Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszystko, co wiecie o raku, to bzdura.
Dlaczego chorujemy na nowotwory? Czy winne są nasza dieta albo środowisko? A może geny? Albo pech? Kat Arney, genetyczka i nagradzana pisarka popularnonaukowa, odpowiada wprost: niezależnie od wszystkich tych czynników chorujemy, bo nie możemy tego uniknąć – to błąd systemu zwanego życiem. Według nowych ustaleń choroba nowotworowa jest wynikiem tych samych zmian ewolucyjnych, które pozwoliły nam osiągnąć obecny stopień rozwoju, i dotykała ludzi, od kiedy pojawił się nasz gatunek.
Zbuntowana komórka to przystępnie napisana historia kryjąca się za słowem wywołującym lęk. Arney z humorem i w przejrzysty sposób przedstawia wyniki ostatnich badań na temat komórek nowotworowych, które rozwijają się i dzielą poza kontrolą naszego organizmu, a potem atakują tkanki wokół siebie. Obala mity narosłe wokół raka i proponuje nowy sposób myślenia na temat tego, czym naprawdę jest choroba nowotworowa, jaką rolę odgrywa w życiu człowieka i jak można ją powstrzymać.
To historia o raku opowiedziana na nowo.
Kat Arney jest nagradzaną pisarką popularnonaukową, dziennikarką radiową, mówczynią oraz założycielką i dyrektorką kreatywną firmy konsultingowej First Create The Media, zajmującej się doradztwem w kwestiach komunikacji między mediami a naukowcami. Jest autorką książek How to Code a Human oraz Herding Hemingway’s Cats: Understanding How Our Genes Work. Ma doktorat z genetyki rozwojowej obroniony na Uniwersytecie Cambridge i tytuł licencjata z nauk przyrodniczych. Przez piętnaście lat zajmowała się dziennikarstwem naukowym i komunikacją, a przez ponad dekadę pracowała w Cancer Research UK, gdzie współtworzyła wielokrotnie nagradzany Science Blog oraz pełniła funkcję głównej rzeczniczki prasowej w kraju i za granicą. Publikowała między innymi na łamach „Wired”, „Daily Mail”, „The Times Educational Supplement”, „Nature” i „The New Scientist” oraz w serwisach internetowych BBC, The Guardian i Mosaic Science. Występuje w popularnym podcaście Genetics Unzipped zainicjowanym przez Genetics Society. Prowadziła kilka programów naukowo-dokumentalnych w BBC Radio 4 (w tym Ingenious, poświęcony historii ludzkich genów, a także komediowy Did the Victorians Ruin the World?, współtworzony z siostrą, komiczką Helen Arney), program radiowy Naked Scientists i podcast Naked Genetics.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Za życie, miłość i stratę
Kołując coraz to szerszą spiralą,
Sokół przestaje słyszeć sokolnika;
Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze;
Czysta anarchia szaleje nad światem.
W.B. Yeats (przeł. Stanisław Barańczak)
WSTĘP
„Rak powstaje, gdy komórka podchwytuje mutację genetyczną i zaczyna się mnożyć poza kontrolą”.
Sama nie wiem, ile razy w karierze pisarki naukowej, która dwanaście lat spędziła w dziale komunikacji z mediami cenionej na całym świecie fundacji wspierającej badania nad nowotworami, zdarzyło mi się napisać jakąś wersję tego zdania. Ani razu nie poświęciłam choćby chwili na zastanowienie się nad tym, co ono tak naprawdę znaczy. Albo czy istnieje możliwość, że nie jest prawdziwe.
Rak jest chorobą, która dotyka nas wszystkich. Nawet jeśli miało się szczęście nie widzieć jego efektów z bliska, u siebie lub kogoś bliskiego, to jest on globalnym problemem zdrowotnym, który co roku zabija miliony ludzi na całym świecie. Naukowcy i lekarze od tysięcy lat starają się odkryć jego przyczyny, konsekwencje i sposoby leczenia, choć znaczące postępy poczynili dopiero w drugiej połowie dwudziestego wieku. Obecnie mniej więcej połowa pacjentów z Wielkiej Brytanii, u których zdiagnozowano nowotwór, ma szanse na przeżycie dziesięciu lub więcej lat – te liczby w przyszłości będą prawdopodobnie rosnąć. Dla optymisty szklanka jest w połowie pełna.
Wiemy już, jak leczyć raka. Czy raczej wiemy, jak leczyć niektóre jego rodzaje. Najlepszym sposobem jest wykrycie go jak najwcześniej i chirurgiczne usunięcie, zanim zacznie rozprzestrzeniać się po całym ciele (tworzyć tzw. przerzuty). Radioterapia może dawać dobre efekty w leczeniu nowotworów, a terapia hormonalna potrafi powstrzymać raka piersi i prostaty, jeśli zostanie zastosowana we właściwym czasie. Wiele nowotworów krwi reaguje bardzo dobrze na chemioterapię, zwłaszcza u dzieci, a raka jąder nawet w zaawansowanym stadium można wyleczyć za pomocą leków. Immunoterapia nowej generacji daje zaskakujące wyniki, ale jedynie u jednej piątej pacjentów, u których jest stosowana. Niestety dla większości pechowców, u których choroba rozpoczęła bezlitosny atak na ciało, pytanie „Czy wyzdrowieję?” zamienia się w „Ile czasu mi zostało?”. Nie czy, tylko ile.
Sytuacja właściwie niewiele się zmieniła od czasu, gdy w 1971 roku amerykański prezydent Richard Nixon ogłosił „wojnę z rakiem”. Usiłując odciągnąć uwagę od konfliktu w Wietnamie i licząc na wykorzystanie ducha innowacyjności zrodzonego podczas niedawnych lądowań na Księżycu w ramach programu Apollo, przeznaczył miliony dolarów na wynalezienie lekarstwa w ciągu dekady. Niestety, podobnie jak w czasie działań na Dalekim Wschodzie, zdecydowanie nie docenił przeciwnika. W 1986 roku statystyk John Bailar przeanalizował dane: pomimo kilku sukcesów ogromna większość nowotworów w późnym stadium uparcie pozostaje nieuleczalna. Jak to ujął, wojnę z rakiem należałoby „w dużej mierze uznać za porażkę”.
Mimo że podjęto całkiem sporo udanych prób walki z niektórymi rodzajami nowotworów – zwłaszcza czerniakami – po dokładniejszym przyjrzeniu się aktualnym statystykom łatwo dostrzec wzorzec. Coraz więcej ludzi jest diagnozowanych we wczesnym stadium, kiedy leczenie ma większą szansę powodzenia, co poprawia ogólne wyniki. Przeżywalność chorych na zaawansowany nowotwór z przerzutami nadal jednak mierzy się najczęściej w miesiącach, a jeśli w latach, to kilku, nie w dekadach.
Problem polega na tym, że precyzyjne narzędzia chirurgiczne i radioterapia są praktycznie bezużyteczne w walce z gwałtownie postępującą chorobą, a chemioterapia jest bronią obusieczną, której działanie opiera się na zabijaniu komórek nowotworowych szybciej niż zdrowych. Nawet jeśli działa, guzy niemal nieuchronnie powracają – po tygodniach, miesiącach, czasem nawet latach – a każda kolejna runda leczenia jest coraz brutalniejszą napaścią na zdrowie i przynosi coraz słabsze rezultaty. Wypełnienie pustej połowy szklanki okazuje się problematyczne.
Na początku dwudziestego wieku naukowcy pracujący dla nowo powstałego Imperial Cancer Research Fund w Londynie zajmowali się hodowaniem w laboratorium nowotworowych komórek myszy, mając nadzieję na odkrycie sekretu ich szybkiego namnażania. Badacze nie mogli się nadziwić najwyraźniej niewyczerpanemu potencjałowi regeneracji komórek, którymi się zajmowali. Główny kierownik badań, Ernest Bashford, wspomniał w rocznym raporcie instytucji z 1905 roku, że „w sztucznych warunkach komórki nowotworowe myszy wytworzyły tyle tkanki, że starczyłoby jej do stworzenia gigantycznej myszy, wielkości bernardyna”.
Obecnie mamy o wiele lepszy obraz tego, co się dzieje, gdy komórki wyzwalają się z okowów. Oszuści wyłaniają się z cywilizowanego, wielokomórkowego społeczeństwa, rozwijając się i dzieląc poza kontrolą. Ten chaos jest jak kpina z normalnego życia. Jedna komórka staje się dwiema, dwie czterema, a cztery ośmioma, aż w końcu tworzy się wielomilionowy motłoch. To jednak nie koniec. Zbuntowane komórki atakują i niszczą grzeczne tkanki wokół siebie, wmawiając układowi odpornościowemu – policji organizmu – że powinien przymykać na nie oko. Niezauważone przedostają się do krwiobiegu, którym podróżują przez arterie i żyły, aby zakładać kolejne osady i umieszczać w nich uśpionych agentów. Każda z nich jest napędzana przez złowrogą wersję naszych własnych genów – genetyczną instrukcję obsługi, która mówi komórkom, kiedy mają się dzielić, czym się stać, a nawet kiedy umrzeć.
Istnieje utrwalane od wielu lat przekonanie, że wynalezienie „leku na raka” wymaga zrozumienia uszkodzonych genów i cząsteczek w komórkach nowotworowych – zadanie to zajmowało małą armię naukowców przez większą część wieku i wiązało się z wydatkami rzędu miliardów dolarów. Badacze wyodrębnili, odczytali i przeanalizowali DNA z próbek nowotworowych i zdrowych tkanek tysięcy pacjentów z całego świata: niekończące się ciągi liter tworzą książkę z przepisem na życie, a literówki w niej zawarte uważa się za winowajców tego, że nowotwory rosną i rozprzestrzeniają się. Zamiast jednak dostarczać wyjaśnień, informacje te ukazują wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej skalę genetycznego chaosu w nowotworach.
Potrafimy dostrzec blizny, które pozostawiają na genomie dym tytoniowy czy pochodzące ze Słońca promieniowanie UV. Mamy dowody wskazujące na to, że biologiczne mechanizmy ochrony, które powinny strzec naszych komórek, mogą być zawodne, a nawet obrócić się przeciwko nam. Istnieją dziwne ślady niewiadomego pochodzenia, które być może pewnego dnia zostaną powiązane z niszczącym działaniem chemikaliów w środowisku lub z nieznanymi, nowymi procesami na poziomie molekularnym. Analiza DNA ujawniła pozostałości dużych i małych uszkodzeń, od drobnych literówek po całe sekwencje spektakularnych genetycznych katastrof, w wyniku których całe chromosomy zostają strzaskane, a potem sklejone z powrotem. Sprawa staje się jeszcze bardziej skomplikowana, niedawno okazało się bowiem, że w momencie, gdy osiągamy wiek średni, nawet idealnie zdrowe tkanki są już kupą zmutowanych komórek i wiele z nich nosi ślady mutacji, które można by uznać za nowotworowe.
