Zemsta i przebaczenie. Tom IV. Morze kłamstwa - Joanna Jax - ebook

Zemsta i przebaczenie. Tom IV. Morze kłamstwa ebook

Joanna Jax

4,8

Opis

Sytuacja polityczna na świecie zaczyna przybierać niespodziewany dla III Rzeszy obrót. Państwa sprzymierzone oraz Związek Radziecki powoli ujarzmiają niezwyciężone dotychczas Niemcy. W Polakach budzi się nadzieja, jednak niektórzy patrzą z niepokojem na poczynania Stalina. Nadchodzi czas powstania warszawskiego i dramatycznych dla Polski konferencji w Teheranie i Jałcie. Bohaterowie kolejny raz stają przed trudnymi wyborami, a ich siłą napędową są miłość i przyjaźń. Czy uda się pozostać wiernymi wyznawanym dotychczas wartościom, czy też kolejny raz zwycięży egoizm i chęć chronienia życia za wszelką cenę? A może ludzkie tragedie pozwolą inaczej spojrzeć na drugiego człowieka i wyzwolić nowe pokłady altruizmu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 536

Rok wydania: 2017

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (77 ocen)
59
17
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaSos63

Nie oderwiesz się od lektury

czytam dalej😘
00
Partycja_B

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam jednym tchem...
00
Grotka

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta sie jednym tchem. Do tego historia przedstawiona z różnych punktów widzenia. Poruszające!
00
Renata2067x

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia, którą czyta się z zaciekawieniem.
00



 

 

Re­dak­cja

Anna Se­we­ryn

Pro­jekt okład­ki

Anna Slotorsz

Ilu­stra­cje na okład­ce

© Chansom Pantip / Shutterstock | Zrujnowany kościół św. Aleksandra / szukajwarchiwach.gov.pl

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i ła­ma­nie

Da­mian Wa­la­sek

Opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wydanie I w tej edycji, Siemianowice Śląskie 2025

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12

tel. 600 472 609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2016

Tekst © Jo­an­na Ja­kub­czak

ISBN 978-83-8293-335-2

„Usta kłam­li­we za­bi­ja­ją du­szę” Mdr 1,11

Uko­cha­ne­mu Ta­cie i Sio­strom Ewie i Do­ro­cie

1. Okolice Granady, 1943

Wpa­da­ją­ce przez nie­do­mknię­te okien­ni­ce słoń­ce zwia­sto­wa­ło ko­lej­ny upal­ny dzień. Jed­nak to nie po­go­da była naj­więk­szym zmar­twie­niem le­żą­ce­go na twar­dym sien­ni­ku Ju­lia­na Cheł­mic­kie­go. Dla nie­go bo­wiem był to je­den z wie­lu po­ran­ków, któ­re wi­ta­ły go tę­pym bó­lem gło­wy. Się­gnął, nie­mal od­ru­cho­wo, po le­żą­ce na ni­skiej ko­mo­dzie pi­guł­ki i po­pił je wodą z dzban­ka, któ­ra w cią­gu nocy zdą­ży­ła zro­bić się cie­pła. Miał na­dzie­ję, że ło­mot w jego czasz­ce ucich­nie, a on szyb­ko po­wró­ci do rów­no­wa­gi, bo cze­kał go pra­co­wi­ty dzień. Ni­g­dy nie po­my­ślał­by, że jego nie­sa­mo­wi­te umie­jęt­no­ści jeź­dziec­kie po­zwo­lą mu na zdo­by­cie za­ję­cia po­le­ga­ją­ce­go na pę­dze­niu sta­da krów po wy­schnię­tej o tej po­rze roku pra­de­rze. Mu­siał jed­nak z cze­goś żyć, a przede wszyst­kim zdo­być pie­nią­dze na po­wrót do Pol­ski.

Czło­wiek, któ­ry ura­to­wał mu ży­cie i dał dach nad gło­wą, był zbyt ubo­gi, by mu po­móc, a i tak Ju­lian był mu wi­nien pie­nią­dze za le­kar­stwa i wi­zy­ty dok­to­ra przy­jeż­dża­ją­ce­go do nie­go z Gra­na­dy. Cheł­mic­ki miał też inne pro­ble­my. Pierw­szym z nich był brak ja­kich­kol­wiek do­ku­men­tów. Lu­dzie, któ­rzy chcie­li po­zba­wić go ży­cia, po pro­stu ogo­ło­ci­li go ze wszyst­kie­go. Dru­gi pro­blem był, zda­niem Ju­lia­na, dużo po­waż­niej­szy – Cheł­mic­ki nie pa­mię­tał ni­cze­go, co zda­rzy­ło się w cią­gu ostat­nich kil­ku ty­go­dni. Nie wie­dział, jak ani po co zna­lazł się na te­re­nie Hisz­pa­nii, nie miał rów­nież po­ję­cia, kto mu tu­taj po­ma­gał, a wresz­cie kto i dla­cze­go usi­ło­wał po­zba­wić go ży­cia. Cała resz­ta wspo­mnień znaj­do­wa­ła się we wła­ści­wym miej­scu jego umy­słu i miał na­dzie­ję, po­dob­nie jak od­wie­dza­ją­cy go dok­tor, że te ostat­nie tak­że po­wró­cą. A mu­sia­ły, za­nim opu­ści Hisz­pa­nię. Jed­nak im bar­dziej wy­si­lał się, by przy­po­mnieć so­bie ostat­nie wy­da­rze­nia, tym więk­szą pust­kę czuł w gło­wie. Ostat­nie, co ma­ja­czy­ło mu się w umy­śle, to ja­kaś kłót­nia z Ali­cją. Nie wie­dział jed­nak, czy do­szło do po­jed­na­nia przed jego wy­jaz­dem, czy też ich zwią­zek już cał­kiem się roz­padł. Nie to jed­nak było naj­waż­niej­sze, ale jego mi­sja. To mu­sia­ło być ja­kieś waż­ne za­da­nie, któ­re­go naj­pew­niej nie wy­ko­nał. Nie wie­rzył, że zna­lazł się w tym miej­scu, by po­dzi­wiać pięk­ne an­da­lu­zyj­skie wi­do­ki, pod­czas gdy w jego kra­ju na­zi­stow­ski ter­ror trwał w naj­lep­sze. Nie­zna­jo­mość hisz­pań­skie­go utrud­nia­ła mu do­dat­ko­wo za­da­nie, po­nie­waż nie mógł na­wet po­roz­ma­wiać z go­spo­da­rzem do­mo­stwa, co za­pew­ne wspar­ło­by jego pa­mięć. Był jed­nak pe­łen na­dziei, po­dob­nie jak wie­ko­wy, siwy dok­tor, któ­re­go spe­cy­fi­ki oka­za­ły się bło­go­sła­wień­stwem dla jego obo­la­łej gło­wy.

