Zemsta i przebaczenie. Tom III. Rzeka tęsknoty - Joanna Jax - ebook

Zemsta i przebaczenie. Tom III. Rzeka tęsknoty ebook

Joanna Jax

4,7

Opis

Kolejne lata wojny odzierają mieszkańców Europy ze złudzeń na rychłe jej zakończenie. Nie tylko na terenie Polski ludzie stykają się z okrucieństwem, także wycieńczająca wojna na wschodzie odkrywa barbarzyńskie praktyki, gdzie pojęcie człowieczeństwa zostaje zdewaluowane i ludzkie życie wydaje się nie mieć wartości. Los rozdziela czwórkę bohaterów i stawia przed nimi kolejne wyzwania, a brzemię wojny odciska na nich głębokie piętno. Czy uda im się pokonać piętrzące się przeszkody? Czy miłość i przyjaźń wygrają z nienawiścią i egoizmem, gdy ludzkie ścieżki wyznacza historia? Kiedy biografie naznaczone są bólem i krwią, każdy stara się ocalić to co jeszcze dobrego tli się w człowieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Rok wydania: 2017

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (88 ocen)
62
23
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaSos63

Nie oderwiesz się od lektury

czytam dalej🥰
00
Partycja_B

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza część dość pobieżnie przedstawiła bohaterów, druga i ta- trzecia wciągają coraz bardziej w ciekawe losy bohaterów.
00



 

 

Re­dak­cja

Anna Se­we­ryn

Pro­jekt okład­ki

Anna Slotorsz

Ilu­stra­cja na okład­ce

© Swetlana Wall / Shutterstock | Mittelstaedt / szukajwarchiwach.gov.pl

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład i ła­ma­nie

Da­mian Wa­la­sek

Opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Ur­szu­la Bań­ce­rek

Wydanie I w tej edycji, Siemianowice Śląskie 2025

Wy­daw­ca: Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA

41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12

tel. 600 472 609

of­fi­ce@vi­de­ograf.pl

www.vi­de­ograf.pl

© Wy­daw­nic­twa Vi­de­ograf SA, Cho­rzów 2016

Tekst © Jo­an­na Ja­kub­czak

ISBN 978-83-8293-334-5

Sy­no­wie twoi i cór­ki zo­sta­ną dane ob­ce­mu na­ro­do­wi. Z tę­sk­no­ty, pa­trząc za nimi co­dzien­nie, wy­nisz­czysz twe oczy, a ręka two­ja bę­dzie bez­sil­na.

Pwt 28, 32

Uko­cha­ne­mu Ta­cie i Sio­strom Ewie i Do­ro­cie

1. Konstancin / Warszawa, 1942

W po­wie­trzu uno­sił się za­pach wio­sny. Wy­jąt­ko­wo mroź­na zima zda­wa­ła wy­tra­cać swój im­pet i ustą­pi­ła w koń­cu, za­mie­nia­jąc sku­tą lo­dem zie­mię w błot­ni­ste grzę­za­wi­ska. Być może w mie­ście, gdzie uli­ce i chod­ni­ki były wy­bru­ko­wa­ne albo wy­la­ne as­fal­tem, nie było to tak bar­dzo od­czu­wal­ne, ale pola i wiej­skie dro­gi sta­no­wi­ły za­rów­no dla pie­chu­rów, jak i wo­zów praw­dzi­we wy­zwa­nie.

– Jesz­cze ka­wa­łek. Do tam­te­go drze­wa, do­brze? – po­wie­dzia­ła ci­cho Ali­cja, trzy­ma­jąc pod rękę Ju­lia­na.

– Mała oszust­ka – uśmiech­nął się Cheł­mic­ki. – Mó­wi­łaś to już kil­ka drzew wcze­śniej.

– Sły­sza­łeś, co po­wie­dzia­ła We­ro­ni­ka – wy­tknę­ła mu. – Jak nie bę­dziesz dużo ćwi­czył, to do koń­ca ży­cia po­zo­sta­niesz ku­la­wy. A ja z ta­kim do ślu­bu nie pój­dę.

– Prze­ko­na­łaś mnie. – Pu­ścił do niej oko, po czym spo­waż­niał i po­wie­dział: – Jak tyl­ko za­cznę po­ru­szać się nor­mal­nie, wra­cam do chło­pa­ków. A ty, moja dro­ga, wy­je­dziesz do wuja.

– Ni­g­dzie bez cie­bie nie po­ja­dę – sta­now­czo od­po­wie­dzia­ła Ali­cja.

– Na Boga, Ali­cjo, je­steś w cią­ży… – jęk­nął Ju­lian.

– Je­stem, a ty nie­ba­wem zo­sta­niesz moim mę­żem. Bę­dzie­my ro­dzi­ną, a miej­sce żony jest przy mężu – burk­nę­ła.

– Po pro­stu boję się o cie­bie… O was – po­wie­dział ci­cho Ju­lian.

– Obie­cu­ję, że je­śli tyl­ko zro­bi się nie­bez­piecz­nie, wy­ja­dę – słod­kim gło­sem za­pew­ni­ła Ali­cja.

– Chciał­bym, że­byś wy­je­cha­ła już te­raz – od­rzekł sta­now­czo, bo upór Ali­cji bar­dzo go iry­to­wał.

– A je­śli nie? – za­szcze­bio­ta­ła.

– W ta­kim ra­zie bę­dziesz pan­ną z dziec­kiem.

Ali­cja sta­nę­ła po­środ­ku dro­gi. Po­pa­trzy­ła na bez­kre­sne pola przed swo­imi ocza­mi i na­gle wy­ję­ła rękę spod ra­mie­nia Ju­lia­na, po czym od­wró­ci­ła się na pię­cie i ru­szy­ła w stro­nę wsi.

– Ej, no, Ali­cja, nie zo­sta­wiaj mnie tak sa­me­go. Do cha­łu­py jest ka­wał dro­gi, nie dam rady pójść sam – za­czął pa­ni­ko­wać.

Za­trzy­ma­ła się i od­wró­ci­ła gło­wę.

– Trze­ba było o tym po­my­śleć, za­nim… po­wie­dzia­łeś te okrop­ne rze­czy. – Mach­nę­ła ręką.