A co jeszcze bardziej niepokojące, badania te wykazały, że zmiany genetyczne, które przeobrażają pojedynczą komórkę w nowotwór, nie są stałe i łatwe do przewidzenia. Nie ma jednego „genu raka”, tak jak nie ma jednego „leku na raka”. Istnieją poważne różnice w układzie genetycznym nowotworów u poszczególnych osób, a nawet wariacje w wadach genetycznych w obrębie konkretnego nowotworu. Każdy rak jest genetycznym patchworkiem zbudowanym z odrębnych rodzajów komórek, z których każda może przenosić zmiany genetyczne sprawiające, że jest odporny na leczenie. Kiedy nowotwór osiąga pewien rozmiar i różnorodność, nawrót jest nieuchronny.
Naukowcy zaczęli postrzegać rozwój raka jako mikrokosmos ewolucji, podczas którego rosnące i rozprzestrzeniające się komórki mutują na nowe sposoby i przechodzą przez proces selekcji naturalnej, podobnie jak na wielkim drzewie życia Darwina. I tutaj odkrywamy kolejną niewygodną biologiczną prawdę o raku: te same procesy, które napędzają ewolucję życia na naszej planecie, niechybnie zachodzą również w naszych ciałach, kiedy rozwija się nowotwór.
Jeszcze bardziej pogarsza sytuację to, że niektóre z tych presji selekcyjnych przybierają formę rzekomo ratujących życie terapii, które usuwają reagujące na leki komórki nowotworowe, jednocześnie pozwalając tym odpornym doskonale prosperować. Niestety wszystko, co nie zabija raka, czyni go tylko mocniejszym, więc kiedy wraca, staje się niepokonany. Nic dziwnego, że nasze obecne podejście do leczenia jest bezradne wobec tak złośliwego potwora.
Pilnie potrzebujemy nowych sposobów myślenia o tym, skąd biorą się nowotwory, a także jak możemy im zapobiegać i je leczyć, bazując na wiedzy o tej ewolucyjnej rzeczywistości. Musimy lepiej zrozumieć rodzaje złowrogich komórek, które ewoluują w obrębie nowotworu, i otoczenie, w którym żyją; spojrzeć na nie jak na ewoluującą populację, a nie skończone byty, które można opisać za pomocą prostej listy mutacji. Niemiecki biolog Richard Goldschmidt ukuł termin „obiecujące potwory”, aby opisać organizmy, które wytworzyły zadziwiające nowe cechy w relatywnie krótkim okresie w prehistorycznych morzach z okresu kambryjskiego. Komórki rakowe są „samolubnymi potworami”, które ewoluują w nieokiełznany i gwałtowny sposób w ciągu życia pacjenta. I tak jak głód czy drapieżniki to ważne presje selekcyjne kształtujące gatunki, tak komórki rakowe również odpowiadają na selekcję, odgrywając ewolucyjne przedstawienie na scenie ludzkiego organizmu.
W tym nowym wspaniałym świecie, w którym każdy nowotwór jest unikalny genetycznie i ewoluuje w taki sposób, aby wybawić się z kłopotów, stare sposoby prowadzenia badań nad lekami i testów klinicznych już się nie sprawdzają. Ten beznadziejnie zbiurokratyzowany biznes używa coraz bardziej wyrafinowanych narzędzi, aby osiągać coraz mizerniejsze rezultaty. Chcąc pokonać tak przebiegłego przeciwnika, musimy działać o wiele mądrzej. W końcu zaczynamy jednak rozszyfrowywać tajemną księgę ewolucji nowotworów, a także odkrywać mechanizmy stojące za otoczeniem, w którym żyją te złowrogie komórki. Rośnie nadzieja, że będziemy potrafili wykorzystać tę wiedzę do przewidywania ich kolejnych ruchów i krzyżowania ich planów, zręcznie manipulując samym procesem ewolucji, aby móc pokierować gwałtownym wzrostem nowotworu i zapanować nad nim.
W styczniu 2019 roku, kiedy pracowałam nad pierwszym szkicem tej książki, mój feed na Twitterze wypełniły informacje o tym, że izraelska firma biotechnologiczna najwidoczniej stworzyła lekarstwo na wszystkie rodzaje raka i że trafi ono do sprzedaży w ciągu roku. Chociaż wiadomość pojawiła się w mediach i była z pełną ufnością szeroko udostępniana, terapia została przetestowana jedynie na myszach i nie była poparta danymi klinicznymi. Można się domyślać, że nowina miała za zadanie poprawić sytuację finansową firmy, a nie stan zdrowia chorych na nowotwory w jakiejkolwiek przewidywalnej przyszłości. Jak było do przewidzenia, rok później cudowny lek nadal znajdował się w fazie badań, a terapii nim nie poddano ani jednego pacjenta.
Irytujące jest to, że artykuły, które demaskują takie przereklamowane cudowne recepty i jawne bzdury, nie cieszą się już takim zainteresowaniem jak one same. Nie jest to bynajmniej wyłącznie współczesny problem. W 1904 roku sir D’Arcy Power, chirurg z londyńskiego szpitala Świętego Bartłomieja, opublikował w „British Medical Journal” pełen gniewu artykuł, w którym krytykował szarlatański lek na raka produkowany przez niemieckiego lekarza, niejakiego Ottona Schmidta. Zwracał w nim uwagę, że nieskuteczna terapia „zyskała zbyt dużą popularność, ponieważ w «Daily Mail» poświęcono jej za dużo miejsca”.
Chcemy wierzyć, że istnieje lek na raka – termin tak silnie utrwalony w naszej kulturze i oznaczający całkowite zlikwidowanie choroby. Pragniemy się upewnić, że cały ten czas, pieniądze, wysiłek, ból i stracone życie wielu ludzi przybliżają nas do wynalezienia remedium. Łatwo dajemy się uwieść opowieściom o inteligentnych lekach, magicznych środkach zaradczych i cudach. Przestawienie się na nowe, ewolucyjne i ekologiczne myślenie o nowotworach wymaga zmiany podejścia – nie tylko w społeczności naukowców czy lekarzy, ale też wśród pacjentów i opinii publicznej – bo długo oczekiwane rozwiązanie problemu może nie wyglądać tak, jak byśmy się spodziewali.
Ta książka nie jest opowieścią o raku. To opowieść o życiu. Chcę wam pokazać, że nowotwory nie są chorobą naszych czasów, ale mechanizmem wbudowanym w fundamentalne procesy naszej biologii. Odkryjemy, że korzenie jego buntu sięgają głęboko, aż do początków organizmów wielokomórkowych: to one tworzyły struktury, z których powstały oszukujące komórki. Przyglądając się trwającym od ponad stulecia badaniom, dowiemy się, jak naukowcy odkryli genetyczne sekrety nowotworów – wiedzę, która była równocześnie rewolucyjna i zwodnicza. Dowiemy się, jak siły ewolucji, które ukształtowały niesamowitą różnorodność organizmów na ziemi, działają również na poziomie tych złowrogich komórek i dlaczego musimy nauczyć się raczej współpracować z nimi, niż działać przeciwko nim, aby pokonać raka. I choć nie możemy oszukać biologii – nikt nie będzie żył wiecznie – zajrzymy w przyszłość, w której każdy, kto usłyszy diagnozę: „Masz raka”, chwilę później usłyszy również: „Wszystko w porządku – wiemy, co z nim zrobić”.
1
ZACZNIJMY OD SAMEGO POCZĄTKU
Na początek wystarczy jedna.
Mimo że jakieś 3,8 miliarda lat temu w pierwotnej zupie mogło się unosić wiele innych tworów, to LUCA[1] była komórką, do której uśmiechnęło się szczęście. Powstała w gorącym, ciemnym i dusznym środowisku, które otaczało znajdujące się w morskich głębinach kominy geotermalne, i była prostą, przypominającą bakterię komórką, której udało się zgromadzić wszystkie części niezbędne do samodzielnego życia: zestaw molekularnej maszynerii i instrukcji genetycznych pozwalających na generowanie energii, utrzymywanie się przy życiu i co najważniejsze – replikację.
Jedna komórka stawała się dwiema, dwie – czterema, cztery – ośmioma i tak dalej, i tak dalej. Minęły miliardy lat i oto jesteśmy. Każda komórka w twoim ciele, każda komórka drzewa za twoim oknem, każda komórka szczygła śpiewającego na gałęzi, a nawet kolonii bakterii czających się w twojej muszli klozetowej za sprawą nieprzerwanego łańcucha podziałów komórkowych wywodzi się od LUCA. Ten proces replikacji komórek jest podstawowym silnikiem zapewniającym obfitość życia na Ziemi. To on zmienia żołędzie w dęby, ciasto z dodatkiem drożdży w bochenek puszystego chleba, zapłodnione jajeczko w dziecko i komórkę rakową w śmiertelnego guza.
PRADAWNY I WSPÓŁCZESNY
Gdy człowiek dowiaduje się, że ma raka, jednym z jego pierwszych pytań jest często: dlaczego ja? Ja jednak chciałabym zadać pytanie: dlaczego my?
Śledząc nagłówki prasowe ogłaszające wciąż rosnące liczby zachorowań na raka, łatwo wpaść w pułapkę myślenia o nowotworach jako o współczesnej chorobie spowodowanej niezdrowym, nowoczesnym trybem życia. Kiedy jednak weźmiemy pod uwagę, że pojawienie się raka jest nieuniknione u niemal wszystkich gatunków organizmów wielokomórkowych, zrozumiemy, że to nieprawda.
W październiku 2010 roku, kiedy pracowałam w dziale komunikacji z mediami fundacji Cancer Research UK, Uniwersytet Manchesterski wydał komunikat prasowy na temat artykułu przeglądowego napisanego przez dwoje badaczy, Rosalie David i Michaela Zimmermana, opublikowanego w „Nature Reviews Cancer”. Autorzy postawili tezę, że skoro nowotwory rzadko odkrywa się w egipskich mumiach i innych starożytnych szczątkach, bez wątpienia są to niemal całkowicie nowe twory, za które możemy winić tylko siebie. Jak można było się spodziewać, sprawą szybko zainteresowały się media. Niebawem konkluzja badaczy trafiła do gazet i internetu, co skłoniło mnie do wkroczenia do akcji i zamieszczenia na blogu fundacji wpisu, w którym dowodziłam, że te twierdzenia są nie tylko mylące, ale wręcz fałszywe.
