Zapiski wariatki - Młynarczyk-Gemza Aleksandra - ebook + książka

Zapiski wariatki ebook

Młynarczyk-Gemza Aleksandra

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Zawsze wydawało jej się, że będzie musiała się ukrywać. Bo pochodzi z prowincji, nie modli się, jest rozwódką i żyje w konkubinacie z obcokrajowcem, a zamiast dziecka ma wielkiego czarnego psa. Brakuje jej stałej pracy i oszczędności.

No i najgorsze — ma diagnozę psychiatryczną. To schizofrenia z komponentem afektywnym. Tajemnicze głosy, dziwne widzenia, pobyty w szpitalu, odjechane sny na kwetiapinie wkradają się w jej codzienność.

Książka uchyla drzwi do świata, który stanowi tabu. Przełamuje stereotypy. Stanowi zapis walki o wyzwolenie spod stygmatyzacji klasowej i zdrowotnej. O samoakceptację i artystyczne uznanie.

Brawurowy debiut. Energetyczny język. Bezgraniczna szczerość.

Literackie objawienie. Świadectwo artystycznego talentu i wiary w sztukę, która ocala.

Anna Marchewka, krytyczka literacka

Błyskotliwy, często autoironiczny język, szczerość do bólu i odwaga stawiają Zapiski… blisko książek Małgorzaty Halber i Natalii Fiedorczuk.

Olga Drenda, autorka Duchologii

Nigdy nie wierzyłam w jasny podział na „wariatów” oraz „normalnych ludzi”. Wariatka nie żyje tak, jak trzeba. Żyje tak, jak potrafi. Ta książka przekracza wiele norm – ale kto powiedział, że normy są czymś na pewno dobrym?

Dorota Kotas, autorka Pustostanów

Bezkompromisowa i poruszająca proza, która wywraca do góry nogami mnóstwo utrwalonych społecznie stereotypów.

Tomasz Stawiszyński, filozof i publicysta

Agnieszka Młynarczyk-Gemza – artystka multimedialna, fotografka, performerka; absolwentka Wydziału Malarstwa krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zdobywczyni licznych stypendiów i wyróżnień artystycznych. Osoba z diagnozą F.20 (schizofrenia z komponentem afektywnym).

Powyższy opis pochodzi od wydawcy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 324

Data ważności licencji: 9/28/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



4Barti Część z opisanych osób i zdarzeń koreluje z rzeczywistością, a część jest wynikiem halucynacji. Sama, niestety, nie potrafię odróżnić, co jest czym…

Robiąc zapiski, permanentnie choruję. Łapię wszystko. Zwykła grypa rozlewa się, pęcznieje i trwa przynajmniej dwa tygodnie. Kaszel w nocy nie pozwala spać. Padam jak mucha po antybiotyku. Modlę się tylko, żeby dosłownie go nie wysrać, żeby miał szansę zadziałać. W klatce piersiowej tłoczy mi się ocean pienistej flegmy, migdałki i gardło bolą. Tracę głos, a potem zatykają mi się uszy. Jakby moje ciało strzegło tajemnicy i broniło dokończenia historii. Myślę co jakiś czas o Bogu. W rozpaczy proszę go o pomoc. Potem mi się pogarsza i jestem zła, że znowu głupio się nabrałam. Próbuję potraktować się jak fragment przyrody skazany na cykle, nad którymi nie da się zapanować. Pragnę, żeby choroba zrobiła ze mną, co chce. Ale nie potrafię, rzucam się do komputera, chwytam smartfon, żeby na nim dopisywać kolejne zdania, a potem je przeklejać w komputerze. Jakby cała ta praca była wielkim eksperymentem, próbą oddania sobie głosu. Rzeczywistość ciągle zatyka mi usta i chce odwrócić uwagę. Po azytromycynie robią mi się wielkie źrenice i nie pamiętam poprzedniego zdania. Chłopak krzyczy, że mam się wyluzować i odpoczywać, nic nie robić. Nie wiem, jak to osiągnąć. Wiję się jak piskorz. Może zapiski, które są poniekąd moją „pracą totalną”, oswobodzą mnie od rozpaczliwej potrzeby mówienia, którą dotychczas realizowałam w zaklętym języku sztuki. Może w końcu mój głód, który pchał mnie do kolejnych akcji artystycznych i performance’ów, zostanie nasycony. Powiem wam wszystko – dosłownie, dokładnie. Podam się na talerzu, w dużej ilości menstruacyjnej krwi. Zapieczona, posypana prochami. Bierzcie i jedzcie z tego wszystko. Więcej nie będzie.

Część I Sowy nie są tym, czym się wydają

Sen I

Zbyt krótko obcięłam włosy, ponawiając sytuację dobrze znaną z rzeczywistości. Byłam na granicy szaleństwa. Przeżywałam świat, jakby pomiędzy tym realnym a psychotycznym. Między nimi znajdował się znak zapytania, który symbolizował stan mojej percepcji. Nie znam tego stanu w rzeczywistości. Tu zawsze jestem po jednej albo po drugiej stronie.

