Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejne lata wojny odzierają mieszkańców Europy ze złudzeń na rychłe jej zakończenie. Nie tylko na terenie Polski ludzie stykają się z okrucieństwem, także wycieńczająca wojna na wschodzie odkrywa barbarzyńskie praktyki, gdzie pojęcie człowieczeństwa zostaje zdewaluowane i ludzkie życie wydaje się nie mieć wartości. Los rozdziela czwórkę bohaterów i stawia przed nimi kolejne wyzwania, a brzemię wojny odciska na nich głębokie piętno. Czy uda im się pokonać piętrzące się przeszkody? Czy miłość i przyjaźń wygrają z nienawiścią i egoizmem, gdy ludzkie ścieżki wyznacza historia? Kiedy biografie naznaczone są bólem i krwią, każdy stara się ocalić to co jeszcze dobrego tli się w człowieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Ilustracja na okładce
© Swetlana Wall / Shutterstock | Mittelstaedt / szukajwarchiwach.gov.pl
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I w tej edycji, Siemianowice Śląskie 2025
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12
tel. 600 472 609
office@videograf.pl
www.videograf.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016
Tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-8293-334-5
Synowie twoi i córki zostaną dane obcemu narodowi. Z tęsknoty, patrząc za nimi codziennie, wyniszczysz twe oczy, a ręka twoja będzie bezsilna.
Pwt 28, 32
Ukochanemu Tacie i Siostrom Ewie i Dorocie
W powietrzu unosił się zapach wiosny. Wyjątkowo mroźna zima zdawała wytracać swój impet i ustąpiła w końcu, zamieniając skutą lodem ziemię w błotniste grzęzawiska. Być może w mieście, gdzie ulice i chodniki były wybrukowane albo wylane asfaltem, nie było to tak bardzo odczuwalne, ale pola i wiejskie drogi stanowiły zarówno dla piechurów, jak i wozów prawdziwe wyzwanie.
– Jeszcze kawałek. Do tamtego drzewa, dobrze? – powiedziała cicho Alicja, trzymając pod rękę Juliana.
– Mała oszustka – uśmiechnął się Chełmicki. – Mówiłaś to już kilka drzew wcześniej.
– Słyszałeś, co powiedziała Weronika – wytknęła mu. – Jak nie będziesz dużo ćwiczył, to do końca życia pozostaniesz kulawy. A ja z takim do ślubu nie pójdę.
– Przekonałaś mnie. – Puścił do niej oko, po czym spoważniał i powiedział: – Jak tylko zacznę poruszać się normalnie, wracam do chłopaków. A ty, moja droga, wyjedziesz do wuja.
– Nigdzie bez ciebie nie pojadę – stanowczo odpowiedziała Alicja.
– Na Boga, Alicjo, jesteś w ciąży… – jęknął Julian.
– Jestem, a ty niebawem zostaniesz moim mężem. Będziemy rodziną, a miejsce żony jest przy mężu – burknęła.
– Po prostu boję się o ciebie… O was – powiedział cicho Julian.
– Obiecuję, że jeśli tylko zrobi się niebezpiecznie, wyjadę – słodkim głosem zapewniła Alicja.
– Chciałbym, żebyś wyjechała już teraz – odrzekł stanowczo, bo upór Alicji bardzo go irytował.
– A jeśli nie? – zaszczebiotała.
– W takim razie będziesz panną z dzieckiem.
Alicja stanęła pośrodku drogi. Popatrzyła na bezkresne pola przed swoimi oczami i nagle wyjęła rękę spod ramienia Juliana, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę wsi.
– Ej, no, Alicja, nie zostawiaj mnie tak samego. Do chałupy jest kawał drogi, nie dam rady pójść sam – zaczął panikować.
Zatrzymała się i odwróciła głowę.
– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim… powiedziałeś te okropne rzeczy. – Machnęła ręką.
Dotarła do wiejskiej chałupy, gdzie Julian dochodził do siebie po pobycie na gestapo, i zaczęła pakować walizkę. Nie była obrażona, wiedziała, że Chełmicki droczy się z nią i niebawem ich relacje powrócą do normalności, ale uświadomiła sobie, iż musi zostawić go samego na jakiś czas. Zauważyła, że Julianowi pasuje ta ciągła troska, uwaga i koncentracja na odniesionych przez niego ranach, które już dawno się zagoiły. Taki stan rzeczy potęgowały odwiedziny Weroniki. Jej zatrwożona mina i użalanie się nad stanem Chełmickiego przynosiły skutek odwrotny do zamierzonego i kompletnie rozleniwiły Juliana. Nie utyskiwał na swój los, ale z wielką ochotą przyjmował każdy gest, który go wyręczał w najprostszych czynnościach. Alicja pomyślała, że jeśli pozostanie sam, szybciej powróci do równowagi, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Ostatnia wymiana zdań była jej więc bardzo na rękę, bo nie odważyłaby się powiedzieć mu wprost, że zbytnio użala się nad sobą.