Do­tar­ła do wiej­skiej cha­łu­py, gdzie Ju­lian do­cho­dził do sie­bie po po­by­cie na ge­sta­po, i za­czę­ła pa­ko­wać wa­liz­kę. Nie była ob­ra­żo­na, wie­dzia­ła, że Cheł­mic­ki dro­czy się z nią i nie­ba­wem ich re­la­cje po­wró­cą do nor­mal­no­ści, ale uświa­do­mi­ła so­bie, iż musi zo­sta­wić go sa­me­go na ja­kiś czas. Za­uwa­ży­ła, że Ju­lia­no­wi pa­su­je ta cią­gła tro­ska, uwa­ga i kon­cen­tra­cja na od­nie­sio­nych przez nie­go ra­nach, któ­re już daw­no się za­go­iły. Taki stan rze­czy po­tę­go­wa­ły od­wie­dzi­ny We­ro­ni­ki. Jej za­trwo­żo­na mina i uża­la­nie się nad sta­nem Cheł­mic­kie­go przy­no­si­ły sku­tek od­wrot­ny do za­mie­rzo­ne­go i kom­plet­nie roz­le­ni­wi­ły Ju­lia­na. Nie uty­ski­wał na swój los, ale z wiel­ką ocho­tą przyj­mo­wał każ­dy gest, któ­ry go wy­rę­czał w naj­prost­szych czyn­no­ściach. Ali­cja po­my­śla­ła, że je­śli po­zo­sta­nie sam, szyb­ciej po­wró­ci do rów­no­wa­gi, za­rów­no fi­zycz­nej, jak i psy­chicz­nej. Ostat­nia wy­mia­na zdań była jej więc bar­dzo na rękę, bo nie od­wa­ży­ła­by się po­wie­dzieć mu wprost, że zbyt­nio uża­la się nad sobą.

Wy­dar­ła kart­kę z ze­szy­tu i na­pi­sa­ła do nie­go krót­ki list, że spo­tka­ją się w War­sza­wie, jak tyl­ko Ju­lian do niej po­wró­ci.

Uda­ła się na sta­cję, wsia­dła do po­cią­gu i kil­ka­dzie­siąt mi­nut póź­niej zna­la­zła się w sto­li­cy. Swo­je pierw­sze kro­ki skie­ro­wa­ła do szpi­ta­la Dzie­ciąt­ka Je­zus, by po­roz­ma­wiać z We­ro­ni­ką. I nie mia­ła być to miła roz­mo­wa.

Dok­tor We­ro­ni­ka Sar­now­ska aż wsta­ła zza biur­ka, uj­rzaw­szy w drzwiach Ali­cję, po czym jęk­nę­ła.

– Coś z Ju­lia­nem?

– Nie… Od­kąd by­łaś u nie­go ostat­ni raz, czy­li od wczo­raj, nic się nie zmie­ni­ło. Może oprócz tego, że już nie wy­ma­ga niań­cze­nia i świet­nie so­bie ra­dzi sam – burk­nę­ła Ali­cja.

– Więc co cię do mnie spro­wa­dza? – za­py­ta­ła chłod­no We­ro­ni­ka.

– Skon­tak­tuj mnie z ma­jo­rem – rów­nie oschle od­po­wie­dzia­ła Ali­cja. – Zo­sta­ję w War­sza­wie.

– A co z Ju­lia­nem? – Ko­lej­ny raz We­ro­ni­ka zro­bi­ła za­tro­ska­ną minę.

I wte­dy Ali­cja nie wy­trzy­ma­ła, cho­ciaż po wej­ściu do szpi­ta­la po­sta­no­wi­ła, że po­sta­ra się być uprzej­ma i po­ka­że kla­sę, o brak któ­rej po­dej­rze­wa­ła ją dok­tor Sar­now­ska.

– Po­ra­dzi so­bie sam do­sko­na­le i za dwa, trzy ty­go­dnie rów­nież wró­ci do War­sza­wy. Nie wi­dzę po­wo­du, że­byś dłu­żej ro­bi­ła z nie­go ma­zga­ja i czło­wie­ka, dla któ­re­go przy­go­to­wa­nie so­bie je­dze­nia jest po­nad jego siły. I prze­stań tam jeź­dzić co dwa dni, bo wi­dok two­jej zbo­la­łej miny wca­le mu nie po­ma­ga. – Ali­cja mó­wi­ła sta­now­czym gło­sem i z każ­dym wy­po­wia­da­nym zda­niem co­raz gło­śniej.

We­ro­ni­ka otwo­rzy­ła usta, zdzi­wio­na wy­bu­chem Ali­cji, by po chwi­li uświa­do­mić so­bie, iż oto ta ko­bie­ta nie dość, że pró­bu­je ją po­uczać, to jesz­cze pod­no­si na nią głos.

– Je­stem le­ka­rzem i wiem, co na­le­ży ro­bić, żeby pa­cjent jak naj­szyb­ciej po­wró­cił do zdro­wia. Wy­bacz, ale tan­cer­ka w tym za­kre­sie nie bę­dzie udzie­la­ła mi rad – po­wie­dzia­ła We­ro­ni­ka, na tyle spo­koj­nie, na ile było ją stać.

– Do wszyst­kich swo­ich pa­cjen­tów tak jeź­dzisz czy tyl­ko do tych, któ­rych masz ocho­tę za­brać in­nym ko­bie­tom? – za­py­ta­ła ja­do­wi­cie Ali­cja.

– Gdy­by nie ja… – ści­szo­nym gło­sem za­czę­ła We­ro­ni­ka, ale Ali­cja prze­rwa­ła jej.

– Tak, wiem. To ty wy­krę­ci­łaś nu­mer do Los­so­wa, pod­sta­wi­łaś ka­ret­kę i dzię­ki to­bie Ju­lian żyje. Ale nie będę sie­dzia­ła ci­cho, bo za każ­dym ra­zem rzu­casz mi w twarz, że ura­to­wa­łaś Ju­lia­no­wi ży­cie – prych­nę­ła Ali­cja i do­da­ła: – Pew­nie i tak cię nie po­wstrzy­mam, ale chcę, że­byś wie­dzia­ła, co o tym my­ślę.

– Su­ge­ru­jesz, że go uwo­dzę? – za­pe­rzy­ła się We­ro­ni­ka.

– Nie su­ge­ru­ję, ja to wiem – wes­tchnę­ła. – Po­wia­dom „So­ko­ła”.

– Po­wia­do­mię – mruk­nę­ła Sar­now­ska i nie po­wie­dzia­ła już nic wię­cej.

Za­bo­la­ły ją sło­wa Ali­cji. Czyż­by na­praw­dę była tak zde­spe­ro­wa­na, że każ­dy mógł zo­ba­czyć, jak sza­le­je za Cheł­mic­kim? Praw­dą było rów­nież to, że tak czę­ste wi­zy­ty u nie­go od ja­kie­goś cza­su były kom­plet­nie zbęd­ne. Nie po­tra­fi­ła jed­nak zre­zy­gno­wać z Ju­lia­na, mimo że zda­wa­ła so­bie spra­wę z sy­tu­acji. On ko­chał inną, a na do­da­tek ta inna była w cią­ży i nie­ba­wem mie­li się po­brać. Jed­nak nad­szedł taki dzień, gdy są­dzi­ła, że stra­ci­ła go na za­wsze, i po­czu­ła, jak­by świat jej się za­wa­lił. Ale prze­żył, a ona ir­ra­cjo­nal­nie nie prze­sta­wa­ła mieć na­dziei na ich wspól­ną przy­szłość, mimo że w tej sy­tu­acji sta­ła na prze­gra­nej po­zy­cji.