Wstał z łóż­ka, ubrał się i wszedł do kuch­ni, wi­ta­jąc się ski­nie­niem gło­wy z go­spo­da­rzem, Edu­ar­dem Car­lo. Po chwi­li udał się na po­dwó­rze, zdjął ko­szu­lę i umył się w wiel­kiej drew­nia­nej ba­lii. Woda była zim­na, naj­wy­raź­niej Edu­ar­do nie­daw­no ją na­brał ze stud­ni, i oży­wi­ła spo­co­ne cia­ło Cheł­mic­kie­go. Wró­cił do kuch­ni, na­pił się mle­ka, chwy­cił paj­dę chle­ba i kil­ka mi­nut póź­niej sie­dział w sio­dle. Na­cią­gnął na gło­wę nie­co znisz­czo­ny cor­do­van i ru­szył po­wo­li w stro­nę za­gro­dy dla krów. Nie było to po­kaź­ne sta­do, ale ja­ło­we o tej po­rze roku łąki spra­wia­ły, że mu­siał pę­dzić by­dło nie­kie­dy bar­dzo da­le­ko, by zna­leźć miej­sce na wy­pas. Jak za­wsze do­brze czuł się w sio­dle, ale drę­czył go fakt, że zaj­mu­je się ta­ki­mi przy­ziem­ny­mi spra­wa­mi, za­miast być tam, gdzie jego miej­sce – w oku­po­wa­nej oj­czyź­nie. Po­sta­no­wił, że bez wzglę­du na to, czy od­zy­ska pa­mięć o ostat­nich wy­da­rze­niach, czy też nie, wy­ru­szy do am­ba­sa­dy w Ma­dry­cie i spró­bu­je wró­cić do kra­ju. Mu­siał tyl­ko za­ro­bić tro­chę gro­sza, a po­tem bę­dzie się za­sta­na­wiał, jak bez­piecz­nie do­trzeć do Pol­ski.

Tego dnia po­sta­no­wił po­je­chać do Gra­na­dy, gdy skoń­czy swo­je za­ję­cia w go­spo­dar­stwie Edu­ar­da, i wy­słać kart­kę do We­ro­ni­ki. Nie był pe­wien, czy prze­sył­ka do­trze, ale łu­dził się, że może los oka­że się ła­ska­wy, jego przy­ja­ciół­ka otrzy­ma wia­do­mość i ktoś ze­chce mu po­móc.

Po­wró­cił z roz­le­głych an­da­lu­zyj­skich łąk póź­nym po­po­łu­dniem, po­ży­czył od Edu­ar­da zde­ze­lo­wa­ną fur­go­net­kę i ru­szył do Gra­na­dy, by udać się na pocz­tę. Naj­pierw jed­nak po­sta­no­wił od­wie­dzić do­bro­dusz­ne­go dok­to­ra. Le­karz nie tyl­ko do­star­czał mu po­krze­pia­ją­cych wie­ści na te­mat swo­je­go sta­nu zdro­wia i po­da­wał leki prze­ciw­bó­lo­we, lecz był je­dy­ną oso­bą, z któ­rą Ju­lian mógł się po­ro­zu­mieć. Dok­tor Fran­co Sa­la­zar po­słu­gi­wał się bo­wiem an­giel­skim w stop­niu umoż­li­wia­ją­cym na­wią­za­nie ja­kiej­kol­wiek kon­wer­sa­cji.

– O, „Bo­lą­ca Gło­wa” – przy­wi­tał go ser­decz­nie Sa­la­zar, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko.

– Dzień do­bry, dok­to­rze – od­po­wie­dział Ju­lian i do­dał ze smut­kiem: – Dzi­siaj my­śla­łem, że już po mnie, tak mnie łu­pa­ło w czasz­ce.

Le­karz po­ki­wał gło­wą i po­dra­pał siwą, krót­ką bro­dę, co czy­nił za­wsze, gdy się nad czymś in­ten­syw­nie za­sta­na­wiał. Pod­szedł do Ju­lia­na i za­czął wpa­try­wać się w jego źre­ni­ce, wspo­ma­ga­jąc się nie­wiel­ką lupą, któ­rą no­sił w kie­sze­ni far­tu­cha.

– Przej­dzie… – mruk­nął od nie­chce­nia i po­czął ob­ma­cy­wać Cheł­mic­kie­go, zgi­na­jąc mu kark, prze­krę­ca­jąc gło­wę to w przód, to w tył, a na­stęp­nie za­ło­żył mu na rękę nie­co brud­ny man­kiet uci­sko­wy.

– Pa­nie dok­to­rze… – Cheł­mic­ki chciał in­da­go­wać le­ka­rza da­lej, ale ten za­ło­żył słu­chaw­ki na uszy i na­ka­zał Ju­lia­no­wi mil­cze­nie.

– Wra­casz do for­my, „Bo­lą­ca Gło­wo” – uśmiech­nął się Sa­la­zar. – A two­je do­le­gli­wo­ści nie­ba­wem po­win­ny ustą­pić.

– Mam na­dzie­ję – mruk­nął Ju­lian.

– Pa­mię­taj, je­śli boli, ozna­cza to, że ży­jesz – za­re­cho­tał dok­tor.

– A co z moją pa­mię­cią?

– Nasz mózg to nie­zba­da­ny or­gan. Ja, chłop­cze, mam ka­pi­tal­ną pa­mięć, ale nie do wszyst­kie­go. Mój umysł nie jest w sta­nie za­pa­mię­ty­wać imion i Bóg mi świad­kiem, że nie­kie­dy mu­szę się wy­si­lić, by nie po­my­lić imie­nia żony. Za­tem po­sta­no­wi­łem nada­wać lu­dziom przy­dom­ki i w ten spo­sób po­go­dzić się ze swo­ją przy­pa­dło­ścią. Nie zjed­nu­je mi to przy­ja­ciół, mój dro­gi, kie­dy wi­tam pa­cjen­tów „se­nior Czy­rak” albo „se­nio­ra He­mo­ro­ida”. – Ro­ze­śmiał się, po czym do­dał: – Utra­ta pa­mię­ci z ostat­nie­go cza­su przed ura­zem nie jest ni­czym nie­zwy­kłym i naj­czę­ściej mija, go­rzej by­ło­by, gdy­byś nie wie­dział, jak się na­zy­wasz i skąd po­cho­dzisz.