Wydarła kartkę z zeszytu i napisała do niego krótki list, że spotkają się w Warszawie, jak tylko Julian do niej powróci.
Udała się na stację, wsiadła do pociągu i kilkadziesiąt minut później znalazła się w stolicy. Swoje pierwsze kroki skierowała do szpitala Dzieciątka Jezus, by porozmawiać z Weroniką. I nie miała być to miła rozmowa.
Doktor Weronika Sarnowska aż wstała zza biurka, ujrzawszy w drzwiach Alicję, po czym jęknęła.
– Coś z Julianem?
– Nie… Odkąd byłaś u niego ostatni raz, czyli od wczoraj, nic się nie zmieniło. Może oprócz tego, że już nie wymaga niańczenia i świetnie sobie radzi sam – burknęła Alicja.
– Więc co cię do mnie sprowadza? – zapytała chłodno Weronika.
– Skontaktuj mnie z majorem – równie oschle odpowiedziała Alicja. – Zostaję w Warszawie.
– A co z Julianem? – Kolejny raz Weronika zrobiła zatroskaną minę.
I wtedy Alicja nie wytrzymała, chociaż po wejściu do szpitala postanowiła, że postara się być uprzejma i pokaże klasę, o brak której podejrzewała ją doktor Sarnowska.
– Poradzi sobie sam doskonale i za dwa, trzy tygodnie również wróci do Warszawy. Nie widzę powodu, żebyś dłużej robiła z niego mazgaja i człowieka, dla którego przygotowanie sobie jedzenia jest ponad jego siły. I przestań tam jeździć co dwa dni, bo widok twojej zbolałej miny wcale mu nie pomaga. – Alicja mówiła stanowczym głosem i z każdym wypowiadanym zdaniem coraz głośniej.
Weronika otworzyła usta, zdziwiona wybuchem Alicji, by po chwili uświadomić sobie, iż oto ta kobieta nie dość, że próbuje ją pouczać, to jeszcze podnosi na nią głos.
– Jestem lekarzem i wiem, co należy robić, żeby pacjent jak najszybciej powrócił do zdrowia. Wybacz, ale tancerka w tym zakresie nie będzie udzielała mi rad – powiedziała Weronika, na tyle spokojnie, na ile było ją stać.
– Do wszystkich swoich pacjentów tak jeździsz czy tylko do tych, których masz ochotę zabrać innym kobietom? – zapytała jadowicie Alicja.
– Gdyby nie ja… – ściszonym głosem zaczęła Weronika, ale Alicja przerwała jej.
– Tak, wiem. To ty wykręciłaś numer do Lossowa, podstawiłaś karetkę i dzięki tobie Julian żyje. Ale nie będę siedziała cicho, bo za każdym razem rzucasz mi w twarz, że uratowałaś Julianowi życie – prychnęła Alicja i dodała: – Pewnie i tak cię nie powstrzymam, ale chcę, żebyś wiedziała, co o tym myślę.
– Sugerujesz, że go uwodzę? – zaperzyła się Weronika.
– Nie sugeruję, ja to wiem – westchnęła. – Powiadom „Sokoła”.
– Powiadomię – mruknęła Sarnowska i nie powiedziała już nic więcej.
Zabolały ją słowa Alicji. Czyżby naprawdę była tak zdesperowana, że każdy mógł zobaczyć, jak szaleje za Chełmickim? Prawdą było również to, że tak częste wizyty u niego od jakiegoś czasu były kompletnie zbędne. Nie potrafiła jednak zrezygnować z Juliana, mimo że zdawała sobie sprawę z sytuacji. On kochał inną, a na dodatek ta inna była w ciąży i niebawem mieli się pobrać. Jednak nadszedł taki dzień, gdy sądziła, że straciła go na zawsze, i poczuła, jakby świat jej się zawalił. Ale przeżył, a ona irracjonalnie nie przestawała mieć nadziei na ich wspólną przyszłość, mimo że w tej sytuacji stała na przegranej pozycji.
***
To właśnie trudne czasy wojny uświadomiły Weronice, jak kruche jest życie. Kiedy tylko Julian znalazł się w bezpiecznym miejscu i wiedziała, że nic mu nie zagraża, spakowała walizkę i pojechała na kilka dni do syna. Z przerażeniem stwierdziła, że w każdej chwili może spotkać ją coś złego, a wtedy być może nigdy już nie zobaczy swojego dziecka.
