru szukać żadnych teczek ani gonić za duchami.

– Zrobisz, co uważasz. – Baśka się nadąsała. – Ale wiem, że jeśli nie spróbujesz ich odnaleźć i poznać prawdy o ojcu, to pewnego dnia będziesz tego żałował. To może być twoja jedyna szansa na pogodzenie się z nim i zrozumienie, co nim kierowało. Czy nie tego zawsze chciałeś? Zrozumieć ojca?

– Tak, tego chciałem, tylko że teraz to już nie ma sensu.

– Mówisz tak, bo masz żal do ojca. A ja wiem, że jeśli poznasz prawdę, to ci ulży. „Prawda was wyzwoli”.

– Nie cytuj mi tu Ewangelii. Wiem, że matce udało się wcisnąć ci trochę tego kitu, ale mnie go nie wciśniesz.

– Jesteś paskudny, wiesz? Chociaż zastanów się nad tym, co ci powiedziałam. Cześć.

– Cześć. – Radek poczuł się tak, jakby ktoś położył mu na barkach worek z cementem. Niełatwo było go zranić czy zdołować. Był żołnierzem, walczył, widział śmierć i wiele złego. Radził sobie ze wszystkim, co stawało mu na drodze. Jedyne, z czym nie umiał sobie nigdy poradzić, była relacja z ojcem. I nie mógł jej już naprawić. Lecz może mógłby go zrozumieć…? – Teraz? Naprawdę teraz? Wszystko naraz? Śmierć ojca, list, ty w spadku, nowy kontrakt, wredny artykuł i jeszcze wredniejszy dziennikarz, a na dokładkę jakieś zagadki – powiedział pod adresem Atosa, który wciąż był apatyczny i nawet na niego nie spojrzał.

Radek wiedział, że siostra ma rację. Nie musiał się nad tym zastanawiać. Ale musiał przemyśleć, co jest dla niego ważniejsze. Konspekty i tworzenie nowej strategii dla kontrahenta, którego dopiero co pozyskali, czy wyprawa do Zakopanego i odnalezienie dokumentów, które może wreszcie dałyby mu odpowiedzi i tak bardzo potrzebny spokój. Obie sprawy były pilne. Musiał podjąć decyzję, a czasu miał mało.

19 grudnia 2022 r., poniedziałek

Joanna leżała na boku i spała. Gerard patrzył na jej rozsypane na poduszce włosy. Wyglądała uroczo. Miał ochotę obudzić ją i przelecieć jeszcze raz, po chwili jednak przypomniał sobie, że ma coś do zrobienia i to jest dobry moment, aby się tym zająć.

Wstał i poszedł do łazienki. Opłukał twarz zimną wodą i przejrzał się w lustrze. Broda, którą zaczął zapuszczać tydzień temu, powinna już niedługo trochę odmienić jego wygląd. Uśmiechnął się do własnego odbicia, puścił do siebie oko i rzucił:

– Wciąż to masz, skurczybyku.

Włożył szlafrok i poszedł do kuchni. Nalał wody do czajnika elektrycznego. Gdy tylko woda się zagotowała, zalał w kubku dwie torebki mocnej czarnej herbaty. Czekając, aż się zaparzy, włączył laptop i wszedł na kanał Oskara. Uśmiechnął się szeroko. Wszystko szło po jego myśli.

Jakże łatwo ten mierny youtuber dał się wkręcić w historyjkę o ukrytym skarbie. Wystarczyło połechtać nieco jego ego, zamachać przed nosem marchewką sławy i dał się zmanipulować jak dziecko. Ale Gerard musiał przyznać, że chłopak się postarał. Pojechał do Zakopanego, nakręcił na miejscu dość przyzwoity materiał o hotelu Rysy i opowiedział ciekawie o sztabach złota i dziełach sztuki. To wszystko przyniosło zamierzony efekt: ruch internautów na kanale Oskara wzrósł kilkunastokrotnie. Polubienia i komentarze szły w tysiące. To z kolei spowodowało, że wieść się rozniosła i o skarbie pisano już na różnych forach i stronach.

– Dobrze, bardzo dobrze – mruknął Gerard, popijając gorącą herbatę.

Jego plan był prosty: chciał, by przez ostatnie dni działalności hotel Rysy był pełen. Potrzebował tam tłumu dziwaków i poszukiwaczy skarbów, którzy odwróciliby uwagę od jego osoby i od tego, co zamierzał zrobić. Musiał mieć jednak wsparcie. Sięgnął po nowego iPhone’a, którego kupił mu Grot, przejrzał kontakty i wybrał numer.