– Wiem, dok­to­rze, ale przy­po­mnie­nie so­bie tych kil­ku­na­stu ostat­nich dni przed ata­kiem jest dla mnie bar­dzo waż­ne. Kie­dy był pan u mnie ja­kiś czas temu i do­wie­dzia­łem się o śmier­ci na­sze­go ge­ne­ra­ła, przed ocza­mi sta­nę­ła mi twarz pew­nej pięk­nej ko­bie­ty, ale do tej pory nie wiem, czy ist­nia­ła ona w rze­czy­wi­sto­ści, czy była je­dy­nie sen­nym ma­rze­niem. Dało mi to jed­nak na­dzie­ję, że po­wo­li przy­po­mnę so­bie wszyst­ko, tym­cza­sem wciąż mam pust­kę w gło­wie – ża­lił się Cheł­mic­ki.

– Gdy­by ktoś był przy to­bie i opo­wie­dział, co się wy­da­rzy­ło albo za­pro­wa­dził w miej­sca, gdzie prze­by­wa­łeś, nie­wąt­pli­wie by­ło­by ła­twiej, ale w tej sy­tu­acji je­steś zda­ny je­dy­nie na sie­bie – wes­tchnął dok­tor.

– Pro­si­łem wie­le razy Edu­ar­da, żeby za­pro­wa­dził mnie do miej­sca, gdzie le­ża­łem nie­przy­tom­ny, ale on tyl­ko krę­cił prze­czą­co gło­wą – burk­nął Ju­lian.

– Bo ktoś cię w ten łeb ude­rzył i za­pew­ne nie był to twój sprzy­mie­rze­niec. My­ślę, że Edu­ar­do oba­wia się, iż ten ktoś ze­chce zro­bić to po­now­nie, a on przy oka­zji też obe­rwie. Ja rów­nież pró­bo­wa­łem coś od nie­go wy­cią­gnąć, żeby do­wie­dzieć się, kim je­steś, ale mil­czy jak za­klę­ty. – Sa­la­zar mach­nął ręką.

– Tak… – Ju­lian po­ki­wał gło­wą. – Nie­dłu­go po­ja­dę do Ma­dry­tu, do kon­su­la, i spró­bu­ję po­wró­cić do kra­ju. Nic tu po mnie, szyb­ciej cze­goś się do­wiem w Pol­sce, poza tym jest woj­na, a ja je­stem żoł­nie­rzem.

– Tro­chę wy­bra­ko­wa­nym póki co. – Dok­tor ro­ze­śmiał się po­now­nie i po­że­gnał swo­je­go pa­cjen­ta, któ­re­go na­zy­wał „Bo­lą­cą Gło­wą”, co było zde­cy­do­wa­nie sym­pa­tycz­niej­szym okre­śle­niem niż „Czy­rak” czy „He­mo­ro­ida”.

Cheł­mic­ki udał się do nie­wiel­kie­go bu­dyn­ku o ka­mien­nej ele­wa­cji, któ­ry wska­zał mu dok­tor, i dość dłu­go wpa­try­wał się w kart­ki pocz­to­we na drew­nia­nym sto­ja­ku. Po­stron­ny ob­ser­wa­tor mógł­by są­dzić, iż Ju­lian in­ten­syw­nie za­sta­na­wia się nad wy­bo­rem kar­ty, nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, czy lep­sze wra­że­nie zro­bi za­bu­do­wa sta­rej Gra­na­dy, czy też an­da­lu­zyj­skie po­ło­ni­ny. Cheł­mic­ki jed­nak miał inny dy­le­mat. Co bę­dzie, je­śli owa kart­ka do­sta­nie się w nie­po­wo­ła­ne ręce? Czy miej­sco­wy per­so­nel nie za­cznie in­te­re­so­wać się ad­re­sem w od­le­głej Pol­sce? I wte­dy kart­ka w ogó­le nie opu­ści Gra­na­dy, a ci, któ­rzy chcie­li po­zba­wić go ży­cia, do­wie­dzą się, że wciąż tu jest? Nie miał po­ję­cia, ilu Po­la­ków moż­na było spo­tkać w An­da­lu­zji, za­pew­ne gdy­by było ich wie­lu, na­tknął­by się na ja­kie­goś w Gra­na­dzie, tym­cza­sem nie spo­tkał żad­ne­go. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach zre­zy­gno­wał z nada­nia kart­ki albo de­pe­szy i opu­ścił chłod­ny gmach nie­wiel­kiej pocz­ty. Wsiadł do fur­go­net­ki i po­je­chał do fin­ki. Po­sta­no­wił, że po­wró­ci do swo­je­go pier­wot­ne­go pla­nu i po pro­stu za­ro­bi u Edu­ar­da na swój wy­jazd do kra­ju.