Pawełek miał już osiem lat, a ich rozłąka sprawiła, że traktował ją niemal jak obcą osobę. Próba przytulenia czy pocałowania chłopca wywoływała na jego twarzy grymas, podobny do tego, który sama robiła w dzieciństwie, gdy nieznani jej krewni próbowali obdarowywać ją pieszczotami.
Jej matka, wieloletnia nauczycielka w żeńskim liceum, zamknęła cicho drzwi pokoju Pawełka i poprosiła córkę o rozmowę. Dla Weroniki taki ton i stwierdzenie „musimy porozmawiać” oznaczał zawsze coś nieprzyjemnego. Tak też było i tym razem.
– Tak nie może dłużej być – powiedziała ostro matka. – Twoje dziecko przestaje kojarzyć cię jako swoją prawdziwą matkę. Wpadasz jak po ogień raz w miesiącu i uważasz, że to wystarczy?
– To co, według ciebie, powinnam zrobić? – zapytała znękanym głosem Weronika.
– Wiesz, co masz zrobić. Mówię ci to za każdym razem, gdy przyjeżdżasz. Twoje miejsce jest przy dziecku.
– Chciałam go zabrać do Warszawy, ale gdy tylko o tym napomknęłam, zamieniłaś mi dwa dni życia w piekło. Mamo, jest wojna, wszędzie czai się niebezpieczeństwo. Zresztą… jeśli los tak zdecyduje, można stracić życie nawet mieszkając w spokojnym miejscu. Jestem lekarzem i wiem, że choroby i nieszczęścia nie wybierają sobie ani czasu, ani miejsca. A ja nie mogę wyjechać z Warszawy. Po prostu nie mogę… – Weronika bezskutecznie próbowała tłumaczyć swoje stanowisko.
– To twoje dziecko i oczywiście ty podejmujesz decyzje, ale jeśli wyrwiesz go z tego spokojnego świata i wywieziesz na poniewierkę, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę.
– Dobrze, mamo – westchnęła Weronika. – Zastanowię się. Ale jeśli zorganizuję swoje życie w Warszawie w sposób, który zapewni Pawełkowi spokój i bezpieczeństwo, po prostu po niego przyjadę i zabiorę do siebie. Jeżeli okaże się to niemożliwe, wrócę do domu. Do Bełchatowa.
– Porozmawiam z ordynatorem Janickim. Niech przygotuje dla ciebie miejsce u siebie na oddziale. – Matka Weroniki była przekonana, że jej córka nie odważy się na wywiezienie syna do stolicy.
Sarnowska milczała. Nie chciała już żadnych dyskusji, ale postanowiła, że zabierze Pawełka bez względu na zdanie matki.
Od tej rozmowy minął miesiąc. Za kilka dni miała pojechać po syna i denerwowała się równie mocno jak wtedy, gdy uciekła z przyklasztornej szkoły, a matka przez kolejnych kilka tygodni nie wypowiedziała do niej ani słowa. I mimo że miała wówczas zaledwie czternaście lat, to wspomnienie wciąż ją prześladowało. Dla Weroniki milczenie matki było najgorszą karą. Musiała jednak zmierzyć się z tym, bo syn jej potrzebował, a ona jego. Zaś w czasie, gdy będzie w pracy, opiekę nad nim miała powierzyć dwudziestoletniej dziewczynie po szkole nauczycielskiej, którą wybrała wśród niemal dwudziestu kandydatek. Chciała, żeby osoba, która zajmie się Pawełkiem, nie tylko była troskliwą opiekunką, ale również nauczycielką i godnie zastąpiła w tej roli jej matkę.
***
Alicja postanowiła, że dopóki major nie znajdzie dla niej bezpiecznego lokum, zatrzyma się u profesora Litwina. Nadal była poszukiwana i groziło jej śmiertelne niebezpieczeństwo, ale wiedziała, że w okresie przetasowań na Szucha będą mieli na głowie inne sprawy niż intensywne poszukiwania. Pomyślała, że jedna czy dwie noce spędzone u profesora nie sprowadzą na niego żadnego nieszczęścia. Jedyna osoba, która mogła jej pomóc, czyli Weronika, nie wchodziła w rachubę.
Alicja naprawdę próbowała polubić tę kobietę, zwłaszcza gdy wyciągnęła Juliana z Pawiaka, ale nie była w stanie. Nie dlatego, że miała nieczułe serce i była wściekle zazdrosna o zażyłość pięknej pani doktor z Chełmickim, ale Weronika po prostu nie dała się lubić. Zachowywała się w stosunku do niej wyniośle, a w towarzystwie Juliana dostawała przysłowiowego małpiego rozumu. Już nie była dystyngowaną panią doktor, ale zwykłą podrywaczką, której nie zniechęciła nawet ciąża Alicji.