– Dobry wieczór, szefie – usłyszał dobrze mu znany ochrypły głos.

– Cześć, Monika. Mam dla ciebie robotę. Pakuj się.

– Dokąd mam jechać?

– Nie przez telefon. Bądź jutro w mojej kawiarni na Krakowskim Przedmieściu o dziewiątej rano.

– Będę. Wyjeżdżam jutro?

– Za kilka dni.

– Na długo?

– Na mniej więcej dwa tygodnie.

– Okej. Coś jeszcze?

– Nie, wszystkiego dowiesz się jutro. Dobranoc.

– Dobranoc, szefie.

Gerard upił łyk herbaty i wyszukał w kontaktach kolejny numer. Wybrał go i po krótkiej chwili usłyszał:

– Tak?

– Jest robota. Jutro po dziesiątej wpadnę do ciebie i powiem, o co chodzi.

– Okej, będę czekać.

Gerard się rozłączył. Jutro przydzieli zadania swoim najbardziej zaufanym pracownikom i wyda dyspozycje w biurze. Został mu jeszcze jeden telefon. Odszukał w ­internecie stronę hotelu Rysy i wybrał podany tam numer.

– Hotel Rysy, recepcja, w czym mogę pomóc? – przywitał go młody damski głos.

– Dobry wieczór, chciałbym zarezerwować pobyt w państwa ośrodku. Interesuje mnie pakiet świąteczno-noworoczny.

– Dla ilu osób?

– Dla jednej.

– Przykro mi, ale nie mamy już wolnych pokoi jednoosobowych.

– Nie ma problemu, może być pokój dwuosobowy, dopłacę, ile trzeba.

– Dobrze. Pana imię i nazwisko?

– Krzysztof Zarębski.

Po dokonaniu rezerwacji Gerard dopił herbatę i zajrzał do sypialni. Kobieta, którą poderwał w kawiarni, wciąż spała. Jej mieszkanie było miłą odskocznią od hotelu, w którym pomieszkiwał od tygodnia. Uśmiechnął się na myśl o tym, że za chwilę ją obudzi i zerżnie jeszcze raz. Do świąt zostało ledwie kilka dni, zdąży spotkać się z nią dwa, może trzy razy. Kilka numerków i zakończy tę znajomość, nim ona się zaangażuje i zaprosi go na kolację wigilijną albo na sylwestra. Na świecie jest tyle kobiet…

Zdjął szlafrok, wszedł na łóżko i ukląkł nagi przy śpiącej Joannie. Nie spodziewał się, że ta miłośniczka książek okaże się tak dobrą i namiętną kochanką. Odrzucił kołdrę, co sprawiło, że się obudziła. Spojrzała na członek Gerarda gotowy do akcji.

– Jesteś nienasycony – mruknęła.

– Jestem. Zajmij się mną, a potem ja zajmę się tobą.

Nie musiał prosić dwa razy.

22 grudnia 2022 r., czwartek

– Nie mówisz poważnie! – krzyknął Tomek, uderzając pięścią w blat biurka.

– Mówię bardzo poważnie. Wyjeżdżam i wracam po Nowym Roku.

– Chyba zwariowałeś! Najpierw zawaliłeś sprawę z tym dziennikarzem, a teraz mówisz mi, że nie będzie cię przez dwa tygodnie, bo jedziesz do Zakopanego?!

Radek wiedział, że ta rozmowa nie będzie łatwa. To była ich pierwsza poważna kłótnia, odkąd postanowili razem prowadzić survivalowy interes.

– Daj spokój, wszystko ogarniemy – próbował uspokoić kumpla. – Będę pracował i przysyłał ci konspekty i materiały. Idą święta, a zaraz potem jest sylwester i Nowy Rok, więc i tak nic nie załatwimy. Nikt wtedy nie pracuje. Nie bój się, wszystko będzie gotowe na czas. Przecież wiem, jakie to dla nas ważne. Kurde, Tomek, siedzimy w tym razem i zależy mi tak samo jak tobie.

Tomek nie wydawał się uspokojony. Poczerwieniał, a jego prawe kolano nerwowo podrygiwało. Znów uderzył pięścią w biurko. Leżący w kącie Atos uniósł głowę i zastrzygł uszami. Wyczuwał ich emocje. Były złe. Wykonywali gwałtowne ruchy, raz po raz podnosili głosy i pachnieli inaczej niż zwykle. Obserwował ich uważnie. Zwłaszcza tego obcego.