2. Moskwa, 1943

Igor Łysz­kin stał nie­ru­cho­mo, nie­mal wstrzy­mu­jąc od­dech, gdy za­stęp­ca sze­fa szta­bu, An­to­now, wpi­nał mu w mun­dur od­zna­cze­nie pań­stwo­we za za­słu­gi dla Związ­ku Ra­dziec­kie­go i wal­kę w wiel­kiej woj­nie oj­czyź­nia­nej. W isto­cie, Łysz­kin mógł być z sie­bie dum­ny. Kie­dy tyl­ko za­koń­czył swo­ją mi­sję w Ka­ty­niu, zo­stał od­de­le­go­wa­ny w oko­li­ce Kur­ska, by wy­wę­szyć pla­ny Hi­tle­ra. Jak zwy­kle udał się tam pod po­sta­cią Ot­to­na Krie­ge­go, ale i tak naj­wię­cej in­for­ma­cji zdo­łał uzy­skać od pew­ne­go ofi­ce­ra We­hr­mach­tu, któ­re­go pod­stę­pem poj­mał jako jeń­ca i od­dał w ręce ra­dziec­kich „śled­czych”. A oni już spra­wi­li, że ów nie­miec­ki ofi­cer wy­śpie­wał im wszyst­kie pla­ny do­ty­czą­ce za­ję­cia Łuku Kur­skie­go, jak rów­nież prze­ka­zał in­for­ma­cje, dla­cze­go Hi­tler wciąż zwle­ka z ofen­sy­wą, któ­rej Ro­sja­nie spo­dzie­wa­li się już od mar­ca 1943 roku. Tego jed­nak moż­na było się do­my­ślić na­wet bez in­for­ma­cji od jeń­ca. Ar­mia nie­miec­ka po­nio­sła klę­skę pod Sta­lin­gra­dem i stra­ci­ła mnó­stwo sprzę­tu, a pro­duk­cja no­we­go mu­sia­ła tro­chę po­trwać. Poza tym w tej ogrom­nej bi­twie mia­ły po­ja­wić się naj­now­sze osią­gnię­cia nie­miec­kiej tech­no­lo­gii mi­li­tar­nej, czoł­gi ty­gry­sy, któ­rym nie do­rów­ny­wa­ły żad­ne do­tych­czas wy­pro­du­ko­wa­ne. Ta zwło­ka w ata­ku, jak rów­nież roz­po­zna­nie pla­nów wro­ga spra­wi­ły, że Zwią­zek Ra­dziec­ki mógł do­brze się przy­go­to­wać, za­pla­no­wać stra­te­gię, zro­bić set­ki ki­lo­me­trów oko­pów, a wresz­cie cier­pli­wie cze­kać na atak i z roz­wa­gą i spry­tem roz­po­cząć kontr­ofen­sy­wę. Ge­ne­rał An­to­now bar­dzo skru­pu­lat­nie zbie­rał od swo­ich wy­wia­dow­ców in­for­ma­cje na te­mat ope­ra­cji „Cy­ta­de­la” i na­wet uda­ło mu się prze­ko­nać Sta­li­na, że lep­sza bę­dzie nie­ja­ka po­wścią­gli­wość w dzia­ła­niu niż zma­so­wa­ny atak.

Pierw­sze ude­rze­nie na­stą­pi­ło z po­cząt­kiem lip­ca i nic nie za­po­wia­da­ło, aby mia­ło się szyb­ko za­koń­czyć. Jed­nak dzię­ki do­bre­mu przy­go­to­wa­niu Ar­mii Czer­wo­nej, ist­nia­ła na­dzie­ja, że to Zwią­zek Ra­dziec­ki od­nie­sie suk­ces w tym star­ciu, a Igor Łysz­kin był jed­ną z osób, któ­ra się do tego przy­czy­ni­ła. Całą dumę i ra­dość z otrzy­ma­ne­go od­zna­cze­nia ze­psu­ła mu jed­nak myśl, że owo wy­róż­nie­nie otrzy­mał tak­że za Ka­tyń i za zdo­by­cie ma­te­ria­łów, któ­re mo­gły być praw­dzi­wym pro­ble­mem dla ra­dziec­kiej dy­plo­ma­cji. Za­pew­ne i to na­pa­wa­ło­by go za­do­wo­le­niem, gdy­by nie fakt, że pew­ne­go dnia na Gi­bral­ta­rze zgi­nął naj­waż­niej­szy pol­ski ge­ne­rał, Wła­dy­sław Si­kor­ski. Igor nie wie­rzył w splot oko­licz­no­ści, któ­ry do­pro­wa­dził do nie­szczę­śli­we­go wy­pad­ku ge­ne­ra­ła, zwłasz­cza że w tym sa­mym cza­sie go­ściem gu­ber­na­to­ra Gi­bral­ta­ru był tak­że Iwan Maj­ski i kil­ku agen­tów NKWD. Nie wie­dzieć cze­mu nikt nie chciał mu po­wie­dzieć, co wów­czas się wy­da­rzy­ło i to po­tę­go­wa­ło fru­stra­cję Igo­ra. Gdy­by cho­dzi­ło o nie­miec­kie­go lub wło­skie­go ge­ne­ra­ła, na­wet nie za­trzy­my­wał­by się nad tym na dłu­żej, ale Pol­ska była mu bli­ska, w koń­cu sam był Po­la­kiem. Wy­star­cza­ją­co pod­le czuł się, bio­rąc udział w za­mia­ta­niu pod dy­wan ca­łej tej hi­sto­rii spod Smo­leń­ska, ale nie są­dził, że przez to zgi­nie naj­waż­niej­szy dla Pol­ski czło­wiek. Wie­dział od Wal­te­ra von Los­so­wa, że am­ba­sa­dor nie­miec­ki w An­ka­rze ma prze­ka­zać wszyst­kie do­ku­men­ty do­ty­czą­ce mor­du na pol­skich ofi­ce­rach i re­zer­wi­stach Si­kor­skie­mu, gdy ten bę­dzie ro­bił prze­gląd wojsk pol­skich na Bli­skim Wscho­dzie. Łysz­kin są­dził, że roz­pę­ta się wów­czas me­dial­ne i dy­plo­ma­tycz­ne pie­kło, ale miał na­dzie­ję, iż to będą je­dy­ne kon­se­kwen­cje. W koń­cu Pol­ska nie była gra­czem po­kro­ju Sta­nów Zjed­no­czo­nych czy Wiel­kiej Bry­ta­nii, a na ata­ki tego typu ra­dziec­ka dy­plo­ma­cja była, wła­śnie dzię­ki nie­mu, do­brze przy­go­to­wa­na. Tym­cza­sem ra­por­ty Niem­ców gdzieś prze­pa­dły, a ge­ne­rał Si­kor­ski zgi­nął w rze­ko­mym wy­pad­ku lot­ni­czym. Nie da­wa­ło to spo­ko­ju Łysz­ki­no­wi.

Oprócz od­zna­cze­nia, licz­nych po­chwał i nie­wiel­kiej gra­ty­fi­ka­cji fi­nan­so­wej Igor otrzy­mał tak­że kil­ka dni wol­ne­go, któ­re mógł, a na­wet mu­siał, spę­dzić w do­brze mu już zna­nym ośrod­ku pod Mo­skwą. Z uwa­gi na stan woj­ny pa­no­wa­ła tam duża ro­ta­cja. Nikt nie mógł so­bie po­zwo­lić, by da­wać dłu­gie urlo­py, gdy krew ra­dziec­kich żoł­nie­rzy lała się stru­mie­nia­mi, ter­ror na oku­po­wa­nych te­re­nach był nie­wy­obra­żal­ny, a wiel­ki dyk­ta­tor – Sta­lin – wciąż oba­wiał się utra­ty wpły­wów na świe­cie. Prze­cha­dza­jąc się wo­kół kry­sta­licz­nie czy­ste­go je­zio­ra, któ­re pod­czas upal­nych lip­co­wych dni ku­si­ło, by w nim po­pły­wać, na­tknął się na czło­wie­ka, któ­ry wraz z nim od­bie­rał od­zna­cze­nie.