***

To wła­śnie trud­ne cza­sy woj­ny uświa­do­mi­ły We­ro­ni­ce, jak kru­che jest ży­cie. Kie­dy tyl­ko Ju­lian zna­lazł się w bez­piecz­nym miej­scu i wie­dzia­ła, że nic mu nie za­gra­ża, spa­ko­wa­ła wa­liz­kę i po­je­cha­ła na kil­ka dni do syna. Z prze­ra­że­niem stwier­dzi­ła, że w każ­dej chwi­li może spo­tkać ją coś złe­go, a wte­dy być może ni­g­dy już nie zo­ba­czy swo­je­go dziec­ka.

Pa­we­łek miał już osiem lat, a ich roz­łą­ka spra­wi­ła, że trak­to­wał ją nie­mal jak obcą oso­bę. Pró­ba przy­tu­le­nia czy po­ca­ło­wa­nia chłop­ca wy­wo­ły­wa­ła na jego twa­rzy gry­mas, po­dob­ny do tego, któ­ry sama ro­bi­ła w dzie­ciń­stwie, gdy nie­zna­ni jej krew­ni pró­bo­wa­li ob­da­ro­wy­wać ją piesz­czo­ta­mi.

Jej mat­ka, wie­lo­let­nia na­uczy­ciel­ka w żeń­skim li­ceum, za­mknę­ła ci­cho drzwi po­ko­ju Pa­weł­ka i po­pro­si­ła cór­kę o roz­mo­wę. Dla We­ro­ni­ki taki ton i stwier­dze­nie „mu­si­my po­roz­ma­wiać” ozna­czał za­wsze coś nie­przy­jem­ne­go. Tak też było i tym ra­zem.

– Tak nie może dłu­żej być – po­wie­dzia­ła ostro mat­ka. – Two­je dziec­ko prze­sta­je ko­ja­rzyć cię jako swo­ją praw­dzi­wą mat­kę. Wpa­dasz jak po ogień raz w mie­sią­cu i uwa­żasz, że to wy­star­czy?

– To co, we­dług cie­bie, po­win­nam zro­bić? – za­py­ta­ła znę­ka­nym gło­sem We­ro­ni­ka.

– Wiesz, co masz zro­bić. Mó­wię ci to za każ­dym ra­zem, gdy przy­jeż­dżasz. Two­je miej­sce jest przy dziec­ku.

– Chcia­łam go za­brać do War­sza­wy, ale gdy tyl­ko o tym na­po­mknę­łam, za­mie­ni­łaś mi dwa dni ży­cia w pie­kło. Mamo, jest woj­na, wszę­dzie czai się nie­bez­pie­czeń­stwo. Zresz­tą… je­śli los tak zde­cy­du­je, moż­na stra­cić ży­cie na­wet miesz­ka­jąc w spo­koj­nym miej­scu. Je­stem le­ka­rzem i wiem, że cho­ro­by i nie­szczę­ścia nie wy­bie­ra­ją so­bie ani cza­su, ani miej­sca. A ja nie mogę wy­je­chać z War­sza­wy. Po pro­stu nie mogę… – We­ro­ni­ka bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­ła tłu­ma­czyć swo­je sta­no­wi­sko.

– To two­je dziec­ko i oczy­wi­ście ty po­dej­mu­jesz de­cy­zje, ale je­śli wy­rwiesz go z tego spo­koj­ne­go świa­ta i wy­wie­ziesz na po­nie­wier­kę, ni­g­dy wię­cej się do cie­bie nie ode­zwę.

– Do­brze, mamo – wes­tchnę­ła We­ro­ni­ka. – Za­sta­no­wię się. Ale je­śli zor­ga­ni­zu­ję swo­je ży­cie w War­sza­wie w spo­sób, któ­ry za­pew­ni Pa­weł­ko­wi spo­kój i bez­pie­czeń­stwo, po pro­stu po nie­go przy­ja­dę i za­bio­rę do sie­bie. Je­że­li oka­że się to nie­moż­li­we, wró­cę do domu. Do Beł­cha­to­wa.

– Po­roz­ma­wiam z or­dy­na­to­rem Ja­nic­kim. Niech przy­go­tu­je dla cie­bie miej­sce u sie­bie na od­dzia­le. – Mat­ka We­ro­ni­ki była prze­ko­na­na, że jej cór­ka nie od­wa­ży się na wy­wie­zie­nie syna do sto­li­cy.

Sar­now­ska mil­cza­ła. Nie chcia­ła już żad­nych dys­ku­sji, ale po­sta­no­wi­ła, że za­bie­rze Pa­weł­ka bez wzglę­du na zda­nie mat­ki.

Od tej roz­mo­wy mi­nął mie­siąc. Za kil­ka dni mia­ła po­je­chać po syna i de­ner­wo­wa­ła się rów­nie moc­no jak wte­dy, gdy ucie­kła z przy­klasz­tor­nej szko­ły, a mat­ka przez ko­lej­nych kil­ka ty­go­dni nie wy­po­wie­dzia­ła do niej ani sło­wa. I mimo że mia­ła wów­czas za­le­d­wie czter­na­ście lat, to wspo­mnie­nie wciąż ją prze­śla­do­wa­ło. Dla We­ro­ni­ki mil­cze­nie mat­ki było naj­gor­szą karą. Mu­sia­ła jed­nak zmie­rzyć się z tym, bo syn jej po­trze­bo­wał, a ona jego. Zaś w cza­sie, gdy bę­dzie w pra­cy, opie­kę nad nim mia­ła po­wie­rzyć dwu­dzie­sto­let­niej dziew­czy­nie po szko­le na­uczy­ciel­skiej, któ­rą wy­bra­ła wśród nie­mal dwu­dzie­stu kan­dy­da­tek. Chcia­ła, żeby oso­ba, któ­ra zaj­mie się Pa­weł­kiem, nie tyl­ko była tro­skli­wą opie­kun­ką, ale rów­nież na­uczy­ciel­ką i god­nie za­stą­pi­ła w tej roli jej mat­kę.

***

Ali­cja po­sta­no­wi­ła, że do­pó­ki ma­jor nie znaj­dzie dla niej bez­piecz­ne­go lo­kum, za­trzy­ma się u pro­fe­so­ra Li­twi­na. Na­dal była po­szu­ki­wa­na i gro­zi­ło jej śmier­tel­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, ale wie­dzia­ła, że w okre­sie prze­ta­so­wań na Szu­cha będą mie­li na gło­wie inne spra­wy niż in­ten­syw­ne po­szu­ki­wa­nia. Po­my­śla­ła, że jed­na czy dwie noce spę­dzo­ne u pro­fe­so­ra nie spro­wa­dzą na nie­go żad­ne­go nie­szczę­ścia. Je­dy­na oso­ba, któ­ra mo­gła jej po­móc, czy­li We­ro­ni­ka, nie wcho­dzi­ła w ra­chu­bę.