– Jeśli to schrzanisz, to będzie koniec naszej współpracy – oznajmił Tomek. – Nie będę nadstawiał za ciebie karku i ciągle się martwił, co znowu odpierdolisz. Nie ma mowy. Może tobie na niczym nie zależy, ale ja i Majka staramy się o dziecko, muszę mieć pewne źródło dochodów i partnera, na którego mogę liczyć.

Tego było dla Radka za wiele.

– Ty nadstawiasz za mnie karku? A niby jak? Odbierając telefon od tego dziennikarzyny? Co ty pierdolisz? Mam ci przypomnieć, jak to ja nadstawiłem karku za ciebie w Afganistanie? Mam ci przypomnieć?!

– Wiedziałem, wiedziałem, że kiedyś mi to wypomnisz! Ale z ciebie kutas!

– Tylko nie kutas! Więcej szacunku dla kogoś, kto uratował ci życie!

– Bo co?! Może mi, kurwa, przypierdolisz?!

– A żebyś, kurwa, wiedział! Nie zasłużyłem sobie na wyzywanie mnie od kutasów, a już na pewno nie przez ciebie!

Radek wiedział, że wybuch Tomka i jego reakcja nie są adekwatne do problemu, przed którym stanęli. Oboje doświadczali takich niekontrolowanych napadów agresji. I choć obaj zdawali sobie sprawę, że to objawy zespołu stresu pourazowego, nie potrafili nad tym panować. Ta burza po prostu musiała się przetoczyć.

Tomek wstał tak gwałtownie, że fotel na kółkach, na którym siedział, odjechał aż pod ścianę. Ruszył w stronę stojącego trzy metry dalej Radka, zaciskając przed sobą prawą pięść i sycząc:

– No chodź, pokaż, na co cię stać! Myślisz, że nie poradzę sobie z tobą jedną ręką?! No chodź!

Wtem Atos zerwał się ze swojego legowiska i w dwóch skokach znalazł się przy nich. Radek dostrzegł go w ostatniej chwili i zasłonił kumpla. Pies skoczył, lecz odbił się od Radka łapami i wylądował na podłodze. Zwinnie się obrócił i dopiero teraz wyszczerzył zęby i zawarczał na Tomka.

– Kurwa, złap tego kundla!

– Atos, siad! – wydał komendę Radek.

Pies usiadł posłusznie, ale wciąż szczerzył zęby i powarkiwał.

– A mówiłeś, że on cię nie lubi – powiedział zdezorientowany i lekko wystraszony Tomek.

– Bo nie lubi. Nigdy nie przychodzi się połasić, nie siada koło mnie. Śpi, je, sra i tylko smętnie patrzy w okno.

– Był gotowy mnie zagryźć, gdy uznał, że jesteś w niebezpieczeństwie.

– No widzisz, to głupi pies. Gdyby był mądry, wiedziałby, że nie byłem w żadnym niebezpieczeństwie. Pora­dziłbym sobie z tobą, nawet gdybym miał zawiązane oczy.

– Ta, z pewnością, debilu, i może jeszcze ręce.

Radek spojrzał gniewnie na Tomka, a potem się roześmiał. Po chwili śmiali się obaj. Interwencja Atosa uratowała ich od dalszej kłótni, a może i bójki.

– Tomek, przepraszam. – Radek pierwszy wyciągnął rękę do kumpla. – Nie powinienem wspominać Afganistanu. To było nie fair. Słuchaj, nie zawiodę cię. Nigdy nie zawiodłem. Stanę na głowie i zrobię wszystko, żeby ten kontrakt wypalił. Zaufaj mi. Ale muszę jechać. Muszę jechać do pierdolonego Zakopanego i zamknąć sprawy z przeszłości. Jeśli tego nie zrobię, cień ojca do końca życia będzie szedł za mną krok w krok. Nigdy się od niego nie uwolnię.

– Okej, stary. – Tomek również spuścił z tonu. – Ja też przepraszam. Trochę się nakręciłem przez Majkę. Ostatnio ciągle mi truje o pieniądzach. In vitro tanie nie jest, a ona chce znowu spróbować. Do tego ten dziennikarz i kontrakt. Puściły mi nerwy.

Atmosfera się oczyściła. Atos wyraźnie to poczuł. Jego nowy pan był już bezpieczny. Nie był jak jego stary pan, ale pachniał jakoś tak podobnie, jakby pochodził z tego samego miotu. Należał do rodziny. Atos położył się na podłodze i głęboko westchnął.

Radek ukląkł przy nim, lecz powstrzymał się od głas­kania.

– Chciałeś mnie bronić, wariacie?

Pies nie zareagował.

– Musisz na niego uważać – rzucił Tomek. – Ja bym mu zakładał kaganiec.

– Nie jest agresywny.