64,00 zł
Najnowsza książka Olgerda Dziechciarza – monumentalny "Zaświatowiec", przypominający jednak swoją lekkością, poczuciem humoru, czy wręcz kpiarstwem, powiastkę filozoficzną – to powieść, w której bohater (nazwisko: Małopolski) jest człowiekiem nieradzącym sobie z rzeczywistością, a ponieważ wszystko bierze dosłownie – nieustannie wpada w kłopoty. Początkowo centralna postać zdaje się być na dobrej drodze do odzyskania zmysłów, ale – jak to w życiu bywa i zgodnie z prawem Murphy’ego – jeśli coś się może zepsuć, niewątpliwie się zepsuje…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 639
Rok wydania: 2024
redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
opieka redakcyjna i korekta: Aleksandra Zoń
korekta: Filip Matwiejczuk
projekt okładki i stron tytułowych: Artur Skowroński
© Copyright by Olgerd Dziechciarz© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
Państwowy Instytut Wydawniczyul. Foksal 17, 00-372 Warszawatel. 22 826 02 01e-mail: [email protected]
księgarnia internetowa: www.piw.plwww.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Studio [email protected]
ISBN: 978-83-8196-870-6
Jeżeli życie nie jest upajające, jest nudne. Albo się spalamy, albo gnijemy1.
Niewątpliwie jestem szczególnym typem człowieka – skończonym fajtłapą i nieskończenie naiwnym głupcem. Tak więc jestem głupcem, bo choć moje myśli nie są bałamutne i – jak mi się wydaje, nie są również bezpłodne, to jednak wyrażone werbalnie i tym samym rozpowszechnione – nieważne czy w towarzystwie osób światłych, czy ciemnych – na ogół powodują konsternację, a bywa, że kompletne zagubienie rozmówców, którym pozostaje tylko zakreślić kółko na czole i oddalić się ode mnie pospiesznie, w dowolnym kierunku. Nie wiem, jak wyjść z lasu, po którym błądzę od lat, co ja piszę – od dekad, wypatrując wyjścia albo słonecznej polany. Zresztą nie wiem, czy to są knieje, czy coś, co tylko je udaje – jakieś teatralne dekoracje z atrapami drzew, albo niczym w elżbietańskim teatrze – tekturowa tabliczka z nagryzmolonym napisem „las”. Moje pierwsze imię jest zapomniane, dla niektórych z kolei jest tajemnicą, a drugie to „Zmarnowanie”; nie wiem, jak otrząsnąć się z brudu, w jakim się utytłałem, dając się ponieść pełnej nieczystości rzece wydarzeń. Tak wiele nie umiem: nie umiem pisać, nie umiem malować, nie umiem grać na żadnym instrumencie, nie umiem śpiewać, nie umiem tańczyć, nie umiem kłamać i konfabulować, nie umiem się przechwalać, nie umiem się narzucać, nie umiem marzyć… Jestem mistrzem w braku umiejętności. Nieuczeniu się poświęciłem mnóstwo sił i z pewnością tego czasu nie zmarnowałem. Dużo czytałem i teraz już nie muszę, bo co było warte poznania, to mam zaliczone, a na nowe rzeczy szkoda mi czasu i miejsca, bo pamięć ludzka, jak komputerowa, również ma swoje ograniczenia i z czasem się zapycha; być może to błąd w sztuce życia, ale mój własny, i na nim mógłbym się uczyć, gdybym choć to jedno umiał. Moja inność jest wielka i widoczna z daleka jak Babia Góra. Do niczego się nie nadaję, gdyż jestem „fabrycznie” wybrakowany, to znaczy niezdolny do codziennego użytku. Nie wiem, kim jestem, całkiem więc możliwe, że w ogóle mnie nie ma. Nie mam żelaznych dowodów na swoje istnienie – są tylko poszlaki i nieliczne źródłowe wzmianki2. Mam w tej materii poważne podejrzenia, ale brak mi dystansu, by je roztrząsać. Cóż by mi to zresztą dało – oprócz rozpaczy? Czyż nie mam jej pod dostatkiem, bym musiał dobierać do pełnego garnka? Żadna droga nie jest moją, a jeśli jakąś podążam, to bez świadomości celu. Tak chyba jest dla mnie lepiej – zresztą, czy to ważne, gdzie się idzie, jeśli nigdzie nie ma naszego miejsca? Moje miejsce – jeśli gdzieś takie na mnie czeka – jest puste i takim pozostanie. Ale kto wie, może już nie jest puste, bo siedzi na nim ktoś, kto się niczym nie przejmował i brał garściami to, co przynosił mu los, z tak zwanym dobrodziejstwem inwentarza. Problemem jest ten ogryzek ambicji, który ze mnie pozostał; nie mieć ambicji, tak bardzo bym chciał nie chcieć, ale i tego nie potrafię.
*
Nad z pozoru mało interesującym teatrem życia – no, bo co tu mamy: niskie stare kamienice z czekającymi na wynajęcie pomieszczeniami na parterze, pachnące moczem zimne zaułki, ciasne placyki z zadeptaną przez dzieciarnię trawą, ulice wymagające szybkiej interwencji służb drogowych, kilka niewielkich, żyjących na wstecznym biegu, blokowisk – unosił się siwy kożuch jesiennej mgły, zmieszanej z benzopirenowymi wyziewami przestarzałych pieców węglowych, jakimi ogrzewa prywatne domy i spółdzielcze mieszkania ludność tego dość sporego przecież miasta, aczkolwiek w żadnej mierze nie roszczącego sobie prawa do bycia miastem wojewódzkim3. Słońce gdzieś się zawieruszyło, ale nikomu do niczego nie było tego dnia potrzebne, więc się za nim specjalnie nie rozglądano. Wiatr, jeśli wiał, to czynił to nadzwyczaj skromnie, jakby nie był w pełni wykwalifikowany. Ptaki ociągały się w wypełnianiu nałożonych na nie przez naturę obowiązków – niby coś tam ćwierkały, ale bez przekonania, po łebkach, by nie powiedzieć – na fałszywą nutę. Zapach, ten jakże często pomijany w opisach bodziec determinujący działania głównych bohaterów, nie doskwierał ponad normę, lekko kwaskowata woń miejskiego wysypiska była odczuwalna, ale się nie nastręczała. Małopolski otworzył oko, ale to, co nim dostrzegł, nie dawało uzasadnienia, by otworzyć drugie oko; na półce rząd książek autorstwa pisarzy umownie nazywanych klasykami, kotara szczelnie zasłaniająca okno na rzeczywistość, w ten sposób wykluczająca patrzącego z grona ludzi godnych w tej rzeczywistości uczestnictwa, krzesło obarczone pomiętą odzieżą, w tle stara, mocno podniszczona szafa, czyli ostatni krzyk mody w nowoczesnym dizajnie, o czym jej właściciel nie miał bladego pojęcia. Tak, bez wątpienia ta perspektywa nie zachęcała do otwarcia drugiego oka, ale Małopolski zaryzykował i je otworzył. Jakież było jego zdziwienie, gdy spostrzegł, że obraz ani na jotę nie uległ zmianie. Co było robić, musiał poczynić stosowny krok i otworzyć trzecie oko, ale tym okiem nie zamierzał patrzeć tam, gdzie już patrzył, bo takie działanie miałoby znamiona manii albo przyzwyczajenia, planował nim zerknąć w siebie, we własną głębię, by nie powiedzieć wewnętrzną czeluść, kryjącą lęki i nadzieję, istny czakram dający nieskończone możliwości samorozwoju4.
*
Redaktor: Zdaniem wielu postronnych czytelników traktuje pan swojego bohatera obcesowo, by nie powiedzieć bezlitośnie. Uprawnione jest myślenie, że go pan nie lubi i dodatkowo lekceważy. Jak się pan odniesie do tych zarzutów?
Autor: Gruba przesada. Gdzie pan znalazł passus dowodzący, że nie lubię mojego bohatera? To byłby z mojej strony strzał we własne kolano; autor nielubiący głównego bohatera dzieła, które wyszło spod jego rąk, to bardziej parodia pisarza niż obraz świadomego twórcy. Można jednak kogoś lubić i jednocześnie starać się być obiektywnym, to znaczy traktować swojego bohatera po partnersku. A partnerskie traktowanie nie polega przecież na oszczędzaniu postaci. Przyznaję się do jednego, panie redaktorze, być może nieco przeholowałem z Małopolskim i go nie oszczędzałem. W kilku kwestiach nie zasłużył sobie na aż tak nielitościwe traktowanie, tym bardziej, że jeśli zawiódł moje zaufanie, to w stopniu nieledwie umiarkowanym; był bohaterem, który spełniał większość hojnie nałożonych na niego obowiązków i – do pewnej chwili – niemal na krok nie odstępował od głównych założeń. Jakieś tam drobne niesubordynacje nie uzasadniały podjętej przeze mnie – przyznaję: bez konsultacji z Małopolskim – ostatecznej decyzji. Być może był to wynik przemęczenia, pewnego znużenia bohaterem, co przecież może się zdarzyć każdemu autorowi, zwłaszcza powieści…
Redaktor: Przecież ta książka nie jest szczególnie okazała, to właściwie mikropowieść, a nie wielkie, obszerne dzieło literackie, więc pański argument o zmęczeniu bohaterem, bohaterem, zaznaczmy, którego pan wymyślił i któremu ściągnął pan na głowę wszelkie możliwe kłopoty, zdaje się chybiony. Teraz jeszcze chce pan na niego zrzucić odpowiedzialność za nagłe i jakże dramatyczne zakończenie jego bytu. A przecież to akurat Małopolski, tak przez pana gorzko doświadczany, miał pełne prawo wyrwać się spod autorskiej opieki, nie, opieka to za delikatne określenie, bardziej właściwe byłoby chyba użycie słowa kuratela…
Autor: Panie redaktorze, nie mylmy pojęć. Autor odpowiada za wymyśloną przez siebie postać, ale tylko do pewnych granic. Nigdy nie wiadomo, czy taki bohater nie zacznie działać samodzielnie; miałem podejrzenia, że Małopolski jest bliski podjęcia decyzji o usamodzielnieniu się – nazwałbym to wręcz wybiciem się na niepodległość. Żaden autor nie pozwoli sobie, by jego bohaterowie żyli własnym życiem – mając za nic ojcowskie rady kogoś, kto ich stworzył, ukształtował i niemal bezinteresownie sprezentował im sens życia. To niedopuszczalne. Co ja mówię: to sytuacja skandaliczna! Wyobraża pan sobie, jaki chaos panowałby w literaturze, gdyby bohaterowie literaccy robili co chcą? Abel zabija Kaina, Józef K. wygrywa proces i otrzymawszy bajońskie odszkodowanie za straty moralne, żyje sobie z kochanką na Malediwach, Leopold Bloom zaraz po wyjściu z domu rzuca się pod tramwaj (czy w tysiąc dziewięćset czwartym roku po Dublinie kursowały już tramwaje? Jeżeli już, to konne…). Mógłbym mnożyć podobne przykłady, ale to nie jest konieczne. Zwracam uwagę na jedno – w pewnym momencie pochopnie mu zaufałem i dałem za dużo swobody – to klasyczny błąd nie tylko pisarzy, ale również dyktatorów i satrapów, którzy z racji zapracowania, zmęczenia, starczej łagodności czy postępującej demencji ni stąd, ni zowąd popuszczają cugli, przez co tracą władzę, a zazwyczaj również głowę; od tej chwili musiałem pilnować Małopolskiego, bo wszystko wskazywało na to, że może mi się totalnie rozbisurmanić. I zmuszony byłem w końcu do przecięcia wrzodu. Zrobiłem to – może mi pan wierzyć – ze smutkiem, a nawet odrazą, ale cóż zrobić, innego wyjścia nie widziałem, bo niby co innego mogłem zrobić, poza uśmierceniem głównego bohatera?