Zacznijmy od tego, że rzadkie nie znaczy nieistniejące. Nie mamy jak sprawdzić, czy częstotliwość występowania nowotworów w szczątkach znajdowanych podczas wykopalisk archeologicznych jest dokładnym odzwierciedleniem stanu zdrowia populacji, w której się pojawiły. Tworzenie dokładnych statystyk występowania raka dla dawno wymarłych populacji ludzkich jest właściwie niemożliwe, bo wydobyliśmy względnie niewielką liczbę ludzkich szczątków z czasów starożytnych w porównaniu z łączną liczbą ludzi kiedykolwiek zamieszkujących Ziemię. Co więcej, rak jest chorobą atakującą głównie osoby starsze, szansa jego wystąpienia gwałtownie rośnie po sześćdziesiątym roku życia. Wiele współczesnych społeczeństw ma szczęście unikać większości zagrożeń, które naszych przodków skazywały na przedwczesną śmierć, takich jak choroby zakaźne, niedobory w diecie, śmierć w czasie porodu i ogólnie niezbyt sprzyjające warunki życia. Wraz z ogólnoświatowym wzrostem średniej przewidywanej długości życia rosną jednak również szanse na dożycie wieku, w którym rak staje się problemem.
W starożytnym Egipcie człowiek mógł żyć nawet pięćdziesiąt lat, a może i dłużej, jeśli był zamożny i dobrze się odżywiał, ale zwykli ludzie mieli szczęście, jeśli udawało im się przekroczyć trzydziesty rok życia. W piętnastowiecznej Anglii mężczyźni żyli średnio pięćdziesiąt lat, a kobiety zaledwie około trzydziestu, prawdopodobnie z powodu dużej umieralności podczas porodów. Archeolodzy potrafią dość skutecznie odgadywać wiek człowieka, którego szczątki udało im się odkopać, na podstawie stanu zębów, kości i towarzyszących mu przedmiotów, ale bardzo trudno jest stworzyć wykres przedstawiający występowanie nowotworów w zależności od wieku u ludzi, którzy opuścili ten padół łez wiele tysięcy lat temu.
Poza tym większość okazów archeologicznych to niewiele więcej niż szkielety. Niektóre nowotwory zostawiają ślady w kościach, ale inne występują tylko w obrębie szybko rozkładających się organów wewnętrznych. To, że guzy odnaleziono w więcej niż jednym zmumifikowanym ciele, w którym zachowały się tkanki miękkie, nie wydaje się świadczyć o ich „niezwykłej rzadkości”. Z pewnością choroba ta była wystarczająco częsta, aby zasłużyć na wzmiankę u egipskich, rzymskich i greckich medyków, a żyjący w drugim wieku naszej ery Galen, rzymski lekarz greckiego pochodzenia, napisał: „Wiele razy widzieliśmy w piersiach guzy. [...] Chorobę tę, jeśli były to jej początki, wielokrotnie udawało nam się wyleczyć, ale kiedy guz stawał się duży, nikt nie potrafił się go pozbyć bez operacji”. Przekonamy się, że u ludzi żyjących przed początkiem dwudziestego wieku udokumentowanych zostało ponad dwieście siedemdziesiąt pięć przykładów nowotworów, w tym zarówno niezwykle rzadkie nowotwory dziecięce, jak i te częściej spotykane. A to jedynie przypadki, o których wiemy. Ile cierpiących na raka piersi pacjentek Galena zniknęło z kart historii, bo po ich istnieniu nie pozostał żaden ślad – w postaci notatki bądź fizycznego dowodu?
Oryginalny artykuł przeglądowy był właściwie o wiele bardziej powściągliwy niż teksty publikowane w prasie. Michael Zimmerman jest szanowanym naukowcem, który stworzył szczegółowe opracowania na temat guzów odkrytych w zmumifikowanych ciałach, a w artykule bardzo szczegółowo opisał archeologiczne i kulturowe dowody na występowanie nowotworów w starożytności. Moglibyśmy w nieskończoność spierać się o to, czy można je nazwać rzadkimi, ale zdecydowanie większe zastrzeżenia mam do treści oryginalnego komunikatu prasowego uniwersytetu, który zawierał następujący cytat z Rosalie David: „W środowisku naturalnym nie ma niczego, co mogłoby powodować raka. W związku z tym musi to być choroba wywoływana przez człowieka, przez zanieczyszczenia i zmiany w diecie i trybie życia”.
Przykro mi, ale nie. Starożytna przeszłość z pewnością nie była zdrowotnym rajem. Z kilku kolejnych rozdziałów dowiemy się, że chociaż współczesny styl życia i zwyczaje mogą niewątpliwie zwiększać ryzyko zachorowania na raka, to środowisko naturalne jest pełne czynników wywołujących nowotwory, od wirusów i innych chorób zakaźnych po pleśń na produktach spożywczych i substancje chemiczne naturalnie występujące w roślinach (nawet tych „organicznych”). Radioaktywny gaz zwany radonem ulatnia się z ziemi w wielu zakątkach świata, zwłaszcza w rejonach obfitujących w skały wulkaniczne. Uważa się go za przyczynę wyjątkowo dużej liczby przypadków raka wykrytych w szczątkach ludzi zamieszkujących południowo-zachodnią Amerykę około tysiąca lat temu. Nasze własne Słońce codziennie zalewa nas wywołującym nowotwory promieniowaniem ultrafioletowym. Rakotwórcze składniki, w które obfitują sadza i dym, od ponad stu tysięcy lat powstające podczas używania otwartego ognia do gotowania i ogrzewania, są wyjątkowo szkodliwe w zamkniętych pomieszczeniach, takich jak jaskinie czy kuchnie. Ponadto większość nowotworów dziecięcych nie ma wiele wspólnego z czynnikami środowiskowymi, są raczej konsekwencją tego, że normalne procesy rozwojowe wpadają w szał (patrz s. 142).
Aby dowiedzieć się więcej o tym, jak rak dręczył gatunek ludzki na przestrzeni wieków, spotkałam się z Casey Kirkpatrick, jedną ze współzałożycielek Paleo-oncology Research Organization (Organizacja Badawcza ds. Paleoonkologii; PRO), małej, ale zdeterminowanej grupy badaczek analizujących przypadki raka w czasach antycznych. Podchodząc do tego zagadnienia bardzo poważnie, podążają one śladami kilkorga pionierów w dziedzinie badania starożytnych chorób (paleopatologii), zwłaszcza Eugena Strouhala, lekarza, który został egiptologiem, i amerykańskiej antropolożki Jane Buikstry. Jednym z pierwszych projektów PRO było stworzenie Cancer Research in Ancient Bodies Database (Bazy Danych Badań nad Nowotworami w Starożytności; w skrócie CRAB, co jest nawiązaniem do starożytnej etymologii nazwy choroby; patrz s. 210), w której badaczki zebrały wszystkie informacje, jakie udało się znaleźć na temat przypadków nowotworów u ludzi żyjących przed początkiem dwudziestego wieku.
Prace nad powiększaniem bazy danych nadal trwają, ale w momencie wydania tej książki znajdowało się w niej około dwustu siedemdziesięciu pięciu pozycji – znacznie więcej, niż opisano do 2010 roku, kiedy ukazał się artykuł Zimmermana i David. Może się wydawać, że to i tak niedużo, ale wiele dawnych przypadków nowotworów pozostaje po prostu niezauważonych. Niełatwo przecież postawić diagnozę komuś, kto nie żyje od ponad tysiąca lat, zwłaszcza jeśli opieramy się tylko na kilku fragmentach kości.
Głównymi narzędziami do diagnozowania nowotworów w dawnych szczątkach są prześwietlenie i tomografia komputerowa. Pierwszy obraz rentgenowski mumii został opublikowany przez angielskiego pioniera w dziedzinie egiptologii Flindersa Petriego na początku 1896 roku, zaledwie cztery miesiące po odkryciu promieniowania rentgenowskiego (chociaż poszukiwał on raczej klejnotów schowanych pomiędzy bandażami, a nie nowotworów). Pierwsze przypadki raka u mumii odkryto w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, ale przełomowy okazał się rozwój trójwymiarowej tomografii komputerowej dwie dekady później. Archeolodzy mogli odtąd wirtualnie zdejmować bandaże z mumii i zaglądać do środka, co doprowadziło do zdiagnozowania kolejnych przypadków.
Dziwny guzek albo nietypowa struktura kości w starożytnym szkielecie lub mumii nie musi automatycznie oznaczać raka – to mógł być nowotwór niezłośliwy, torbiel albo jedna z wielu innych chorób. Może to być oznaka fluorozy – przypadłości wywołującej kostnienie tkanek miękkich i spowodowanej wysokim stężeniem fluoru w otoczeniu, często występującym w okolicach wulkanów. Może to być wreszcie stan zwany pseudopatologią, kiedy normalny rozkład kości tworzy złudzenie choroby. Istnieją jednak pewne wskazówki, które mogą nas skierować w stronę raka.
Niektóre nowotwory wyglądają bardzo charakterystycznie – Casey Kirkpatrick i jej współpracowniczki powiedziałyby, że mają określone cechy patognomiczne. Pozostałe nie są aż tak oczywiste. Mimo że tomografia i prześwietlenia potrafią ujawnić obecność nowotworu, dokładne wskazanie jego typu może przysparzać trudności, więc patopaleontolodzy mogą w najlepszym wypadku podać kilka możliwości, nie konkretną odpowiedź. Szpiczak mnogi – nowotwór wpływający na białe krwinki w szpiku kostnym – zostawia w kościach takie same ślady jak guzy, które rozprzestrzeniły się w ciele z innego źródła, tymczasem nowotwory krwi, takie jak białaczka czy chłoniak, są w dawnych szczątkach praktycznie niewykrywalne. Poza tym podczas gdy współcześni pacjenci z podejrzeniem nowotworu są poddawani całej serii badań i testów, w przypadku historycznych pozostałości podobna standardowa ścieżka postępowania nie istnieje – na co zespół PRO stara się zwrócić uwagę.
Kolejnym problemem jest ustalenie, w jaki sposób choroby objawiały się w ciałach ludzi z odległej przeszłości. Przyczyny, liczby i rodzaje nowotworów pojawiających się wśród współczesnych populacji na całym świecie znacząco się od siebie różnią, a szanse na to, że mieszkaniec zamożnego kraju umrze na raka bez próby leczenia, są niewielkie. W związku z tym porównywanie Egipcjan sprzed czterech tysięcy lat, Inuitów żyjących w trzecim wieku naszej ery czy mieszkańców terenów Peru z czasów prekolumbijskich ze współczesnymi obywatelami Zachodu jest zwodnicze. Niektórzy badacze próbują czynić bardziej realistyczne porównania z mniej rozwiniętymi kulturami i populacjami bez łatwego dostępu do opieki medycznej, ale zbieranie dokładnych danych i statystyk w tych częściach świata to wyzwanie.