– Wi­dzę, że obaj do­sta­li­śmy taką samą na­gro­dę – po­wie­dział Igor do sto­ją­ce­go na brze­gu męż­czy­zny, któ­ry wła­śnie wy­szedł z wody i do­kład­nie wy­cie­rał się gru­bym ręcz­ni­kiem. Był wy­so­ki, o nie­co pu­co­ło­wa­tej twa­rzy, ja­snych wło­sach i nie­mal szczu­płej syl­wet­ce.

– I kil­ku in­nych. – Męż­czy­zna ro­ze­śmiał się i pod­szedł do Igo­ra, wy­cią­ga­jąc dłoń. – Mów mi Alo­sza.

– Praw­dzi­we? – Igor pu­ścił do nie­go oko.

– Praw­dzi­we. A co to, mało chło­pa­ków o ta­kim imie­niu? Chęt­nie z kimś po­ga­dam, ni­ko­go tu nie znam, ruch jak na Dwor­cu Ka­zań­skim. – Pu­co­ło­wa­ty chło­pak po­now­nie się ro­ze­śmiał.

– Ja też bym się z kimś na­pił wód­ki, bo sa­me­mu to tak nie­swo­jo. Mam na imię Iwan – po­wie­dział Łysz­kin. Ukry­wa­nie praw­dzi­we­go imie­nia we­szło mu tak bar­dzo w na­wyk, że na­wet temu sym­pa­tycz­ne­mu chło­pa­ko­wi po­sta­no­wił go nie ujaw­niać. Zresz­tą ja­kie to mia­ło zna­cze­nie, sko­ro za kil­ka dni ich dro­gi się ro­zej­dą.

***

Wie­czo­rem w sali re­stau­ra­cyj­nej ra­czy­li się naj­lep­szą ra­dziec­ką wód­ką, któ­rą za­gry­za­li ele­ganc­ko po­da­ny­mi śle­dzia­mi w słod­ka­wej ma­ry­na­cie. Kom­pan Igo­ra naj­wy­raź­niej za­pa­łał sym­pa­tią do no­we­go to­wa­rzy­sza, bo prze­stał być dys­kret­ny, uzna­jąc, że je­śli obaj otrzy­ma­li tak wy­so­kie od­zna­cze­nia pań­stwo­we i są god­ni za­ufa­nia naj­wyż­szych władz, to mogą tak­że po­le­gać na so­bie na­wza­jem.

– Wiesz, Iwan, czy jak ci tam… puł­kow­nik Ko­ma­ren­ko mó­wił, że zdo­by­łeś ra­por­ty ka­tyń­skie już kil­ka mie­się­cy temu. To była na­praw­dę… – Alo­sza czknął gło­śno. – …do­bra ro­bo­ta. No, nie mó­wiąc już o tym ma­jo­rze z We­hr­mach­tu.

– Ro­bię tyl­ko to, co do mnie na­le­ży – od­po­wie­dział la­ko­nicz­nie Igor.

– No tak, no tak… Ale wiesz, cały czas są­dzi­łem, że to nasi chłop­cy je zdo­by­li… Jak by­li­śmy z Maj­skim na Gi­bral­ta­rze – wy­mam­ro­tał nie­co za­wie­dzio­nym gło­sem Alo­sza.

– By­łeś wte­dy z Maj­skim? Jak zgi­nął Si­kor­ski? – Igor za­in­te­re­so­wał się opo­wie­ścią pi­ja­ne­go kom­pa­na.

– By­łem. – Alo­sza ude­rzył się w pierś. – E tam… zgi­nął. Ktoś go za­ła­twił.

– Ty? – za­py­tał Łysz­kin, czu­jąc, że trzeź­wie­je pod wpły­wem emo­cji. Gdy­by w isto­cie to jego ro­da­cy za­bi­li Si­kor­skie­go, sta­ło­by się to przez nie­go oraz przez in­for­ma­cje, ja­kie uzy­skał od Los­so­wa i prze­ka­zał zwierzch­ni­kom.

– Ja? Nie… To nie ja – bąk­nął Alo­sza.

– A kto? – Igor po­czuł, że ser­ce za­czy­na mu moc­niej bić.

– A kto to wie,dru­gumój – wes­tchnął kom­pan od kie­lisz­ka.

– Ale to nasi? – nie da­wał za wy­gra­ną Łysz­kin.

– Je­śli to ktoś od nas, to za­pew­niam cię, że nie było go na roz­da­niu od­zna­czeń. Ale je­śli nie nasi, to kto? – pra­wie re­to­rycz­nie za­py­tał Alo­sza. – Te ma­min­syn­ki, An­gli­ki?

– Sam się nad tym za­sta­na­wia­łem – mruk­nął Igor. – Co praw­da ostat­nio na­sze sto­sun­ki z Pol­ską nie są zbyt bra­ter­skie, ale w koń­cu ten kraj jest w obo­zie na­szych so­jusz­ni­ków.

– Sra-ta-ta-ta… – Co­raz bar­dziej pi­ja­ny Alo­sza mach­nął ręką. – Je­stem bli­sko i Mo­ło­to­wa, i Maj­skie­go. Każ­dy gra na swo­ich za­sa­dach, a nie­wy­god­nych się usu­wa, ot i cała fi­lo­zo­fia. Jak pew­ne­go dnia oka­żę się mało przy­dat­ny, to ktoś bę­dzie za mną pła­kał? Albo za tobą? Cho­ciaż my je­ste­śmy Ro­sja­na­mi. Nikt. Ja ci to mó­wię, pies z ku­la­wą nogą nie bę­dzie pa­mię­tał o nas i o tych za­sra­nych me­da­lach. Wy­ko­rzy­sta­ją, prze­żu­ją, a po­tem wy­plu­ją, a na­sze za­słu­gi już ktoś so­bie przy­pi­sze. By­łem tam i by­łem dum­ny, ale jak nocą paru po­szło w te­ren, to ka­za­li mi sie­dzieć na du­pie i uda­wać, że nic nie wi­dzia­łem i nic nie sły­sza­łem. A jak wró­ci­li, bra­cie, to mó­wi­li, że mają kwi­ty, a ja do­sta­nę me­dal. No i do­sta­łem, oni nie. A po­tem się do­wie­dzia­łem, że te taj­ne do­ku­men­ty już daw­no ty im na tacy po­da­łeś, więc wiesz, jak się te­raz czu­ję… jak ostat­ni głu­pek, co to go uci­szy­li me­da­lem, żeby za dużo nie my­ślał o wy­pad­ku tego ge­ne­ra­ła.