Redaktor: Wracając do początku i pomysłu założycielskiego powieści; jak pan zareagował na zmartwychwstanie Małopolskiego? Idę o zakład, że to nie był pański pomysł. A jeśli nie był, to jaka była pańska pierwsza reakcja na niesubordynację głównego bohatera?
Autor: Nie jest to wydarzenie, które przekraczałoby ramy mojej wyobraźni! Moje doświadczenia z Małopolskim są bogate, dlatego żywię przekonanie, że coś niecoś o nim wiem, w każdym razie znam go na tyle, by spodziewać się po nim wszystkiego, czyli Bóg raczy wiedzieć czego. Zmartwychwstanie mieści się w tym zakresie możliwości.
Redaktor: Wielu czytelników uważa, że zasłużył pan na odsunięcie od władzy, bo obcesowe traktowanie wyszło Małopolskiemu bokiem, nie wytrzymał i się zbuntował. Ale mleko już zostało rozlane, nawet teraz – choć to dopiero początek książki – widać jak na dłoni, że trudno panu będzie nad nim zapanować. Próbował pan jakoś przeciwdziałać temu, na co się zanosi? Przecież to jest podważanie prawa autora do decydowania o dalszych losach postaci z jego książek! Co więcej, sam pan na to zwrócił uwagę – taka postawa może być przykładem dla innych bohaterów, którzy pewnie też marzą o wolności i teraz – śledząc losy Małopolskiego – przekonają się, że tyle się ma wolności, ile się jej wywalczy albo wynegocjuje.
Autor: Jestem po dłuższej rozmowie z Małopolskim. Obiecał mi solennie, że postara się zachować całe to pożal się Boże zdarzenie w tajemnicy.
Redaktor: Czy po tym, co się wydarzyło, liczy pan na jego dyskrecję?
Autor: Nie, taki głupi już nie jestem. Wciąż jeszcze mam kilka asów w rękawie…
Redaktor: Jaki będzie pana najbliższy krok?
Autor: Niech to pozostanie na razie moją słodką tajemnicą5.
*
Pójdziesz między mój lud i będziesz go nawracał na drogę prawdy i prostoty. Ty jesteś ten, który ma dać świadectwo, że życie prawe, życie skromne, życie bez nadziei na poprawę losu, życie bez najmniejszej nawet ochoty na to życie może być życiem satysfakcjonującym, a tym samym spełnionym. Nie muszą w ciebie wierzyć, nie muszą tobie wierzyć, ważne, by widzieli, jak żyjesz, kto wie, może paradoks znów będzie górą i wezmą z ciebie przykład i się zmienią. Nie wiem, czy to będzie zmiana na lepsze; jednak w obecnej sytuacji każda zmiana będzie w istocie zmianą korzystną i wyjdzie wszystkim na dobre. Cokolwiek, byle przestali być tak oczywiści, czyli nudni. Idź, mój pomazańcu, idź i nauczaj, idź i odstraszaj tych, których serca są zimne i zamknięte na siedem spustów! Idź pośród nich i wskaż im drogę, ale bądź przy tym drogowskazem, który choć wskazuje kierunek, sam w jego stronę nie podąża. Wszelako nawet jeśli wypełnisz moje zalecenia, nie spodziewaj się nagrody, bo kto spodziewa się nagrody, będzie upokorzony, a kto się jej nie spodziewa, nie będzie zawiedziony. A jeśli jednak jesteś uparty jak osioł i chcesz nagrody, to zagraj w zdrapkę albo wypełnij kupon Lotto. Potem się módl, żebyś nie wygrał6.
*
A społeczeństwo, w którym przyszło żyć, czy bardziej ukrywać się, Małopolskiemu, on sam, dla własnej wygody i z braku lepszego określenia, nazywał osobliwym bestiarium ludzkim, bo takiego namnożenia dziwnych typów, szczególnych charakterów, osobliwych przypadków medycznych w żadnym innym mieście by się nie spotkało, choćby się szukało w najgłębszym miejskim inferno. Ale najosobliwszym, co żywo zajmowało Małopolskiego i co go nurtowało aż po kres jego pojmowania życia, było to, że wszystkich ich uważano za normalnych, albo nieledwie normalnych, a tylko jemu, jemu jednemu przypięto łatkę dziwaka. Kim, jeśli nie oryginałem ponad wszelkie normy, był ów żebrak, absolwent filozofii na jednym z szacownych krajowych uniwersytetów, który rzeczy doczesne miał za nic, chyba że nadawały się do skupu surowców wtórnych – butelki, puszki aluminiowe (ostatni, po jakże korzystnej cenie pięć złotych pięćdziesiąt groszy za kilogram), żelazo i inne metale, najlepiej mosiądz, tak, te go interesowały. Za nic miał papier i książki, na które mawiał makulatura, a wiadomo, za tę niemal nic już w skupach nie płacili, więc gardził nią, tak jak gardził wszystkimi nieznającymi pism Hegla, Marksa, Kierkegaarda i Ciorana, tego ostatniego mając za swego mistrza, mistrza nad mistrzów, bo „zwątpił w Boga, a Bóg w rewanżu zwątpił w niego – idealna symetria współpracy ojca z dzieckiem albo mistrza z uczniem”. Pchając wózek, zgarbiony tak, że z tyłu wyglądał na zdekapitowanego, ubrany w kusy niebieski płaszczyk, czapkę z filetowego moheru, w botkach na wysokim grubym obcasie – wszystko w schludnym damskim stylu, bo ten preferował i tylko takie rzeczy wybierał z kontenerów z używaną odzieżą, wykrzykiwał do ludzi niepokojące zdania, komentarze do ich niewybaczalnej głuchoty i ślepoty na – jego zdaniem – jakże wyraźne sygnały, że wszystko zdąża ku nicości, bo „nicość jest stanem naturalnym, a życie bzdurą przelotną, jak przelotne są ptaki i nastoletnie miłości”. Z czasem twarz mu się wykrzywiła od zgryzoty, bo tak się dzieje z tymi, którzy pielęgnują w sobie niedocenienie; czynniki atmosferyczne wyszczerbiły mu skórę, przetrzebiły uzębienie, ale umysł pozostał na pozycjach sceptycznych, a dar skrótowego analizowania rzeczywistości jeszcze się wyostrzył: „Biada wam, biada, żałosne pokraki, nie zabiją was choroby, nie polegniecie na wojnach, wykończą was własne wąskie horyzonty, ani się obejrzycie, jak je przekroczycie” – krzyczał, wymachując czapką, a zimny wiatr rozwiewał mu długie, przetłuszczone włosy. Z czasem, gdy broda sięgnęła mu pasa i na pierwszy rzut oka przypominał bardziej Marksa niż Ciorana, pośrednio powrócił na łono dialektyki marksistowskiej i piętnował nierówny podział dóbr, a zwłaszcza pomiatanie ludźmi pracy, takimi jak on, uczciwymi, bo pracującymi jak Marks przykazał i z efektami, które dla każdego są widoczne: „Te wasze komputery, media społecznościowe, smartfony i inne pierdofony, a przecież można przeczytać w Kapitale: »żadna rzecz nie może być wartością, jeżeli nie jest przedmiotem użytecznym. Jeżeli jest bezużyteczna, to i praca w niej zawarta jest bezużyteczna, nie wchodzi w ogóle w rachubę jako praca i dlatego nie stwarza wartości«”7. Dlatego też Filozofiak, jak go nazywali, nie cierpiał nie tylko fachowców od wirtualnej rzeczywistości, ale i artystów, którym zarzucał to, co tym pierwszym: że nie produkują „przedmiotów użytecznych”, więc to, co robią, to nie jest praca, tylko funkcjonowanie na tej samej zasadzie co pchła na psie, w tym wypadku żerowanie artystów na zdrowym ciele społecznym. Bardzo jego postawa irytowała malarza Tomasza Barnabę, z którego miasto powinno być dumne, ale z jakichś powodów nie było, co rzeczonego doprowadzało do szału, więc w tym aspekcie był łudząco podobny do Filozofiaka. Malarz wystawiał wyłącznie w rodzinnym mieście i choć ukończył akademię, jak twierdził, z wyróżnieniem, czuł się niedoceniony, chciał być doceniony, i tak go bolało, gdy Filozofiak wykrzykiwał na ulicy w ślad za nim kwestie zawierające płytko skrywane insynuacje, wyrażane zawsze w trzeciej osobie: „Idzie, wielki artysta, pan malarz, który inaczej widzi niż masy, bo się od tych mas odciął; słońce maluje na czarno, niebo jest u niego zielone, a trawa różowa jak majtki kurtyzany, Bóg, gdyby był, a nie tylko udawał, że jest, powinien zesłać na ziemię zmartwychwstańca, który by uleczył wzrok artysty. Ale nie będzie ponownego przyjścia zbawiciela, więc ryby będą latać, ptaki pływać, a ślepy na oba oczy pozostanie ślepym, a głuchy nie usłyszy anielskich chórów”. Wysuwając zarzut ślepoty, Filozofiak nie był aż tak daleki od prawdy, jak się mogło zdawać, bo tajemnicą poliszynela było, że malarz Tomasz Barnaba nie rozróżniał kolorów, żadnych, zupełny daltonista, którą to dysfunkcję przekuł w swoją siłę, bo mało kto był tak odważny w mieszaniu kolorów i właśnie za „szeroką i odważną paletę barw” ceniono go najbardziej. Jeśli przykłady tych dwóch oryginałów to za mało, by uznać rodzinną miejscowość Małopolskiego za szczególną, to co powiecie na Człowieka Magnesa, kumpla Filozofiaka od flaszki i od zbiórki złomu, stąd charakterystyczny pseudonim, bo żelazo i stal wszelaka, jakby wyczuwając go z daleka, same wpadały mu w ręce, jak ta piłka, która sama szuka napastnika, czy antylopa biegnąca za myśliwym, ale Człowiek Magnes zasłynął z jeszcze oryginalniejszego zajęcia, mianowicie społecznego kierowania ruchem ulicznym; tak już miał, że gdy się mocno zanietrzeźwił z Filozofiakiem, czy kimkolwiek innym, właził na środek skrzyżowania i niczym stójkowy, machając rękami, wskazywał, który samochód ma pierwszeństwo, a który