Spotkanie z lekarzem konsultantem ZUS w sprawie przedłużenia prawa do renty socjalnej z tytułu niezdolności do pracy. Diagnoza F.20. Schizofrenia z komponentem afektywnym. Potężna kobieta z plastikowymi czarnymi rzęsami znęca się nade mną przez pół godziny. Najlepiej, jak tylko umiem, odgrywam upośledzoną. Mimo że chcę sytuację tę potraktować jako żart, scenę z teatru i coś, co nie zdarza się w moim życiu, nie udaje mi się to. Po wyjściu czuję się poniżona, potraktowana podle, niesprawiedliwie, uszkodzona i naruszona. Strój, kostium, uniform. W ZUS, na pokładzie samolotu, nawet w sklepie spożywczym. Uniform ochroniarza, policjanta czy żołnierza. Chcę wymyślić własny styl ubioru, własny uniform. Może to w końcu sprawi, że ludzie złapią do mnie trochę dystansu, osłoni jak skorupa żółwia.

Pozdrowienia z terrarium

Rzucenie papierosów lata temu nie przyszło mi łatwo, ale w końcu się udało. Ilekroć nie mogłam rzucić, a było to naprawdę wiele razy, paliłam więcej. Rozwlekałam tę sprawę do egzystencjonalnego problemu. Dawało to pretekst do aktywowania w sobie wszelkich dramatycznych i autodestrukcyjnych tendencji, z których prawie cała się składam. Podczas rzucania palenia osiągnęłam rekord. Dwie i pół paczki – bez problemu. Kiedy ten szczyt zbiegł się z niekontrolowanym odkrztuszaniem kawałków gęstej zielonej flegmy, a ja dopiero co skończyłam dwadzieścia pięć lat, zrozumiałam, że nie mam wyjścia i muszę przestać palić. „Samospalenie” tej kategorii nie może być wpisane na listę ze sposobami popełnienia samobójstwa. Przy okazji, od dziecka wiedziałam, że to jedyny elegancki rodzaj śmierci. Zanim ostatnim razem trafiłam do psychiatryka, gdzie „wyleczono” mnie haloperidolem, nosiłam się z zamiarem napisania awangardowego eseju pod tytułem Przeciw medytacji. Jak nie popełnić samobójstwa. Do opisania nadają się stany, które kompromisowo uznałam za myśli samobójcze. W lepszych momentach przeczuwałam, że mają w sobie coś z doznania mistycznej nocy ciemnej. W gorszych zaś pochłaniała mnie totalna stagnacja i zejście w mrok, któremu towarzyszyło niesprecyzowane zapalenie stawów – niezdiagnozowane jako takie ani przez reumatologa, ani przez ortopedę. W końcu szamańska lekarka medycyny chińskiej przepisała mi jedzenie mięsa ze sklepu z produktami bio oraz drogie sproszkowane, dziwnie pachnące korzenie. Miałam zniżkę, bo byłam wówczas członkinią tej samej co i ona sanghi buddyzmu tybetańskiego. W ramach praktyki oraz spłaty długu wobec sanghi dzielnie sprzątałam ośrodek przynajmniej raz w miesiącu. W ten sposób rekompensowałam brak opłat za niedzielną grupową medytację i ciągłe wypraszanie zniżek na warsztaty z kolejnymi duchowymi nauczycielami. Lubiłam zajmować się porządkami w ośrodku. Miło wspominam sprzątanie łazienki, podczas którego w końcu mogłam się odosobnić na serio. Działo się to akurat w roku, kiedy krakowska sangha po długich grupowych debatach zdecydowała się wynająć nowe lokum. Długo rozważano, czy członków stać na piękną, nową przestrzeń. Rozmowy prowadzone były w ramach praktyki uważnej komunikacji. Nowe miejsce było naprawdę imponujące. Wyglądało jak najlepsze z możliwych krakowskich mieszkań. W starej kamienicy, miało chyba sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych i rewelacyjnie zachowane piece kaflowe. Pamiętam szczególnie dobrze jeden, szmaragdowy. No i parkiety, stiuki, żyrandole, wielkie, świetliste okna, a wszystko w sercu Starego Miasta. Akurat nie miałam wtedy za bardzo gdzie mieszkać, bo powoli nie było mnie stać na wynajem pokoju na Podgórzu, a nie zdecydowałam się w końcu na nieoficjalne świadczenie usług tantrycznego seksu, co od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie. Po prostu nie nadawałam się do żadnej pracy, a naczytałam się, że kreatywność i seksualność to to samo, bo idą z drugiej czakry. Wydawało mi się więc, że mogłabym się nadawać. Matka też mnie nie chciała w domu. Moje prośby o możliwość zamieszkania w starym nauczycielskim mieszkaniu, które ciągle wynajmowała, oddaliła argumentem, że w zimie mieszkania nie da się ogrzać bez zrobienia nowego pieca. Wówczas nawet w snach nie przychodziła do mnie wizja, która miała się niebawem ziścić. Kilka miesięcy później zamieszkałam w akademiku jako doktorantka, dzieląc pokój z młodą dziewczyną studiującą italianistykę, dorabiającą sobie na boku jako makijażystka i rozpoczynającą powoli karierę w korpo. Sprzątając uważnie buddyjską łazienkę, czułam się jak dziecko bawiące się z innymi dziećmi w dom. Zamykałam drzwi łazienki, żeby się tam porządnie „wymedytować” i pozbyć syfu z kafelków oraz wanny, w której niebawem miał siedzieć kolejny duchowy nauczyciel. Podobały mi się delikatne brązy kafelków, duży metraż łazienki i figurki smoków wykonane z kamieni szlachetnych, które duchowo zdobiły imponujące lustro. Wracając do palenia papierosów – kiedy już w końcu udało mi się rzucić, zrobiłam sobie spirometrię na NFZ. Było to stresujące, jak każde badanie według mnie. Musiałam dmuchać do dziwacznego sprzętu pod czujnym, kontrolującym i krytycznym okiem raczej słabo opłacanego, czyli mało zaangażowanego, lekarza. Nie pamiętam, czy zadbałam o odebranie wyników. Po rzuceniu palenia dość szybko przestałam odpluwać wilgotną seledynową flegmę. To podniosło mnie na duchu, że jeszcze nie umieram. Śmierć w tak młodym wieku na pewno przyniosłaby mojej matce kolejne okropne poczucie wstydu związane z moją osobą. Dotychczas byłam przypuszczalnie głównym powodem jej wstydu. Musiała się wstydzić, że się nie modlę, nie wierzę w Boga, nie mam dzieci, jestem rozwódką, przy czym ciągle używam nazwiska byłego męża, jestem w konkubinacie z obcokrajowcem, a zamiast dziecka mam wielkiego czarnego psa, no i najgorsze – jestem chora psychicznie. Poza tym nie mam pracy ani oszczędności, a do tego zaczęłam się starzeć. Matka nie zapomniała poinformować mnie, że zauważyła. Głośno skomentowała przy ojcu i chłopaku moją fotografię sprzed dziesięciu lat.