Igor uznał, że była w tym ja­kaś lo­gi­ka. Zwłasz­cza że Alo­sza co praw­da był świet­nym ofi­ce­rem, ale nie umiał trzy­mać ję­zy­ka za zę­ba­mi. Do pew­ne­go mo­men­tu ro­bił to, co mu ka­za­li, a po­tem od­su­nę­li go i na osło­dę dali wy­róż­nie­nie. Alo­sza, z tego, co opo­wia­dał, nie dość, że był zna­ko­mi­tym ra­dio­te­le­fo­ni­stą, to na do­da­tek do­brze wła­dał an­giel­skim, ale w isto­cie ję­zyk miał sta­now­czo za dłu­gi, szcze­gól­nie jak na agen­ta do za­dań spe­cjal­nych.

Roz­sta­li się póź­no po pół­no­cy. Alo­sza za­ta­czał się tak bar­dzo, że Igor mu­siał pod­trzy­my­wać go, żeby nie spadł ze scho­dów. On zaś nie czuł się pi­ja­ny pra­wie wca­le. Bar­dzo chciał się upić tego wie­czo­ru, ale zda­wa­ło mu się, że wód­ka prze­la­tu­je przez nie­go jak zwy­kła woda i w pew­nej chwi­li już nie mógł na­wet jej w sie­bie wle­wać.

Na­stęp­ne­go dnia już nie po­wró­ci­li do tego te­ma­tu. Być może Alo­sza na­wet nie pa­mię­tał, co mó­wił Igo­ro­wi przy kie­lisz­ku i chy­ba tak było le­piej dla nich obu.

3. Magnuszew, 1943

Lato było ulu­bio­ną porą roku Han­ki. A za­de­cy­do­wa­ły o tym wzglę­dy prak­tycz­ne – nie mu­sia­ła pa­lić w pie­cach, Nad­ia cały czas ba­wi­ła się na po­dwór­ku, nie na­rze­ka­jąc na nudę, a na sto­le czę­ściej po­ja­wia­ły się wa­rzy­wa i owo­ce, co w znacz­nym stop­niu uroz­ma­ica­ło ich pro­ste i mało wy­kwint­ne po­sił­ki. Jed­nak­że Han­ka Le­win nie mo­gła po­wie­dzieć o so­bie, że jest szczę­śli­wa i chcia­ła­by na wsi spę­dzić resz­tę ży­cia. Je­dy­ną po­zy­tyw­ną stro­ną jej pro­stej eg­zy­sten­cji i miesz­ka­nia z dala od ludz­kich sie­dzib było względ­ne bez­pie­czeń­stwo. Nie po­tra­fi­ła jed­nak, tak jak to było za­raz po wyj­ściu z Pa­wia­ka, cie­szyć się tyl­ko tym, że żyje, a jej dzie­ci są zdro­we i ra­do­sne. To nie był jej świat i na­wet od­wie­dzi­ny Ire­ny nie da­wa­ły jej po­czu­cia, iż zna­la­zła swo­je miej­sce na zie­mi.

– Coś taka skwa­szo­na, Han­ka? – py­ta­ła „Wa­riat­ka”, gdy przy­ła­pa­ła Han­kę na bez­na­mięt­nym pa­trze­niu w prze­strzeń.

– Wy­da­je ci się, Iren­ka – bur­cza­ła wte­dy pod no­sem Han­ka, nie chcąc przy­znać się do swo­ich tę­sk­not i roz­te­rek.

Nie cho­dzi­ło na­wet o to, że Ire­na nie była god­na za­ufa­nia, ale czy by­ła­by w sta­nie zro­zu­mieć pew­ne spra­wy? Nie chcia­ła tak­że, aby „Wa­riat­ka” mar­twi­ła się o nią. Dla niej bo­wiem każ­dy fra­su­nek Han­ki był tak­że jej pro­ble­mem. Bez wzglę­du na to, czy cho­dzi­ło o po­waż­ne kwe­stie, czy zwy­kłe ko­bie­ce hu­mo­ry.

– Prze­cie wi­dzę, śle­pa nie je­stem. Gęba skwa­szo­na jak po nie­doj­rza­łych śliw­kach i mało co ga­dasz. A kie­dyś to ci się bu­zia nie za­my­ka­ła. Przy­znaj się, to przez te urzę­do­we li­sty… – prych­nę­ła Ire­na.

– Te li­sty… to nic waż­ne­go – skła­ma­ła Han­ka i chcąc od­wró­cić od nich uwa­gę, po­sta­no­wi­ła zdra­dzić przy­ja­ciół­ce tyl­ko część praw­dy. – Smut­no mi. Tyle cza­su na wsi sie­dzę, a ja je­stem mia­sto­wa dziew­czy­na. Mój mąż za gra­ni­cą, sama jak ten ko­łek w pło­cie zo­sta­łam. A kogo ja wi­du­ję, oprócz cie­bie i dzie­cia­ków? I za sce­ną tę­sk­nię, bo je­dy­nie w polu i w le­sie mogę śpie­wać. Jesz­cze tro­chę i głos mi na zmar­no­wa­nie pój­dzie.

– W du­pie ci się po­przew­ra­ca­ło, Han­ka. – Ire­na mach­nę­ła ręką i do­da­ła: – Masz co jeść, dzie­ci żad­nej za­ra­zy nie przy­wle­kły i na­wet Niem­cy cię do ro­bo­ty nie chcą. A chło­pa to so­bie in­ne­go znaj­dziesz, jak twój mąż prze­pad­nie. Tego kwia­tu to pół świa­tu.