winien ustąpić miejsca; w większości kierowcy stosowali się do zaleceń, zwłaszcza ci, którzy go znali, bo ci wiedzieli, że niezastosowanie się może być dla nich przykre w skutkach, Magnes potrafił bowiem takiego delikwenta wyzywać od najgorszych, kopnąć w drzwi bryki, wcale się nie przejmując, że będzie wgniecenie, będą krzyki, wzywanie służb, przyjedzie policja i go zwinie, „Cóż z tego – mawiał – idzie zima, trzeba w ciepłej celi przezimować, więc, panowie, czyńcie swoją powinność”; wyciągał do nich ręce, czekając na kajdanki, ale na ogół kopa w tyłek dostawał, bo gliniarze już go znali i na te stare numery nabierać się nie dawali. Człowiek Magnes nie zwykł się jednak przejmować takimi drobiazgami, jak znieczulica funkcjonariuszy, jeśli nie chcieli go wpakować za kratki za skopanie samochodu, brał cegłę, szedł na ulicę Krakowską i wybijał szybę u jubilera Wojtacha, wtedy chcąc nie chcąc policjanci przyjeżdżali. Jubiler prosił, groził, nalegał, chciał przekupywać Magnesa, by ten inny obiekt ataku wybierał, ale ten tłumaczył, racjonalnie, że jeśli wybije szybę w księgarni albo w spożywczaku, straty są niewielkie, dadzą mu tylko kolegium, a jubiler to jubiler, traktowane jest jak próba kradzieży, a za to się idzie do paki na nie mniej niż pół roku, a on, Człowiek Magnes, nie może sobie pozwolić na krótszą odsiadkę, bo mogliby go, nieszczęśnika, wypuścić z pudła w środku zimy i co on wtedy zrobi: „gdzie się podzieje?”. Małopolski był pod wrażeniem tych ludzi i jeszcze wielu innych, choćby owej starej komunistki, a do tego antysemitki, która o wszystkie zło świata obarczała winą Żydów; odpalając papierosa od papierosa, choćby siedząc w autobusie, bo na każdym kroku łamała przepisy, a nigdy jej za to włos z głowy nie spadł i nikt nie nazwał jej wariatką, którą niewątpliwie była i Małopolski miał na to całe mnóstwo dowodów, łaziła po mieście, ciągnąc antysemicką pieśń chwalącą pospołu faszystów i komunistów. Albo ten radny z zespołem Tourette’a, który nawet kupując obwarzanki, musiał kilkakrotnie użyć posiłkowego słowa na „k”, ale tak się już do tego przyzwyczajono, że nikt nie zwracał na to uwagi. „No, proszę, wygląda na to, że tylko ja tu jestem wariatem i tylko mnie za wariata można uznawać, ale nikt mi nie wytłumaczył, dlaczego posiadam w tej materii papiery na wyłączność. Skromny jestem, chętnie podzielę się chwałą, ale jakoś nie ma chętnego…” – żartował, a sąsiad, Malanowicz, tylko wzruszał ramionami, bo dla niego sprawa była jasna.
*
Małopolski nie jest postacią, która się czymkolwiek wyróżnia – oczywiście mowa o warunkach czysto fizycznych, a nie mentalnych; raczej niski, postury lichej, twarzy bladej, nieciekawej, włosach o trudnej do zidentyfikowania barwie, ale raczej jasnych, oczach szarych, przy tym lekko wyłupiastych – jakby się natura uparła, by pokazać, jak wiele potrafi w zakresie mimikry. Tak, wsadźcie Małopolskiego do autobusu, wyślijcie na targowisko, ustawcie w kolejce do kasy w Biedronce, posadźcie na krześle pod gabinetem dermatologa, ubierzcie w źle skrojony garnitur i umieśćcie w sejmowej ławie – stopi się z tłumem jemu podobnych do tego stopnia, że sam by siebie nie rozpoznał na zdjęciu8.
*
Z kolei Malanowicz – czyli sąsiad – to dopiero interesująca postać, w życiu Małopolskiego bardzo ważna, bo jedna z najbliższych. Długo by mówić, tylko komu by się chciało słuchać? Tak więc pokrótce: wiek poważny, nawet ponad stan. Wzrost w normie, bez odchyleń w żadną stronę. Twarz owalna, zaczerwieniona, oczy zmrużone, ale bystre, nos i czoło szerokie, usta wąskie, blade. Bóle kręgosłupa jak u każdego sześćdziesięciosześciolatka – pojawiają się cyklicznie. Twarz marsowa, nie z winy charakteru, ale wieku i doświadczeń. Charakter niewątpliwie posiada, ale da się z nim wytrzymać, bo się nie narzuca. Posiada też żonę i związane z tym niewolnym stanem kłopoty i obowiązki. Kontakty nad wyraz szerokie, ale otoczone nimbem tajemnicy. Ogólnie dość tajemniczy, ale nie z racji, że coś przed Małopolskim i innymi ukrywa, tylko bardziej z wrażenia, jakie wywołuje. Na co dzień to zwykły obywatel, jakich miliony pobierają świadczenia z ZUS-u, pamiętany jako były taksówkarz, którego ceniono, bo nie wybierał i jeździł po całym mieście, nawet w miejsca przez innych taryfiarzy omijane na pełnym gazie i szerokim łukiem. Co więcej? Jak jest okazja, lubi się napić, a jak jej nie ma, to ją sprokuruje, bo czemu by nie; chętnie pogada o rzeczach istotnych albo o pierdołach, poczęstuje papierosem. Bywa, że Małopolskiego czymś szczególnym zaskoczy, a to rzadkość, bo to raczej Małopolski jest wybitnym fachowcem od zaskakiwania. Słowem: warto się Malanowiczowi z uwagą przypatrywać, warto słuchać tego, co mówi, i domyślać się tego, o czym milczy, warto czytać między słowami, których nieprzesadna liczba pada z jego ust.
*
Coś się zmieniło i to już nie jest stary dobry Małopolski. Choćbym chciał, nie mogę mu zaufać. I nie ufam mu! On też mi nie ufa. Ale to jest normalne, teraz nikt w nikim nie pokłada zaufania. A nawet jeśli jeszcze komuś zdarza się ufać innym, to na wszelki wypadek stara się zabezpieczyć swoje interesy. Ja postanowiłem, że precyzyjnie spiszę Małopolskiemu zakres jego obowiązków, żeby mi nie wyskakiwał z jakimiś spóźnionymi pretensjami. Będzie miał czarno na białym, czego od niego wymagam. Jeśli się nie podoba – droga wolna. Znajdę sobie innego głównego bohatera. W tym zawodzie jest spore bezrobocie, na moim biurku leży kilka maszynopisów niedokończonych powieści i opowiadań, których bohaterowie przebierają nogami i zrobią wiele, abym tylko się ponownie nimi zainteresował. Nie muszę się uzależniać od Małopolskiego, ani mi on brat, ani swat, ani ojciec, ani teść, ani sąsiad; właściwie straciłem dla niego większość sympatii, którą pochopnie go obdarzyłem. Sam sobie winien, bo się rozleniwił, że tak powiem, osiadł na laurach. A potem się rozbrykał. Zastanawiam się, jaki jeszcze numer mi wytnie. Znam go dobrze, dostatecznie dobrze, więc wiem, że jest zdolny do wszystkiego. To cicha woda, a nie szary bohater, który daje się nieść narracji. On chce na narrację wpływać, a to jest niedopuszczalne. Udaje niewiniątko, prostaczka, ale zdarza mu się niechcący błysnąć, wtedy się odsłania, bo okazuje się inteligentnym bohaterem mającym lekko tylko zawoalowany cel. Podejrzewam, jaki numer może wyciąć, ale to jest w sumie fascynujące – obserwować go, gdy mataczy, próbuje gubić tropy, konfabulować. Ale gdy analizuje się jego poczynania, a nie same słowa, widać jak na dłoni, do czego zmierza. Na pewno marzy mu się urwanie z postronka i decydowanie o własnym losie, a w konsekwencji odsunięcie mnie od władzy. Ale nie tylko, bo to byłoby zbyt proste, a Małopolski nie lubi prostych zadań, wszak takie obrażają jego inteligencję. Oczywiście nie przyzna się do tego, ale odsłania się, bo zbyt często jego niby-niemądre odpowiedzi zamieniają się w rezolutne kalambury. Udaje również, że nie jest dowcipny; tylko bohater nadzwyczajnie dowcipny może udawać mało dowcipnego. Do tego potrzeba umiejętności, którymi byle kto nie dysponuje. Przede wszystkim trzeba mieć dystans do siebie, Małopolski kłamie, gdy mówi, że nie ma do siebie dystansu9. Kipię z ciekawości, co jeszcze wymyśli, żeby zatrzeć ślady, które mogłyby zaprowadzić mnie do rozwiązania zagadki, jaką jest główny cel mojego bohatera. Przyznaję, straciłem nad nim część władzy, ale się tym nie przejmuję, bo to otwiera przed nim i przede mną nowe, atrakcyjne możliwości działania. Będzie się działo…
*
Zakres obowiązków głównego bohatera powieści Zaświatowiec:
Małopolski jest Polakiem ze wszystkimi związanymi z tym obywatelstwem obowiązkami i przykrościami.
Małopolski ma bez szemrania wypełniać wszelkie narzucone przez Autora obowiązki, poza takimi, które by mu uwłaczały i godziły w jego poczucie smaku.
Małopolski może sobie myśleć co chce, ale nie zawsze musi to wyrażać urbi et orbi.
Małopolski ma być szczery, jeśli nawet może, to powinien być szczery do bólu, tym niemniej nie wolno mu kwestionować decyzji Autora. Wiadomo, że ten punkt stoi w sprzeczności z poprzednim, ale Małopolski jest inteligentny, toteż Autor liczy, że jego bohater będzie umiał tak wyważyć proporcje, by się w tej pozornej niemożliwości odnaleźć.
Ponadto jego szczerość nie może być przykrywką dla okrucieństwa, tak wobec innych, jak i wobec samego siebie.
Szczerość nie powinna też psuć relacji Małopolskiego z innymi bohaterami powieści.
Małopolski ma się starać być bohaterem, który będzie utrzymywał Czytelników w nieustannym zainteresowaniu jego osobą.