– Ale jest inna buzia teraz. Widać, że to już było kilka lat temu, prawda?

Na szczęście chłopak czarująco, jak tylko on umie, a równocześnie trzeźwo skomentował ten wybryk matczynej miłości.

– Ja bym się nie odważył tak powiedzieć.

Zdjęcie pozostało tam, gdzie było, czyli w oszklonej szafce, zwinięte, żeby się mieściło. Młoda i piękna, szelmowsko puszczałam na nim oko do domowników zamknięta w szklanym terrarium.

Stress out

Słyszałam kiedyś anegdotę o kamieniach półszlachetnych. Głosiła, że to nie człowiek je kupuje, znajduje czy dostaje, ale że to one, sobie tylko znanym sposobem, wybierają człowieka i do niego lgną. Trwają przy nim tak długo, jak długo są mu potrzebne. A potem się gubią. Tak u mnie było z psami. Już jako dziecko tłumaczyłam matce na spacerach, żeby się ich nie bała, bo to moi kumple.

Pierwszy pies był wielkim wilczurem. Zjawił się w skórze kota. Przybrał niepozorną postać szaro-białego wiejskiego dachowca z różowym nosem. Znalazłam go w dzień osiemnastych urodzin. U nas nie wolno było trzymać zwierząt, bo mieliśmy za małe mieszkanie. Z kolei ja o niczym bardziej nie marzyłam. U babci chowałam podczas obiadu kawałki kotleta pod policzkiem, a potem uciekałam od stołu i dokarmiałam koty. Mój kot leżał w rowie. Nie chodził, był mały i miauczał okropnie. Pozbierałam go i zabrałam do domu. Rodzicom oznajmiłam, że albo mieszkamy razem ja i kot, albo nikt z nas. Udało się. Nazwałam go Köpenicker, tak jak moja ulubiona ulica w Berlinie w dzielnicy Kreuzberg. Z najlepszą przyjaciółką spędzałyśmy tam wakacje na Köpi skłocie. Kot uparcie nie chodził. Wyzdrowiał, dopiero kiedy wróciłam po trzydniowej wycieczce z Krakowa, gdzie tańczyłam i wąchałam poppersa w Carycy. Czekał na mnie głodny. Köpi był najlepszy. Kiedy byłam chora, zawsze łamał łapy, nic nie jadł albo dawał się potrącać samochodom. Był prawdziwym kumplem. Jego współczucie nie było żadną ściemą. Wyrósł z niego dzielny, zaprawiony w boju kocur. Był zahartowany, bo dzieci przy szkole wiecznie się nad nim znęcały. Został twardzielem. Poszedł sobie dopiero, kiedy poznałam męża. Odszedł. Ustąpił miejsca przy moim boku innemu samcowi.