Ali­cja na­praw­dę pró­bo­wa­ła po­lu­bić tę ko­bie­tę, zwłasz­cza gdy wy­cią­gnę­ła Ju­lia­na z Pa­wia­ka, ale nie była w sta­nie. Nie dla­te­go, że mia­ła nie­czu­łe ser­ce i była wście­kle za­zdro­sna o za­ży­łość pięk­nej pani dok­tor z Cheł­mic­kim, ale We­ro­ni­ka po pro­stu nie dała się lu­bić. Za­cho­wy­wa­ła się w sto­sun­ku do niej wy­nio­śle, a w to­wa­rzy­stwie Ju­lia­na do­sta­wa­ła przy­sło­wio­we­go mał­pie­go ro­zu­mu. Już nie była dys­tyn­go­wa­ną pa­nią dok­tor, ale zwy­kłą pod­ry­wacz­ką, któ­rej nie znie­chę­ci­ła na­wet cią­ża Ali­cji.

Po­pchnę­ła cięż­kie drzwi ka­mie­ni­cy i po­wo­li za­czę­ła wcho­dzić po scho­dach do miesz­ka­nia pro­fe­so­ra. Gdy była już na jego pię­trze, usły­sza­ła dźwięk prze­krę­ca­ne­go klu­cza. Szyb­ko wbie­gła na pół­pię­tro i kuc­nę­ła na scho­dach, by móc ob­ser­wo­wać drzwi Li­twi­na. Nie mia­ła po­ję­cia, dla­cze­go się wy­stra­szy­ła, pro­fe­sor miesz­kał sam i tyl­ko on mógł otwie­rać drzwi swo­je­go miesz­ka­nia. Jed­nak po­czu­ła ja­kiś nie­po­kój, któ­ry na­ka­zał jej się ukryć i upew­nić, czy na pew­no ma do czy­nie­nia z Li­twi­nem.

Dziw­ne prze­czu­cie spraw­dzi­ło się. Z miesz­ka­nia pro­fe­so­ra wy­szła ja­kaś ko­bie­ta. Mia­ła może z pięć­dzie­siąt lat, nie wię­cej. Prze­krę­ci­ła klucz w zam­ku, na­cią­gnę­ła na dło­nie cien­kie rę­ka­wicz­ki i ze­szła scho­da­mi do wyj­ścia. Li­twin nie miał żad­nej bli­skiej ro­dzi­ny, ni­g­dy też nie ko­rzy­stał z po­mo­cy ob­cych mu osób. Ali­cja nie po­dej­rze­wa­ła tak­że, aby pro­fe­sor oże­nił się z kimś po tak krót­kiej zna­jo­mo­ści, bo­wiem jesz­cze do nie­daw­na ni­ko­go nie miał.

Wy­szła na po­dwór­ko ka­mie­ni­cy i ro­zej­rza­ła się. Kil­ka me­trów da­lej stał trze­pak, a przy nim ba­wi­ły się dzie­ci. Po­sta­no­wi­ła za­się­gnąć u nich ję­zy­ka, bo bar­dzo mar­twi­ła się o do­bro­dusz­ne­go pro­fe­so­ra. Mia­ła na­dzie­ję, że żad­ne z nich nie roz­po­zna w niej by­łej lo­ka­tor­ki spod szóst­ki.

– Ej, ty – za­gad­nę­ła jed­ne­go z chłop­ców, któ­ry zda­wał się naj­star­szy w gru­pie. – Znasz pro­fe­so­ra Li­twi­na?

Chło­pak o ja­snych, nie­co przy­dłu­gich wło­sach wy­tarł brud­ną dło­nią nos i po­pa­trzył po­dejrz­li­wie na Ali­cję.

– Za­le­ży kto pyta – burk­nął.

– Ja py­tam. Je­stem jego ku­zyn­ką z Ra­do­mia. To jak? Znasz czy nie? – ostro po­wie­dzia­ła Ali­cja.

– Pro­fe­sor nie żyje. Już ze dwa mie­sią­ce bę­dzie, jak tru­pa wy­nie­śli z miesz­ka­nia. Smród był na ca­łej klat­ce, bo chy­ba tam dłu­go le­żał nie­ży­wy. I w koń­cu Sie­mio­nek, do­zor­ca zna­czy, wszedł do jego domu, a tam pro­fe­sor le­żał bez ży­cia i strasz­nie śmier­dzia­ło – po­wie­dział chło­pak.

Ali­cja za­drża­ła. Pro­fe­sor Li­twin był już wie­ko­wym męż­czy­zną, ale gdy wi­dzia­ła go ostat­nim ra­zem, cie­szył się do­brym zdro­wiem. Po­ki­wa­ła gło­wą, nie mo­gąc wy­po­wie­dzieć z żalu ani sło­wa, i już mia­ła odejść, gdy chło­pak do­dał coś jesz­cze:

– Po­dob­nież za­du­szo­ny na śmierć.

Ali­cja pod­nio­sła gło­wę i z prze­ra­że­niem spoj­rza­ła na chło­pa­ka. Gdy­by pro­fe­sor zo­stał za­strze­lo­ny przez Niem­ców, umarł na Pa­wia­ku albo z po­wo­du cho­ro­by, nie wzbu­dzi­ło­by to w niej być może ta­kie­go zdzi­wie­nia, ale nie mia­ła po­ję­cia, kto mógł po­peł­nić po­spo­li­te mor­der­stwo.

– Jak to za­du­szo­ny? – za­py­ta­ła.

– Ja tam tak do­brze to nie wiem, ale Sie­mio­nek mó­wił, że pro­fe­sor miał kra­wat na szyi za­ci­śnię­ty i siny ję­zyk na wierz­chu. I gra­na­to­wa po­li­cja przy­je­cha­ła, i wy­py­ty­wa­li wszyst­kich, czy ni­ko­go ob­ce­go nie wi­dzie­li. Ale tak za bar­dzo to chy­ba nie szu­ka­li mor­der­cy, bo nas nie py­ta­li – od­po­wie­dział.

– A gdy­by za­py­ta­li, to co byś od­po­wie­dział? – Ali­cja była po­dejrz­li­wa.

– Że krę­cił się tu taki je­den gów­niarz. Lan­dryn­ki roz­da­wał i zdję­cia po­ka­zy­wał. Mnie nie py­tał, bo­bym mu ty­łek sko­pał i kar­to­fli na­sa­dził, ale młod­szych wy­py­ty­wał o ja­kieś ko­bie­ty i o sa­me­go pro­fe­so­ra. A po­tem zna­leź­li tru­pa. To pew­nie tak so­bie się nie py­tał. – Dzie­ciak mach­nął ręką.

Ali­cja była co­raz bar­dziej zdzi­wio­na i zszo­ko­wa­na. Nie mia­ła po­ję­cia, o co może cho­dzić. Pró­bo­wa­ła jesz­cze wy­do­być od dzie­ci ja­kieś in­for­ma­cje na te­mat chłop­ca z lan­dryn­ka­mi, ale nie­wie­le jej to dało. Dzie­cia­ków o po­dob­nym ry­so­pi­sie było w War­sza­wie ty­sią­ce.