Małopolski nie może zrezygnować z bycia głównym bohaterem przed wieńczącą książkę ostatnią kropką.
Małopolski może, a nawet powinien mieć ambicje osiągnięcia sukcesu, ale z drugiej strony powinien pamiętać, że jeśli sukcesu nie osiągnie, nie wolno mu popadać w depresję, bo depresyjny i neurotyczny bohater to nie jest ulubiony przez Czytelników podmiot literacki.
Wszelako, jeśli jednak mimo usilnych starań popadnie w depresję, niech to będzie depresja atrakcyjna wizualnie, efektowna, budząca ciekawość, a najlepiej zabawna depresja.
Małopolski może mieć wątpliwości i może zadawać pytania, tylko niech się nie spodziewa prostych odpowiedzi, a najlepiej niech ich w ogóle nie oczekuje.
*
Małopolski zmartwychwstał! Mówicie: niemożliwe! Możliwe, jak najbardziej, a nawet w wielu sytuacjach wskazane i zalecane. Zresztą nie on pierwszy i nie ostatni. Mój Boże, przecież ledwie kilkanaście lat wstecz mieliśmy podobne wydarzenie – zmartwychwstał bohaterski lotnik płk Mieczysław Ryś, który pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, gdy tylko wstały ranne zorze, przydybał nad naszym pięknym miastem dwa niemieckie bombowce10, zestrzelił je jak nie przymierzając myśliwy kaczki śrutem i ukontentowany wrócił do bazy. Lata mijały, wojna się skończyła, lotnik został na zgniłym imperialistycznym Zachodzie, ale przyszły nowe, słuszne czasy i prawda zwyciężyła, toteż w miejscu, gdzie roztrzaskały się strącone dorniery, postawiono kamień z płytą z brązu, na której wyryto szczegółowe informacje o zdarzeniu, w tym również o bohaterskim życiu i karierze pilota Rysia. Ktoś gdzieś znalazł informację, że płk Ryś – zwykłą koleją losu – zestarzał się, zachorzał i w konsekwencji tego zmarł, więc i datę jego śmierci wyryto – jak się patrzy – na poczesnym miejscu. Jakaż więc była konsternacja w mieście, gdy płk Mieczysław Ryś zawiadomił odpowiednie urzędy, że się wybiera z sentymentalną wizytą do Ojczyzny, pragnąc zobaczyć przed śmiercią miejsce swojego największego życiowego triumfu. Mówili wtedy u nas, że płk Ryś nie tylko zestrzelił wraże maszyny, ale w kilkadziesiąt lat później narobił dużo większych kłopotów! Przedwcześnie wyrytą datę jego zgonu skuwano w środku nocy, budząc ludzi zameldowanych po sąsiedzku, którzy wychodzili i pytali kamieniarza: – Co się stało?, – A gówno się stało! – odpowiadał zgodnie z prawdą zły kamieniarz, bo pić mu się chciało, wszak zazwyczaj o tej porze już odpowiednio naoliwiony bywał, a tu akurat robota się zdarzyła. – Jak to, żyje?! – dziwili się mieszkańcy, którzy już do obelisku z płytą i datą śmierci pilota zdążyli się przyzwyczaić, a nawet mieli zwyczaj na Wszystkich Świętych świeczki w jego intencji pod obeliskiem palić. – Ano tak! – odpowiadał kamieniarz. – Wziął, sukinsyn, i jakby nigdy nic zmartwychwstał!
A wiosną zeszłego roku to nawet wrócił zza grobu jeden z sąsiadów Małopolskiego – prości ludzie na ogół mówią na to „zmartwychwstanie”, ale fachowo to się nazywa syndrom Łazarza. W kamienicy gadali, że już nic z niego nie będzie, już go właściwie pochowali, nawet właściciel interesu z trumnami się do Wyrwała, bo tak się sąsiad zwie, pofatygował, ale nic nie wskórał, znaczy skóry nie zdarł, bo temu, co miał umrzeć, a właściwie za umarłego brano, nagle umarłym być się odechciało. I powrócił do świata żywych, znowu siedzi na ławce pod kamienicą i ludziom dokucza, rzucając kąśliwymi uwagami. Zaczęli więc gadać, że lepiej już by było, jakby wyciągnął nogi na amen, bo byłby spokój. Ludziom nie dogodzisz, bo ludzie lubią spokój, ale nie wszyscy. Wyrwał lubił spokój, tylko jak leżał na marach, a i to gębę wydzierał na swoją kobietę, żeby mu dała to, a tamto. Biedna baba latała jak kot z pęcherzem, a to mu ziemniaków nagotuj, a to kaszy, a to leć do sklepu, bo palić mu się chce, choć lekarze zabronili. Przypomniała mu słowa lekarza, no to się na nią wydarł:
– A w czym oni mi pomogli? W dupie mam ich dobre rady! Już mi nic nie pomoże, to i nic mi nie zaszkodzi. Zasuwaj, stara, po papierosy, nuże, bo inaczej przeklnę cię w chwili śmierci.
Potem mu się pogorszyło. A gdy śmiercią zapachniało, to ksiądz dobrodziej się pofatygował, no i wespół z nim ów właściciel zakładu pogrzebowego. We dwóch weszli, bo mają podobne profesje. I we dwóch wyszli, tyle że dwa razy szybciej, bo ich Wyrwał sklął i pogonił. Ale ten Nowacki, ten od trumien, miarę na oko wziął, bo miał oko wyrobione i bystre, jak dawni fechmistrze. Ale co mu z tego, jak Wyrwał dwa tygodnie później z łóżka wstał i – dawaj, zaś poszedł na ławkę ubliżać ludziom. Siedzi – nawet dziś go widziano – i dogaduje:
– Jak się będziecie lekarzy słuchać, to zdechniecie. Tak jak ja zdechłem, od tych ich morderczych praktyk i tej trucizny, jaką mnie faszerowali. Od tych szczepionek, które na mnie wypróbowywali. Od skutków ubocznych ich działań, przed którymi mnie nie ostrzegali. Trzeba słuchać własnego organizmu. A właściwie się w niego wsłuchać, bo on zna nas samych najlepiej. Natura to potęga do potęgi. Żaden konował jej nie dorówna w sprycie i pomysłowości. Już martwy byłem, ale mi się odwidziało i zmartwychwstałem. Teraz możecie mnie wszyscy pogłaskać po głowie i powiedzieć coś miłego11.
*
Zmartwychwstania są ogromnie uciążliwe – i to zarówno dla zmartwychwstającego, jak i dla jego otoczenia. Dlatego w większości są nieudane. Udają się one właściwie wyłącznie bogom, dlatego nie będzie wielką przesadą, jeśli uzna się mnie za kogoś draśniętego iskrą boskości. Uważajcie, od tej iskry może się zająć i spłonąć cały świat. Byłoby szkoda, bo jednak weselej by było, gdyby świat okazał się nieskończonością możliwości, a nie łatwym łupem dla płomiennej nienawiści. Gdyby to rzecz jasna była nienawiść, a nie nieledwie zniechęcenie. Tak, gdyby stać mnie było na nienawiść, byłbym w zupełnie odmiennej sytuacji. Tylko jak ją w sobie zainicjować? Pokładałem nadzieję w samym procesie zmartwychwstawania, że on mi w tym pomoże, ale nie pomógł. To było łagodne, ledwo widoczne zmartwychwstanie, miało pobladłe brzegi, dlatego mogło być niemal niezauważalne. Żadnych tam gromów, trąb i innych elementów znanych z tanich religijnych horrorów. Można je było przegapić. No tak, ale gdyby wszystkie zmartwychwstania, albo choćby dziesięć procent, kończyły się sukcesem, świat byłby nie do wytrzymania; właściwie już jest nie do zniesienia, więc może jednak nie mam racji i jest ich więcej, tych powrotów z zaświatów, niż mi się zdaje. Wracamy, machamy ręką na powitanie tym, którzy jeszcze nie przeszli na drugą stronę, więc nie mogli wrócić. Oni patrzą na nas zdegustowani, jak na kogoś, kto się nie potrafi zachować w towarzystwie, jak na dziecko, które w teatrze głośno się odzywa i wskazuje aktorów i dekoracje palcem. Matka mówiła mi, żebym nie pokazywał niczego palcem. Dobrze, w takim razie jak miałem pokazać, że jestem?!
*
Miasta są jak ludzie: zmieniają się na gorsze. Jeszcze wczoraj twoje miasto zdawało ci się znośne, szast-prast – budzisz się w mieście, w którym nie da się żyć. Małopolski, po zapadnięciu na syndrom Łazarza i po niespodziewanym powrocie do świata żywych i cierpiących, nie poznawał własnego miasta. Było inne, nie tylko mniej przyjazne, ale również obce. Zmieniły się władze, a te, ponieważ składają się z ludzi, również zmieniły się na gorsze. Już poprzednie zdawały się Małopolskiemu nieudolne, ale teraz wreszcie sobie uzmysłowił, że tamte, w porównaniu do obecnych, były na bardzo wysokim poziomie merytorycznym i mentalnym. Po każdych wyborach samorządowych dręczyła go podobna myśl, że wcześniej było dużo lepiej. „Może jestem już stary i dlatego wydaje mi się, że to co było kiedyś, było dobre?” – pomyślał strwożony. „To się nazywa sentymentalizm” – zdiagnozował własne odczucia. Najmniej Małopolskiemu podobał się nowy burmistrz. Tylko jaki on tam znowu nowy był, skoro elektorat wybrał na to zaszczytne stanowisko starego urzędnika dawnego systemu, niegdysiejszego komunistę. Ludzie wyjaśniali, że to nie jest wyraz resentymentu za czasami przeszłymi, gdy byli młodzi, piękni, zdolni i rokujący na przyszłość, tylko tradycyjny nad Wisłą wybór tak zwanego mniejszego zła. „Tak to już u nas bywa – tłumaczyli Małopolskiemu – że co rusz wybieramy mniejsze zło, a potem okazuje się, że przecież można było wybrać dobro”. Dlatego większość zagłosowała za starym komunistą, żeby nie zapanowało większe zło, czyli młody prawicowiec. Potem nastąpił gremialny kac wyborczy i plucie sobie w brodę. Tylko Malanowicz, sąsiad Małopolskiego i jego duchowy powiernik, wyglądał na zadowolonego. „Znam człowieka, wypróbowany towarzysz, może nie brat łata, rozmiar kapelusza też niewielki, ale był ze mną w ORMO, gdzie wykazał się zauważalnym przez zwierzchników zaangażowaniem” – cieszył się Malanowicz, bo myślał, że sobie coś załatwi. Ale jak go burmistrz raz, a potem wiele razy zlekceważył, znaczy niczego mu nie załatwił, a wnet zaczął unikać, zdegustowany Malanowicz dołączył do grona niezadowolonych i nawet począł rozgłaszać, że od samego początku był przeciwny temu „staremu ormowcowi” – jak był łaskaw się wyrazić o burmistrzu, kiedy już się w nim odkochał; tak to jest – nieodwzajemnionej miłości zdarza się przerodzić w obopólną nienawiść.