Mąż zjawił się u boku Jazza. To był mój pierwszy prawdziwy pies. Bardzo temperamentny mieszaniec wielkości wilczura. Niektórzy dopatrywali się w nim genów owczarka kaukaskiego. Był wulkanem energii, choć miał dość słabe nerwy. Mieszkaliśmy ze sobą pięć lat. Lubił przy mnie spać i chętnie dawał się głaskać. Został gwiazdą wideoartów, które kręciłam, by zaliczać intermedia podczas studiów. Wierzyłam wówczas, że sztuka wideo ma przyszłość. Zlizywał keczup z podpasek i zjadał kurze korpusy do kamery. Ze dwa razy mnie ugryzł. Miał problemy z temperamentem. Mimo to był świetnym przyjacielem, zdrowym, silnym i mocnym. Rozstaliśmy się w bólu. W ostatnich tygodniach wspólnego pobytu towarzyszył mi w medytacjach. Kładł się obok mnie, kiedy siedziałam w pozycji, i czuwał. Zanim wyprowadziłam się z mieszkania na dobre, cały czas po nim biegał, jakby szlakiem, który przemierzał, chciał zjednoczyć mieszkańców i przypomnieć im, że ślubowali sobie miłość i wierność. Po rozstaniu czasem jeszcze zabierałam Jazza do siebie, ale ewidentnie go to rozstrajało.

„Masz superpsa” – napisałam do znajomego na fejsie, leżąc w depresji.

„Chcesz, to Ci go przywiozę. Akurat mam coś do załatwienia koło Krakowa, a Ty się nim zaopiekujesz”.

– Rafał, będzie u nas pies na weekend – powiedziałam do współlokatora.

Nie oponował.

Wstałam z łóżka i przeszukałam szafę. Włożyłam zwykłe dżinsy. Ale klapki domowe wyglądały fatalnie. Zmobilizowałam się raz jeszcze i wyłowiłam haftowane pantofle w kwiaty w stylu azjatyckim. Pasowały. Przyniosłam z Żabki psie smaczki. Wpadli wieczorem. Krępowałam się właściciela, ale Wiki zjadał mi już kolejne psie ciasteczka z ręki. Zostaliśmy sami. Zmuszał mnie do biegania, poza tym był jednak zjawiskowo łagodny. Nie chciał się przytulać, ale w nocy wskakiwał do łóżka. Wiki to najszlachetniejsza istota, jaką znam, choć nie jest pozbawiony czarującej łobuzerskości. Na spacerach lubi brać smycz w zęby, jakby dawał znak, że sam chce się prowadzić. Tylko raz zjadł pieczeń ze stołu. Ucieka z kanapy, gdy wie, że się na niego patrzy. Kiedy rano ziewam i się przeciągam, przybiega sprawdzić, czy nic mi nie jest. Liże mnie po twarzy. Jeśli chce jeść lub iść na spacer, przyciska mnie swoją głową. To mieszaniec, jakby idealnie w połowie skrzyżowany labrador z wyżłem. Kiedy chłopak chce wyjechać, to może, pod warunkiem że zaopiekuje się mną Wiki. Potrafi się zdenerwować, gdy wymaga tego sytuacja. Kiedy inny pies przekroczy granicę dobrego wychowania, Wiki wie, co należy zrobić. Jest mistrzem wschodnich sztuk walki. To bardzo subtelna dusza. Lęka się burzy, sylwestrowych wystrzałów i kłótni. Jazz w ogóle nie zauważał takich rzeczy, a Wiki wkręca się w kable w rogu pokoju albo chowa się w prysznicu, drżą mu nogi, cały się trzęsie. Trzeba smarować mu dziąsła specjalną pastą Stress out.