Popchnęła ciężkie drzwi kamienicy i powoli zaczęła wchodzić po schodach do mieszkania profesora. Gdy była już na jego piętrze, usłyszała dźwięk przekręcanego klucza. Szybko wbiegła na półpiętro i kucnęła na schodach, by móc obserwować drzwi Litwina. Nie miała pojęcia, dlaczego się wystraszyła, profesor mieszkał sam i tylko on mógł otwierać drzwi swojego mieszkania. Jednak poczuła jakiś niepokój, który nakazał jej się ukryć i upewnić, czy na pewno ma do czynienia z Litwinem.
Dziwne przeczucie sprawdziło się. Z mieszkania profesora wyszła jakaś kobieta. Miała może z pięćdziesiąt lat, nie więcej. Przekręciła klucz w zamku, naciągnęła na dłonie cienkie rękawiczki i zeszła schodami do wyjścia. Litwin nie miał żadnej bliskiej rodziny, nigdy też nie korzystał z pomocy obcych mu osób. Alicja nie podejrzewała także, aby profesor ożenił się z kimś po tak krótkiej znajomości, bowiem jeszcze do niedawna nikogo nie miał.
Wyszła na podwórko kamienicy i rozejrzała się. Kilka metrów dalej stał trzepak, a przy nim bawiły się dzieci. Postanowiła zasięgnąć u nich języka, bo bardzo martwiła się o dobrodusznego profesora. Miała nadzieję, że żadne z nich nie rozpozna w niej byłej lokatorki spod szóstki.
– Ej, ty – zagadnęła jednego z chłopców, który zdawał się najstarszy w grupie. – Znasz profesora Litwina?
Chłopak o jasnych, nieco przydługich włosach wytarł brudną dłonią nos i popatrzył podejrzliwie na Alicję.
– Zależy kto pyta – burknął.
– Ja pytam. Jestem jego kuzynką z Radomia. To jak? Znasz czy nie? – ostro powiedziała Alicja.
– Profesor nie żyje. Już ze dwa miesiące będzie, jak trupa wynieśli z mieszkania. Smród był na całej klatce, bo chyba tam długo leżał nieżywy. I w końcu Siemionek, dozorca znaczy, wszedł do jego domu, a tam profesor leżał bez życia i strasznie śmierdziało – powiedział chłopak.
Alicja zadrżała. Profesor Litwin był już wiekowym mężczyzną, ale gdy widziała go ostatnim razem, cieszył się dobrym zdrowiem. Pokiwała głową, nie mogąc wypowiedzieć z żalu ani słowa, i już miała odejść, gdy chłopak dodał coś jeszcze:
– Podobnież zaduszony na śmierć.
Alicja podniosła głowę i z przerażeniem spojrzała na chłopaka. Gdyby profesor został zastrzelony przez Niemców, umarł na Pawiaku albo z powodu choroby, nie wzbudziłoby to w niej być może takiego zdziwienia, ale nie miała pojęcia, kto mógł popełnić pospolite morderstwo.
– Jak to zaduszony? – zapytała.
– Ja tam tak dobrze to nie wiem, ale Siemionek mówił, że profesor miał krawat na szyi zaciśnięty i siny język na wierzchu. I granatowa policja przyjechała, i wypytywali wszystkich, czy nikogo obcego nie widzieli. Ale tak za bardzo to chyba nie szukali mordercy, bo nas nie pytali – odpowiedział.
– A gdyby zapytali, to co byś odpowiedział? – Alicja była podejrzliwa.
– Że kręcił się tu taki jeden gówniarz. Landrynki rozdawał i zdjęcia pokazywał. Mnie nie pytał, bobym mu tyłek skopał i kartofli nasadził, ale młodszych wypytywał o jakieś kobiety i o samego profesora. A potem znaleźli trupa. To pewnie tak sobie się nie pytał. – Dzieciak machnął ręką.
Alicja była coraz bardziej zdziwiona i zszokowana. Nie miała pojęcia, o co może chodzić. Próbowała jeszcze wydobyć od dzieci jakieś informacje na temat chłopca z landrynkami, ale niewiele jej to dało. Dzieciaków o podobnym rysopisie było w Warszawie tysiące.