Problemy z diagnozowaniem doprowadziły do długotrwałych debat na temat tego, czy dziwne guzy i nierówności odnajdywane na starych szczątkach faktycznie są nowotworami, czy może wywołało je coś innego. Jednym z najsłynniejszych (i najbardziej kontrowersyjnych) przykładów są liczne wybrzuszenia na szczęce Człowieka z Kanam, skamieniałej pozostałości po prehistorycznym osobniku, którą poszukiwacz skamielin Louis Leakey i jego zespół wydobyli w 1932 roku w pobliżu kenijskiego brzegu Jeziora Wiktorii. Dokładny wiek wykopaliska i jego miejsce w ludzkim drzewie genealogicznym pozostają tematem dyskusji – chociaż sądzi się, że ma około siedmiuset tysięcy lat – podobnie jak natura narośli na jego powierzchni. Jeśli, jak sądzą niektórzy, są to pozostałości po nowotworze kości lub chłoniaku Burkitta, to guz ten jest jednym z najstarszych nowotworów u hominidów, o jakim wiemy. Może to też być po prostu – jak twierdzą inni specjaliści – przerost kości wywołany nieprawidłowym zrośnięciem się szczęki po złamaniu.
Do innych spornych przykładów należy prawdopodobny nowotwór kręgosłupa w skamieniałym szkielecie młodego australopiteka – jednego z naszych przodków wśród ssaków naczelnych ze wschodniej Afryki, żyjącego prawie dwa miliony lat temu – i dziwna narośl na żebrze liczącego sto dwadzieścia tysięcy lat neandertalczyka z okolic obecnej miejscowości Krapina na terenie Chorwacji. Ten drugi osobnik najprawdopodobniej nie chorował na nowotwór, tylko na dysplazję włóknistą, która sprawia, że tkanka kostna jest stopniowo zastępowana przez słabą, włóknistą.
Bardziej pewna diagnoza dotyczy kości dużego palca u stopy znalezionej w znajdującej się na terenie Republiki Południowej Afryki jaskini Swartkrans – „kolebki ludzkości”, uważanej za miejsce, z którego pochodzi nasz gatunek. Mimo że liczącej 1,6 miliona lat kości nie da się przypisać do przedstawiciela konkretnego gatunku, najprawdopodobniej była to istota spokrewniona z ludźmi. Niestety najwyraźniej cierpiała na agresywny nowotwór kości zwany kostniakomięśniakiem, który zazwyczaj atakuje nastolatków, a jego występowania nie łączy się ze środowiskiem ani stylem życia. Dziś jest to najstarszy dający się zidentyfikować nowotwór u przodka człowieka. W przyszłości, kiedy odkrytych zostanie więcej szczątków, a techniki diagnostyczne zostaną udoskonalone, może się to zmienić.
Istnieje wiele innych rozsianych po całym świecie przykładów potencjalnych nowotworów z dawnych czasów. Niezłośliwy przypadek odkryto w liczącej dwieście pięćdziesiąt tysięcy lat szczęce dorosłego Homo naledi – przedstawiciela odkrytej niedawno wymarłej grupy przodków ludzi, której liczne kości odnaleziono w 2015 roku w jaskini Rising Star na terenie RPA. Jest również czaszka należąca do przodka neandertalczyków, Homo heidelbergensis, który prawdopodobnie zmarł na raka mózgu jakieś trzysta pięćdziesiąt tysięcy lat temu na obszarze obecnych Niemiec. Wiemy też o Kobiecie z Lembudu – około dwudziestoletniej, o krzepkiej budowie ciała i nierównej szczęce, którą jakieś osiemnaście tysięcy lat temu pochowano w indonezyjskiej jaskini. Jej kości są usiane dziurkami wyglądającymi dokładnie jak ubytki wywoływane przez przerzuty nowotworowe. Niestety prehistorycznych skamieniałych szkieletów nie znajduje się zaopatrzonych w zachowaną dokumentację medyczną, więc możliwe, że nigdy nie poznamy prawdy na ich temat.
Nowe metody biologii molekularnej dają szansę na dalszy rozwój. Dzięki temu, że badania DNA stają się coraz dokładniejsze i tańsze, naukowcy mogą analizować malutkie fragmenty DNA pobrane ze szczątków. Jednym z najsłynniejszych przykładów użycia tych narzędzi jest zbadanie zmumifikowanego ciała włoskiego renesansowego władcy Ferdynanda I, które okazało się kryć wyjątkowo dobrze zachowany guz w miednicy. Pod mikroskopem komórki rakowe wyglądały tak, jakby nowotwór zaatakował jelita lub prostatę króla Neapolu. Testy genetyczne wykazały, że guz zawierał usterkę w genie zwanym KRAS, która jest powszechna przy guzach jelit, ale praktycznie nigdy nie występuje przy raku prostaty. W ten sposób Ferdynand otrzymał dokładną diagnozę jakieś pięćset lat po śmierci.
Mimo wszystko badania genetyczne mają ograniczenia, ponieważ wymagają zdobycia próbki DNA nowotworu z zachowanego organu lub zaatakowanych nim kości. Ich użyteczność może być jeszcze mniejsza, bo wiemy już, że najwyraźniej nawet zdrowe komórki mogą zawierać „rakowe” mutacje (patrz s. 115). Alternatywą jest szukanie wadliwych molekuł białek, które mogą być bardziej wiarygodnym wskaźnikiem nowotworu – tę metodę określa się mianem proteomiki. Identyfikowanie białek jest trudniejsze z technicznego punktu widzenia, a także droższe niż zwykłe sekwencjonowanie DNA, więc analizę proteomiczną stosuje się zazwyczaj do badania najbardziej wyjątkowych okazów z kolekcji paleopatologów. Koszty tej procedury stopniowo spadają, więc zapewne w przyszłości będzie wykorzystywana szerzej.
Pomimo coraz większej dostępności narzędzi czynnikiem ograniczającym zawsze będzie dostęp do ludzkich szczątków, do których badania można owe narzędzia wykorzystać. Idealnie zrównoważonej statystycznie populacji szkieletów nie da się ot tak wyczarować – mamy to, co mamy, i trzeba się z tym pogodzić. Istnieje również tak zwany paradoks osteologiczny (po raz pierwszy wspomnieli o nim w 1992 roku antropolog James Wood i jego współpracownicy): żaden archeologiczny przypadek nigdy nie będzie rzeczywiście reprezentatywny dla stanów chorobowych danej populacji. Częściowo wynika to z tego, że niektórzy ludzie ulegają chorobie bardzo szybko i nie pozostawia ona na ich szczątkach żadnych śladów, a częściowo z tego, że pełną prawdę o stanie zdrowia danej osoby można poznać w chwili jej śmierci. Na przykład szkielet piętnastoletniej dziewczyny, która zmarła dwa tysiące lat temu, nie powie nam nic o stanie zdrowia jej przyjaciół, którzy żyli dłużej. Wiemy natomiast, że na całym świecie, wśród różnych kultur i na przestrzeni tysięcy lat, odkryto wiele różnych odmian raka, w tym nowotwory, które obecnie określa się jako bardzo rzadkie.
Istnieją również inne, bardziej nieuchwytne czynniki wpływające na to, jakie szanse będą mieli naukowcy na odnalezienie konkretnych typów ludzi i chorób w dokumentacji archeologicznej albo informacjach na ich temat. Jeśli ktoś cierpiał na bardzo szybko postępujący nowotwór, mógł umrzeć nagle, bez diagnozy i śladów w kościach. Nawet jeśli przeprowadzono sekcję zwłok, wiele kultur stygmatyzuje raka, uważając go za coś grzesznego lub zaraźliwego, więc rodziny zmarłych mogły nie chcieć, aby wpisywano go jako przyczynę zgonu. Kwestie śmierci i pochówku regulują również tradycje kulturowe, które mogą wpływać na to, jaki rodzaj szczątków archeolodzy odnajdują po latach. Pewne społeczności grzebały na przykład swoje dzieci pod podłogami albo w ścianach własnych domów. Inne oddzielały żeńskie i męskie groby albo chowały ofiary pewnych chorób, takich jak dżuma lub trąd, w wyznaczonych miejscach.
Koniec końców problem sprowadza się głównie do liczb. Trzy szkielety ze śladami nowotworu znalezione na konkretnym obszarze mogą reprezentować trzy procent mieszkańców stuosobowej wioski, trzy dziesiąte procent mieszkańców dawnego miasta z tysiącem mieszkańców albo dziesięć procent trzydziestoosobowej grupy. Być może nowotwory faktycznie były rzadkością w historycznych i prehistorycznych populacjach. A może były znacznie częstsze, niż nam się wydaje, bo naukowcy ich nie poszukiwali. To ekscytujące, ile nowych poszlak mogą odkryć badania DNA i analizowanie białek, a także bardziej metodyczne podejście do prześwietleń i tomografii komputerowej szczątków w poszukiwaniu śladów raka. Coraz wyraźniej widzimy, że im gruntowniej poszukuje się dowodów na nowotwory w szczątkach, tym więcej się ich znajduje.
Mimo że jedne z najbardziej uderzających przykładów starożytnych nowotworów pochodzą z mumii, u których na kościach zachowało się więcej ciała niż u typowych szkieletów, nadal niewiele wiemy na temat tego, jak proces mumifikacji wpływa na konserwację guzów. W tym przypadku nie można po prostu chwycić za skalpel i wykonać sekcji zwłok, więc naukowcy usiłują zajrzeć do środka mumii za pomocą tomografii komputerowej. Według Casey Kirkpatrick w rzeczywistości jednak nie wiemy, na ile zmumifikowane nowotwory są widoczne w wynikach badań ani jak wiele informacji może nam umykać. Aby poznać prawdę, moja rozmówczyni i jej współpracowniczka Jennifer Willoughby zdecydowały się przeprowadzić nietypowy eksperyment.
Na początek połączyły siły z grupą naukowców z pobliskiego szpitala, którzy zapewnili im stały dostęp do myszy cierpiących na przeróżne nowotwory. Potem zajęły się mumifikowaniem zwierząt w każdy sposób, jaki przyszedł im do głowy. Niektóre wrzucono do bagna, aby odtworzyć mumie znajdowane na torfowiskach. Inne przykryto lodem lub zakopano w gorącym piasku. Na koniec Kirkpatrick i Willoughby zafundowały kilku myszom pełen rytualny egipski pochówek: ostrożnie usunęły malutkie organy, napełniły ich ciała natronem i naturalnymi żywicami, a potem je zabandażowały[2].
Kiedy proces mumifikacji dobiegł końca, umieściły myszy w tomografie i sprawdziły, czy nowotwory, na które cierpiały, przetrwały. Rezultaty były pokrzepiające: symptomy raka pozostały widoczne u wszystkich zmumifikowanych stworzeń, więc można zakładać, że metoda nie zawodzi też wtedy, kiedy służy do wykrywania nowotworów w ludzkich mumiach. „Rak nie jest współczesną chorobą – podkreśla Kirkpatrick. – Występował w całej naszej historii. Karcynogeny znajdują się w środowisku, istnieją również czynniki genetyczne i infekcje, których uniknięcie jest niemal niemożliwe. Uważam, że naprawdę musimy poinformować o tym opinię publiczną, zwłaszcza te osoby, które cierpią i sądzą, że pojawienie się nowotworu to ich wina”.