Czarne wory

Miasto jest skarbnicą używanej odzieży, którą można przechwycić. Cena to jedynie drobne uczucie wstydu pojawiające się, kiedy zabierasz z ulicy worek leżący pod drzwiami twojej kamienicy. Jest pełen tajemnic i niespodzianek. Wstyd, że zobaczą cię z workiem sąsiedzi, lub jeszcze gorzej: strach, że zobaczą cię wkrótce w swoich byłych ciuchach, które dopiero co spakowali w worek do oddania. Pasja kradzieży worków to chyba u mnie przejaw kleptomanii. Pamiętam, że kiedyś tych przejawów było więcej. Swego czasu obsesyjnie kradłam z Żabki gumy do żucia. Były mi potrzebne, żeby oduczyć się palić. Po pewnym czasie byłam w tym niezła. Worki często są czarne, jakby skrywały trupy. Niektóre zgrabne, zapakowane w ozdobne torby. Wyglądają jak prezenty. Te najczęściej pełne są odprasowanych zasłon i damskich butów w rozmiarze około czterdziestki. Duże stopy dużych kobiet, którym łatwiej przyszło dorobić się w życiu niż tym z małym numerem buta, takim jak ja. Panie z dużymi stopami mają dużo. Mają mieszkania w kamienicach z wysokimi sufitami, żeby było proporcjonalnie do ich długich nóg i łabędzich szyi. Jak im się znudzi garderoba i buty, to oddają w torbach po prezentach, których też dostają dużo. Czarnych worów trochę się boję. Są odrobinę perwersyjne. Lękam się, że między szmatami znajdę brudne dildo, stary kondom, białe wijące się larwy, kawał zepsutego mięsa lub węża dotychczas hodowanego w akwarium, który znudził się właścicielom. Albo ucho z Blue Velvet. Czasem myślę, że odwinę odciętą głowę wysokiej pani. Tego boję się najbardziej. Bywa, że zapach jest nieprzyjemny. Z grubsza, raczej szmaty są wyprane i pachną bardzo intensywnie niemiecką chemią. To jest ich kolejna tajemnica, zagadka, której nie potrafię rozwiązać. Zbieram je już od wielu lat. Właściwie w całym centrum Starego Miasta: od Ariańskiej przez Pędzichów, Siemiradzkiego, Retoryka, a swego czasu nawet na Limanowskiego. A one i tak zwykle pachną jednym rodzajem proszku, jakby prała je i pakowała dla całego Krakowa jedna ciocia Wiesia. Jest też inny zapach. To pot spod pachy zachowany w zakamarkach. Tam, gdzie wszyte są rękawy. Najczęściej wyczuwam go na nylonowych, sztucznych materiałach, z których zrobione są bluzki w rozmiarze L. Ten pot także pachnie jak jedna ciocia Gienia, w zasadzie babcia cioteczna. Jakby była wcieleniem uniwersalnej ciociobabki, patronki zapachu spod pachy. Wiele razy obiecywałam sobie, że z tym skończę. Że będę patrzyć na te worki śmieci z wyższością osoby, która ma. Że kopnę je na progu, odsunę z przejścia i że nigdy już, przenigdy nie będę o nich marzyć. Nie będę ich pragnąć ani fantazjować o dobrach, które skrywają. Zapomnę o skórzanych rękawiczkach do łokcia, francuskich beretach w różnych kolorach, płaszczach w pepitkę czy spodniach w stylu vintage z wysoką talią. Takich, jakie świetnie leżą na biodrach i wreszcie sprawiają, że odnajduję swój fason typu ejtis lub najntis. Takich, jakich pełno było w gazetach „Burda” i „Verona”. Fason zachodni, w którym moje nogi w końcu okazują się wystarczająco długie, a uda i pośladki znajdują uzasadnienie dla swego kształtu – sexy, ale retro. Dzięki temu będzie można zobaczyć, jakie mam smukłe ramiona, które wcale nie są nieproporcjonalne do bioder. Tylko są trochę passé. Ale moda wraca! Dzięki worom w końcu odkryję swój styl – luźny, bardzo kobiecy, przewrotny i z klasą.