Dom, myślisz naiwnie, znam swój dom, znam go jak własną kieszeń, znam w nim każdy kąt, każdy zakamarek, wiem, gdzie co jest, wiem, gdzie czego brakuje i gdzie co mi się mogło zawieruszyć, ale kiedyś tego poszukam; przychodzi ten czas, szukasz, przerzucasz graty, zaglądasz za szafę, grzebiesz w śmieciach, aż nagle orientujesz się, że to już nie jest twój dom, bo go nie poznajesz, jest ci obcy jak własna matka, która umarła, jak ojciec, który umarł, żeby jej towarzyszyć w mrocznych zaświatach, jak ty sam dla siebie, bo też umarłeś i nie ratuje cię nawet to, że zmartwychwstałeś, więcej, to cię obciąża ponad możliwości twojego organizmu. Wychodzisz więc z domu, bo żeby zobaczyć swój dom, jesteś zmuszony z niego wyjść, tak jak wtedy, gdy chcesz zobaczyć samego siebie i też musisz wyjść z samego siebie; wychodzisz więc, oddalasz się, ale nie za bardzo, żeby inne domy nie przysłoniły ci twojego, i patrzysz, sycisz wzrok, ale i dręczący cię niepokój, bo jeszcze przed momentem to był tylko drobniutki lęczek, a teraz, gdy widzisz dom w całej okazałości, lęczek zamienia się w lęk, ten lęk potężnieje, przygniata cię, jakby dom się na ciebie zwalił, jakby cię przygniotły żelazne legary, drewniane tragarze, tony cegieł i zmasakrowane ciała lokatorów, którzy zginęli we śnie, więc wciąż udają, że śpią, bo nie chcą się przed tobą czy kimkolwiek innym przyznać, że są martwi. Patrzysz na dom, patrzysz najsampierw zakłopotany, a z czasem przerażony i zgnębiony, bo ani się obejrzałeś, nim zdążyłeś zaprotestować, zwyzywać prezesa spółdzielni mieszkaniowej, napisać list do ministra, nieznani sprawcy dobudowali na twoim domu jeszcze jedno piętro, tym samym ciężar, jaki spoczywa na twoich barkach, wzrósł do tak niebotycznych rozmiarów, że masz dość i więcej już nie potrzebujesz, bo tyle ci wystarczy.
Swoją drogą z domami jest podobnie jak z miastami, ich wnętrza też się zmieniają na niekorzyść – najpierw masz urocze gniazdko, cichy kącik, gdzie gra muzyka i pija się dobrze zaparzoną kawę, potem ten azyl zamienia się w strefę ciszy, a na koniec staje się więzieniem o zaostrzonym rygorze, w którym strażnicy noszą spódnice i wydzierają gardła12.
– Sąsiad to ma dobrze, bo nikt go nie kontroluje – powiedział kiedyś z zazdrością Malanowicz.
– A tam, gadanie – ja sam jestem własnym strażnikiem. Do tego jestem przekonany, że jest ktoś jeszcze, kto o mnie decyduje. Zawsze ktoś taki jest, bo natura nie znosi próżni, choćby to była ziemia jałowa, zawsze coś na niej wykiełkuje i zaanektuje teren.
Malanowicz nie był przekonany, że Małopolski ma gorzej.
– Coś muszę wymyślić, bo dalej, tak jak jest, nie może być – powiedział i groźnie zmarszczył czoło.
– Ma sąsiad rację; przekroczona została masa krytyczna – zgodził się Małopolski. – Tylko co my możemy zrobić? Chwalić Boga, mamy demokrację, ale ta ma jedną istotną wadę: w demokracji jednostka sama nic nie zdziała. Liczy się kolektyw, tylko jak go przeciągnąć na własną stronę? Potrzebny byłby ktoś…
Po ulicy przetoczył się samochód z uszkodzonym tłumikiem, który zagłuszył ostatnie słowa Małopolskiego.
*
„Wszystko wspaniale, nie idzie przechwalić naszych kolejnych rządów, które z podziwu godną determinacją i konsekwencją zbilansowały nam gospodarkę i dzięki temu ta rozwija się sukcesywnie, a my w szybkim tempie doganiamy Europę Zachodnią. Cudownie, że nasze społeczeństwo stało się inkluzywne i znacznie większy procent ludzi korzysta z dobrodziejstw tego niebywałego rozwoju – rozmyślał Małopolski – tylko co mi z tego, skoro nie czuję się członkiem tego społeczeństwa ani obywatelem tego kraju? Kim jestem, jeśli nie jestem nikim? Jaki powinien być cel mojego życia, skoro na horyzoncie zdarzeń nie mam żadnego celu? Czyżbym najpierw winien był coś zrobić, a potem dopiero sprawdzić, czy osiągnięty cel jest właściwy? Tylko czy to nie byłoby wygodnictwo?”13
*
Po co ja jestem? Jak wszyscy – po nic! Skoro jest się w jakimś celu, to równie dobrym celem jest jego brak. Filozofia zajmuje się tym od niepamiętnych czasów i niczego konkretnego nie ustaliła, bo z filozofią już tak jest, że jej sprawy konkretne nie interesują. Bo co to jest byt? Co to jest świadomość? Ani jedno, ani drugie nie jest konkretne. Da się udowodnić, że ich nie ma, że to pojęcia względne, obarczone ogromnym marginesem przypuszczeń, da się również udowodnić, że istnieją i są trwałe jak przedmioty. Większość ludzi – na szczęście – nie interesuje się filozofią i nawet gdyby filozofom udało się wreszcie ustalić coś konkretnego w sprawach, które ludzi nie interesują, i tak nie przyswoiliby sobie tej wiedzy, bo nie tylko się nie interesują, ale dodatkowo w filozofię nie wierzą. Widzę tu podobieństwo filozofii z poezją – drugą niedocenianą przez ogół istotnością, która odróżnia nas od rozwielitek, albatrosów czy nawet naszych kuzynów orangutanów i szympansów.
*
Miłość. Dobrze, niech będzie, że ludzie się kochają. Tylko co z tego wynika dla świata? Czy można na tym uczuciu cokolwiek zbudować, już nie mówię o cywilizacji, choć mógłbym, bo jeśli budować, to coś okazałego, a nie chałupę pod lasem, myślę o czymś materialnym, dającym się opisać liczbami, czymś, co podlega prawom statystyki; czymś, wreszcie, co nie będzie krótkotrwałe, ale przyniesie trwałe skutki.
*
Tak, kocham, wreszcie bez wątpliwości i bez zastanowienia mogę wymówić to magiczne słowo. Kocham z całego serca, a nawet z głębi duszy, albo i całym sobą. Kocham tak mocno, że mocniej już nie można, bo nawet nie wypada. Kocham ją całą, od góry do dołu, od prawej strony do lewej, kocham nawet to, czego zza niej nie widać, bo przysłoniła mi wszystko. Ta miłość jest niszcząca, zniewalająca, ostatnio nie wychodzę z łóżka, tak mnie ta miłość wykończyła, wyssała ze mnie wszelkie siły żywotne, ale to dobrze, to bardzo dobrze, bo co by to była za miłość, gdyby sił nie wysysała? Co warta byłaby miłość, która by kochającego nie wykańczała? To byłaby małość, a nie miłość! Dobrze mi z tą miłością i źle mi z tą miłością. Cieszę się tą miłością i męczę się tą miłością. Ale nie brzęczę tą miłością, bo żadna ze mnie miedź brzęcząca, zwykły szary bohater jednej z wielu mało istotnych książek (mam nadzieję, że Autor mi te słowa wybaczy, ale tak jak mam w zakresie obowiązków – bez ogródek przedstawiam sytuację i moje odczucia). Tak, kocham Polskę, da Bóg i da przyzwolenie Autor, to ją kiedyś posiądę, całą: od morza aż po góry! Kocham Ojczyznę, najchętniej z dużej litery, bo Ojczyznę trzeba kochać i szanować, choć czasem ciężko, zwłaszcza kiedy Ojczyzna zamienia się w Ojszczyznę, czyli kraj, który olewa swoich obywateli i na przykład nie dostarcza im na czas renty. Nad lekceważeniem swoich obowiązków, nad opuszczaniem się w sprawach zasadniczych nie zamierzam przechodzić obojętnie. To nieprawda, że nie wolno pytać Ojczyzny, co dla nas zrobiła, bo ja być może dobrym przykładem oddania dla Ojczyzny nie jestem, ale znam wielu, którzy żyły sobie dla niej wypruli, a niczego od niej nie dostali, tylko ból kręgosłupa w odcinku lędźwiowym – jak na przykład Malanowicz. Żal Ojczyzny, ale często też żal anonimowego człowieka, który nie lata po urzędach ze swoimi krzywdami, błagalnych pism nie pisze, a nawet jeśli lata, jeśli pisze, to przecież nie tak znowu często, tylko tyle, co nic, góra dwa razy do roku.
*
Małopolski wrócił, bo czuł, że kraj go potrzebuje. Gdzie okiem sięgnął, straszliwe bezhołowie zalęgło się pod jego nieobecność. Widział wyraźnie ogrom strat wizerunkowych kraju, wynikłych z jego nieobecności. Brakowało Małopolskiego. Ci, którzy mieli go zastąpić, nie sprawdzili się. „Najwidoczniej jestem niezastąpiony” – uznał nie bez słuszności. Jak przystało na wielkiego wodza, stał na wzgórzu (tymczasowo zastępował je balkon) i patrzył na pobojowisko. Imponujący to był widok. Wszyscy polegli! Polegli ludzie, poległy ideały, poległy marzenia i wizje, poległy wreszcie wysiłki, jakie włożono w ich spełnienie. Nawet nie było na co splunąć. Dlatego Małopolski zapłakał, jakby stał nad wielkim grobem14. Łzy ściekały mu z kącików oczu, spływały po policzkach, brodzie, na nadwerężoną czasem drewnianą poręcz balkonu, a z niej na wyjałowioną ziemię; wnikały w głąb gleby, do samego jej skamieniałego dna. I stał się cud – z tych skromnych łez wyrósł piękny kwiat, z wyglądu nie odróżniłbyś go od słonecznika, ale zamiast oleistych ziaren zawierał w sobie tarczę słońca, która rozbłysła nad zdewastowanym światem i wówczas to, co leżało w pyle, to, co pozornie umarło, odrodziło się. Zaprawdę powiadam wam, piękna była postać tego świata, który nie zaginął, choć go pochowano. „Jest nadzieja – trzeba tylko cierpliwie poczekać, a na pewno napiszą o tym w rządowych gazetach” – pomyślał Małopolski; nie zamierzał tej nadziei gasić wygłaszaniem defetystycznych kwestii.