Wy­szła z bra­my i za­sta­na­wia­ła się przez chwi­lę, do­kąd się udać. Przy­po­mnia­ła so­bie o pew­nej pie­lę­gniar­ce pra­cu­ją­cej w Re­fe­ra­cie Opie­ki Otwar­tej, któ­rej przy­no­si­ła pod­ra­bia­ne do­ku­men­ty dla ukry­wa­ją­cych się Ży­dów. Wsia­dła do tram­wa­ju i po­je­cha­ła na Wol­ską, do ośrod­ka zdro­wia, w któ­rym nie­gdyś się spo­tka­ły. Po­my­śla­ła, że owa ko­bie­ta nie tyl­ko or­ga­ni­zu­je aryj­skie do­ku­men­ty dla swo­ich pod­opiecz­nych, ale tak­że bez­piecz­ne schro­nie­nie. Może pa­mię­ta­jąc przy­słu­gę wy­świad­czo­ną jej przez Ali­cję, nie od­mó­wi po­mo­cy?

Ja­dąc tram­wa­jem, wciąż za­cho­dzi­ła w gło­wę, co mo­gło spo­tkać pro­fe­so­ra Li­twi­na. Nie był za­moż­nym czło­wie­kiem, tym bar­dziej kon­fi­den­tem, a jed­nak ktoś go od­wie­dził i po­zba­wił ży­cia. I z pew­no­ścią nie byli to Niem­cy. Ktoś tak­że wy­py­ty­wał o nią albo Han­kę. Ona się ukry­wa­ła i nie­wie­le osób wie­dzia­ło, gdzie prze­by­wa, ale Han­ka wciąż miesz­ka­ła z Ire­ną w miej­scu, w któ­rym ulo­ko­wał je pro­fe­sor Li­twin. A je­śli mor­der­ca zdo­łał uzy­skać od pro­fe­so­ra in­for­ma­cje na ten te­mat, jej przy­ja­ciół­ka mo­gła nie­ba­wem zna­leźć się w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Trze­ba było za wszel­ką cenę ją ostrzec. Je­śli nie było za póź­no. Mia­ła jed­nak na­dzie­ję, że to ona, Ali­cja, była obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia ko­goś, kto bar­dzo pra­gnął ją od­na­leźć.

2. Magnuszew, 1942

Gdy śnieg stop­niał, a tem­pe­ra­tu­ra co­raz bar­dziej przy­po­mi­na­ła wio­sen­ną, małe po­dwór­ko Han­ki Le­win w Ma­gnu­sze­wie przy­po­mi­na­ło ba­gno. Bez ka­lo­szy przej­ście do obór­ki czy kur­ni­ka sta­wa­ło się po pro­stu nie­moż­li­we. Za­rów­no Han­ka, jak i Ire­na z utę­sk­nie­niem wy­pa­try­wa­ły sło­necz­nych dni, by ich za­gro­da w koń­cu za­czę­ła przy­po­mi­nać po­dwó­rze, po któ­rym moż­na nor­mal­nie przejść, bez ta­pla­nia się w bło­cie.

Mała Nad­ia była nad wy­raz ru­chli­wym dziec­kiem i po każ­dym jej wyj­ściu na po­dwór­ko ko­bie­ty do­słow­nie ze­skro­by­wa­ły z niej bło­to, bo bro­dze­nie w nim sta­no­wi­ło dla dziew­czyn­ki nie lada ucie­chę.

Han­ka sta­ła w pro­gu drzwi wy­cho­dzą­cych na obej­ście i z za­cie­ka­wie­niem przy­glą­da­ła się męż­czyź­nie krzą­ta­ją­ce­mu się przy kur­ni­ku.

– Dzień do­bry, pa­nie Ka­zi­mie­rzu! – krzyk­nę­ła. – Co tym ra­zem?

– Dach prze­cie­ka, wszyst­ko mo­kre jak gnój. Iren­ka po­pro­si­ła, że­bym się tym za­jął – rów­nie grom­ko po­wie­dział pan Ka­zi­mierz.

– Praw­dzi­wy z pana skarb. Nie wiem, jak się panu od­wdzię­czy­my. – Uśmiech­nę­ła się.

Ka­zi­mierz spu­ścił gło­wę i nie mó­wiąc już nic, przy­stą­pił do swo­je­go za­ję­cia. Kil­ka mi­nut póź­niej z obór­ki wy­szła Ire­na i zbli­ży­ła się do męż­czy­zny, szcze­rząc zęby w nie­na­tu­ral­nym uśmie­chu. Han­ka po­wio­dła wzro­kiem po roz­ma­wia­ją­cej pa­rze i wró­ci­ła do cha­łu­py, by za chwi­lę ko­lej­ny raz sta­nąć w drzwiach. Z po­wro­tem za­czę­ła przy­glą­dać się to Ire­nie, to panu Ka­zi­mie­rzo­wi i jak­by do­zna­ła olśnie­nia. Naj­wy­raź­niej ci dwo­je mie­li się ku so­bie. Zdzi­wi­ło ją jed­nak to, że „Wa­riat­ka”, któ­ra mó­wi­ła jej o wszyst­kim, na­wet o tym, o czym nie po­win­na, nie pi­snę­ła ani sło­wa na te­mat ich za­ży­ło­ści. A może nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, że uczyn­ność pana Ka­zi­mie­rza nie bie­rze się tyl­ko ze zwy­kłej życz­li­wo­ści?

Pan Ka­zi­mierz był wdow­cem, miał koło pięć­dzie­siąt­ki i oprócz nie­zwy­kłej uprzej­mo­ści ce­cho­wa­ło go po­czu­cie hu­mo­ru, tak rzad­kie w świe­cie ogar­nię­tym wo­jen­ną po­żo­gą. Swo­ją po­ło­wi­cę po­cho­wał jesz­cze przed woj­ną, był w sile wie­ku i fakt, że mógł­by za­in­te­re­so­wać się ja­kąś ko­bie­tą, nie był­by ni­czym dziw­nym. I być może to wła­śnie we­so­ła, pro­sto­li­nij­na, choć nie­co ocię­ża­ła umy­sło­wo Ire­na wpa­dła mu w oko.

Gdy tak Han­ka roz­ta­cza­ła wi­zję ro­man­su, a w koń­cu ślu­bu pana Ka­zi­mie­rza z Ire­ną, ich ukrad­ko­wych spo­tkań i słod­kich wy­znań, jej współ­lo­ka­tor­ka wkro­czy­ła do kuch­ni, dzier­żąc w dło­ni za­krwa­wio­ną kurę z ob­cię­tą gło­wą. Rzu­ci­ła ją do cy­no­wej mi­ski, usia­dła na drew­nia­nym zy­del­ku, po­chy­li­ła się nad mar­twym pta­kiem i po­wie­dzia­ła:

– Ro­sół bę­dzie.