Wyszła z bramy i zastanawiała się przez chwilę, dokąd się udać. Przypomniała sobie o pewnej pielęgniarce pracującej w Referacie Opieki Otwartej, której przynosiła podrabiane dokumenty dla ukrywających się Żydów. Wsiadła do tramwaju i pojechała na Wolską, do ośrodka zdrowia, w którym niegdyś się spotkały. Pomyślała, że owa kobieta nie tylko organizuje aryjskie dokumenty dla swoich podopiecznych, ale także bezpieczne schronienie. Może pamiętając przysługę wyświadczoną jej przez Alicję, nie odmówi pomocy?
Jadąc tramwajem, wciąż zachodziła w głowę, co mogło spotkać profesora Litwina. Nie był zamożnym człowiekiem, tym bardziej konfidentem, a jednak ktoś go odwiedził i pozbawił życia. I z pewnością nie byli to Niemcy. Ktoś także wypytywał o nią albo Hankę. Ona się ukrywała i niewiele osób wiedziało, gdzie przebywa, ale Hanka wciąż mieszkała z Ireną w miejscu, w którym ulokował je profesor Litwin. A jeśli morderca zdołał uzyskać od profesora informacje na ten temat, jej przyjaciółka mogła niebawem znaleźć się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Trzeba było za wszelką cenę ją ostrzec. Jeśli nie było za późno. Miała jednak nadzieję, że to ona, Alicja, była obiektem zainteresowania kogoś, kto bardzo pragnął ją odnaleźć.
Gdy śnieg stopniał, a temperatura coraz bardziej przypominała wiosenną, małe podwórko Hanki Lewin w Magnuszewie przypominało bagno. Bez kaloszy przejście do obórki czy kurnika stawało się po prostu niemożliwe. Zarówno Hanka, jak i Irena z utęsknieniem wypatrywały słonecznych dni, by ich zagroda w końcu zaczęła przypominać podwórze, po którym można normalnie przejść, bez taplania się w błocie.
Mała Nadia była nad wyraz ruchliwym dzieckiem i po każdym jej wyjściu na podwórko kobiety dosłownie zeskrobywały z niej błoto, bo brodzenie w nim stanowiło dla dziewczynki nie lada uciechę.
Hanka stała w progu drzwi wychodzących na obejście i z zaciekawieniem przyglądała się mężczyźnie krzątającemu się przy kurniku.
– Dzień dobry, panie Kazimierzu! – krzyknęła. – Co tym razem?
– Dach przecieka, wszystko mokre jak gnój. Irenka poprosiła, żebym się tym zajął – równie gromko powiedział pan Kazimierz.
– Prawdziwy z pana skarb. Nie wiem, jak się panu odwdzięczymy. – Uśmiechnęła się.
Kazimierz spuścił głowę i nie mówiąc już nic, przystąpił do swojego zajęcia. Kilka minut później z obórki wyszła Irena i zbliżyła się do mężczyzny, szczerząc zęby w nienaturalnym uśmiechu. Hanka powiodła wzrokiem po rozmawiającej parze i wróciła do chałupy, by za chwilę kolejny raz stanąć w drzwiach. Z powrotem zaczęła przyglądać się to Irenie, to panu Kazimierzowi i jakby doznała olśnienia. Najwyraźniej ci dwoje mieli się ku sobie. Zdziwiło ją jednak to, że „Wariatka”, która mówiła jej o wszystkim, nawet o tym, o czym nie powinna, nie pisnęła ani słowa na temat ich zażyłości. A może nie zdawała sobie sprawy, że uczynność pana Kazimierza nie bierze się tylko ze zwykłej życzliwości?
Pan Kazimierz był wdowcem, miał koło pięćdziesiątki i oprócz niezwykłej uprzejmości cechowało go poczucie humoru, tak rzadkie w świecie ogarniętym wojenną pożogą. Swoją połowicę pochował jeszcze przed wojną, był w sile wieku i fakt, że mógłby zainteresować się jakąś kobietą, nie byłby niczym dziwnym. I być może to właśnie wesoła, prostolinijna, choć nieco ociężała umysłowo Irena wpadła mu w oko.
Gdy tak Hanka roztaczała wizję romansu, a w końcu ślubu pana Kazimierza z Ireną, ich ukradkowych spotkań i słodkich wyznań, jej współlokatorka wkroczyła do kuchni, dzierżąc w dłoni zakrwawioną kurę z obciętą głową. Rzuciła ją do cynowej miski, usiadła na drewnianym zydelku, pochyliła się nad martwym ptakiem i powiedziała:
– Rosół będzie.
– Widzę – mruknęła niezbyt zadowolona Hanka, dla której żywa kura była dużo bardziej przydatna niż martwa, bo był z niej tylko jednorazowy pożytek.
– Nauczy mnie Hanka rosół robić? – zagadnęła Irena.
– Mało masz roboty? Ja ugotuję – z westchnieniem odpowiedziała Lewinówna.