*
Malanowicz, najulubieńszy sąsiad w kamienicy, to się nawet bardzo nie zdziwił, gdy Małopolskiego zobaczył. Nie zdziwił się, co prawda, to prawda, ale mimo to zapytał, jakby był zadziwiony, albo co najwyżej lekko zaskoczony, a zapewne w jakimś stopniu wytrącony z równowagi:
– A gdzieżeś to był, sąsiedzie, jak cię nie było?
Małopolski rozwarł ramiona, jakby chciał przytulić Malanowicza, a nawet więcej, jak wędkarz, który wraca do domu i rozwiera ramiona, by wszyscy widzieli, jakiegoż to olbrzyma wyhaczył w tym zamulonym stawiku. Wszelako naprędce wycofał się z tego nieuprawnionego gestu, by drugiej strony ponad dotychczasową normę nie peszyć.
– Długo by opowiadać, a czasu szkoda. Amerykanie wyliczyli, że nie ma nic cenniejszego od czasu.
Malanowicz zaciągnął się dymem; znowu palił, ale jak tu nie palić, skoro świat na krawędzi i nerwy są na wierzchu jak krecie kopce na świeżo skoszonym trawniku.
– A złoto?! – rzucił mimochodem.
Małopolski pokręcił głową; umiał tak nią kręcić, że mogło się zdawać, że głowa kręci mu się więcej, niż powinna – jak u sowy.
– Ani złoto, ani diamenty. Złota we Wszechświecie jest w diabły i trochę, a nasza poczciwa ziemia, jak udowodniono, w środku ma – jak śliwka pestkę – wielki, ogromny diament, którego niestety nie da się oszlifować, bo jest zbyt twardy, każde ostrze szlifierskie się stępi.
A potem Małopolski wytłumaczył Malanowiczowi, co się z nim działo. Tłumaczył długo, bo najpierw z grubsza, a potem ze szczegółami15. Trochę czasu zeszło. Na koniec Małopolski wyznał Malanowiczowi konfidencjonalnym tonem, dlaczego wrócił i jakie ma najbliższe zamiary.
– Nieważne, gdzie żem był, byłem i tyle, i sąsiada poproszę o zachowanie tej wiedzy, co to ją sąsiadowi wyłożyłem, wyłącznie dla siebie. Ludzie to paple – nie chcę, żeby paplali na mój temat, niech sobie paplą na swój, na każdy inny, ale nie o mnie. Wróciłem i uczciwie sąsiadowi wyznam, że cieszę się z tego powrotu, bo u nas jest dobrze. A tam, gdzie byłem, było jeszcze lepiej, ale to akurat niedobrze, bo jak jest za dobrze, to człowieka taki stan rozleniwia. Jeszcze tego brakuje, bym się lenił bardziej, niż to jest konieczne, czyli przyjęte jako rozsądne lenienie. A poza tym jest takie nasze piękne porzekadło: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, a już najlepiej we własnym domu. W naszym domu jest najlepiej i nie myślę tu tylko o naszej kamienicy, czy, nie daj Boże, łóżku, ale mówię to metaforycznie, czyli mam na uwadze nie tylko własne łóżko, naszą kamienicę, ale także nasze miasto, nasz powiat, nasze województwo, a w domyśle nasz miodem i mlekiem płynący kraj ojczysty.
Mimowolnie Małopolski uronił łzy16.
– A kwoty mleczne? – celnie zapytał Malanowicz.
– My się niczego nie boimy, damy sobie radę i z kwotami mlecznymi, ograniczeniami połowu dorsza i makreli, z paszportami dla krów, mniejszością śląską, a nawet z uchodźcami… Tak, chcą nam meblować nasz dom, ale my się nie damy. Sami się umeblujemy i wybierzemy kolor tapet. Ja im się zresztą nie dziwię, że oni chcą u nas meblować. To normalne, że jak się ktoś gdzieś przenosi, to najpierw tam, gdzie zamierza zamieszkać, zwozi klamoty i rozstawia zastanych domowników po kątach. Oni wszyscy, gdyby mogli, toby się u nas zameldowali. Tylko wtedy co my zrobimy, tacy zagęszczeni? Udusimy się we własnym mieszkaniu, a na papierosa będziemy musieli wychodzić na balkon. Dlatego jestem przeciwny tym wszystkim imigrantom, część owszem, bym wziął, albo i połowę, nawet tę większą, ale reszty nie. Chyba, że od nas połowa w międzyczasie wyjedzie, wtedy się zastanowię, bo może wtedy trzeba będzie wziąć wszystkich – i jeszcze skądś dobrać, żeby były spełnione parytety.
Malanowicz z szeroko otwartymi oczami słuchał tego, co mówi Małopolski, i wahał się, czy pójść do siebie, czy wyskoczyć z okna. Zgasił papierosa w doniczce z fikusem. Czuł, że tak jak było, już nie będzie.
– A sąsiad co myśli? – spytał Małopolski.
– Nic nie myślę. Wyleczyli mnie z myślenia.
Małopolski pokiwał głową.
– To odwrotnie niż ze mną. Mnie zmusili do myślenia. Nawet mówili, tam gdzie byłem, żebym więcej myślał, i dodawali też, żebym dwa razy pomyślał, nim coś powiem. No, jeszcze tak nie umiem, najpierw powiem, a potem pomyślę, a zdarza się, że nawet dwa razy powiem, a wciąż nie myślę. Przyjdzie jednak czas, wierzę w to, jak w nasz rząd, że kolejność będzie prawidłowa. Wierzę w to, bo jestem wierzący i praktykujący. Gdyby wszyscy tacy byli, mielibyśmy tu raj na ziemi, a Chińczycy robiliby z nami interesy za grube miliardy, a nie nędzne miliony. I nie prosilibyśmy się, oni by prosili nas. Ale tak będzie, wszystkie fakty na to wskazują, a jeśli nie wskazują, tym gorzej dla nich i trzeba się za nie zabrać. Jest taki francuski filozof, który mówi, żeby się zajmować niczym, bo z tego wynika wiele korzyści. Jakie konkretnie, nie podaje, bo ich nie ma, przecież z niczego nie może wynikać nic więcej poza niczym, albo jeszcze inaczej, on, ten profesor, chce być tajemniczy – i dlatego milczy. Naukowcy już tak mają, są jak kobiety, które bez tajemnicy nie potrafią żyć. Ale skoro nie muszą, to sobie jakieś tajemnice wymyślają i nimi nas otumaniają. Pamięta sąsiad tę kobietę z parteru, co się wyprowadziła dwudziestego szóstego maja dwa tysiące czwartego roku, w południe?
Malanowicz, fakt, kobietę pamiętał, nawet jej biust pamiętał, ale nie czas, w którym się wyprowadziła.
– Ona właśnie taka była, wprowadziła się w nader tajemniczych okolicznościach, a potem nas zaskoczyła tym bardziej, bo się wyprowadziła w jeszcze bardziej tajemniczych okolicznościach.
– A co to były za okoliczności? – zainteresował się Malanowicz.
– Przecież mówię, że tajemnicze – zaznaczył Małopolski. – Inni to się wprowadzali i wyprowadzali w normalny sposób, był hałas, zamieszanie, ginęły przedmioty codziennego i odświętnego użytku, a ona pojawiła się pewnego dnia, jakby nigdy nic, a potem w ten sam sposób się wyprowadziła. W tym tkwi tajemnica. Zresztą przeanalizujmy ją na spokojnie…
– Tę kobietę? Blondyna, około czterdziestki, biust na oko trójka, Niewiadomska – jak mi się zdaje – się nazywała – wtrącił Malanowicz. – Oj, był czas, że chętnie bym ją… przeanalizował – dodał z dziwnym uśmiechem.
– Nie, kobietę zostawmy, chodzi mi o tajemnicę – poprawił go Małopolski.
I analizował. Aż dwadzieścia minut mu to zajęło, tyle że Malanowicz nic z tego nie zrozumiał. Małopolski mówił coś o ontologii, byciu i niebycie, cofaniu czasu, że niby gdy się odgórnym zarządzeniem cofa czas urzędowy, to świadomy człowiek czuje, że się odmładza, i jeszcze wiele innych rzeczy. Najgorsze, że Małopolski mówił z zacięciem i nic nie wskazywało, by zamierzał kończyć. Dlatego mu Malanowicz bezceremonialnie przerwał i poprosił, żeby już o tej Niewiadomskiej, a bardziej o związanej z nią tajemnicy nie mówił, bo już raczej ciekawiło Malanowicza, gdzie to Małopolski był, zanim zmartwychwstał17. I Małopolski mu powiedział.