WSZYSTKIE STWORZENIA DUŻE I MAŁE
Rak nie jest chorobą wyłącznie ludzką – jestem tego aż nazbyt świadoma, odkąd na białaczkę zmarł nasz pierwszy pies, ukochany springer spaniel walijski o imieniu Sheba. Ale chociaż czasami twierdzi się, że sztuczne warunki towarzyszące udomowieniu powodują, że u zwierząt domowych pojawiają się guzy, podobnie jak u ludzi (i są uznawane za „współczesną chorobę”), to uznawanie raka za nieuniknioną konsekwencję wielokomórkowości sugeruje nam, że powinniśmy się spodziewać występowania nowotworów u wszystkich gatunków. I, z pewnymi godnymi uwagi wyjątkami, tak właśnie jest.
W 2014 roku chorwacki genetyk Tomislav Domazet-Lošo i jego współpracownicy z Uniwersytetu w Kilonii opublikowali zadziwiający artykuł, w którym opisali guzy u dwóch różnych gatunków maleńkiego słodkowodnego stworzenia zwanego stułbią – najprostszego organizmu, o którym wiemy, że może zachorować na nowotwór. Będąca w zasadzie niewielką rurką z mackami stułbia składa się z dwóch warstw komórek utrzymywanych przez trzy odrębne grupy komórek macierzystych. Dwie z nich tworzą warstwy kanalika, podczas gdy trzecia – znana jako śródmiąższowe komórki macierzyste – jest wszechstronna i zdolna do wytwarzania różnych fragmentów prostego ciała stułbi, a także komórek rozrodczych, które ostatecznie przeobrażają się w komórki jajowe i nasienie. I to właśnie z nich, podczas gdy zajmują się produkcją jajeczek, wyrasta guz. Trudno oczywiście stwierdzić, czy stułbia źle się czuje, ale obecność raka z pewnością na nią wpływa, poważnie zmniejszając tempo wzrostu i płodność. Warto odnotować, że Domazet-Lošo i jego zespół w żaden sposób nie ingerowali w stan tych stworzeń, na przykład dokonując drobnych zmian genetycznych czy wprowadzając do wody jakieś paskudne chemikalia – guzy pojawiły się całkowicie samoistnie. Ich odkrycie rodzi interesujące pytanie: jeśli u czegoś tak nieskomplikowanego jak stułbia może rozwinąć się rak, co z innymi zwierzętami?
Jedną z osób usiłujących odpowiedzieć na to pytanie jest Amy Boddy, adiunkt na Wydziale Antropologii Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara. Wraz z kierowanym przez siebie zespołem zgromadziła ona imponującą ilość danych na temat występowania nowotworów u wielu różnych gatunków – korzystając z metody znanej jako onkologia porównawcza.
„Jedną z najtrudniejszych kwestii jest w pierwszej kolejności to, jak konkretnie zdefiniujemy nowotwór, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę szalenie różniące się od siebie organizmy. Możemy być niemal pewni, że rak u psa czy myszy będzie w rozpoznawalny sposób podobny do guza ludzkiego. Ale co z dziwnymi komórkami małża lub osobliwym wybrzuszeniem na grzybie? Kiedy zaczynasz mówić o formach nowotworu u innych organizmów, po chwili zdajesz sobie sprawę, jak niewiele wiemy o tej chorobie – mówi Boddy. – Kiedy pisaliśmy pierwszy artykuł o nowotworach u różnych organizmów, mieliśmy ogromne wątpliwości co do tego, co powinniśmy klasyfikować jako raka, ponieważ definicja medyczna odnosi się głównie do człowieka”.
Inwazyjność raka u ludzi definiuje się na podstawie tego, czy komórki nowotworowe przebiły się przez błonę podstawną – cienki ochronny arkusz molekularnej „folii spożywczej” spowijającej nasze tkanki i narządy. Wiele organizmów nie ma tej ochronnej warstwy, ale nadal mogą zostać dotknięte przez złośliwe komórki rozmnażające się poza kontrolą. Na roślinach rozwijają się duże narośle zwane galasami, zwykle w wyniku infekcji bakteryjnej, wirusowej lub grzybiczej – albo działania os. Występują też inne dziwne zjawiska, takie jak staśmione (skręcone ze sobą) kaktusy, z którymi zapoznamy się w następnym rozdziale.
W czerwonych algach można znaleźć masy podobne do guzów. Nawet grzyby nie są wolne od podejrzeń: w ich owocnikach zauważono nieinwazyjne narośle, a proste pleśnie mogą rosnąć w nieprawidłowy, nadmierny sposób. Chociaż grudki te są objawem nazbyt entuzjastycznego mnożenia się komórek, nazywanie ich nowotworami nie jest do końca słuszne, ponieważ sztywne ściany komórkowe i mocne struktury wewnętrzne grzybów i roślin zapobiegają rozprzestrzenianiu się złośliwych komórek po całym organizmie.
W świecie zwierząt rak pojawia się niemal wszędzie. Niedawno opublikowana lista tych, o których wiemy, że mogą zostać dotknięte nowotworem, liczy ponad dwadzieścia stron, a wykaz stworzeń morskich, u których wykryto guzy, przypomina menu z najdziwniejszej restauracji sushi na świecie: sercówki, małże, kraby, sumy, ryby jaskiniowe, dorsze, koralowce i quahogi. Do tego garbiki, skalary, akary i złote rybki. A także stynka, łosoś, dorada, konik morski... lista się nie kończy.
Nowotwory pojawiają się u żab, ropuch i innych płazów. Zostały też zaobserwowane u wielu gadów, takich jak węże, żółwie lądowe i wodne, a także jaszczurki. Występują u licznych gatunków ptaków, od papug po pingwiny, u kakadu, kazuarów, drzewic czarnobrzuchych i papużek falistych. Nie wspominając o ciekawym przypadku trójnożnego rudzika z nowotworową masą w brzuchu, który pewnego dnia w 1919 roku trafił w ręce pana H.K. Coale’a z Chicago. Także ssaki, od hien grzywiastych po zebry, dotykają różne rodzaje raka – pojawiają się u wielorybów, miniaturowych kangurów, pawianów, borsuków, antylop bongo i prawie wszystkiego, co pomiędzy.
Podobnie jak w szczątkach dawno zmarłych ludzi, guzy występowały również u zwierząt, które znamy jedynie ze skamielin. W 2003 roku zespół kierowany przez Bruce’a Rothschilda z Uniwersytetu Medycznego Northeastern Ohio zbadał zbiory muzeów Ameryki Północnej za pomocą przenośnego aparatu rentgenowskiego. Wykonał zdjęcia ponad dziesięciu tysięcy kości dinozaurów. Chociaż znalazł guzy tylko w jednej rodzinie dinozaurów, roślinożernych kaczodziobych hadrozaurów sprzed około siedemdziesięciu milionów lat, wykrył aż dwadzieścia dziewięć przypadków u dziewięćdziesięciu siedmiu osobników. Guz odkryto również w kości kończyny skamieniałego prehistorycznego żółwia wodnego, który około dwustu czterdziestu milionów lat temu przemierzał triasowe morze obmywające dzisiejsze Niemcy. Istnieją dowody na obecność raka u innych gatunków dinozaurów, w tym gigantycznego tytanozaura, chociaż niektóre z tych obserwacji są kontrowersyjne[3].
Badania dotyczące nowotworów u różnych form życia podważyły również niezmiennie popularne, chociaż błędne przekonanie, że rekiny nie chorują na raka. Ten dziwny pomysł narodził się w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy Judah Folkman i Henry Brem ze szkoły medycznej na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa w Baltimore w stanie Maryland zauważyli, że chrząstka – warstwa ochronna na końcach kości – zapobiega przemianie nowych naczyń krwionośnych w guzy. Szkielety rekinów są zbudowane w całości z chrząstki, a nie z kości, więc ludzie zaczęli sądzić, że zwierzęta te mogą być bardziej odporne na raka niż inne gatunki.
Eksperymenty laboratoryjne wykazały, że chrząstka rekina jest bardzo skuteczna w powstrzymywaniu rozwoju nowotworów naczyń krwionośnych, a próby chemicznego wywołania nowotworów u tych ryb nie powiodły się. Zważywszy na to, że nikt nie odnotował przypadku raka u żadnego rekina żyjącego na wolności, teoria wydawała się wiarygodna. Skończyło się to dość przewidywalnym pobożnym życzeniem i wyrażeniem sugestii, że chrząstka rekina może zapobiegać nowotworom, a nawet je leczyć. Po publikacji bestsellerowej książki Sharks Don’t Get Cancer (Rekiny nie chorują na raka) Williama Lane’a z 1992 roku narodziła się cała prężna gałąź przemysłu. Poławiano, hodowano i zabijano miliony rekinów, aby wyprodukować pigułki zawierające ich chrząstkę, a następnie sprzedać je zdesperowanym pacjentom ze zdiagnozowanym rakiem, mimo że na ich nieskuteczność wskazywały wyniki badań klinicznych przeprowadzonych w co najmniej trzech ośrodkach.
Co ważniejsze, nawet podstawowe założenie tej teorii nie jest prawdziwe: guzy zauważono u wielu gatunków rekinów, w tym w potężnych szczękach żarłacza białego znalezionego u wybrzeży Australii w 2013 roku. Jak zauważył biolog morski David Shiffman w artykule na ten temat: „Rekiny chorują na raka. A nawet gdyby nie chorowały, jedzenie produktów z rekinów nie wyleczy nowotworu, tak samo jak zjedzenie Michaela Jordana nie uczyniłoby mnie lepszym koszykarzem”.
Może chrząstka rekina nie jest w stanie zapobiec chorobie ani jej wyleczyć, ale porównanie nowotworów u różnych gatunków może dostarczyć przydatnych informacji na temat tego, co może się dziać w naszych ciałach. Staje się to szczególnie interesujące, gdy zapytamy nie o to, czy konkretny przypadek guza został znaleziony u danego typu zwierzęcia – bo tego należy się spodziewać, skoro rak jest zjawiskiem nieuchronnie związanym z wielokomórkowością organizmu – ale jak często się pojawia.