– Ale ja chcę ugotować. I zanieść Kaziowi. Natyrał się dzisiaj przy tym dachu, dechy całkiem przegniły… – bąknęła Irena, odwracając wzrok.
„A więc to tak się sprawy mają” – pomyślała Hanka i uśmiechając się, powiedziała:
– W takim razie zrobimy mu najpyszniejszy rosół na świecie.
– Chcę sama – upierała się Irena.
– Dobrze, już dobrze. Ja tylko będę dyrygować. – Puściła do „Wariatki” oko i zapytała bez ogródek: – Podoba ci się ten pan Kazio?
– Podoba mi się – powiedziała, szczerząc zęby, Irena. – A jak portki zdejmuje, to jeszcze bardziej.
Hanka przełknęła ślinę. Sądziła, że to tylko umizgi ze strony wdowca, a okazało się, że była głucha i ślepa, bo romantyczna znajomość już dawno została skonsumowana, zanim stanęli na ślubnym kobiercu. Powinna być zła na pana Kazia, że do grzechu namówił Irenę, ale nie była. Musiała jednak opowiedzieć swojej przyjaciółce co nieco o tych sprawach.
– A jak już te portki zdejmuje, to co robicie? – zapytała niewinnie.
– A co to Hanka nie wie, co się robi, jak chłop portki zdejmuje, a baba kieckę? Toć dwójkę dzieci ma Hanka, a taka głupia, aż żal. – Irena wzruszyła ramionami i nieco urażona wyszła do sieni po warzywa na rosół.
Hanka otworzyła usta, by dopiero po chwili je zamknąć. Irena była jak dorastająca córka, która o pewnych sprawach rozmawiała z obcymi, by w zaciszu domowym oznajmić, że oto wie już wszystko. Hanka jednak nie była tego taka pewna, więc gdy nastał zmierzch, a dzieci przestały dokazywać, udała się na rozmowę do Kazimierza.
Mężczyzna odpoczywał po sutym rosole zaserwowanym mu przez „Wariatkę”, leżąc na kozetce i paląc machorkę, której smród roznosił się po całym domostwie i nawet apetyczny zapach rosołu nie był w stanie zabić owej specyficznej woni.
– Panie Kaziu, przyszłam rozmówić się z panem – stanowczym głosem powiedziała Hanka i zdjąwszy okrycie, usiadła na krześle naprzeciwko kozetki.
Pan Kazimierz zerwał się na równe nogi, nieco z opóźnieniem, bo jego gość zdążył się już zadomowić, przeciągnął dłonią po zmierzwionej fryzurze i z przerażeniem wydukał:
– Coś się stało, pani Hanko? – zapytał.
– Panie Kaziu – westchnęła Hanka – Irenka to dobra kobieta, ale sam pan wie, że jest trochę jak dziecko. A pan zaciągnął ją do łóżka. No jak to tak? Taki porządny chłop, a wykorzystuje poczciwą kobietę.
– Krew nie woda – mruknął pan Kazio i dodał: – To mam się żenić z Ireną?
– A kochasz ją pan? – zapytała Lewinówna.
– A bo ja to wiem? – Wzruszył ramionami. – Dobra jest dla mnie, nawet mi się podoba, bo zawsze mnie ciągło do dużych bab i jakoś tak mi weselej, jak tu ze mną jest. Więc może i kocham. Ale Irenka mi powiedziała, że ona za mąż iść nie może, bo pani Hanki samej z dwójką dzieciaków nie zostawi.
– I co ja mam z nią zrobić? – z westchnieniem odpowiedziała Lewinówna. – Przecież ona nie może się na mnie oglądać. Ma swoje życie, a jak za pana wyjdzie, to daleko się nie wyprowadzi. Będę ją miała prawie za miedzą. Porozmawiam z nią, a pan niech garnitur szykuje i pieniądze na ślub zbiera.
Wracała do siebie i z jednej strony żal jej było rozstawać się z Ireną, z drugiej nikt tak bardzo nie zasłużył na szczęście, jak jej „Wariatka”. Rozważała także praktyczną stronę całej sytuacji. W istocie bez Ireny będzie jej ciężko. Była dla niej niczym mąż. Ogromna, o sile tura, stanowiła dla Hanki oparcie i wyręczała ją w czynnościach, z którymi sama sobie z pewnością nie poradzi. Nie miała jednak prawa zabierać Irenie szansy na zamążpójście, bo podobna okazja, by spotkać pretendenta do jej ręki, mogła już się nie trafić.
„Wariatka” skończyła właśnie kąpać dzieci i szykowała Nadię do snu, a Grzesia na wieczorne karmienie. Podała Hance syna i usiadła przy piecu, by zacerować sfatygowane rajstopki Nadii.