Tak, dla Ire­ny „Wa­riat­ki” szczę­ście było pro­ste, a za­do­wo­le­nie czer­pa­ła z każ­de­go prze­ży­te­go dnia. Jak­że Han­ka jej za­zdro­ści­ła ta­kie­go po­dej­ścia do ży­cia. Ire­na tak nie­wie­le wy­ma­ga­ła od losu i dla­te­go wszyst­ko ją cie­szy­ło. Cóż z tego, że Ka­zio, jej mał­żo­nek, był pi­ja­kiem i le­niem, ale mia­ła go przy boku i to wy­star­czy­ło, by dzię­ko­wać Bogu, że go ze­słał. Han­ka jed­nak po­sma­ko­wa­ła in­ne­go ży­cia, w luk­su­sie i speł­nie­niu, za­zna­ła sza­lo­nej mi­ło­ści, więc jak mo­gła przy­wyk­nąć do sza­rej i wy­peł­nio­nej cięż­ką pra­cą eg­zy­sten­cji. Byle prze­trwać, byle się na­jeść i za­sy­piać w ci­szy. Pró­bo­wa­ła być szczę­śli­wa. Sta­ra­ła się ra­do­wać z tego, co ma, bo inni mie­li go­rzej. Chcia­ła się tym po­cie­szać i pa­trzyć na ota­cza­ją­cy ją świat ła­ska­wym wzro­kiem. Jed­nak po pew­nym cza­sie spo­strze­gła, że oszu­ku­je samą sie­bie. Tak na­praw­dę trzy­ma­ła ją w ry­zach na­dzie­ja, że ży­cie w koń­cu się zmie­ni, kar­ta się od­wró­ci, a ona po­czu­je, że jest wła­śnie tam, gdzie być po­win­na. Ale im dłu­żej trwa­ła woj­na, tym bar­dziej była znie­cier­pli­wio­na i przy­gnę­bio­na. Ali­cja zro­zu­mia­ła­by ją. Ona tak­że pra­gnę­ła wy­ci­skać ży­cie jak cy­try­nę, na­wet za cenę tak zwa­ne­go świę­te­go spo­ko­ju. Mia­ły inne cele i tak róż­ne ma­rze­nia, ale obie nie chcia­ły stać w miej­scu, tyl­ko dą­żyć do ich re­ali­za­cji.

Han­ka nie­kie­dy wra­ca­ła my­śla­mi do nocy spę­dzo­nej z Her­man­nem. Są­dzi­ła, że bę­dzie dła­wić ją po­czu­cie winy, wy­rzu­ty su­mie­nia i bę­dzie ocze­ki­wa­ła kary bo­skiej za zdra­dze­nie tak pięk­ne­go uczu­cia, ja­kie po­łą­czy­ło ją z Igo­rem. Nic ta­kie­go nie na­stą­pi­ło. Było jej tej nocy do­brze, po wie­lu mie­sią­cach na­resz­cie po­czu­ła się jak ko­bie­ta, pięk­na i po­żą­da­na. Nie­kie­dy ze zło­ścią pa­trzy­ła w nie­bo i kłó­ci­ła się z Pa­nem Bo­giem, jak­by uprze­dza­jąc jego ruch po­gro­że­nia jej pal­cem i ze­sła­nia w ra­mach kary ja­kie­goś nie­szczę­ścia.

Wciąż pi­sy­wa­li do sie­bie, ale na wscho­dzie sy­tu­acja była nie­pew­na i Her­mann Ritz nie po­ja­wił się u niej od tam­te­go cza­su. A może uznał, że po­peł­ni­li błąd? Po­tra­fi­ła so­bie wy­obra­zić, jak do­pa­da­ją go wy­rzu­ty su­mie­nia za tam­ten spon­ta­nicz­ny przy­jazd. Jed­nak jego li­sty wciąż były peł­ne cie­pła i tę­sk­no­ty i mia­ła na­dzie­ję, że pew­ne­go dnia zja­wi się u niej ko­lej­ny raz, a ona rzu­ci mu się w ra­mio­na. Nie chcia­ła cze­kać wciąż na Igo­ra, któ­ry zda­wał się ułu­dą, pięk­nym wspo­mnie­niem, a może na­wet nie było go już wśród ży­wych. Tkwił w jej ser­cu, ale im wię­cej cza­su mi­ja­ło, tym bar­dziej tra­ci­ła na­dzie­ję, że pew­ne­go dnia zno­wu go zo­ba­czy.

– Ty nie słu­chasz, co ga­dam. – Ire­na szturch­nę­ła Han­kę łok­ciem.

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łam się – od­po­wie­dzia­ła bez­wied­nie.

– Tyś się, Han­ka, cza­sem nie za­ko­cha­ła? – po­dejrz­li­wie za­py­ta­ła „Wa­riat­ka”.

– A w kim? – Han­ka wy­bu­chła śmie­chem, bo w isto­cie wo­kół niej pa­no­wa­ła ist­na ludz­ka pu­sty­nia.

– A bo ja wiem. Może w tym szko­pie, co ci cze­ko­lad­ki przy­no­sił. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Han­ka ro­zej­rza­ła się do­oko­ła i po­wie­dzia­ła zło­śli­wie:

– Tak, pew­nie sie­dzi w krza­kach i cze­ka, aż so­bie pój­dziesz. Puk­nij się w gło­wę, Irka. Po­wie­dzia­łam ci: nie chcę tak żyć i mę­czy mnie to wszyst­ko. Na­wet mu­chy mnie de­ner­wu­ją. Wszę­dzie peł­no tego pa­skudz­twa. Smród obo­ry mnie draż­ni, wy­cho­dek na po­dwór­ku i to, że jak fur­man­ka obok dro­gą prze­je­dzie, to piach mam na­wet w zę­bach. – Han­kę za­czy­na­ła iry­to­wać ta roz­mo­wa.

– Jak to na wsi. – Ire­na, igno­ru­jąc roz­ter­ki Han­ki, pe­ro­ro­wa­ła da­lej, nie zwa­ża­jąc, że jej roz­mów­czy­ni my­śla­mi jest zu­peł­nie gdzieś in­dziej. – No i, pro­szę cie­bie, Za­wiej­ko­wa w cią­ży. Ja tam w ra­cho­wa­niu do­bra nie je­stem, ale mó­wi­ła mi Zoś­ka z pie­kar­ni, że to dziec­ko to Za­wiej­ko­wa chy­ba z mło­dym wi­ka­rym so­bie zmaj­stro­wa­ła, bo to już rok, jak Ant­ka na ro­bo­ty wzię­li. A mło­dy wi­ka­ry cho­dził do niej, niby jej z da­rów ubra­nia dla dzie­ci przy­no­sił, i tak się nią za­opie­ko­wał, że do wy­rka po­szli. Ja tam nie wiem, ale coś na rze­czy musi być, bo pro­boszcz na mszy po­wie­dział, że na pa­ra­fię przy­je­dzie nowy ksiądz, bo tego prze­no­szą pod Lu­blin, czy gdzieś tam. To te­raz Za­wiej­ko­wa zo­sta­nie z szóst­ką dzie­ci sama, ale może jak An­tek wró­ci, to się nie do­li­czy i bę­dzie do­brze.