– Wi­dzę – mruk­nę­ła nie­zbyt za­do­wo­lo­na Han­ka, dla któ­rej żywa kura była dużo bar­dziej przy­dat­na niż mar­twa, bo był z niej tyl­ko jed­no­ra­zo­wy po­ży­tek.

– Na­uczy mnie Han­ka ro­sół ro­bić? – za­gad­nę­ła Ire­na.

– Mało masz ro­bo­ty? Ja ugo­tu­ję – z wes­tchnie­niem od­po­wie­dzia­ła Le­wi­nów­na.

– Ale ja chcę ugo­to­wać. I za­nieść Ka­zio­wi. Na­ty­rał się dzi­siaj przy tym da­chu, de­chy cał­kiem prze­gni­ły… – bąk­nę­ła Ire­na, od­wra­ca­jąc wzrok.

„A więc to tak się spra­wy mają” – po­my­śla­ła Han­ka i uśmie­cha­jąc się, po­wie­dzia­ła:

– W ta­kim ra­zie zro­bi­my mu naj­pysz­niej­szy ro­sół na świe­cie.

– Chcę sama – upie­ra­ła się Ire­na.

– Do­brze, już do­brze. Ja tyl­ko będę dy­ry­go­wać. – Pu­ści­ła do „Wa­riat­ki” oko i za­py­ta­ła bez ogró­dek: – Po­do­ba ci się ten pan Ka­zio?

– Po­do­ba mi się – po­wie­dzia­ła, szcze­rząc zęby, Ire­na. – A jak por­t­ki zdej­mu­je, to jesz­cze bar­dziej.

Han­ka prze­łknę­ła śli­nę. Są­dzi­ła, że to tyl­ko umi­zgi ze stro­ny wdow­ca, a oka­za­ło się, że była głu­cha i śle­pa, bo ro­man­tycz­na zna­jo­mość już daw­no zo­sta­ła skon­su­mo­wa­na, za­nim sta­nę­li na ślub­nym ko­bier­cu. Po­win­na być zła na pana Ka­zia, że do grze­chu na­mó­wił Ire­nę, ale nie była. Mu­sia­ła jed­nak opo­wie­dzieć swo­jej przy­ja­ciół­ce co nie­co o tych spra­wach.

– A jak już te por­t­ki zdej­mu­je, to co ro­bi­cie? – za­py­ta­ła nie­win­nie.

– A co to Han­ka nie wie, co się robi, jak chłop por­t­ki zdej­mu­je, a baba kiec­kę? Toć dwój­kę dzie­ci ma Han­ka, a taka głu­pia, aż żal. – Ire­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i nie­co ura­żo­na wy­szła do sie­ni po wa­rzy­wa na ro­sół.

Han­ka otwo­rzy­ła usta, by do­pie­ro po chwi­li je za­mknąć. Ire­na była jak do­ra­sta­ją­ca cór­ka, któ­ra o pew­nych spra­wach roz­ma­wia­ła z ob­cy­mi, by w za­ci­szu do­mo­wym oznaj­mić, że oto wie już wszyst­ko. Han­ka jed­nak nie była tego taka pew­na, więc gdy na­stał zmierzch, a dzie­ci prze­sta­ły do­ka­zy­wać, uda­ła się na roz­mo­wę do Ka­zi­mie­rza.

Męż­czy­zna od­po­czy­wał po su­tym ro­so­le za­ser­wo­wa­nym mu przez „Wa­riat­kę”, le­żąc na ko­zet­ce i pa­ląc ma­chor­kę, któ­rej smród roz­no­sił się po ca­łym do­mo­stwie i na­wet ape­tycz­ny za­pach ro­so­łu nie był w sta­nie za­bić owej spe­cy­ficz­nej woni.

– Pa­nie Ka­ziu, przy­szłam roz­mó­wić się z pa­nem – sta­now­czym gło­sem po­wie­dzia­ła Han­ka i zdjąw­szy okry­cie, usia­dła na krze­śle na­prze­ciw­ko ko­zet­ki.

Pan Ka­zi­mierz ze­rwał się na rów­ne nogi, nie­co z opóź­nie­niem, bo jego gość zdą­żył się już za­do­mo­wić, prze­cią­gnął dło­nią po zmierz­wio­nej fry­zu­rze i z prze­ra­że­niem wy­du­kał:

– Coś się sta­ło, pani Han­ko? – za­py­tał.

– Pa­nie Ka­ziu – wes­tchnę­ła Han­ka – Iren­ka to do­bra ko­bie­ta, ale sam pan wie, że jest tro­chę jak dziec­ko. A pan za­cią­gnął ją do łóż­ka. No jak to tak? Taki po­rząd­ny chłop, a wy­ko­rzy­stu­je po­czci­wą ko­bie­tę.

– Krew nie woda – mruk­nął pan Ka­zio i do­dał: – To mam się że­nić z Ire­ną?

– A ko­chasz ją pan? – za­py­ta­ła Le­wi­nów­na.

– A bo ja to wiem? – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Do­bra jest dla mnie, na­wet mi się po­do­ba, bo za­wsze mnie cią­gło do du­żych bab i ja­koś tak mi we­se­lej, jak tu ze mną jest. Więc może i ko­cham. Ale Iren­ka mi po­wie­dzia­ła, że ona za mąż iść nie może, bo pani Han­ki sa­mej z dwój­ką dzie­cia­ków nie zo­sta­wi.

– I co ja mam z nią zro­bić? – z wes­tchnie­niem od­po­wie­dzia­ła Le­wi­nów­na. – Prze­cież ona nie może się na mnie oglą­dać. Ma swo­je ży­cie, a jak za pana wyj­dzie, to da­le­ko się nie wy­pro­wa­dzi. Będę ją mia­ła pra­wie za mie­dzą. Po­roz­ma­wiam z nią, a pan niech gar­ni­tur szy­ku­je i pie­nią­dze na ślub zbie­ra.

Wra­ca­ła do sie­bie i z jed­nej stro­ny żal jej było roz­sta­wać się z Ire­ną, z dru­giej nikt tak bar­dzo nie za­słu­żył na szczę­ście, jak jej „Wa­riat­ka”. Roz­wa­ża­ła tak­że prak­tycz­ną stro­nę ca­łej sy­tu­acji. W isto­cie bez Ire­ny bę­dzie jej cięż­ko. Była dla niej ni­czym mąż. Ogrom­na, o sile tura, sta­no­wi­ła dla Han­ki opar­cie i wy­rę­cza­ła ją w czyn­no­ściach, z któ­ry­mi sama so­bie z pew­no­ścią nie po­ra­dzi. Nie mia­ła jed­nak pra­wa za­bie­rać Ire­nie szan­sy na za­mąż­pój­ście, bo po­dob­na oka­zja, by spo­tkać pre­ten­den­ta do jej ręki, mo­gła już się nie tra­fić.

„Wa­riat­ka” skoń­czy­ła wła­śnie ką­pać dzie­ci i szy­ko­wa­ła Nad­ię do snu, a Grze­sia na wie­czor­ne kar­mie­nie. Po­da­ła Han­ce syna i usia­dła przy pie­cu, by za­ce­ro­wać sfa­ty­go­wa­ne raj­stop­ki Nad­ii.