– Irenka… – zaczęła delikatnie Hanka. – Ten Kazio to zakochany w tobie na zabój.
Ta machnęła ręką.
– Co też Hanka opowiada – burknęła. – Poużywać sobie lubi i dobrze zjeść.
– Jak każdy chłop. Ale miły jest dla Ireny i dobry – nie dawała za wygraną Hanka.
– No dobry. I nawet mi się podoba, jak mnie dotyka. – Wzruszyła ramionami.
– A gdyby cię o rękę poprosił? To wyszłabyś za niego?
„Wariatka” przestała cerować, zarumieniła się i wydukała:
– Ale nie poprosił. A poza tym tutaj nie ma miejsca. Mamy tylko kuchnię i jedną izbę.
– Nie mieszkałby tutaj, tylko ty byś się do jego chałupy przeniosła. A większa niż nasza. I murowana na dodatek – dziarsko ciągnęła temat Hanka.
Ale Irena jedynie parsknęła śmiechem na te słowa.
– Przecie Hanka to zginie beze mnie, jak Andzia w parku.
– Będziesz mi pomagać. Poza tym nie jestem taką sierotą Bożą, Irenka. Dam sobie radę – z pewnością w głosie odpowiedziała Hanka.
– Tak. Siekierą sobie zaraz palce odrąbiesz – mruknęła Irena i powróciła do cerowania rajstopek.
Nagle do Hanki dotarło, że to Irena traktuje ją jak kogoś, kto wymaga troski, uwagi i pomocy. Jakby role się odwróciły i Hanka na powrót stała się niedorajdą, dla której porąbanie drewna może stanowić czynność nie do opanowania. Postanowiła, że udowodni Irenie, iż potrafi sobie świetnie poradzić bez niej. Nie chciała, żeby ta poświęcała się dla jej rodziny i rezygnowała z zamążpójścia. Dlatego zawarły pakt i przez tydzień Irena miała nic na gospodarstwie nie robić, a jedynie odpoczywać, ewentualnie chodzić na randki z panem Kaziem, co było delikatnym określeniem na ich łóżkowe harce.
Hanka bardzo się starała, ale niekoniecznie miało to odzwierciedlenie w czynnościach, które wykonywała. Minęło wiele lat od czasu, gdy podobne zajęcia stanowiły jej codzienność. Dlatego porąbanie drewna na zaledwie kilka dni zajęło Hance bez mała cały dzień, poparzyła się wrzątkiem, przelewając go z ogromnego sagana do balii, i dwa razy musiała wyciągać z błota Nadię, która uciekła jej na podwórko, gdy ta zajęta była myciem podłogi. I chociaż ogarniało ją przerażenie na myśl, że taki stan będzie trwał o wiele dłużej niż wyznaczony tydzień, udawała bohaterkę. Wieczorami zaś padała na swoje posłanie, umęczona do ostatnich granic, i tęskniła za życiem, gdy mieszkała z Tomaszem w ogromnym domu, a we wszystkich czynnościach wyręczała ją służba.
Irena w końcu się poddała. Wciąż jednak utyskiwała, że Hanka to niezguła, która potrafi jedynie pięknie śpiewać i rodzić dzieci. Nie było to miłe określenie, ale jak zawsze szczere i Hanka nie potrafiła gniewać się za to na „Wariatkę”.
Ślub Kazimierza Bednarka i Ireny Maroń odbył się w parafialnym kościele i zgromadził niemal całą wieś. Mieszkańców zżerała ciekawość, czy Irena nie zrobi jakieś małego skandalu, ale uroczystość odbyła się bez zgrzytów i niespodzianek. „Wariatka” miała na sobie jasną, ładną sukienkę uszytą przez lokalną krawcową i upięty misternie przez Hankę kok. Jedynie buty raziły w oczy, bo mimo pastowania zdradzały ich wieloletnie użytkowanie. Kazimierz, jak przystało na pana młodego, miał na sobie garnitur i chyba wychylił kilka kieliszków samogonu dla kurażu, bo jego twarz wyglądała, jakby przebywał parę godzin na palącym słońcu.