Może się to wydawać zaskakujące, ale potrafimy z całą pewnością stwierdzić, że rak nie tylko nie jest chorobą typową jedynie dla człowieka, ale również że nie jesteśmy nawet gatunkiem, który cierpi na nią najczęściej. Powszechnie przyjmuje się, że ludzie chorują na nowotwory częściej niż zwierzęta, ale przekonanie to opiera się na żałośnie niekompletnych danych. Tak jak nie mamy pojęcia o częstotliwości występowania raka w starożytnych populacjach ludzkich, bo brakuje nam usystematyzowanych danych, tak nikt nie przyjrzał się w metodyczny sposób występowaniu tej choroby u innych stworzeń.
Sporządzenie ogromnej listy wszystkich gatunków, u których wykryto jakikolwiek rodzaj nowotworu, to jedno; ustalenie, czy któryś z nich jest szczególnie rzadki lub powszechny, to zupełnie inna sprawa. Amy Boddy i jej koledzy z Santa Barbara stali się epidemiologami zwierzęcymi przesiewającymi dokumentację z ogrodów zoologicznych i wszelkie dające się zebrać dane o dzikich populacjach, aby przekonać się, jak często rak występuje u różnych gatunków.
„Zwierzęta z ogrodów zoologicznych żyją niezwykle długo w porównaniu ze swoimi dzikimi pobratymcami, a dane na temat niektórych z nich opierają się na niewielkich próbkach – ostrzega Boddy – ale nasze wstępne ustalenia wskazują, że w porównaniu z ludźmi zachorowania na raka u małych ssaków są dość częste. Obserwujemy sporo guzów u fretek, wygląda także na to, że lemurki myszate zapadają na wiele nowotworów”.
Badaczka wyjaśnia, że rak wydaje się występować częściej u zwierząt, które przeszły przez wąskie gardło – zdarzenie, które w pewnym momencie drastycznie zmniejszyło populację – co sprawia, że dzisiejsze osobniki są do siebie bardziej podobne genetycznie, niż byłyby, gdyby nie przeszły przez taką katastrofę. Chomiczki syryjskie przecisnęły się przez wyjątkowo wąskie gardło i większość obecnie żyjących na świecie udomowionych osobników pochodzi z jednego miotu znalezionego na Pustyni Syryjskiej w 1930 roku. W rezultacie u niezwykle wysokiego odsetka samoistnie występują guzy.
Inne gatunki hodowlane czystej rasy i udomowione również są bardziej podatne na nowotwory. U psów występuje z grubsza podobne ryzyko zachorowania na raka jak u ludzi, przy czym różne typy nowotworów są mniej lub bardziej powszechne u poszczególnych ras. Nawet jedna trzecia kur hodowlanych zachoruje na raka jajnika z powodu przymuszania ich do ciągłej produkcji jaj.
Co ciekawe, ludzie przeszli w swojej historii przez kilka takich niebezpiecznych sytuacji. Istnieją na przykład przekonujące dowody na to, że około miliona lat temu populacja naszych przodków zmniejszyła się do niespełna dwudziestu tysięcy zdolnych do rozmnażania osobników, co doprowadziło nasz gatunek na skraj wymarcia – mogło to mieć jakiś wpływ na naszą dzisiejszą podatność na raka.
Naukowcy odkryli również, że „łuskowate” – ptaki i gady, które wywodzą się od dinozaurów – mają tendencję do chorowania na raka stosunkowo rzadko w porównaniu z „futrzaną” stroną drzewa ewolucyjnego. Powody tej różnicy jak na razie pozostają tajemnicą, ale Boddy ma kilka pomysłów.
„Sądzę, że ma to związek z ciążą i posiadaniem łożyska” – mówi i wyjaśnia, że podczas gdy ptaki i gady składają jaja, ssaki muszą zachować zdolność do wytworzenia inwazyjnej tkanki wypełnionej naczyniami krwionośnymi, która przedostaje się do ściany macicy, wysysając tlen i składniki odżywcze z ciała matki, aby odżywić rosnący płód. Komórki łożyska i płodu trafiają do krwiobiegu matki, a nawet mogą stać się częścią normalnych tkanek jej ciała – proces ten zwany jest mikrochimeryzmem. Jest to właściwie identyczny repertuar sztuczek biologicznych z tymi, których potrzebuje rak, żeby rosnąć i się rozprzestrzeniać. Wiele guzów przejmuje nawet te same geny i cząsteczki, żeby zdobyć w ciele przyczółek.
Przez jakiś czas popularna była hipoteza, że ssaki z bardziej inwazyjnymi łożyskami, w tym ludzie, mogą chorować na raka częściej niż te z bardziej powierzchownymi układami, takie jak konie lub krowy, a łożyska i ryzyko nowotworu u kotów i psów plasują się gdzieś pośrodku skali. Niestety zgrabna teoria została podważona, kiedy zespół Boddy zgromadził więcej danych dotyczących różnych gatunków. Poza tym badaczce wciąż brakuje informacji na temat podatności na raka nieposiadających łożyska torbaczy, które rodzą młode i hodują je w torbie lęgowej, czy składających jaja stekowców, takich jak dziobaki. Mimo to Boddy jest przekonana, że istnieje związek między zdolnością gatunku do wytworzenia łożyska a większym prawdopodobieństwem zachorowania na raka.
„Myślę, że taka zależność zdecydowanie występuje – mówi, wskazując na to, że płód jest zbudowany z komórek, które są genetycznie podobne do komórek matki, ale nie identyczne, co może powodować śmiertelne w skutkach odrzucenie przez układ odpornościowy. – Mogliśmy wyewoluować tak, aby wszystko ograniczało się do macicy, ale wytworzyliśmy łożysko, które narusza każdą pojedynczą tkankę ciała matki i jednocześnie integruje się z nią. Sądzę więc, że potencjalnie ssaki nie są tak dobrze wyczulone na wykrywanie guzów, które są nieco zmutowaną wersją nas samych”.
ROZMIAR MA ZNACZENIE
Istnieje jeszcze bardziej intrygująca ciekawostka dotycząca zachorowalności na raka u ludzi i innych gatunków. Mianowicie: jeśli nowotwór jest nieuniknioną konsekwencją wielokomórkowości i może się pojawić w dowolnej populacji komórek, to powinno z tego wynikać, że im więcej komórek w danym organizmie, tym większe prawdopodobieństwo wystąpienia nowotworu. Im większa liczba komórek, tym większa proliferacja komórek, a tym samym większe niebezpieczeństwo, że coś pójdzie nie tak. Duży rozmiar wiąże się więc z dużym ryzykiem, a problem ten powinien się nasilać u zwierząt długowiecznych.
„Wiemy, że im większy osobnik danego gatunku, tym wyższy wskaźnik zachorowalności na raka. Na przykład wyższym, większym ludziom grozi większe ryzyko niż niższym, mniejszym. To samo dotyczy psów – wyjaśnia Boddy. – Można to traktować w kategoriach prawdopodobieństwa, ponieważ mamy więcej komórek, ale niewykluczona jest również potencjalna selekcja płciowa. Jeśli szybko urośniesz, wcześniej zaczynasz się rozmnażać”.
Żeby dać przykład, badaczka opowiada mi o zwyczajach godowych platek – małych kolorowych rybek, które pochodzą z Ameryki Środkowej, ale zamieszkują akwaria na całym świecie. Niektóre samce mają wadę genetyczną, która powoduje, że rosną niezwykle duże, co czyni je szczególnie atrakcyjnymi dla samic. Niestety ta sama mutacja sprawia, że samce są również podatne na czerniaka. Kiedy rozwija się niszczący ich zdrowie rak, jest za późno: są już dojrzałe i zdążyły się rozmnożyć, przekazując felerny gen następnemu pokoleniu.
Podobnie wygląda przypadek jelenia bielika. Samce inwestują dużo czasu i testosteronu w wyhodowanie okazałego poroża (im większe, tym lepsze, przynajmniej tak zdają się twierdzić samice). Wysiłek ten odbywa się kosztem zwiększonego ryzyka rozwoju antleromy – włóknistych guzów, które uciskają czaszkę i uszkadzają mózg, a nawet mogą doprowadzić do śmierci.
Tutaj sprawy zaczynają się jednak komplikować. Co prawda dopóki porównuje się osobniki tego samego gatunku, związek między większymi rozmiarami ciała a zwiększonym ryzykiem zachorowania na raka jest zauważalny, ale zależność ta zanika, gdy spojrzymy z szerszej perspektywy, na całe drzewo życia. Duże długowieczne zwierzęta, takie jak wieloryby i słonie, mają w rzeczywistości podobne wskaźniki zachorowań na nowotwory co małe, żyjące krótko stworzenia, na przykład gryzonie. Jest to niezwykła obserwacja, ponieważ dwustutonowy płetwal błękitny jest dziesięć milionów razy większy niż ważąca dwadzieścia gramów mysz. Oznacza to, że kawałek ciała płetwala błękitnego wielkości myszy powinien być co najmniej dziesięć milionów razy bardziej odporny na raka od niej samej.
Ludzie mają wyższe wskaźniki występowania raka, niż można by oczekiwać po ich rozmiarach, więc wyraźnie odstają od tego schematu. Kiedy jednak usuniemy z równania swoje złe nawyki (zwłaszcza palenie papierosów), możemy dojść do wniosku, że jesteśmy niezwykle odporni na raka w porównaniu z mniejszymi stworzeniami, ale znacznie bardziej na niego podatni niż giganci wśród ssaków. Obserwacja, że ryzyko zachorowania na nowotwór nie zależy od wielkości ciała, jest znana jako paradoks Peto, na cześć Richarda Peto, brytyjskiego statystyka, który zauważył to po raz pierwszy w 1976 roku. Chociaż może się to wydawać nielogiczne, spojrzenie przez pryzmat rzeczonego paradoksu pozwala nam uzyskać fascynującą perspektywę na to, dlaczego ludzie – lub jakiekolwiek inne organizmy – mogą, ale nie muszą zachorować na raka w danym momencie życia. Wszystko, czego potrzebujemy do rozwiązania tego problemu, to odrobina strategicznego myślenia.
Zwierzęta różnią się nie tylko wielkością, ale też długością życia. Na wolności, przy ciągłym ryzyku padnięcia ofiarą drapieżnika, mysz będzie mieć szczęście, jeśli przeżyje rok. Nawet w przytulnym zaciszu laboratorium najstarszym szczęściarzom zdarza się dobić do dwóch lat. Dla porównania rekin polarny – najstarszy znany kręgowiec – osiąga dojrzałość płciową w słusznym wieku stu pięćdziesięciu lat. Wiek najsędziwszego osobnika tego gatunku oceniono przy użyciu techniki datowania, za pomocą której bada się wpływ testów bomb radioaktywnych prowadzonych w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku na soczewkę oka. Okazało się, że rekin ma jakieś pięćset lat: chłodne wody Morza Arktycznego przemierzał po raz pierwszy, gdy na angielskim tronie zasiadała królowa Elżbieta I. Słonie afrykańskie żyją średnio około sześćdziesięciu, siedemdziesięciu lat, ale świnki morskie rzadko dożywają ósmych urodzin. Średnia długość życia ludzi wynosi obecnie około siedemdziesięciu lat, podczas gdy nasi krewni, szympansy, mogą się spodziewać, że dobiją do pięćdziesiątki. Na drugim końcu skali wśród naczelnych są lemurki myszate, których średnia długość życia reprodukcyjnego wynosi około pięciu lat, chociaż w niewoli mogą dożyć nawet piętnastu.