– Iren­ka… – za­czę­ła de­li­kat­nie Han­ka. – Ten Ka­zio to za­ko­cha­ny w to­bie na za­bój.

Ta mach­nę­ła ręką.

– Co też Han­ka opo­wia­da – burk­nę­ła. – Po­uży­wać so­bie lubi i do­brze zjeść.

– Jak każ­dy chłop. Ale miły jest dla Ire­ny i do­bry – nie da­wa­ła za wy­gra­ną Han­ka.

– No do­bry. I na­wet mi się po­do­ba, jak mnie do­ty­ka. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– A gdy­by cię o rękę po­pro­sił? To wy­szła­byś za nie­go?

„Wa­riat­ka” prze­sta­ła ce­ro­wać, za­ru­mie­ni­ła się i wy­du­ka­ła:

– Ale nie po­pro­sił. A poza tym tu­taj nie ma miej­sca. Mamy tyl­ko kuch­nię i jed­ną izbę.

– Nie miesz­kał­by tu­taj, tyl­ko ty byś się do jego cha­łu­py prze­nio­sła. A więk­sza niż na­sza. I mu­ro­wa­na na do­da­tek – dziar­sko cią­gnę­ła te­mat Han­ka.

Ale Ire­na je­dy­nie par­sk­nę­ła śmie­chem na te sło­wa.

– Prze­cie Han­ka to zgi­nie beze mnie, jak An­dzia w par­ku.

– Bę­dziesz mi po­ma­gać. Poza tym nie je­stem taką sie­ro­tą Bożą, Iren­ka. Dam so­bie radę – z pew­no­ścią w gło­sie od­po­wie­dzia­ła Han­ka.

– Tak. Sie­kie­rą so­bie za­raz pal­ce od­rą­biesz – mruk­nę­ła Ire­na i po­wró­ci­ła do ce­ro­wa­nia raj­sto­pek.

Na­gle do Han­ki do­tar­ło, że to Ire­na trak­tu­je ją jak ko­goś, kto wy­ma­ga tro­ski, uwa­gi i po­mo­cy. Jak­by role się od­wró­ci­ły i Han­ka na po­wrót sta­ła się nie­do­raj­dą, dla któ­rej po­rą­ba­nie drew­na może sta­no­wić czyn­ność nie do opa­no­wa­nia. Po­sta­no­wi­ła, że udo­wod­ni Ire­nie, iż po­tra­fi so­bie świet­nie po­ra­dzić bez niej. Nie chcia­ła, żeby ta po­świę­ca­ła się dla jej ro­dzi­ny i re­zy­gno­wa­ła z za­mąż­pój­ścia. Dla­te­go za­war­ły pakt i przez ty­dzień Ire­na mia­ła nic na go­spo­dar­stwie nie ro­bić, a je­dy­nie od­po­czy­wać, ewen­tu­al­nie cho­dzić na rand­ki z pa­nem Ka­ziem, co było de­li­kat­nym okre­śle­niem na ich łóż­ko­we har­ce.

Han­ka bar­dzo się sta­ra­ła, ale nie­ko­niecz­nie mia­ło to od­zwier­cie­dle­nie w czyn­no­ściach, któ­re wy­ko­ny­wa­ła. Mi­nę­ło wie­le lat od cza­su, gdy po­dob­ne za­ję­cia sta­no­wi­ły jej co­dzien­ność. Dla­te­go po­rą­ba­nie drew­na na za­le­d­wie kil­ka dni za­ję­ło Han­ce bez mała cały dzień, po­pa­rzy­ła się wrząt­kiem, prze­le­wa­jąc go z ogrom­ne­go sa­ga­na do ba­lii, i dwa razy mu­sia­ła wy­cią­gać z bło­ta Nad­ię, któ­ra ucie­kła jej na po­dwór­ko, gdy ta za­ję­ta była my­ciem pod­ło­gi. I cho­ciaż ogar­nia­ło ją prze­ra­że­nie na myśl, że taki stan bę­dzie trwał o wie­le dłu­żej niż wy­zna­czo­ny ty­dzień, uda­wa­ła bo­ha­ter­kę. Wie­czo­ra­mi zaś pa­da­ła na swo­je po­sła­nie, umę­czo­na do ostat­nich gra­nic, i tę­sk­ni­ła za ży­ciem, gdy miesz­ka­ła z To­ma­szem w ogrom­nym domu, a we wszyst­kich czyn­no­ściach wy­rę­cza­ła ją służ­ba.

Ire­na w koń­cu się pod­da­ła. Wciąż jed­nak uty­ski­wa­ła, że Han­ka to nie­zgu­ła, któ­ra po­tra­fi je­dy­nie pięk­nie śpie­wać i ro­dzić dzie­ci. Nie było to miłe okre­śle­nie, ale jak za­wsze szcze­re i Han­ka nie po­tra­fi­ła gnie­wać się za to na „Wa­riat­kę”.

Ślub Ka­zi­mie­rza Bed­nar­ka i Ire­ny Ma­roń od­był się w pa­ra­fial­nym ko­ście­le i zgro­ma­dził nie­mal całą wieś. Miesz­kań­ców zże­ra­ła cie­ka­wość, czy Ire­na nie zro­bi ja­kieś ma­łe­go skan­da­lu, ale uro­czy­stość od­by­ła się bez zgrzy­tów i nie­spo­dzia­nek. „Wa­riat­ka” mia­ła na so­bie ja­sną, ład­ną su­kien­kę uszy­tą przez lo­kal­ną kraw­co­wą i upię­ty mi­ster­nie przez Han­kę kok. Je­dy­nie buty ra­zi­ły w oczy, bo mimo pa­sto­wa­nia zdra­dza­ły ich wie­lo­let­nie użyt­ko­wa­nie. Ka­zi­mierz, jak przy­sta­ło na pana mło­de­go, miał na so­bie gar­ni­tur i chy­ba wy­chy­lił kil­ka kie­lisz­ków sa­mo­go­nu dla ku­ra­żu, bo jego twarz wy­glą­da­ła, jak­by prze­by­wał parę go­dzin na pa­lą­cym słoń­cu.