Jesz­cze do nie­daw­na ta­kie plo­tecz­ki, przy­nie­sio­ne z Ma­gnu­sze­wa, były dla Han­ki od­skocz­nią i słu­cha­ła ich z wy­pie­ka­mi na twa­rzy, jed­nak ostat­nio nie ba­wi­ły jej ani tro­chę, jak zresz­tą wszyst­ko, co skła­da­ło się na jej eg­zy­sten­cję. Ki­wa­ła jed­nak gło­wą jak za­wsze i uda­wa­ła za­in­te­re­so­wa­nie, żeby tyl­ko Ire­na nie nę­ka­ła ją py­ta­nia­mi na te­mat jej me­lan­cho­lij­nej miny i nie­chę­ci do roz­mów.

– A ten nowy, co przy­je­chał po Rit­zu, to po­rząd­ny ja­kiś czy znę­ca się nad ludź­mi? – za­py­ta­ła Han­ka, byle za­py­tać o co­kol­wiek.

– A jak kie­dy. Ale i tak wszy­scy mó­wią, że ta­kie­go jak Ritz to już Ma­gnu­szew mieć nie bę­dzie. Te­raz to, pro­szę cie­bie, nie wia­do­mo. Ostat­nio na ryn­ku za­aresz­to­wa­li mło­de­go Ku­ni­cza. Że niby z par­ty­zan­ta­mi coś knu­je. Za­wi­nę­li, do Ko­zie­nic wy­wieź­li i tyle o nim wia­do­mo. A za Rit­za to strach był tyl­ko, jak kto obcy przy­jeż­dżał – po­wie­dzia­ła Ire­na.

– O pro­szę, jak to te­raz Her­man­na ko­cha­ją. A wcze­śniej to go od czci i wia­ry od­są­dza­li. Bo Nie­miec. Mnie też wy­kli­na­li, że się z nim za­da­wa­łam, a te­raz, jak im się dupy palą, to Rit­za pod nie­bio­sa wy­chwa­la­ją… – mruk­nę­ła Han­ka.

– No wi­dzisz, to tak jak z tobą. Ję­czysz, że mu­chy, że kurz i nie masz do kogo gęby otwo­rzyć, ale jak­by cię zno­wu do wię­zie­nia wzię­li albo na ro­bo­ty do bau­era wy­wieź­li, to od razu byś do tych much i drew­nia­ne­go wy­chod­ka za­tę­sk­ni­ła – ro­ze­śmia­ła się Ire­na.

Tak, ta pro­sta i nie­co ułom­na ko­bie­ta uświa­do­mi­ła Han­ce tak oczy­wi­stą praw­dę. Na­le­ży cie­szyć się z tego, co jest, bo ju­tro może już tego nie być. Le­wi­nów­na prze­ży­ła Pa­wiak i ży­cie, ja­kie obec­nie wio­dła, zda­wa­ło się ra­jem na zie­mi w po­rów­na­niu ze śmier­dzą­cą ury­ną celą, co­dzien­ną nie­pew­no­ścią, czy ów dzień, któ­ry nad­szedł, nie oka­że się ostat­nim. A jed­nak na­wet to, co po­wie­dzia­ła Ire­na, na­wet ta głę­bo­ka i oczy­wi­sta praw­da, nie spro­wa­dzi­ła Han­ki na zie­mię. Uzna­ła, że ma pra­wo mieć ma­rze­nia i tę­sk­nić za ży­ciem peł­niej­szym i pięk­niej­szym. Nie chcia­ła re­zy­gno­wać z pra­gnień śpie­wa­nia na wiel­kiej sce­nie, ży­cia w luk­su­sie i w oto­cze­niu wiel­bi­cie­li. Ma­rzy­ła tak­że o męż­czyź­nie, tym je­dy­nym, któ­ry bę­dzie stał przy jej boku. Może los oka­że się ła­ska­wy i tym czło­wie­kiem bę­dzie Igor Łysz­kin, a może ktoś, kto bę­dzie wy­glą­dał jak on, mó­wił jego gło­sem i ko­chał ją taką sza­lo­ną mi­ło­ścią. Nie wie­dzia­ła, jak po­go­dzić ma­rze­nia o bo­gac­twie i ży­ciu z Igo­rem, bo były to dwie sprzecz­no­ści, ale uzna­ła, że nie bę­dzie się nad tym za­sta­na­wiać. W koń­cu lu­dzie się zmie­nia­li, więc może i Łysz­kin po tru­dach wo­jen­ne­go ży­cia za­pra­gnie odro­bi­ny blich­tru i zro­zu­mie, że umar­twia­nie się na­le­ży po­zo­sta­wić asce­tom.

Gdy po­że­gna­ła się z Ire­ną i uło­ży­ła do snu zmę­czo­ne ca­ło­dzien­ny­mi har­ca­mi dzie­ci, usia­dła przy sto­le w kuch­ni i wy­dar­ła z bru­lio­nu ko­lej­ną kart­kę, by prze­lać swo­je smut­ki na pa­pier. Her­mann był w sta­nie ją zro­zu­mieć bar­dziej niż Ire­na „Wa­riat­ka”, któ­ra roz­ter­ki Han­ki umia­ła je­dy­nie kwi­to­wać stwier­dze­niem „fiu-bździu” albo ma­wia­ła, że od czy­ta­nia tych ksią­żek w gło­wie jej się po­przew­ra­ca­ło. Gdy­by tak mo­gła na­pi­sać list do Ali­cji albo po­roz­ma­wiać z nią, wy­rzu­cić swój żal i tę­sk­no­tę, opo­wie­dzieć o swo­ich pra­gnie­niach, nie po­mi­ja­jąc ni­cze­go… Tak, Ali­cja zro­zu­mia­ła­by wszyst­ko, a na pew­no za­ak­cep­to­wa­ła­by fakt, że jej przy­ja­ciół­ka wciąż ma­rzy o in­nym ży­ciu, by mo­gła ro­bić to, co ko­cha­ła naj­bar­dziej.