– To się dawno zaczęło. Nam się zdaje, że coś zaczyna się wtedy, kiedy się zaczyna, a to ma głębsze korzenie. Każda sprawa jest jak góra lodowa, widzimy kawałeczek, ale to złudzenie, bo prawdziwy obraz, jego osiemdziesiąt pięć procent, jest pod linią wody. Z moim życiem jest podobnie. Ja wiem, co ludzie gadają, mam do tego odpowiedni stosunek i nie zamierzam się dzielić moimi obawami. Daję sobie z nimi radę – z obawami, z ludźmi mi gorzej wychodzi. Ale czasami warto coś powiedzieć, coś wyjawić, żeby się z ludźmi dogadać. Nie jestem kobietą, taką na przykład Niewiadomską, więc mi na tajemniczości nie zależy. Niejeden się przecież boi tych kwestii. Dzieci się boją ciemnych kuchni, kobiety miłości, a inni szurniętego sąsiada. Zbierałem kiedyś znaczki, ale to nieważne, ważne, że miałem hobby, a teraz co mi pozostało poza analizą własnego życia? To zresztą też może być hobby i wielu takie ma – choćby politycy. Moja mamusia mówiła mi, że byłem jej oczkiem w głowie. I wierzyłem jej, nawet wtedy, gdy mnie z domu wygnała. Pewnie to robiła dla mojego dobra. A może się odpłacała za to, co ja jej robiłem wcześniej. Nie byłem grzecznym dzieckiem, co to, to nie. Grzeczne dzieci to dzieci słabiej rozwinięte, mniej głodne doświadczeń życiowych. Rodzice powinni się cieszyć, że dzieci sprawiają kłopoty wychowawcze, a nie urywać im za to ucha i jeszcze zgadzać się z wychowawcami i nauczycielami, którzy na ich potomstwie psy wieszają. O dziwo mimo że wypełniałem te kryteria, to nie miałem poparcia w rodzinie, co tylko predestynowało mnie do wielkich wyzwań. Chciałem zostać biegaczem, najlepszym w szkole, albo i mieście, ale gdzie tu biegać, jak wszędzie blisko, najwyżej ojcu po piwo biegałem, a mamie po papierosy z filtrem. Czasami uganiali się za mną silniejsi koledzy, którzy chcieli mi wybić z głowy pomysły o równości społecznej. Uważali się za lepszych i chyba byli, bo nawet biegali szybciej ode mnie, więc nie raz, a nawet nie dziesięć razy, tylko o wiele więcej oberwałem po mordzie, aż mi faktycznie to bieganie wybili z głowy. No, bo jaką ja mogłem karierę zrobić, skoro byle opryszek z osiedla mnie doganiał i mi nakładał ile wlezie?! Pomyślałem więc, że podróżnikiem zostanę, bo to nie trzeba biegać, tylko męczyć się, zwiedzając obce kraje. Do obcych krajów było daleko, a poza tym ojczyzna mało kogo puszczała za granicę, bo bardzo kochała każdego z obywateli i wszelkimi siłami chciała ich zatrzymać we własnych granicach, więc na początek szwendałem się po najbliższej okolicy. W konsekwencji popadłem w złe towarzystwo, bo jakoś już tak jest, że jak się człowiek szwenda, zwłaszcza młodociany, to wpada w złe towarzystwo. Nigdy, jak świat światem, żaden młody człowiek nie wpadł w dobre towarzystwo, tylko zawsze w złe. I ja też wpadłem, pijusy różne mnie przygarnęły i to wtedy mamusia z tatusiem uznali, że nic już ze mnie nie będzie. Nawet im wdzięczny byłem, bo co to za radość była stać się wolnym. A wolnym się jest, jeśli nikt ci nad głową nie stoi i nie mówi: „No, zjedz rosołek, dlaczego nie chcesz, cholero jedna, zjeść rosołku, skoro ja go na świeżym ścierwie kurczaka zakupionym spod lady ugotowałam?!”. Można zwariować, popaść w złe towarzystwo, albo poddać się szkodliwej ideologii. Taki komunizm choćby, wtedy pies z kulawą nogą się nim nie interesował, bo to jakby badać piasek na środku Sahary. Wszędzie go było pełno, ale wykoślawiony, zmutowany, nie taki znakomity, jak mówili ci, co się specjalizowali. Zainteresowało mnie to, bo nikt się tym nie interesował – nawet wspomniany kulawy czworonóg. Jak to jest – myślałem – że wszystko niby ten komunizm potrafi rozwiązać, każdy problem, a sam jest dla ludzi problemem? Do tego problemem nie do rozwiązania. Nie miałem z kim o tym porozmawiać, bo matka przeklęła, ojciec zlekceważył, a ideolog w domu partii popatrzył na mnie, jakby go odwiedził Marsjanin. Zapamiętałem tylko jego drwiący uśmieszek, gdy na moje naiwne pytanie na temat źródeł tej anomalii ideologicznej odpowiadał. Nawet towarzyszem mnie tytułował, co mi sprawiało satysfakcję, a poza tym traktował mnie jak element większej całości, bo mówił do mnie w liczbie mnogiej, co znacznie podnosiło moją indywidualną wartość. Tyle że niczego ciekawego się nie dowiedziałem, bo on sam nic nie wiedział. Regułkami mnie zarzucił, jak drzewa w parku liśćmi ładnie przystrzyżony trawnik; nic jednak one nie wnosiły do wiedzy o anomaliach systemu, za to sporo mówiły o braku wiary w system tych, którzy go wprowadzali w życie. Zadałem wtedy pytanie fundamentalne, które bardzo zdenerwowało ideologa, gdyż uderzało w samo sedno jego wiary:
– Czy można pogodzić wiarę w komunizm z wiarą w Boga, bo ja chciałbym mieć możliwość pogodzenia moich obaw, że Bóg istnieje, z moimi obawami, że istnieje komunizm.
Zamyślił się, a następnie poprosił o moje dane: imię, nazwisko, adres. Nieprzyjemności mnie potem spotkały, fakt, ale największą był brak odpowiedzi, te szeroko otwarte drzwi i szeroko otwarte oczy Lenina z portretu w gabinecie ideologa, który wpatrywał się we mnie z nie mniejszym zdumieniem niż człowiek patrzący na lewitującego druida. Uznałem, że nie ma nikogo, kto by rozwiał moje wątpliwości, więc pozwoliłem im rozwiać się na wietrze historii. Tym bardziej że mnie na kandydata nie przyjęli. Niby wszystkich brali, a mnie nie chcieli. Tak to jest z tą demokracją, każdego dotyczy, ale jak podrapać sreberko, to spod spodu wyjdzie lichy mosiądz.
*
Ale wiadomo, niedowiarków nie sieją, więc nie wszyscy wierzyli w zmartwychwstanie Małopolskiego. Zaczepiali go i nagabywali w rzeczonej sprawie, mrużąc złowieszczo oczy, jak ci, co to wiedzą, i tylko udają zainteresowanie.
– Mówią, żeście wcale nie zmartwychwstali, panie Małopolski, tylko was wypuścili z tego domu, co to ma zamontowane drzwi bez klamek? – zapytała jedna wścibska baba, która kiedyś pracowała w sklepie spożywczym, ale odkąd już była na emeryturze i zdążyła wykończyć głupim gadaniem swojego chłopa, nie mając innego zajęcia, łaziła po domach i psuła ludziom nastrój i krew.
– A wie pani, że sporo prawdy jest w tym, co pani powiedziała. Bo tam, gdzie byłem, nie ma klamek. Co by to za raj był, jakbyśmy się musieli trudzić i klamek używać, ciężkie drzwi i bramy otwierać, a tam, gdzie byłem, w ogóle drzwi nie ma, tylko bramy triumfalne, przez które przechodzimy jak jacyś królowie czy bohaterowie, zwycięscy wodzowie wojen, potyczek, laureaci nagród i wyróżnień. A witano mnie może nie kwiatami, które tam akurat nigdy nie więdną, ja przynajmniej czegoś takiego nie zaobserwowałem, ale z sercem na dłoni. I był tam ktoś, kto był mi bliższy od matki i ojca, ktoś kto kocha i wybacza, więc mi wybaczył, że w jego obecność powątpiewałem, ale – jak się wyraził – zaszły w moim przypadku okoliczności łagodzące, bo jak ktoś jest niespełna rozumu, to nie można od niego wymagać, żeby miał pomyślunek jak jakiś filozof egzystencjalista, na przykład Nietzsche. Pewnie czytała pani dzieła Nietzschego, Sartre’a albo Pascala, to się ze mną musi zgodzić…
Kobieta gwałtownie zaprzeczyła:
– Co mi pan tu wpycha dziecko w brzuch, ja nie z tych, co czytają podejrzanych autorów…18
– Przepraszam, pochopnie oceniłem – jak to ja: nie pomyślałem, nim wyraziłem opinię – zauważył Małopolski i kontynuował: – Wracając do tematu: ten, który jest wszędzie, tu, tam i gdzie bądź, gładził mnie po głowie, a wie pani, jaka to przyjemność, jak gładzą po włosach, chodzi pani do zakładu fryzjerskiego, to pani wie. I jeszcze ten, który wszystko wie, wypytywał o moje życie. Wie, a wypytywał, czyli szanuje człowieka, chce znać jego opinię. Ja mu wtedy wszystko wygarnąłem, bo ja najmądrzejszy nie jestem, zanim pomyślę, wiadomo, powiem dwa razy, a jeszcze do tego mam tę wadę, że zawsze szczerze gadam, jak na spowiedzi w urzędzie bezpieczeństwa, więc wprawiony jestem w wywalaniu kawy na ławę. Nie powiem, zaimponowałem mu, nawet się był łaskaw wyrazić, że docenia moją postawę, bo różni tam u niego bywają, ale żadnego tak szczerego jak ja jeszcze nie dane mu było spotkać. I chciał mnie świętym zrobić, ale mu ktoś przypomniał, że ja się z Kościoła wypisałem, więc tej kategoryzacji nie podlegam, nawet na błogosławionego się nie mogłem załapać, bo nie było precedensu. Wiesz pani, że tam – tu Małopolski wskazał palcem nieokreślone miejsce nad swoją głową – jest jeszcze większa biurokracja jak u nas? Niepojęte, jak wielu tam jest urzędników, ale to jednak zrozumiałe, u nas pogłowie ludzkie spada, a tam nieustannie, od tysięcy lat rośnie, trzeba to obsłużyć, normy wykonać, ludziom odpowiednie kategorie grzeszników przyznać. Paradoksalnie najwięcej roboty z tymi świętymi, bo trzeba ich dobrze prześwietlić, a zbrodniarza, mordercę to oni w dwadzieścia sześć sekund załatwiają – zabił, doskonale, mamy szybką ścieżkę do piekła. Chyba że na wojnie, albo w obronie własnej, ale to wcale nie tak częste, bo – jak się dowiedziałem – każdy prawie z nas marzy, żeby kogoś uśmiercić, więc każdy z nas jest w głębi duszy mordercą. Czy pani, pani Kokoszkowa, nie marzyła kiedyś, żeby kogoś załatwić, tak na amen?! – spytał z nagła.
Kobieta się zaperzyła. Nie zdążyła odpowiedzieć, że owszem, marzy właśnie teraz, żeby jego, to jest Małopolskiego, ukatrupić, bo Małopolski nie ociągając się i nie czekając na jej reakcję, kontynuował, zresztą, jak wnet wynikło, pytanie to było czysto retoryczne.
– Niepotrzebnie pytam, przecież wiadomo, że tak. W końcu ile to minęło, jak swojego pani pochowała? Wiadomo, co ludzie gadali. „Tak mu życie zatruła, aż dziw, że wcześniej nie wykitował. Musiał mieć żelazny organizm”. Pamiętam, bo przecież byłem na pogrzebie, staliśmy z sąsiadem Malanowiczem pod akacją, bo nawet niebo płakało nad losem pani chłopa, a my nie mieliśmy parasoli. Tam, gdzie byłem, to nawet pani szanownego męża spotkałem i ucięliśmy sobie miłą pogawędkę, równie miłą, jak ta nasza, dzisiejsza, i on, pan Stanisław, gdy się dowiedział, że ja zamierzam zmartwychwstać, poprosił mnie po starej znajomości, żebym, gdy już się znów na mateczce ziemi pojawię, serdecznie panią pozdrowił i tymi oto rękami panią udusił, bo wtedy znów będziecie razem, bo on o niczym więcej nie marzy i liczy, że pani również…
Po tych słowach Małopolski musiał sobie odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób ocucić pobladłą, niemalże omdlałą kobietę, która szybko jednak zaczęła odzyskiwać kolory. Nie czekając, aż wrócą jej wszystkie siły witalne, pobiegł po szklankę wody, bo pamiętał z filmów, że na każde niedomaganie najlepsza jest szklanka wody; wleciał do siebie, na górę, napełnił wodą z kranu szklankę, zapatrzył się w okno, zapomniał się i wypił to, co nalał. Z dołu dobiegało go wygrażanie Kokoszkowej, ale puszczał je mimo uszu.