Theo i Isabelle

Wymyśliłam dziś Theodora. W skrócie nazywa się Theo. Jest pisarzem z Francji. Ma niespełna czterdzieści lat, brązowe, bystre, gorzkie i mądre oczy. Kiedy analizuje się jego foty w Googlach, wychodzi na to, że urodził się z zajęczą wargą. To tylko dodaje mu powabu. Zresztą lekki zarost ukrywa tajemnicę i już nie wiadomo, czy cała ta sprawa wargi nie jest tylko nietuzinkową, perwersyjną fantazją. Theo przypomina aktora z filmu Bertolucciego Marzyciele. Tego, który grał bohatera właśnie o imieniu Theo. Świetnie pamiętam ten film, bo byłam na nim w kinie z najlepszą przyjaciółką, kiedy miałyśmy po siedemnaście lat. Kolejne trzy dni chodziłam potem bez majtek, tak mnie rozpalił. Theo właśnie przyjechał. Zostaje w Krakowie na kilka miesięcy, może na rok, bo akurat otrzymał stypendium literackie francuskiego rządu, by napisać esej o wpływie pandemii na rozwój ksenofobii w krajach byłego bloku wschodniego. Obserwuje rzeczywistość znad czarnej kawy w Massolicie. Nie używa smartfona. Pisze po francusku i angielsku. Dla relaksu przekłada współczesną poezję posthaiku. Ma niezwykle szczupłe i długie palce. W dzieciństwie grał na pianinie. Pali papierosy i ma od tego pierwsze ponętne zmarszczki, jak to u mężczyzn. Raczej jest wege, zresztą w ogóle rzadko je. Tylko patrzy, je oczami. Nigdy nie nosi krótkich spodenek ani koszulek z krótkim rękawem. Poza tym jego ubrania są zawsze z lnu albo stuprocentowej bawełny. Eleganckie, proste, czasem lekko sprane. Bardzo mało mówi, ale jak już mówi, to same koany na miarę mistrzów zen. Poza tym wiadomo o nim niewiele oprócz tego, że jest bogiem. W stylu bogów greckich. Prawdopodobnie najbliżej mu do Apolla. Trudno ustalić, czy lubi seks. Wydaje się wycofany, ale ma orgazm w oczach. Nimi właśnie potrafi doprowadzić do ekstazy, i to jest transcendentne. Wymyśliłam go po tym, jak usłyszałam, że mój chłopak pragnie spędzić wieczór na pompowaniu jednego z naszych zezłomowanych rowerów. Musi to zrobić, żeby przekazać go Isabelle, która pracuje z nim w korporacji. Zna się na wszystkim lepiej, bo pracuje dłużej i zawsze mu pomaga. Właśnie przeprowadziła się do Krakowa z Suchej Beskidzkiej. Powiedziała, że byłoby wspaniale mieć rower. Jak to usłyszałam, zapytałam, czy Isabelle jest wysoka. To ważne ze względu na rozmiar roweru. Chciał oddać swój, więc pomyślałam, że skoro on ma dwa metry, to Isabelle musi mieć przynajmniej metr osiemdziesiąt. W mojej głowie Isabelle wygląda jak miss Tadżykistanu. Ma dwadzieścia pięć lat, jest bardzo sexy. Jak młoda Charlize Theron albo Scarlett Johansson. Mówi biegle w czterech językach. Chodzi codziennie na jogę. Ma psa yorka. Razem mają dużo wspólnych zdjęć na Instagramie. Po godzinie od wymyślenia Isabelle przepraszam mojego chłopaka. Mówię, że mi wstyd, że Isabelle wynika z problemów z poczuciem własnej wartości. Nie wspominam ani słowem o Theo. Chłopak pyta, czy potrzebuję tego roweru. Odpowiadam, że tak, bo na bezrobociu zamierzam składać i sprzedawać wraki naszych zezłomowanych rowerów. Oczywiście nie mówię całej prawdy. Chcę, żeby się zajął mną i moim dramatem, a nie zachciankami koleżanki z pracy. Wracając do Theo, poznałam go w Massolicie, kiedy kupowałam książkę. Uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo, jakby mówił: „Boli cię, wiem. Jesteś z tym sama, mała. Nikt cię nie rozumie, mnie też. Ale nie bój się, myśmy się już spotkali. To naprawdę nieważne, czy teraz znów będziemy tańczyć tego walca. Nasza miłość jest wieczna. Nie musimy nawet się do niej tutaj przymierzać”. Kilka razy płakałam ze wzruszenia, kiedy później o tym myślałam. Przyjaciółka tłumaczka, która często przesiaduje w Massolicie, opowiedziała mi, kim jest Theo i co robi w Krakowie. Od tego czasu zrozumiałam, że muszę go mieć zawsze pod ręką na wypadek, gdyby w życiu mojego chłopaka zjawiła się kolejna Isabelle, której zechciałby rozdawać nasze zepsute rowery, a wcześniej podpompowywać im ochoczo koła.

Dom i buty

W Krakowie knajpy, te przyjemne, z dobrą kawą, w centrum i na Kazimierzu, są trochę moim domem. Bywają konstruktem trwalszym niż mój zwyczajny dom. Ten nie dość, że od lat lokuje się w różnych częściach miasta, czasem na kilka miesięcy, rzadziej na dłużej niż rok, to jeszcze zwykle się martwię, że go stracę. Lękam się, że nie będę miała czym za niego zapłacić. Pamiętam, jak kilka lat temu przeraziłam się taką właśnie sytuacją. Zadzwoniłam znad kawy do matki prosić, żeby sprawdziła, czy gdzieś nie został złoty kolczyk, który dostałam na komunię od którejś z ciotek, chyba chrzestnej. Matka szybko i rzeczowo wyjaśniła mi wtedy, że tych kolczyków już dawno nie ma. Chyba od momentu kiedy je sprzedałyśmy, z najlepszą przyjaciółką, jako nastolatki, w lombardzie, by mieć pieniądze na narkotyki – dodała. Rozmowa była krótka.

Wychodzenie na kawę to ta część społecznego spektaklu, do której jestem przywiązana. Bardzo ją lubię. Może nawet na równi z chodzeniem do kina. Niesamowite, na ile przyjemności pozwala szastanie kasą. Można się malować, stylizować i przebierać, żeby potem przejść ulicą Starego Miasta, obejrzeć ładne, duże, bardzo mocne i błyszczące auta, zjeść lody, wypić kawę, a jeżeli ma się dużo kasy, to znaczy na cztery miesiące do przodu, żeby zapłacić za mieszkanie, wtedy nawet można kupić sobie na mieście dwudaniowy obiad. Próbuję zapomnieć o zakupach, o tym, że można sobie kupować ubrania albo buty. Najpiękniejsze są buty marki Camper. Do tej pory kupiłam już pięć par używanych z internetu. Wszystkie razem kosztowały jakieś dwadzieścia pięć procent nowej pary, i to w cenie promocyjnej. Pierwsze dwie rozleciały się bardzo szybko. Jedna po godzinie od rozpakowania paczki, ale już po tym, jak wystawiłam pięć gwiazdek sprzedającej i napisałam pozytywny komentarz. Kolejna para zepsuła się po dwóch tygodniach w kłopotliwej sytuacji, kiedy pokazywałam widzom moją wystawę. Do tego pokłóciłam się przez to z chłopakiem. Mimo tych traumatycznych sytuacji z używanymi butami ostatnio na rozmowę z wydawcą włożyłam właśnie jedną z tych par, która jeszcze się zachowała. Zanim wyszłam z domu, uważnie przyjrzałam się podeszwom.