Rozwiązanie paradoksu Peto wymaga ewolucyjnego kompromisu między wzrostem, długowiecznością i seksem. Mówiąc prościej: albo rozwijasz się, żeby żyć szybko i umierać młodo – ograniczając się do kilku krótkich niebezpiecznych lat wypełnionych reprodukcją – albo ewoluujesz powoli, rośniesz, raczej jesz, niż jesteś zjadany, masz potomstwo na późniejszym etapie życia i długo się nim opiekujesz.
Oczywiście gdyby wszyscy ludzie chorowali na raka, zanim zaczynaliby się rozmnażać, nie zaszlibyśmy jako gatunek daleko – tak działa dobór naturalny. Ale utrzymanie dużego ciała w zdrowiu – bez nowotworów – przez dziesięciolecia wymaga mnóstwa energii i zasobów. Gatunki ewoluowały więc tak, aby zachowywać zdrowie przez cały czas trwania fazy rozrodczej, tak długo, jak może ona trwać, i ulegają rakowi, dopiero gdy wysiłek utrzymywania ciała w zdrowiu nie jest już tego wart. To dlatego dziewięćdziesiąt procent przypadków nowotworów u ludzi występuje u osób po pięćdziesiątce. Jest to najzupełniej logiczne: ewoluowaliśmy tak, aby przetrwać najważniejsze lata życia w dobrym zdrowiu, ale kiedy dzieci się urodzą i zostaną odchowane, wszystko staje się możliwe[4].
Krańcowym przykładem strategii „żyj szybko, umieraj młodo” są myszowate torbacze znane jako chutliwce. W sierpniu, w środku australijskiej zimy, przez jakieś dwa tygodnie samce spółkują z jak największą liczbą samic w szalonych maratonach trwających nawet do czternastu godzin. Ale gdy okres godowy ma się ku końcowi, zaczynają się z nimi dziać złe rzeczy. Sierść wypada, narządy wewnętrzne zaczynają szwankować, szybko rozwijają się infekcje. W ciągu kilku krótkich tygodni wszystkie samce są martwe, ponieważ całą swoją energię zainwestowały w rozmnażanie i dosłownie zakopulowały się na śmierć.
Ich partnerkom wiedzie się niewiele lepiej: matki zwykle umierają po odstawieniu młodych, pozostawiając sieroty same sobie do następnego roku, kiedy cykl zaczyna się od nowa. Strategia reprodukcyjna tych stworzeń może się wydawać dziwna, jeśli porównamy ją z ludzką, ale dla nich ma ewolucyjny sens. Chutliwce żywią się owadami, których wysyp zazwyczaj jest cykliczny. Szał związany z kopulowaniem ma miejsce w okresie największej bonanzy żywieniowej, więc matki są dobrze odżywione, gdy karmią młode, podczas gdy samce funkcjonują właściwie jedynie jako narzędzia dostarczające nasienie.
Po drugiej stronie spektrum znajdują się długowieczne gatunki, których umiejętność wieloletniego powstrzymywania raka doprowadziła naukowców do intrygujących odkryć. Postępy w sekwencjonowaniu DNA sprawiają, że możemy grzebać w genomach zwierząt i dowiadywać się, co sprawia, że działają w ten sposób.
Jednym z najbardziej znanych przykładów długowiecznego, odpornego na nowotwory ssaka jest golec piaskowy. Stworzonka te występują w dużych koloniach na afrykańskich pustyniach, a życie upływa im na nieustannym kopaniu tuneli w poszukiwaniu smacznych korzeni roślin i utrzymywaniu w ryzach stale rosnących zębów. W ich osłoniętych przed subsaharyjskim słońcem norach utrzymuje się stała temperatura trzydziestu stopni Celsjusza, więc zwierzęta te zrezygnowały ze wspólnego dla wszystkich innych ssaków wysiłku utrzymywania wysokiej temperatury ciała. Wydaje się, że nie odczuwają bólu, mogą przetrwać przy niebezpiecznie niskim poziomie tlenu, nie są nękane przez drapieżniki i rzadko wychodzą na palące światło słońca. Co jeszcze dziwniejsze u gryzoni, są eusocjalne: tylko kilka zwierząt w kolonii jest aktywnych seksualnie – jedna dominująca królowa, która rządzi społecznością, i garstka szczęśliwych reproduktorów – podczas gdy reszta to robotnicy niezwiązani z rozmnażaniem, odpowiedzialni za kopanie, utrzymanie i ochronę krętej sieci tuneli.
Chociaż początkowe zainteresowanie golcami piaskowymi było związane z ich niezwykłą strukturą społeczną, badacze wkrótce zdali sobie sprawę z czegoś dziwnego: zwierzęta zabrane do laboratoriów nie umierały. W 2002 roku naukowcy z Nowego Jorku opublikowali raport o golcu z kolonii laboratoryjnej, który dożył co najmniej dwudziestu ośmiu lat, pokonując poprzedniego rekordzistę wśród gryzoni (dwudziestosiedmioletniego jeżozwierza). Rekord został pobity w 2010 roku przez golca zwanego Staruszkiem, który ostatecznie udał się do niebiańskiej pustynnej kolonii, dożywszy trzydziestu dwóch lat. Wiek większości golców zbliża się do późnych lat dwudziestych, a nowotwory są wśród nich praktycznie niespotykane, z zaledwie kilkoma przypadkami udokumentowanymi u ponad tysiąca trzymanych w niewoli zwierząt.
Nadal nie jest do końca jasne, jak golcom udaje się żyć tak długo i jednocześnie nie cierpieć na nowotwory. Może chodzi o ich niskokaloryczny styl życia i niską temperaturę ciała, które zdaniem badaczy ograniczają produkcję szkodliwych substancji chemicznych zwanych wolnymi rodnikami, powstających, gdy komórki wytwarzają energię. A może rozwiązanie zagadki tkwi w zmienionym poziomie hormonów i innych związków, które napędzają wzrost komórek, lub w diecie wegetariańskiej bogatej w polifenole. W 2013 roku naukowcy odkryli, że golce bardzo obficie wytwarzają wyjątkowo lepką odmianę kleju komórkowego zwanego hialuronianem. Wysunięto hipotezę, że pomaga to wzmocnić więzy i komunikację między komórkami, powstrzymując je przed wymknięciem się spod kontroli i przekształceniem w raka.
Pewne geny zaangażowane w produkcję energii są znacznie aktywniejsze i występują w znacznie większej liczbie u golców niż u myszy. Być może dodatkowa dawka DNA działa jak bufor na rakotwórcze skutki uszkodzeń genetycznych, dzięki czemu te pierwsze mogą dożyć późnej starości. Zachodzą też inne kluczowe różnice w genach zaangażowanych w odpowiadanie na uszkodzenia DNA i inne związane ze starzeniem się procesy. Komórki pobrane od golców są bardziej odporne na stres oksydacyjny i defekty niż komórki innych małych gryzoni. Badania, których wyniki opublikowano w 2019 roku, wykazały, że w porównaniu z myszami golce mają również bardzo nietypowy repertuar komórek odpornościowych, co może im pomagać trwać w zdrowiu tak długo.
Jakby tego było mało, przed nadmiernym wzrostem komórek chroni je jeszcze jedno: po prostu nie jest on tolerowany. W biologii istnieje zjawisko zwane hamowaniem kontaktowym – najłatwiej opisać je jako przestrzeń osobistą komórki, która powstrzymuje ich proliferację, jeśli robi się zbyt tłoczno. Komórki golców piaskowych są niezwykle podatne na hamowanie kontaktu: zastygają w bezruchu, gdy tylko wykryją, że inna komórka znajduje się zbyt blisko, zapobiegając tym samym spiętrzeniom, które mogą zwiastować początek nowotworu.
Równie długowieczne ślepce rozwiązały paradoks Peto w inny sposób. Chociaż te gryzonie są mniej więcej tej samej wielkości co zwykłe szczury, żyją pięć razy dłużej i mają bardzo niski wskaźnik zachorowalności na raka. Często dożywają dwudziestych urodzin. Wydaje się to wynikać z tego, że ich komórki potrafią naprawiać potencjalnie rakotwórcze uszkodzenia DNA pięć razy skuteczniej niż komórki zwykłych szczurów – cecha ta mogła się rozwinąć, aby chronić je przed szkodliwymi cyklami wysokiego i niskiego poziomu tlenu, których doświadczają w podziemnych norach.
Jeszcze inną odpowiedź mają kapibary – cudownie wyluzowane gigantyczne świnki morskie z Ameryki Południowej, cieszące się reputacją najbardziej przyjaznych stworzeń w zoo. Ich niezwykle duże rozmiary są prawdopodobnie wynikiem nadmiernej aktywności insuliny, hormonu, który kontroluje wzrost i metabolizm komórek. Zostając królami gryzoni, stworzenia te musiały również znaleźć sposób na powstrzymanie raka (pamiętajcie: im większe ciało, tym więcej komórek i większe ryzyko raka). Naukowcy badający genom kapibar odkryli niedawno, że chociaż poziom szkodliwych mutacji genetycznych zdaje się u nich wyższy niż u innych gryzoni, ich komórki odpornościowe są wyjątkowo czujne – sprawnie szukają złośliwych komórek i je niszczą, zanim te zdążą się rozwinąć w guz.
Słonie to zupełnie inna historia. Zamiast próbować naprawiać potencjalnie nowotworowe uszkodzenia w swoim DNA lub wzmacniać układ odpornościowy, utworzyły wiele kopii genu kodującego cząsteczkę o nazwie p53 – strażnika genomu, który w imię wyższego dobra uśmierca komórki przy pierwszych oznakach kłopotów. Ze względu na ogromne rozmiary tych zwierząt ma to sens: jeśli jesteś słoniem, możesz sobie pozwolić na spalanie komórek, więc będzie lepiej, jeśli od razu pozbędziesz się tych podejrzanych.
Naukowcy szczegółowo zbadali również geny stutonowego wala grenlandzkiego, którego trwające dwieście lat, stosunkowo wolne od nowotworów życie czyni go dobrym kandydatem na najdłużej żyjącego ssaka na naszej planecie. Na razie nie jest jasne, w jaki sposób mu się to udaje, ale możliwe, że jest to związane z uzyskaniem lub utratą pewnych genów zajmujących się naprawianiem uszkodzeń DNA lub kontrolowaniem proliferacji komórek.