*
„Uprzejmie informuję organa, że obywatel Małopolski, zamieszkały przy ulicy19, w dniu 15 października br., na klatce schodowej, podczas prywatnej rozmowy ze mną zapowiedział, że mnie udusi. Człowiek ten jest do tego zdolny, bo leczy się psychiatrycznie i być może nie odpowiada za swoje czyny, a ja nie chcę zginąć z ręki kogoś, komu za to nie spadnie włos z głowy. Obywatel Małopolski stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia obywateli i jako taki powinien zostać odseparowany od innych ludzi. Niech wraca tam, skąd powrócił. Proszę natychmiast zapewnić mi bezpieczeństwo i objąć mnie ochroną policyjną, a tego furiata umieścić tam, gdzie jego miejsce. Z uszanowaniem: Kokoszkowa Bolesława, lat 70, wdowa”20.
*
Małopolski wybrał się pooglądać telewizję u Malanowicza. Nie lubił telewizji, ale czy człowiek może robić tylko to, co lubi? Czasami trzeba robić rzeczy, na które nie ma się ochoty. Telewizja pozwalała jednak być na bieżąco z wszelkimi nieprzyjemnymi sprawami, jakie dzieją się na świecie.
– Gdyby nie telewizja, nic bym nie wiedział o tym, że na świecie dzieje się tyle złego, a ludzie nienawidzą innych ludzi. Na co dzień spotykam się raczej z ludzką życzliwością. Dzięki telewizji wiem, że to tylko ułuda i w gruncie rzeczy jesteśmy nastawieni do siebie wrogo. Tak się nawet zastanawiam, sąsiedzie, czy sąsiad też mnie nienawidzi, tak jak ci ludzie w telewizorze nienawidzą swoich sąsiadów? – spytał Malanowicza.
Malanowicz, który – nie oszukujmy się – znał już Małopolskiego jak mało kogo i Małopolskiemu trudno już było go czymś zaskoczyć, spokojnie odłożył szklankę z herbatą, którą popijał małymi łykami, i odpowiedział:
– Fakt, czasami mnie sąsiad denerwuje, zwłaszcza w kwestii palenia, bo sam nigdy nie kupi papierosów, tylko pali moje, ale generalnie da się z sąsiadem wytrzymać, a jak sąsiada nie było, to mi się nawet nieco nudziło, bo z kim tu gadać, jak wszyscy tacy mało ciekawi. A sąsiad – przyznał Malanowicz – zawsze czymś zaskoczy, no i pogadać można na każdy temat. Z innymi to tylko o pogodzie, podwyżkach cen albo o chorobach lub o tym, że trzeba by połowę ludu wystrzelać, żeby drugiej połowie żyło się ciut lżej…
Małopolski pokiwał głową, jakby się w stu procentach zgadzał z Malanowiczem. Wszelako nie zgadzał się nawet w połowie.
– Problem byłby – podchwycił Małopolski – gdybyśmy niechcący wystrzelali tę lepszą połowę. Wiadomo, jak to u nas się ustawicznie zdarza, pomysły są, nawet próbuje się je realizować, bo chce się dobrze, a wychodzi jak zwykle, czyli na odwrót. To nie jest – moim zdaniem – dobry pomysł. Powtórzę: wystrzelamy niechcący tych lepszych i będziemy się jeszcze bardziej męczyć w gronie tych gorszych. To już chyba lepiej, żeby zostało, jak jest. Wszędzie tylko zmiany, nawet zmiany ulegają zmianie, nic nie pozostaje na swoim miejscu, wszystko w ruchu, inaczej niż kiedyś, człowiek nie nadąża i wpada w popłoch. Nie da się już tak żyć, dlatego ludzie reagują agresją. Nawet podwyżki nazywają zmianami. Podnoszą ceny za wodę, gaz czy prąd, a dostaje się pismo, że ceny uległy zmianie. Dlatego zmiany się źle kojarzą. Ludzie chybaby chcieli, żeby jakiś czas nic się nie zmieniało. Żeby świat na chwilę przystanął, ogarnął się, ludzie okrzepli, i dopiero wtedy można by dalej zmieniać, bo teraz już tchu brak. Myśli sąsiad, że długo tak można, w ciągłym ruchu? Miałem kolegę w szkole podstawowej, który miał chomika – Tuptuś mu było – i kupił mu – pierwszy raz wtedy widziałem coś podobnego – taki kołowrotek, do którego ten chomik mógł wejść i się w nim pokręcić. Im szybciej maszerował, tym szybciej kołowrotek się kręcił. Chomik chyba też czegoś takiego wcześniej nie widział, ale najwidoczniej mu się to ustrojstwo spodobało, bo niemal z niego nie wyłaził – jakby dostał na jego punkcie obsesji. Kolega się cieszył, bo chomik, który był gruby, zaczął się robić szczuplejszy… Wszystko było w należytym porządku, szło ku lepszemu, ale koniec końców od tego ciągłego zaiwaniania na kołowrotku chomik się wykończył. Tak to jest, że za duża ruchliwość może być równie opłakana w skutkach jak bezczynność! O tak, to wcale nie jest zdrowe wbrew temu, co mówią lekarze, że ruch to zdrowie. Diabła tam, czasem trzeba sobie zalegnąć, odsapnąć, bo bez tego człowiek tak się zmacha, że się zajedzie, jak ten nieszczęsny gryzoń.
– Niech mi już lepiej sąsiad o lekarzach nie mówi, jutro muszę iść z samego rana zapisać się do kolejki na wizytę u nefrologa… Pewnie dopiero za pół roku się dostanę, albo i później…
Małopolski pokiwał głową, jakby kolejny raz jakieś jego wstępne przypuszczenie okazało się sprawą raz na zawsze udowodnioną.
– Jak to jest, że wszyscy mają problem z dostaniem się do lekarza, a mnie się do niego dostarcza pod przymusem?! Wygląda na to, że jestem uprzywilejowany, a mnie akurat ten przywilej wcale nie jest do smaku… I żeby sąsiad wiedział, do jakiej klasy specjalistów ja jestem prowadzany; same światowe sławy, profesorzy, badacze, każdy w okularach i z miną taką, jakby był Ludwikiem Pasteurem i właśnie odkrył sposób na produkcję konserw mięsnych! I nic im nie można wytłumaczyć, bo czego bym nie powiedział, oni wiedzą lepiej. Ba! Oni mnie znają lepiej ode mnie! Wiedzą, co we mnie siedzi, choć ja, a znam się już ponad czterdzieści lat, nie znam siebie na tyle, żeby tę kwestię rozstrzygnąć. Więcej powiem, ja nie jestem dla nich żadną tajemnicą. Z tego powodu bywa, że traktują mnie przedmiotowo. Nawet mówią do mnie, jakbym był stołkiem albo wieszakiem na kapelusze. Bezosobowo się zwracają: podejdzie tu, rozbierze się, pokaże język, okaże duszę, nie mówi, nie oddycha, oddycha głęboko… Kiedyś mi jeden zapomniał powiedzieć, że mogę już oddychać, i byłbym się udusił, bo ja, drogi sąsiedzie, mimo że oni mnie tak traktują, jak traktują, wykonuję ich polecenia z wielką precyzją. Wiem doskonale, że bez tego nie będę miał szansy na wyleczenie. Inna inszość, że ja już troszeczkę przestałem wierzyć w swoje wyleczenie, ale im tego nie mówię, boby im było smutno, może by ich pozwalniali, albo musieliby od nowa pisać te swoje dysertacje, w których używają obcych słów, znaczenia których sami też pewnie nie znają, ale lubią je wrzucać w każde zdanie, żeby to mądrze wyglądało i deprymowało pacjentów. Mnie się czasami zdaje, że ja dla nich jestem mało atrakcyjny, jako chory, więc jak sobie trochę poczytam tych ich książek, to potem staram się coś takiego im powiedzieć, że oni szerzej oczy otwierają i nawet traktują mnie ciut poważniej, z większym szacunkiem. Wiadomo, jak lekarz leczy kogoś, kto ma katar, to dla niego nie jest to żadne wyzwanie, ale jeśli komuś odebrało rozum, a do tego potrafi lewitować i wyginać łyżki wzrokiem, to staje się pacjentem ekscytującym i lekarze tłoczą się przy nim jak muchy nie powiem na czym. Oni są potem tacy mną zachwyceni, gdy im coś nowego opowiem, o jakichś nowych moich fobiach czy przypadłościach, że aż się miło patrzy na ich radość. Tak, panie Malanowicz, ludziom trzeba pomagać, nawet lekarzom. Zresztą jak taki lekarz się rozchoruje, to, niech sobie sąsiad wyobrazi, on się wtedy staje pacjentem i proszę sobie imaginować jego konsternację, jeśli samego siebie nie potrafi wyleczyć. Ja wiem, że w tym jest jakiś element solidarności z pacjentami, których oni sami wcześniej nie potrafili wyleczyć, objaw z gruntu piękny i podnoszący na duchu, ale przecież tak rozumiana solidarność może się skończyć zgonem, a to już byłoby pójście w tej szlachetnej solidarności zdecydowanie za daleko. I w ten sposób znów doszliśmy do idei, która mami narody, a która jest bardzo niebezpieczna, bo eksploatuje narody do cna. Kiedyś mówiono, że jak ktoś stoi w miejscu, to jakby nie żył. Ale z ruchem jest tak, że jak się coś bardzo rusza, taki kamerton na przykład, to wtedy też się wydaje, że nie ma ruchu. Nie wiem, czy mnie sąsiad dobrze rozumie, bo ja sam siebie na ogół nie rozumiem, ale wydaje mi się, że wytłumaczyłem to dość jasno, musimy ograniczyć ruchy, bo inaczej źle się to dla nas skończy.
Malanowicz, który od rana siedział na sofie i oglądał telewizję, a jedynym ruchem, jaki wykonywał, powoli i z namaszczeniem, było podnoszenie do ust szklanki z herbatą, popatrzył na Małopolskiego i rzekł:
– Czy sąsiad pije do mnie? Przecież ja dziś zdążyłem tylko bambosze włożyć… Chyba ta szafa już się więcej ode mnie rusza – lekkim ruchem głowy wskazał na stojącą w kącie pokoju dwudrzwiową szafę z wmontowanym w nią owalnym lustrem.
Małopolski odpowiedział, bo zwykle miał odpowiedź na każde pytanie, nawet na takie, jakiego mu nie zdążono zadać.