Hanka obserwowała całą ceremonię z rozrzewnieniem i tą nutką nostalgii, gdy ma się świadomość, że to już za nią i nigdy na powrót się nie zdarzy. Cóż z tego, że jej własny ślub był pełen przepychu, suknia ślubna droga i strojna, a kościół usłany kobiercem pięknych kwiatów, gdy obok stał mężczyzna, który teraz zdawał się kimś kompletnie obcym. A taka uroczystość mogła odbyć się tylko raz w życiu. Pomyślała o Igorze. Gdyby zdecydowała wcześniej, że będzie tym jedynym, on i tak nie pozwoliłby sobie na poślubienie jej w kościele i nie przysięgałby dozgonnej miłości przed obliczem księdza. Łyszkin nienawidził kleru, uważając, że omamiają prostych ludzi, mówiąc bzdury, i każą wierzyć, że jakkolwiek życie na ziemi może być pasmem udręk, tak po śmierci czeka ich nagroda w postaci rajskiego błogostanu, a to wszystko mogą mieć jedynie za złotówkę wrzucaną co niedzielę na tacę. Hanka mogła więc odpuścić sobie wyrzuty. Miała piękny ślub, wesele jeszcze cudowniejsze i musiała cieszyć się, że takie były mimo niezbyt fortunnego doboru narzeczonego. Niekiedy zastanawiała się, jak potoczyłyby się losy jej małżeństwa, gdyby nie wojna i rozłąka. Nie miała złudzeń, w tym związku prawdziwe uczucie pozostałoby pojęciem jedynie teoretycznym, a ich serca wciąż byłyby zimne i spragnione innych wrażeń niż mogli sobie nawzajem zapewnić.
Po uroczystości w kościele w domu pana młodego zaserwowano wystawny obiad, na który zaproszono zaledwie kilka osób. Nie było nikogo z rodziny, bo pan Bednarek dzieci się nie dochował, a pozostała część familii nie zaakceptowała wyboru narzeczonej. Pan Kazimierz nie przejął się tym faktem zanadto, ponieważ według niego rodzina nie zaaprobowałaby nawet hrabianki u jego boku. Liczni siostrzeńcy i bratankowie od jakiegoś czasu namawiali go na odpis murowanego domu i ziemi w zamian za opiekę i jeden z nich był nawet bliski celu, gdy nagle spadła na niego informacja, że z zapisu nici, bo zarówno domem, jak i wujem rychło się zajmie nowa, młoda i nad wyraz silna żona. Gdy bratanek wpadł do pana Kazia i zrobił mu karczemną awanturę za pomysł z ożenkiem, przyszła panna młoda, nie zastanawiając się, jak zwykle, zbyt długo, chwyciła krnąbrnego krewnego, założyła na ramię niczym worek ziarna i wyrzuciła w rosnące obok domu krzaki, bratanek bowiem, podobnie jak i jego wuj, był dość mizernych gabarytów. Ostrzegła także gościa, aby nie zjawiał się więcej w ich domu z podobnymi pretensjami, bo Irena nie tylko wyrzuci go w pobliskie krzaki, ale przeniesie na grzbiecie przez całą wieś, aby każdy mieszkaniec mógł się pośmiać z cherlawego bratanka.
„Wariatka” po ślubie nie zapomniała ani o Hance, ani o jej dzieciach i prawie codziennie przychodziła do ich domostwa, by pomagać swojej przyjaciółce przy ciężkich domowych pracach albo zaopiekować się dziećmi, by ta mogła odpocząć przy herbacie i książkach.
Hanka, gdy miała czas na rozmyślania, często wspominała dobrodusznego profesora Litwina, dzięki któremu znalazła się w tym spokojnym miejscu, a jej Irenka spotkała tutaj miłość. Było jej niewymownie smutno, gdy jego krewni powiadomili ją o nagłej śmierci profesora. Hanka zaczęła zastanawiać się, co mogło spotkać zacnego pana Litwina, bowiem jeszcze do niedawna cieszył się dobrym zdrowiem. Rodzina profesora nie wspomniała również, jakoby padł ofiarą okupacyjnego terroru. Nie powiedzieli nic więcej, tylko tyle, że zmarł, a ona zapewne chciałaby o tym wiedzieć. Podziękowała uprzejmie, ale gdy tylko drzwi jej domostwa zamknęły się, rozpłakała się, bowiem Litwin był jedną z najmilszych osób, jakie ostatnio poznała. Kompletnie obcy człowiek okazał im tak wiele serca. Nawet więcej niż niegdyś jej prawdziwy ojciec. Profesor był mądrym, wykształconym człowiekiem, prawdziwym erudytą o wysokiej kulturze osobistej. A jednocześnie skromny i zwracający się z takim samym szacunkiem do śmieciarza, jak i do kolegi po fachu. Przyjął pod swój dach ciężarną śpiewaczkę z małą córką i ociężałą umysłową kobietę, której język i zachowanie niekiedy wprawiały go w zakłopotanie. Nigdy jednak nie ganił ani nie krytykował, a do Nadii miał wręcz anielską cierpliwość. I za to właśnie wszystkie trzy go pokochały.