Na drugim końcu skali znajduje się maleńki nocek Brandta, ważący mniej niż dziesięć gramów – jedną dziesięciomilionową masy potężnego wala grenlandzkiego i mniej więcej połowę tego, co typowa mysz laboratoryjna. To gatunek, do którego należy rekord długości życia wśród równie małych stworzeń – najstarszy udokumentowany osobnik przeżył oszałamiające czterdzieści jeden lat. Chociaż jednak nocki Brandta są złotymi medalistami igrzysk olimpijskich w długowieczności, wszystkie inne gatunki nietoperzy również żyją niezwykle długo w porównaniu z naziemnymi gryzoniami podobnej wielkości. Z pewnością zdolność latania daje im pewną przewagę, ponieważ mogą zwyczajnie odlecieć, gdy tylko zbliży się do nich drapieżnik, ale wydaje się, że dysponują także kilkoma przydatnymi adaptacjami molekularnymi.
W 1961 roku amerykański mikrobiolog Leonard Hayflick zaobserwował, że większość komórek może dzielić się tylko około pięćdziesięciu razy, zanim zabraknie im pary i umrą. Teraz wiemy, że limit Hayflicka narzucają telomery – czapeczki z DNA i białka znajdujące się na delikatnych końcach chromosomów, które chronią je tak samo jak plastikowa nakładka na końcu sznurówki zapobiega jej strzępieniu się. W większości normalnych komórek zwierzęcych z powodu kaprysów mechanizmu kopiującego DNA telomery stają się odrobinę krótsze za każdym razem, gdy komórka się dzieli. Gdy telomery skurczą się do określonego rozmiaru, komórka umiera. Embrionalne komórki macierzyste obchodzą jednak limit Hayflicka, dzieląc się na potęgę, ponieważ tworzą wszystkie tkanki ciała podczas jego rozwoju. Aby uniknąć kryzysu chromosomowego, aktywują gen kodujący enzym zwany telomerazą, który odbudowuje telomery do odpowiedniej długości podczas każdego podziału komórki.
Ten molekularny minutnik jest naturalnym mechanizmem broniącym przed rakiem, zapobiegającym niekontrolowanemu namnażaniu się komórek. Tak więc reaktywacja telomerazy i zresetowanie zegara telomeru, aby umożliwić niekończącą się proliferację, jest kluczowym krokiem do rozwoju nowotworów. Co ciekawe, u najdłużej żyjących gatunków nietoperzy telomery nie kurczą się z wiekiem, więc mogą one naprawiać swoje maleńkie ciała przez dziesięciolecia. Obchodzenie ograniczeń telomerowego zegara nie wydaje się jednak zwiększać u nich ryzyka zachorowania na raka, co sugeruje, że w ich organizmach muszą działać inne, jeszcze nieznane mechanizmy przeciwnowotworowe.
Jedna z bardziej brawurowych teorii dotyczących zmniejszonego ryzyka zachorowania na raka u dużych zwierząt zakłada istnienie czegoś w rodzaju hiperguzów. Są to „supernowotwory”, które pojawiają się w już i tak funkcjonującym wbrew zasadom guzie i jego otoczeniu, a następnie zaczynają niszczyć obecne tam wcześniej złowrogie komórki. Koncepcja guza w guzie może brzmieć dziwnie, ale jak zobaczymy później, skoro każdy rak wydaje się mozaiką genetycznie unikatowych skupisk komórek, z pewnością jest możliwe, że komórkowe walki wewnętrzne mogą do pewnego stopnia pomóc w stłumieniu wzrostu guza.
Wydaje się również, że istnieje związek między ryzykiem zachorowania na raka a zdolnością organizmu do samoleczenia. Ekspertka od zwierzęcych nowotworów, Amy Boddy, opowiedziała mi, jak udała się do swojej współpracowniczki Tary Harrison z zoo w San Diego w poszukiwaniu komórek skóry. Większość ogrodów zoologicznych chętnie udostępnia pobrane w znieczuleniu miejscowym za pomocą małego urządzenia przypominającego dziurkacz niewielkie próbki skóry swoich podopiecznych. W przypadku jednego gatunku – olbrzymiego żółwia słoniowego – odpowiedź brzmiała jednak: nie. Celowe przebicie skóry tego łagodnego olbrzyma powoduje powstanie rany, która goi się ponad rok, podczas gdy u większości innych zwierząt żyjących w zoo trwa to krócej niż tydzień. Na takie zagrożenie dla dobrostanu swoich podopiecznych opiekunowie żółwi nie mogą się zgodzić.
Porównanie powolnego gojenia się pomarszczonej grubej skóry i ochronnej skorupy odpornego na raka żółwia z szybkim zasklepianiem się miękkiej skóry ludzkiej, którą można przeciąć choćby marnym kawałkiem papieru, z pewnością daje do myślenia. Myszy zdrowieją zresztą jeszcze prędzej. Wyewoluowanie zdolności szybkiego zdrowienia oznacza również, że komórki muszą być w stanie szybko przechodzić w tryb rozmnażania, co zwiększa szanse, że któraś z nich stanie się naszym wrogiem. Spośród tych dwóch strategii ewolucyjnych ludzie i myszy wybrali elastyczną skórę i szybkie gojenie kosztem powłoki potencjalnie chroniącej przed rakiem.
Poszczególne gatunki rozwiązały paradoks Peto na różne sposoby. Każdy z nich zastosował własną strategię, aby przetrwać lata reprodukcji w jednym kawałku. Nadal możemy się dowiedzieć wielu rzeczy, badając organizmy, które miliony lat temu obrały inną ewolucyjną ścieżkę niż my.
RAKOODPORNE
Chociaż pozornie rak jest wszechobecny na wszystkich gałęziach drzewa życia, jest kilka zwierząt, które po prostu na niego nie chorują. Przynajmniej o ile nam wiadomo. Do tych szczęściarzy należą żebropławy – przezroczyste stworzenia w kształcie pocisków, mieniące się opalizującymi kolorami tęczy widocznymi między falującymi grzebykami, których używają do przemieszczania się w morzu. Chociaż żebropławy mogą osiągać rozmiary od zaledwie kilku milimetrów do półtora metra, nie znamy przypadku nowotworu u żadnego ze stu lub więcej opisanych do tej pory gatunków.
Kolejny przykład to płaskowce. Te nieuchwytne organizmy wodne, uważane za najprostsze istniejące zwierzęta wielokomórkowe, są właściwie jedynie zbiorowiskiem kilku tysięcy komórek należących do raptem czterech typów. Trudno dokładnie określić, jak mógłby wyglądać nowotwór u płaskowców, ale nie wydaje się, aby na niego chorowały. Stworzenia te w niezwykły sposób opierają się rakotwórczym uszkodzeniom spowodowanym promieniowaniem rentgenowskim: po prostu wypychają z powierzchni swoich ciał skupiska uszkodzonych komórek, tak samo jak ty i ja możemy wycisnąć pryszcza.
Są też gąbki. Carlo Maley, dyrektor Centrum Nowotworów i Ewolucji na Uniwersytecie Stanowym Arizony w Tempe, zabrał mnie do swojego laboratorium, żeby pokazać mi wypełniony wodą morską zbiornik pełen kolczastych białych kulek, z których każda ma rozmiar mentosa. To Tethya wilhelma – jeden z wielu gatunków gąbek, które wydają się nie niepokojone przez jakąkolwiek formę nowotworów.
„Chcieliśmy znaleźć nowy modelowy organizm, który nadawałby się do badań, taki, którego genom został już zsekwencjonowany i który można wyhodować w laboratorium – mówi Maley i opowiada, że jego kolega Angelo Fortunato spędził kilka miesięcy na tworzeniu idealnego słonowodnego środowiska, aby gąbki były zadowolone ze swojego nowego domu. A teraz, po tym wysiłku, bombarduje je promieniami rentgenowskimi.
I nie jest to delikatne pieszczenie, tylko atak nuklearny pełną gębą. Dla porównania krótka, ostra dawka zaledwie pięciu grejów wysokoenergetycznego promieniowania wystarczy, aby zabić człowieka w ciągu dwóch tygodni od ekspozycji. Fortunato wystawia swoje gąbki na działanie oszałamiających siedmiuset, a one zachowują się, jakby nic się nie stało. Nie ma żadnych widocznych oznak uszkodzeń i z pewnością żadnych nowotworów.
Maley i jego zespół próbują ustalić, dlaczego supergąbki potrafią nie reagować na tak olbrzymią falę uderzeniową – w nadziei, że pomoże to odkryć nowe metody chronienia naszych własnych komórek przed uszkodzeniami wywołanymi promieniowaniem. Badania te mogą pomóc wzmocnić zabójczy wpływ radioterapii na komórki nowotworowe lub skuteczniej chronić zdrowe tkanki wokół nich. W chwili kiedy piszę tę książkę, arizońscy naukowcy wciąż szukają nowych tropów, ale inni badacze znaleźli w gąbkach szereg substancji chemicznych, które blokują wzrost guzów. Te małe morskie stworzenia zdecydowanie ukrywają w swoich niepozornych wnętrzach coś, co powinniśmy z nich wycisnąć.
NOWOCZESNE ŻYCIE TO BZDURY
Rak nie jest ani nową, ani wyłącznie ludzką chorobą, więc nie możemy obwiniać za niego wyłącznie współczesnego trybu życia. Powinniśmy się jednak zastanowić, dlaczego pojawia się tak często u przedstawicieli zamożnych społeczeństw. Według prognoz jedna na dwie osoby urodzone w Wielkiej Brytanii po 1960 roku w pewnym momencie swojego życia zachoruje na nowotwór. Można to częściowo wytłumaczyć imponującym wzrostem oczekiwanej długości życia – coraz więcej z nas po prostu żyje wystarczająco długo, by umrzeć na raka w podeszłym wieku, zamiast paść ofiarą przemocy, drapieżników czy nieszczęśliwego wypadku albo umrzeć na chorobę zakaźną, z głodu czy podczas porodu.
Dziewiętnastowieczni lekarze byli przekonani, że rak jest chorobą cywilizacyjną, ale jak już wiemy, trudno uzyskać dokładne dane statystyczne dotyczące nowotworów w starożytnych populacjach. Gromadzenie danych na temat współczesnych nam społeczności łowiecko-zbierackich i populacji żyjących mniej „nowocześnie” również jest dużym wyzwaniem. Kraje takie jak Wielka Brytania mają niezwykle szczegółowe statystyki dotyczące nowotworów, opierające się na wyczerpującej dokumentacji medycznej przechowywanej przez National Health Service. Dlatego jest mało prawdopodobne, aby ktokolwiek w tym kraju zmarł na raka i aby nie zostało to odnotowane. Wciąż jednak w wielu częściach świata nowotwór często pozostaje nierozpoznany i nieudokumentowany.