Piękna poza czasem

W okresach kiedy porzucam media społecznościowe, moja głowa staje się dla mnie internetem. Mogę go przekopywać, przeglądać, otwierać, zamykać, a nawet resetować router. Z łatwością znajduję w głowie przerażające informacje budzące lęki, stare pornosy, trochę wiedzy z Wikipedii, którą każdy może redagować, liczne fanpejdże, prognozy pogody, reklamy, spam, lajki, mowę nienawiści, filmy instruktażowe, grafiki, mapy i memy oraz zdjęcia ulubionych aktorek filmowych. Dobrze jest nauczyć się korzystać z własnej głowy. Chłopak na przykład często przeszukuje internet. Prawie zawsze przed snem, zaraz po obudzeniu, w przerwach w pracy i wielokrotnie w ciągu dnia. Robi to w kwestiach stricte praktycznych. Wydaje mi się, że to jak korzystanie ze ściągi. Przydatne, ale na dłuższą metę ograniczające. Kiedy chłopak przeczuwa, że jestem zazdrosna o internet, szybko tłumaczy mi, co właśnie robi. Naprędce komunikuje coś w stylu: „Sprawdzam teraz pogodę, patrzę, co napisała mama, sprawdzam, co jest dziś na promocji w Biedronce, jak ściągnąć dla ciebie nielegalną wersję Photoshopa, żebyś mogła obrobić swoje zdjęcia, zamawiam przycisk z AliExpress do twojego złamanego Iphone’a czy sprzedaję opony na OLX, żebyś mogła sobie kupić krem z filtrem”.