Han­ka ob­ser­wo­wa­ła całą ce­re­mo­nię z roz­rzew­nie­niem i tą nut­ką no­stal­gii, gdy ma się świa­do­mość, że to już za nią i ni­g­dy na po­wrót się nie zda­rzy. Cóż z tego, że jej wła­sny ślub był pe­łen prze­py­chu, suk­nia ślub­na dro­ga i stroj­na, a ko­ściół usła­ny ko­bier­cem pięk­nych kwia­tów, gdy obok stał męż­czy­zna, któ­ry te­raz zda­wał się kimś kom­plet­nie ob­cym. A taka uro­czy­stość mo­gła od­być się tyl­ko raz w ży­ciu. Po­my­śla­ła o Igo­rze. Gdy­by zde­cy­do­wa­ła wcze­śniej, że bę­dzie tym je­dy­nym, on i tak nie po­zwo­lił­by so­bie na po­ślu­bie­nie jej w ko­ście­le i nie przy­się­gał­by do­zgon­nej mi­ło­ści przed ob­li­czem księ­dza. Łysz­kin nie­na­wi­dził kle­ru, uwa­ża­jąc, że oma­mia­ją pro­stych lu­dzi, mó­wiąc bzdu­ry, i każą wie­rzyć, że jak­kol­wiek ży­cie na zie­mi może być pa­smem udręk, tak po śmier­ci cze­ka ich na­gro­da w po­sta­ci raj­skie­go bło­go­sta­nu, a to wszyst­ko mogą mieć je­dy­nie za zło­tów­kę wrzu­ca­ną co nie­dzie­lę na tacę. Han­ka mo­gła więc od­pu­ścić so­bie wy­rzu­ty. Mia­ła pięk­ny ślub, we­se­le jesz­cze cu­dow­niej­sze i mu­sia­ła cie­szyć się, że ta­kie były mimo nie­zbyt for­tun­ne­go do­bo­ru na­rze­czo­ne­go. Nie­kie­dy za­sta­na­wia­ła się, jak po­to­czy­ły­by się losy jej mał­żeń­stwa, gdy­by nie woj­na i roz­łą­ka. Nie mia­ła złu­dzeń, w tym związ­ku praw­dzi­we uczu­cie po­zo­sta­ło­by po­ję­ciem je­dy­nie teo­re­tycz­nym, a ich ser­ca wciąż by­ły­by zim­ne i spra­gnio­ne in­nych wra­żeń niż mo­gli so­bie na­wza­jem za­pew­nić.

Po uro­czy­sto­ści w ko­ście­le w domu pana mło­de­go za­ser­wo­wa­no wy­staw­ny obiad, na któ­ry za­pro­szo­no za­le­d­wie kil­ka osób. Nie było ni­ko­go z ro­dzi­ny, bo pan Bed­na­rek dzie­ci się nie do­cho­wał, a po­zo­sta­ła część fa­mi­lii nie za­ak­cep­to­wa­ła wy­bo­ru na­rze­czo­nej. Pan Ka­zi­mierz nie prze­jął się tym fak­tem za­nad­to, po­nie­waż we­dług nie­go ro­dzi­na nie za­apro­bo­wa­ła­by na­wet hra­bian­ki u jego boku. Licz­ni sio­strzeń­cy i bra­tan­ko­wie od ja­kie­goś cza­su na­ma­wia­li go na od­pis mu­ro­wa­ne­go domu i zie­mi w za­mian za opie­kę i je­den z nich był na­wet bli­ski celu, gdy na­gle spa­dła na nie­go in­for­ma­cja, że z za­pi­su nici, bo za­rów­no do­mem, jak i wu­jem ry­chło się zaj­mie nowa, mło­da i nad wy­raz sil­na żona. Gdy bra­ta­nek wpadł do pana Ka­zia i zro­bił mu kar­czem­ną awan­tu­rę za po­mysł z ożen­kiem, przy­szła pan­na mło­da, nie za­sta­na­wia­jąc się, jak zwy­kle, zbyt dłu­go, chwy­ci­ła krnąbr­ne­go krew­ne­go, za­ło­ży­ła na ra­mię ni­czym wo­rek ziar­na i wy­rzu­ci­ła w ro­sną­ce obok domu krza­ki, bra­ta­nek bo­wiem, po­dob­nie jak i jego wuj, był dość mi­zer­nych ga­ba­ry­tów. Ostrze­gła tak­że go­ścia, aby nie zja­wiał się wię­cej w ich domu z po­dob­ny­mi pre­ten­sja­mi, bo Ire­na nie tyl­ko wy­rzu­ci go w po­bli­skie krza­ki, ale prze­nie­sie na grzbie­cie przez całą wieś, aby każ­dy miesz­ka­niec mógł się po­śmiać z cher­la­we­go bra­tan­ka.

„Wa­riat­ka” po ślu­bie nie za­po­mnia­ła ani o Han­ce, ani o jej dzie­ciach i pra­wie co­dzien­nie przy­cho­dzi­ła do ich do­mo­stwa, by po­ma­gać swo­jej przy­ja­ciół­ce przy cięż­kich do­mo­wych pra­cach albo za­opie­ko­wać się dzieć­mi, by ta mo­gła od­po­cząć przy her­ba­cie i książ­kach.

Han­ka, gdy mia­ła czas na roz­my­śla­nia, czę­sto wspo­mi­na­ła do­bro­dusz­ne­go pro­fe­so­ra Li­twi­na, dzię­ki któ­re­mu zna­la­zła się w tym spo­koj­nym miej­scu, a jej Iren­ka spo­tka­ła tu­taj mi­łość. Było jej nie­wy­mow­nie smut­no, gdy jego krew­ni po­wia­do­mi­li ją o na­głej śmier­ci pro­fe­so­ra. Han­ka za­czę­ła za­sta­na­wiać się, co mo­gło spo­tkać za­cne­go pana Li­twi­na, bo­wiem jesz­cze do nie­daw­na cie­szył się do­brym zdro­wiem. Ro­dzi­na pro­fe­so­ra nie wspo­mnia­ła rów­nież, ja­ko­by padł ofia­rą oku­pa­cyj­ne­go ter­ro­ru. Nie po­wie­dzie­li nic wię­cej, tyl­ko tyle, że zmarł, a ona za­pew­ne chcia­ła­by o tym wie­dzieć. Po­dzię­ko­wa­ła uprzej­mie, ale gdy tyl­ko drzwi jej do­mo­stwa za­mknę­ły się, roz­pła­ka­ła się, bo­wiem Li­twin był jed­ną z naj­mil­szych osób, ja­kie ostat­nio po­zna­ła. Kom­plet­nie obcy czło­wiek oka­zał im tak wie­le ser­ca. Na­wet wię­cej niż nie­gdyś jej praw­dzi­wy oj­ciec. Pro­fe­sor był mą­drym, wy­kształ­co­nym czło­wie­kiem, praw­dzi­wym eru­dy­tą o wy­so­kiej kul­tu­rze oso­bi­stej. A jed­no­cze­śnie skrom­ny i zwra­ca­ją­cy się z ta­kim sa­mym sza­cun­kiem do śmie­cia­rza, jak i do ko­le­gi po fa­chu. Przy­jął pod swój dach cię­żar­ną śpie­wacz­kę z małą cór­ką i ocię­ża­łą umy­sło­wą ko­bie­tę, któ­rej ję­zyk i za­cho­wa­nie nie­kie­dy wpra­wia­ły go w za­kło­po­ta­nie. Ni­g­dy jed­nak nie ga­nił ani nie kry­ty­ko­wał, a do Nad­ii miał wręcz aniel­ską cier­pli­wość. I za to wła­śnie wszyst­kie trzy go po­ko­cha­ły.