Na plaży mój internetowy mózg rozgrzewa aplikacja Skanowanie plażowiczek i plażowiczów. Gapienie się na ludzi ile wlezie ułatwiają mi ciemne okulary. Z daleka można pomyśleć, że drzemię na piasku. Podczas gdy ja fiksuję oczy, jedno w soczewce, drugie sprawne, na biustonoszu przypadkowej pani, a potem przesuwam spojrzenie na brzuch jej faceta. Nie mogę się nadziwić, jak można mieć taki brzuch. Co na przykład w takim ciele da się robić łatwo, a co stawi opór. Oglądam bacznie ciała, a potem od razu je zaczynam porównywać: z własnym ciałem, z ciałami znanymi z reklam i filmów, z atlasów i tak dalej. Czasem wycofuję jakieś rozpoznanie lub poddaję dalszej refleksji temat stroju, gestu czy miny. Wówczas myślę, że niesprawiedliwie kogoś oceniłam. Nie wzięłam pod uwagę, że jego los wymagał, na przykład, wychowania bardzo chorej córki albo spłacenia karmicznego długu, który ciąży na rodzinie od pięciu pokoleń. Poza tym zawsze się zastanawiam, czy ktoś ma dobrze obcięte włosy i czy to, że dobrze wyglądają, to kwestia kokosów wydanych na fryzjera i kosmetyki, czy sama natura. I czy włosy są ekstra po prostu, bo wiadomo – ktoś cały jest ekstra i to jest kompatybilne z włosami. Ma szczęście. Często, naprawdę często, a od kiedy skończyłam trzydzieści lat, to w zasadzie bez przerwy, analizuję wiek kobiet spotykanych w sytuacjach społecznych i rozważam, jak na nie wpływa starzenie. Czy choć oszpeca, to jednak dodaje smaku i charakteru, czy raczej rujnuje osobowość do końca. Jeszcze bardziej interesuje mnie relacja kobiet z własnym starzeniem. Czy już się poddały i zaczęły udawać, że nie mają ciała, czy też zgodnie z obowiązkiem – no bo przecież chyba nikt nie ma wątpliwości, że to musi być obowiązkowe – przeznaczają spory kawał pensji na kremy, tusze i wizyty u kosmetyczek, ale poza tym więcej się nie martwią. Po prostu pamiętają, żeby to robić, i dzięki temu w domu już nie muszą patrzeć w lustra. Czasem wydaje mi się, że spotykam prawdziwe boginie, które w ogóle się nie starzeją, a upływ czasu jedynie wyostrza ich kobiecość. Sama mam upiorną świadomość, że starzeję się już od urodzenia. Jako dziesięciolatka przeczuwałam, że z powodu kształtu moich oczu i ich asymetrii spotkają mnie jakieś solidne tarapaty. Teraz wiem, jak to się nazywa profesjonalnie: opadająca powieka. Pocieszam się, że Charlotte Rampling też ma taką. We wszystkich filmach i serialach, w których ją widziałam, jest stara, a jej powieka opada. I jest przy tym niemiłosiernie sexy. Kariera młodej wizjonerki, którą wcześnie rozpoczęłam, jeszcze wielokrotnie się przejawiła, równie błyskotliwie. Generalnie uważam, że sukces przyniosło mi bardzo intensywne przeczucie, iż kolejne dekady będą pełne prawdziwych plag, katastrof i kryzysów. To się sprawdza. Starzenie się kobiety jest najbardziej wstydliwą rzeczą, która może przydarzyć się człowiekowi. Może oprócz choroby psychicznej. Lepiej wiedzieć to jak najszybciej i zainwestować w dobre geny, a jak akurat jest ich deficyt, to później, już po narodzeniu, trzeba biegać do drogerii Pigment dwa razy w miesiącu. Tam zawsze pomogą panie ekspedientki. Sam ich widok podniesie na duchu. Są wśród nich stare i młode. Stare dalej się malują i wklepują kremy, co rozgrzesza je ze starości i daje możliwość pracy. Wszystkie polecają retinol i restrykcyjne unikanie słońca. Te rekomendacje są zależne od aktualnej mody i innych faktów zwykle tonących w dalszej perspektywie. Kilka lat temu na topie były olejki roślinne, wcale nie retinol. Potem jednak napisali w „Wysokich Obcasach”, że ten trend spowodowany był zalewem europejskiego rynku przez importowane oleje, które należało szybko sprzedać. Napisali, że w ciągu dwóch lat wszystkim osobom, czyli kobietom, które smarowały twarze olejem, wyjdą pryszcze, i to takie, że nie wiadomo nawet, czy dermatolog da radę pomóc. Chciałabym dodać, że te oleje były naprawdę niebezpieczne, bo w Polsce na dermatologa z NFZ czeka się nawet kilka miesięcy. Kiedy przeczytałam ten artykuł, lekko się wystraszyłam. Nie był to dla mnie totalny szok, bo byłam zawsze przykładną obserwatorką lewicowych inicjatyw na Facebooku. Dlatego cała afera olejowa wydawała mi się zrozumiała. Gdzieś coś staniało, więc zostało zamówione, żeby tu szybko sprzedać kobietom pod pretekstem mitu urody. Mimo to postanowiłam treść artykułu jak najszybciej wyprzeć, bo przecież nikt nie wróci mi straconych lat, nie cofnie czasu, żebym mogła zamiast olejem abisyńskim wysmarować się retinolem. Kiedy smarowałam się olejami, czułam się bezpieczna. To było kilka lat temu. Byłam tuż przed trzydziestką i moja skóra – mimo wielu lat palenia – była w całkiem niezłym stanie. W ogóle nic nie zapowiadało tych rys, które dziś rzeźbią mi twarz. Teraz wiem, że skóra starzeje się głównie od słońca, więc mimo że moda się zmienia, absolutnie konieczne jest stosowanie dobrego kremu z filtrem. To szczególnie ważne dla osób z jasną karnacją i rudymi włosami. Obecnie wiadomo, że brak słońca powoduje niedobór witaminy D. Jej deficyt także przyczynia się do szybkiego starzenia się skóry. Pomóc może suplementacja, ale nie byle czym, tylko substytutami o dobrym organicznym składzie, produkowanymi najlepiej w Kalifornii. W tej sytuacji dla osób szczególnie narażonych i wrażliwych na słońce pozostaje równoległe stosowanie organicznej witaminy D i kremu z filtrem, najlepiej z linii profesjonalnej. To, czy starzenie się może być znośne, zależy od wielu rzeczy. W dużym stopniu decyduje o tym światło w łazience oraz rozmieszczenie luster w przestrzeni. W moim domu, z którego jestem bardzo dumna, bo udało mi się już rok z niego nie wyprowadzić, lustro w łazience jest beznadziejne. Przez nie naprawdę czuję, że się zestarzałam i że zupełnie nie wiem, co będzie, jak to dalej posunie się w tym kierunku.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Część II Siuśki

Dostępne w wersji pełnej

Część III Złożona patologia

Dostępne w wersji pełnej

Zjazd

Dostępne w wersji pełnej

PROJEKT OKŁADKI Dorota Piechocińska

FOT. NA OKŁADCE Aleksandra Młynarczyk-Gemza

FOT. AUTORKI Grzegorz Gemza

REDAKCJA Ida Świerkocka

OPIEKA REDAKCYJNA Mateusz Burzyk Ilona Klimek

KOREKTA Barbara Gąsiorowska-Panek Aleksandra Kiełczykowska

PROJEKT MAKIETY Wojtek Janikowski

COPYRIGHT © by Aleksandra Młynarczyk-Gemza COPYRIGHT © for this edition by SIW Znak sp. z o. o.

Cytat „Sowy nie są tym, czym się wydają” pochodzi z serialu Miasteczko Twin Peaks, reż. Mark Frost, David Lynch, 1990.

ISBN 978-83-240-6598-1

Przedsięwzięcie jest realizowane ze środków pochodzących ze „Stypendium Twórczego Miasta Krakowa”.

Umożliwiły one autorce pracę nad tekstem.

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski