Zapach prochu i lawendy - Mariusz Gładzik - ebook + audiobook

Zapach prochu i lawendy ebook i audiobook

Mariusz Gładzik

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wojna dla każdego pisze zupełnie inną historię

Józef do końca życia będzie wspominał dzień, w którym stracił wszystko.

Wybuch wojny pokrzyżował mu plany na przyszłość, pozbawił go ukochanego domu i odebrał miłość. Jako wrażliwy, młody chłopak nie miał szans w starciu z wielką historią. Wbrew sobie porzucił więc to, co znał, założył mundur i ruszył w świat, by walczyć z wrogiem. W tej podróży tęsknota nie opuszcza go na krok.

Po wojnie Józef na stałe osiedla się na dalekich Ziemiach Odzyskanych i stara się wieść normalne życie. Jednak kiedy na jego drodze niespodziewanie staje Karl, Niemiec poszukujący domu, z którego został niegdyś wypędzony, mężczyzna musi ponownie zmierzyć się z bolesnymi wspomnieniami.

Czy uda mu się pogodzić z przeszłością i wybaczyć tym, którzy odebrali mu wszystko, co kochał?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 10 min

Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

“Zapach prochu i lawendy” autorstwa Mariusza Gładzika to powieść historyczna o losach Józefa, który przeżył II wojnę światową i musiał się odnaleźć w nowej powojennej rzeczywistości. Autor jednak nie ogranicza się tylko do przedstawienia dramatu II wojny światowej, ale także porusza kwestię zbrodni na Wołyniu i sytuacji ludzi na Ziemiach Odzyskanych. Książka zawiera bogate i wiarygodne opisy tamtejszych warunków życia oraz refleksje nad sensem i skutkami wojny oraz powojennym losem. Głowy bohater zmaga się ze stratą bliskich osób, traumą, tęsknotą oraz poczuciem winy. Mamy też tutaj inne ciekawe i niejednoznaczne postacie, które z oprawców stają się ofiarami wojny. Autor ukazuje przez to, że wojna nie tylko zabija ludzi, ale też niszczy ich relacje i duszę. W historii nie brakuje jednak także momentów radości i miłości, które napawają nadzieją. „Zapach prochu i lawendy” to książka, która zachęca do refleksji nad sensem życia i człowieczeństwem. To książka, która pokazuje, że nawet po...
00

Popularność




Żonie Katarzynie za cierpliwość i wyrozumiałość. Agacie (Dorocie) Paja za nieocenioną pomoc oraz Małgorzacie Barańskiej za niesamowite wsparcie i Joannie Krajewskiej za wiarę, mnóstwo dobrych słów i możliwość zaistnienia na Stacji Kultura Świeradów-Zdrój.

Eliasz

Już jest. Siny, pomarszczony i taki brzydki. Zawsze na początku są brzydcy. Ich skóra ocieka śluzem, który skapuje na łóżko, podłogę i okleja ludzkie dłonie. Stara kobieta trzyma go i ociera jego drobniutkie ciałko, stuka w malutkie plecy i unosi. A on wrzeszczy. Mruży oczy od nagłego wybuchu światła. Nigdy jeszcze w swoim życiu światła nie widział, uderza go w źrenice, pali tak mocno i dotkliwie, że nie jest w stanie podnieść powiek. Jest przerażony, to przerażenie zapamiętuje się w ich głowach i towarzyszy im do końca. Powtarza się raz po raz, gdy rosną, dojrzewają, zakochują się i marszczą jak rodzynki. Gdy siwieją im włosy i pęka skóra. Dlatego jesteśmy my. Dlatego ja tu jestem i patrzę na niego. Stara, przygarbiona akuszerka wyciera go suchą szmatką, odsuwa wiaderko pełne wody czerwonej od krwi. Powstają w wodzie i w wodzie dorastają, aż pękają ściany chroniące ich od mrozu, wiatru, upału, światła i hałasów. Pękają, a oni z niechęcią i wbrew wszystkiemu nie chcą opuszczać ciepłego i bezpiecznego miejsca. Nawet nie wiedzą, że wiele razy w życiu podświadomie wracają do tego pierwszego domu, do łożyska wypełnionego cieczą i matczynym ciepłem. Do miejsca, którego nawet nie pamiętają. Nic nie pamiętają z tych pierwszych dni. Ich mózgi na początku są gładkie i puste. Niezapisane. Uczą się siebie, uczą się rozpoznawać i pamiętać. Uczą się świata, w którym się pojawili. Jego praw, reguł i zależności. Trwa to bardzo długo. Teraz pierwszym zapisanym wersem staje się strach. Nagły wybuch świata i światła przed ich malutkimi oczami. A po chwili gorące ramiona matki i równie nagłe, niespodziewane ukojenie. Jej zapach, który już zawsze będzie ich tęsknotą, szorstka, spocona skóra i gorący sutek pełen mleka. Strach i ukojenie. Strach i ukojenie. Oto kręgosłup ich życia na ziemi. Sinusoida, po której płynąć będą do końca swoich dni, do ostatniego oddechu i uderzenia serca. Największy lęk jest na początku i na końcu. Wtedy są najbardziej przerażeni. Gdy wszystko się zaczyna i gdy wszystko się kończy. To, co pośrodku, to tylko namiastka tych wyraźnych emocji, resztę wypełnia teatr. Dobieranie słów i gestów dogodnych do konkretnych osób i sytuacji. Lęk przed odrzuceniem i samotnością; nie potrafią być sami. Usychają wtedy jak żonkile pozbawione światła i wody. Ich ciała są delikatne i kruche, a umysły często szalone. Porywają ich, ciągną przez życie, zapominając o wątłości. Kończą często życie zbyt wcześnie, ich miękkie wnętrzności pękają zbyt łatwo. Kości trzaskają, a krew opuszcza żyły. Czasem mi ich żal, tej ich niedoskonałości. Tej niewiedzy o tym, kim są i dokąd zmierzają. Przerażająca musi być ta ich niepewność. Modlą się bądź porzucają modlitwę. Bywa, że szukają ukojenia w sytuacjach, które ich niszczą.

I dlatego jesteśmy my. Dlatego jestem ja i przyglądam się teraz, jak płacze, a po chwili ląduje na zmęczonym brzuchu matki. Sklejony meszek na głowie i zatkany śluzem nos przytyka do jej piersi. Ona go głaszcze, chociaż jest wykończona. Delikatnie przesuwa palcami po mięciutkiej główce, plecach i pupie. Uśmiecha się, mimo że jest to uśmiech przez ból i łzy. Sprawiają wiele bólu, gdy się pojawiają. Najpierw jest zaskoczenie matek i ojców, później kobiece puchnięcie brzucha i na końcu fizyczny ból przy przekazywaniu ich światu. Patrzę, jak teraz się uspokaja, czuje pierwsze zapachy. Zapach mleka i potu. Zapach palonego wosku i stęchłej izby. Płuca wystrzeliły już wewnątrz jak żagiel, jak balon gwałtownie wypełniony powietrzem przy pierwszym krzyku. Już pracują, a on oddycha. Ma lekką sapkę, ale to nic takiego. Przejdzie. Jest zdrowy i silny, już próbuje się wspinać po ciele matki. Ona znowu się śmieje i patrzy na akuszerkę.

– To chłopak! Masz chłopaka, Kasiu!

Tak, to chłopak. Mały zdobywca, łobuz z procą w kieszeni i instynktem ciągnącym go do przygód. Jak go wychowasz, Kasiu? – pytam, lecz ona mnie nie słyszy. Nie widzą mnie, nie słyszą, ale wierzą, że istnieję. Czasem mam wrażenie, że ocieram się o nich albo oni o mnie. Czasem się przenikamy, a oni zatrzymują się w najdziwniejszych chwilach i patrzą zdumieni. Mam wtedy wrażenie, że mnie poczuli. Że jakąś częścią siebie, chyba nawet tą mniej fizyczną, odczuli mój byt. Moje przy nich istnienie. Czują się wtedy wspaniale i nie potrafią tego powtórzyć słowami. Ale jest im lepiej i mniej martwią się o kruchość swych ciał. Ciała jednak muszą przetoczyć się przez ten niebezpieczny świat, w którym przyszło im się pojawić. Zmaterializowali się, taki był cel i wybór. Zanim znów popadną w niebyt, a ich świadomość, jak cieniutka nitka, rozciągnie się w przestrzeni, będą czuć fizyczny ból i palące wnętrzności choroby. Ja nie znam tego uczucia, nie jest mi dane.

Więc jak go wychowasz, Kasiu? Na zdobywcę świata? Miłośnika zdobywania nowych terenów? Czy może spokojnego obrońcę tego, co w życiu dane było mu dostać bez potrzeby wpychania się w cudze przestrzenie i zagarniania ich siłą?

Nazywam się Eliasz i mam za zadanie pilnować tego chłopca. Za chwilę on też otrzyma imię, a ono stanie się jak pieczęć. Jak symbol, niezmienialna część niego samego. Będzie niczym dodatkowa kończyna, nierozerwalny organ, znamię na życiu.

– Józef. Nazwę go Józef – mówi matka do akuszerki i zasypia.

Staruszka podnosi chłopca i układa w kołysce. Przykrywa go kocem i przygląda się, jak ten ssie kciuk. Już się uspokoił, wodzi wzrokiem po poduszce i ścianach kołyski. Nie wie, na co patrzy, nie potrafi niczego nazwać. Nie zna imion i głosów. Dopóki nie poczuje zimna lub głodu, będzie spokojny. Później zacznie płakać i krzykiem tłumaczyć, że chce jeść. Głód go przerazi, a mleko matki uspokoi.

Strach i ukojenie. Strach i ukojenie.

Nazywają przestrzeń i kroją ją na grube kawałki. Kawałki nazywają Czasem. Ułatwia im to życie, mają się czego złapać w tej rozległej przestrzeni. Czas dzielą na lata, miesiące, dni i godziny. Później kroją go na jeszcze mniejsze kawałki, na minuty i sekundy. Budują maszyny, które te kawałki układają w logiczną całość. Maszyny tykają, dzwonią, biją w ważniejszych momentach. Przy pełnych godzinach. To pozorne uporządkowanie, jakie sami wymyślili, daje im poczucie bezpieczeństwa. Uważają, że nie posuwają się w przestrzeni, a idą w czasie. To im tłumaczy, dlaczego ich ciała kurczą się, marnieją i rozpadają. To usprawiedliwia śmierć, nadaje jej sens. Nie żyją, a przemijają. Tak im się wydaje: że przemijają. Nigdy nie przestanie mnie to dziwić, bo wiem, że nic nie przemija. Wszystko trwa. Po prostu trwa. Zmiany są pozorne, a czas i przestrzeń nierozerwalne.

Według ich schematu chwila narodzin Józefa przypada na szósty kwietnia tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. I według nich to jest początek.

1928 rok

Stary, próchniejący drewniany krzyż porośnięty szaro-zielonym mchem pochylał się mocno ku ziemi. Zmęczony wiecznością, wiatrami i ciągłymi zmianami pogody Chrystus wisiał na jednej ręce, kołysząc się i wpatrując w pobliskie łąki. Odpryski starej farby przypominały pękającą skórę, jasnoniebieskie włosy, wyrzeźbione dość niedbale i tak samo niedbale pomalowane, zakrywały mu szyję i lądowały na łopatkach. Płotek wokół krzyża przechylił się w jedną stronę i nie był już tak kolorowy jak dawniej.

Wokół krzyża bielały brzozy, a dalej ciągnął się piaszczysty trakt wiodący do wioski Radowicze. Traktem biegł mały pastuszek, goniąc czerwono-białe krowy i wygrywając melodie na fujarce.

– Czy pójdziemy dzisiaj na konwalie i „wołowe oczy”? – zapytała go Alfredzia Bartkowska, córka leśniczego pracującego w prywatnym lesie pana Stanisława Starczewskiego, kiedy usiadł na skraju drogi.

Dzień był piękny i pogodny, krowy najedzone i spokojne. Zmęczone kleistym upałem, który niespodziewanie opadł na świat mimo wczesnej pory roku. W dusznym, nieruchomym powietrzu leniwie przeżuwały trawę i wpatrywały się w skraj lasu. Pastuszek, niewiele myśląc, zgodził się i schowawszy fujarkę w kieszeni krótkich, płóciennych spodni, ruszył z dziewczyną w kierunku ciemnego boru.

– Józuś, te konwalie w tym roku jakoś szybciej kwitną. Nie uważasz? – spytała go, gdy byli już na miejscu.

Chłopak przytaknął. Patrzył, jak łąka przed nim faluje, ugina się, to w przód, to w tył, wypluwając drobinki pyłków i zapachów. Wciągnął powietrze głęboko w płuca, poczuł palące słońce i ruszył, tonąc po kolana w trawach.

Oboje zrywali kwiaty pod bajecznie pięknym borem zwanym Koszlak. Zmęczeni, po długim spacerze, zatrzymali się, by usiąść i zmoczyć nogi w Czarnym Radzie, a następnie uporządkować i ułożyć kwiaty. Rzeka przywitała ich zimną wodą, obmyła stopy i ostudziła rozgrzane łydki. Kusiła, zapraszała, by weszli głębiej, zrzucili koszule i zanurzyli się w jej odmętach. By płynęli, chłodzili brzuchy, plecy i beztrosko unosili się na powierzchni. Była jednak jeszcze zbyt zimna, ledwie miesiąc temu z hukiem pękały tu lody i spływały w dół, topniejące śniegi przetoczyły się przez koryto rzeki, wyrzucając brunatną, wściekle spienioną wodę poza brzegi. Zalewając łąki i pobliskie pola. I chociaż teraz płynie powoli, prężąc grzbiet do słońca niczym leniwy wąż, wciąż jest jeszcze bardziej zimowa niż letnia. Józek na pewno nie wskoczy do niej przynajmniej do połowy maja.

Podniósł się więc i poprawił spodenki. Gdy wspiął się na trawiasty brzeg, odległy skraj nieba zadudnił i po ziemi wraz z echem rozniósł się grzmot. Nad głowy dzieci zaczęły napływać czarne jak smoła chmury, błyskawice coraz częściej i coraz bliżej rozrywały niebo, bijąc o drzewa i rozległe polany. Oboje, przestraszeni, rzucili się do ucieczki w stronę domów. Do wioski mieli stąd około dwóch kilometrów, więc Józek krzyknął do Alfredzi, by zatrzymali się i skryli w pobliskim borze. Starsza i bardziej doświadczona dziewczyna szybko wybiła mu ten pomysł z głowy. Zatrzymała się i posłała mu spojrzenie pełne niedowierzania.

– Zwariowałeś? – krzyknęła. – Chcesz, by piorun trzasnął w drzewo, które przewróci się na nas?

Ukryli się więc w dolinie pod gęstym krzewem czeremchy. Tam, wystraszeni i zdani na Opatrzność, czekali na przejście ulewy. Kiedy wreszcie ustała, słońce wyszło zza gęstych chmur i gorącym oddechem zaczęło osuszać łąki. Nad ziemią i nad borem uniosły się obłoki pary.

Alfredzia pobiegła za pobliski krzak kaliny, by wykręcić tam przemoczoną sukienkę. Józek schował się po drugiej stronie i to samo zrobił ze swoimi płóciennymi majtkami.

Po osuszeniu się ruszyli w kierunku domów. W trakcie marszu postanowili przystanąć pod starą, przekrzywioną brzozą i jeszcze raz uporządkować kwiatki.

– Czy pójdziemy jeszcze kiedyś tak daleko? – zapytała Alfredzia.

– Oczywiście, że pójdziemy – odpowiedział Józek.

– A gdy znowu złapie nas burza?

– To skryjemy się pod ten sam krzak czeremchy.

Tak kończyła się im ciepła, wołyńska wiosna tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku. Już wkrótce miało nadejść lato, a później jesień. Słońce świeciło mocno, niebo było jasnobłękitne, bez jednej chmurki, i rozciągało się nad dachami chat i rozpalonymi ogniskami pastuszków. Gdzieś w dali słychać było monotonne ukraińskie melodie wydobywające się z gardeł powracających z pól kobiet. Przy Ługu Turpiłowskiego bosi chłopcy goniący krowy grali na samodzielnie wystruganych fujarkach. Ich twarze opatulało babie lato. Łaskotało czoła, nosy i wpadało do ust, gdy próbowali coś powiedzieć. Płoty, chałupy, psie budy i niskie krzewy pokryły się cieniutkimi pajęczynkami niczym srebrnym płótnem. Babie lato unosiło się wszędzie, nad głowami chłopów, kobiet i zwierząt. Nad ogromem równin, łąk i pól tworzyło ledwie widoczny, delikatny całun. Na niebie pojawiły się klucze odlatujących żurawi.

W jednym z tak pięknie kończących się dni Alfredzia wynosiła ostatnie pakunki z domu. Rodzice dźwigali większe walizki i następnego dnia wszyscy wyjechali. Józek długo jeszcze czuł pulchniutką dłoń dziewczyny, którą trzymał na pożegnanie. Pamiętał o niej całą zimę, gdy lód znowu skuł wody, a świat przykrył biały puch. Alfredzia po prostu musiała wyjechać. Tak zadecydowali rodzice i nikt nie miał nic do powiedzenia. Metalowy krzyżyk, drewniana łyżka do zupy i zasuszona konwalia – to wszystko, co po sobie zostawiła. I jeszcze wspomnienie gwałtownej, szalonej burzy w pewne kwietniowe popołudnie. Pamięć o wspólnych wygłupach towarzyszyła chłopakowi aż do lata następnego roku.

Wtedy to wąską drogą, którą otaczał piękny, dębowy las, Józek szedł do swojej najbliższej sąsiadki, Adeli. Adela była córką rolnika Franciszka Mądrego, człowieka wyjątkowo podłego i otoczonego niechęcią ludzi. Wymykała się często z domu, uciekając od obowiązków, i bawiła się z dziećmi z sąsiedztwa. Była rozpieszczoną jedynaczką i dziedziczką osiemnastu hektarów żyznych pól, jednak nie myślała jeszcze o ciężkiej pracy.

– Józuś, słyszałeś? Wróżą nam ślub – żartowała, by sprawdzić, jaka reakcja pojawi się na brudnej twarzy kolegi.

Reakcji nie było żadnej. Józek, właściciel kilku doniczek i syn drwala bez ziemi, nie mógł nic specjalnego wnieść do małżeństwa z taką dziedziczką. Rodzice Adeli złościli się na te szkodliwe plotki i nie byli zadowoleni z jej zabaw z biednym chłopcem. Franciszek próbował prostować się i przełamywać ból w przygarbionych plecach, gdy wykrzykiwał do córki, jak bardzo drażnią go te historie. Adela nie bała się go, w przeciwieństwie do matki, która skulona, bez podnoszenia sprzeciwu, do granic wytrzymałości pracowała ramię w ramię z mężem i pomocnikami. Podsuwała mu najtłuściejsze kawałki mięsa, ziemniaki polewała zawsze większą ilością tłuszczu i skwarek, odejmowała sobie od ust grubsze pajdy chleba i smarowała mu smalcem grubiej niż sobie i córce. Wszystko po to, by miał siłę obrobić te hektary i nie paść z wycieńczenia. Wiedziała doskonale, że garb jest i tak już wystarczającym dla niego obciążeniem, a wyzwiska rzucane za jego plecami szeptem czasem docierają do jego uszu:

Garbus idzie! Szpetny i podły garbus! Zobaczcie, jak mu się gęba ze złośliwości krzywi! – szeptali, gdy się pojawiał na wiejskich drogach, i szybko odwracali głowy, by zająć się swoimi pracami.

Smarowała mu więc ten garb tłuszczem każdego wieczoru, by zmiękczyć naciągniętą skórę i dać mu chwilę ulgi. W święta bądź po odpuście, gdy udało im się sprzedać więcej niż zazwyczaj, smarowała go spirytusem bądź naftą. Franciszek sapał wtedy jak koń, któremu przynoszono ulgę w cierpieniu.

Był ciężki, upalny dzień. Słońce zbliżało się ku zachodowi, ale jeszcze mocno grzało. Przy tej wąskiej dróżce i wokół dębowego lasu panowała nieprzeciętna cisza. Listki na drzewach nie poruszały się ani odrobinę, łany zbóż stały nieruchomo, w jasnych jeszcze promieniach słońca kąpały się liście leszczyny wyrosłej na skraju drogi. Pod drzewem Józek z Adelą i Helą Lisówną, która dołączyła do nich tuż przed wieczorem, wsłuchiwali się bez słów w owadzią muzykę. Adela wpadła na pomysł, by pobawić się w cetno i licho, na co wszyscy przystali.

– A co będziemy trzymać w rękach? – zapytał Józek. – Kamienie?

– Nie, kamienie będą nudne. Co z nimi zrobisz, jak wygrasz? Wyrzucisz. Na nic się nie przydadzą – smuciła się Hela i szukała lepszego pomysłu.

Józek rozglądał się za czymś konkretnym. Grzyby będą za duże, zresztą jest upalne lato, więc grzybów nie znajdą. Owady nie bardzo, liście będą tak samo niepotrzebne zwycięzcy jak kamienie.

– Groszek! – krzyknęła Adela. – Groszek będzie bardzo dobry. Kto wygra, zje cały wygrany groszek.

– Adelo, co ty opowiadasz? Groszek rośnie na polu twojego ojca, jak chcesz go stamtąd zerwać? – Hela przestraszonym głosem próbowała podkreślić niedorzeczność pomysłu koleżanki.

– Helu, jak zerwiemy kilka strączków, nikt nie zauważy. Pogramy i tyle. Pójdziemy do domów na kolację i nikt o niczym się nie dowie – skończyła zawadiacko dziewczynka i postanowiła, że będą losować, kto pójdzie go zerwać.

Najkrótszy patyk wyciągnął Józek. To oznaczało, że on będzie musiał podjąć ryzyko.

Cetno oznaczało parzystość, czyli porządek. Pary w przyrodzie są czymś naturalnym i dobrym. Licho jest liczbą nieparzystą, złą. Nie pasuje do pary, jest przeciwieństwem cetna. Czymś groźnym. Kiedy ludzie, szczególnie po zmroku, bali użyć się słów: diabeł, szatan, zło, mówili po prostu „licho”.

Dziedzice na dworach, podobno nawet panowie na folwarkach w cetno i licho grali pieniędzmi. Ktoś chował w dłoniach monety, ktoś próbował zgadnąć, czy liczba schowanych monet jest parzysta czy nie. Jeśli zgadł, wygrywał, jeśli nie – musiał zapłacić taką sumę pieniędzy, jaka była w dłoni. Chłopi, a szczególnie ich dzieci, przejęli grę, chowając w dłoniach nie pieniądze, lecz cokolwiek przyszło im na myśl.

– Nie wiedzieć komu lichem, komu padnie cetnem – szepnął Józek, by dodać sobie otuchy, i ruszył przez dwa łany żyta wprost na pola Franciszka Mądrego.

Gdy dotarł do zagonu grochu, przystąpił do zrywania na kolanach zielonych, słodkich strączków i chowania ich za koszulę. Kiedy miał już ich wystarczającą ilość, podniósł się, by ruszyć w kierunku dziewczynek. W tym momencie poczuł na plecach mocne uderzenie dębowego kija.

Upadł i ujrzał ponad sobą wrzeszczącego garbusa:

– Ty złodzieju! Ty dziadowskie wychowanie! Zabiję! – I bił chłopca bez opamiętania, bez uczucia.

Józek, zwinięty w kłębek, z narastającym bólem płakał i błagał mężczyznę o litość. Kij jednak nie przestawał zadawać kolejnych razów, a rozwścieczony gospodarz nie wydawał się czuły na skowyt bitego dziecka.

Kiedy chłopak stracił przytomność, Franciszkowi wydało się, że go zabił. Przestraszył się, wyrzucił kij w żyto i uciekł do domu. Dziewczynki, które widziały to z daleka, rozbiegły się przerażone. Bywały momenty, w których Adela jednak ojca się bała. To były te chwile jego skrajnego rozwścieczenia, odpuszczenia wszelkich prób opanowania gwałtownego charakteru. Wybuchy szału i czerwieni na twarzy, wyłupiastych jak u koszmarnej istoty z najgorszego snu żółto-czerwonych ślepi. I ten skowyt! Skowyt gniewu, szaleństwa i zapamiętania się w złości. Skowyt pół człowieka, pół zwierzęcia pastwiącego się nad ofiarą, wbijającego sztywne, wąskie i ostre jak brzytwa dziedzica kły w mięciutkie, galaretowate ciało ofiary. Ojciec przestawał być wtedy ojcem, stawał się obcą istotą, nawet nie człowiekiem. Obcą istotą rozerwaną gniewem. Bat w jego ręku chodził sprawnie i szybko niczym dodatkowa kończyna, jakby urodził się z małym kikutem, zalążkiem kolejnej części ciała, która rosła wraz z nim i karmiona skwarkami, cebulą i kluskami wyrosła na potężny, władczy, ze świstem tnący powietrze bat. Opadał szybko i bez żalu, bez zbędnych pytań na półnagie plecy chłopów, parobków i wszelkiej maści chwilowych pomocników. Szarpał, ciął skórę, która poddawała się niczym papier. Zgrzyt zębów i wyzwiska ojca dopełniały reszty, były całością. Całością, która dziewczynkę przerażała i której nigdy nie chciałaby widzieć. Oto przed nią i przed matką szalała bestia, burza bez żadnej kontroli smagająca niczym piorunami skulonych pod nią ludzi. Ludzie zasłaniali się rękami, błagali o litość, czołgali się, by jakoś przed nią uciec. Bestia nie kończyła, dopóki nie wypluła z siebie ostatniej kropli gniewu, ostatniego przekleństwa, dopóki nie wypaliła się doszczętnie i opuszczając bat, nie dodała:

– Co się gapicie, psubraty? Darmozjady! Bękarty diabelskie, psi pomiocie! Każdego z was to czeka! Każdego! A jak się nie podoba, to fora ze dwora! Zdychajcie z głodu w lesie, psia jego mać! Nie dbam o was, o żadne gówniane wasze życie nie dbam!

Garb był najstraszniejszym i groteskowym dodatkiem do reszty.

Dziewczynka kuliła się, szukając bezpiecznej przystani w fałdach matczynej sukni. Łapała je drobnymi rączkami i chowała w nich przerażoną twarz. Franciszek szukał matki, darł się wniebogłosy, pytając o żarcie, i tego zasranego gówniarza, tej dziewoi, która do niczego w życiu się nie przyda. Jeśli w ogóle dorośnie, bo tylko bzdury jej w głowie. Łazi po wsi z gówniarzami, tymi synami i córkami psubratów, i tam jej dzieciaka zrobią, na pośmiewisko pracowitego i jedynego mądrego w tym gnoju ojca wystawi. Oj, zatłucze on ją wtedy! Zatłucze jak parszywego psa! Jak sukę z parchem i bękartem! Zatłucze i jeszcze na przykład innym pokaże, na stracha na wróble i podłych ludzi wystawi!

– Oj, gdybyś ty była chłopcem, to tak bym cię sprał, że popamiętałabyś do końca żywota! Tym pasem bym cię sprał na kwaśne jabłko! Albo kijem! Wynoś mi się stąd! Leź do matki, sprawdź, czy kotyki[1] już przyrządziła! – darł się wniebogłosy, gdy coś zbroiła. – Żąć już trzeba i zbierać żyto, a ta niezdara, twoja mać, się guzdrze, jakby jeszcze czasu było za dużo!

Żęcie sierpem zboża było jednym z wielu zajęć, które przynosiły ujmę mężczyznom. Było tym samym, czym uprawa warzyw w ogródku, kopanie ziemniaków, wyrywanie chwastów czy dojenie krów i karmienie cieląt. Franciszek nigdy nie zająłby się babską robotą, więc zawsze wpadał w gniew, gdy jej matka w tym czasie nie wyrabiała się w chacie i czas niektórych prac się odwlekał.

Teraz dziewczynka, przestraszona kolejnym atakiem szału i leżącym bez ruchu Józkiem, uciekła do domu. Po drodze jeszcze uklęknie i poprosi Pana Jezuska, żeby jej nie wydał, żeby nie powiedział ojcu, że też tam była i namówiła Józka na kradzież groszku. Nawet nie na kradzież, a na zwykłe pożyczenie kilku strączków groszku do niewinnej, dziecięcej gry. Poprosi go, choć nadziei nie ma, bo coraz częściej wydaje jej się, że sam Pan Jezus boi się Franciszka Mądrego.

Hela schowała się w zbożu i kiedy garbus był już wystarczająco daleko, podbiegła do chłopca, by sprawdzić, czy żyje. Józek był siny i cały we krwi. Zwinięty w kłębek trząsł się niczym w malignie, nie słysząc głosu Heli. Pobiegła czym prędzej do domu i przyniosła dzban zimnej wody. Oblała mu twarz i zaczęła wycierać zakrwawione ciało. Zauważyła, że środkowy palec prawej ręki jest złamany. Kiedy oprzytomniał, pojawili się jej rodzice i zanieśli go obolałego do domu. Matka Józka wpadła w histerię, zaczęła płakać i tulić syna do piersi. Położyła go w łóżku, przykryła i nie przestając płakać, przyniosła mu serwatki. Józek wypił trochę. Resztą obmywała siniaki, by jej zimnem złagodzić choć trochę ból.

Ojciec chłopca stanął w progu sypialni. Walczył z pokusą, by wybrać się do garbusa i wymierzyć mu sprawiedliwość. Wiedział jednak, że ksiądz nie pochwaliłby takiej zemsty. Nie czuł się też na siłach, by zadzierać z takim dziedzicem, z takim właścicielem wielu pól. Siła, jaką miał pod skórą tamten człowiek, wyłaziła na wierzch każdą szczeliną, każdym porem. Sączyła się z potem, jadem i śliną. Przerażała. Mężczyźni bali się, że samo splunięcie dziedzica wypali im skórę, oczy i pozbawi słuchu. Siła człowieka, który wyglądem bliższy jest kaleki niż zdrowego mężczyzny, przerażała ich. To nie była nawet siła fizyczna, atletyczna, jak u wielu chłopów i drwali, których na co dzień widywali. To była jakaś szatańska moc, diabelskie napędy. Jakby sam Belzebub za jego członki pociągał, ścięgnami i całym szkieletem kierował. Jakby to niedoskonałe, pokrzywione ciało było tylko bezwładną powłoką poddającą się czarom z piekieł. Nieludzką, podziemną siłą pachnącą siarką i wiecznym potępieniem.

Bo diabeł w nim był, mieszkał w nim bez wątpliwości. Widać go było wyraźnie w przekrwionych oczach, w wąskich jak u czarnego kota źrenicach. Mieszkał tam i wyłaził w gniewie.

Ojciec podszedł więc do łóżka syna i powiedział ochrypłym głosem kryjącym wściekłość, ale pokazującym równocześnie pokorę. Pokorę wobec tych, których jedyną mocą może być pacierz i przebaczenie.

– Pamiętaj, Józuś, kto cię uderzy kijem, temu oddaj chlebem. Chlebem, nie batem.

[1] Z surowych, utartych i dobrze odciśniętych ziemniaków, zmieszanych w odpowiednich proporcjach z gotowanymi, odrobiną mąki i dodatkiem zsiadłego mleka – przyrządzano ciasto na kotyki. To takie pieczone pierożki z różnym, ale nie słodkim nadzieniem lub nawet bez, spożywane zwykle na gorąco z kwaśną śmietaną lub smażoną słoniną ze skwarkami.

Lipiec 1931

Perehonyszczy był małym skrawkiem lasu położonym pomiędzy rzeczką Czarny Rad a jej dopływem – Błękitnym Brodem. Błękitny Bród wypływał z okolic polskiego osiedla zwanego Koczi i płynął leniwie przez piękne, zdobione wielobarwnym dywanem kwiatów łąki, określane mianem Brody. Kiedy nurt rzeki minął już Perehonyszczy, zasilał Czarny Rad w pobliżu gęstego boru Switka po jednej i Kąty po drugiej stronie. Sam Czarny Rad rodził się w okolicach wioski Radowicze i płynął długim, pięknym jarem usianym kaczeńcami, niezapominajkami i wymalowaną boską ręką zielenią łąk. Na trzecim kilometrze Czarny Rad rozdzielał dwa osiedla: Hutora – o mieszanej ludności – oraz Wiatrak, zamieszkiwany całkowicie przez ludność polską. Oba te osiedla były przysiółkami wioski Radowicze. Kiedy Rad minął już pierwsze bory, docierał do gaju Koszlak. Brzegi rzeki pachniały miętą, wiosną przyozdabiały się grzybieniami, toczyły wody nieśpiesznie, dając orzeźwienie leśnym zwierzętom. Wokół roznosił się śpiew słowików i brzęczenie niezliczonej liczby owadów. Ostatecznie Czarny Rad łączył swój żywot z rzeką Turią. Poślubiał ją i łączył się z nią, by dalej płynąć razem. W jednym korycie, w jednym kierunku, w tym samym rytmie i czasie.

Ponieważ w tym miejscu Ukraińcy stanowili większość, nazwa tego małego lasu brzmiała w ich języku i była powtarzana przez wszystkich. Po ukraińsku słowo „perehonyszczy” oznacza „przepędzanie”. Było to jedyne miejsce, po którym jaśnie pan Starczewski pozwalał przepędzać chłopom bydło na pastwiska. Las przepełniony był poziomkami i niejeden chłopiec poznał siłę bata gajowego, sługi pana Starczewskiego, gdy zaryzykował i zapragnął nazbierać tych czerwonych owoców dla siebie. Bez pozwolenia potwierdzonego dokumentem nikt nie miał prawa naruszyć granic lasu. Wstęp musiał być opłacony kwotą dziesięciu złotych sanacyjnych. Można było wtedy nazbierać jagód, poziomek, a nawet grzybów. Kolorowych, jesiennych liści bądź mchu. Wszystko oprócz drewna było dozwolone. Drewno było zakazane. Surowo zakazane. Zawsze, nawet po okazaniu odpowiednich kwitów i uiszczeniu opłaty. Drewno było dobrem pana, a pan nie zamierzał się nim dzielić. Było cenne, a własność Starczewskiego niepodważalna i niepodzielna.

Józek lubił dalekie, piesze wyprawy. Kroczył dumnie, niespiesznie po łąkach. Czasem biegł bez celu, płosząc ptaki i szukając miejsca do zabaw. Zmęczony, moczył nogi w rzece i wypatrywał ryb. Zasypiał czasem na brzegu zapatrzony w jej spokojną toń i budził się później pokąsany przez owady. Niezrażony wędrował dalej, omijając szerokie trzęsawisko będące zwieńczeniem Jeziora Piórkowickiego, noszącego nazwę od wsi wybudowanej na jego brzegach. To tutaj, zaledwie piętnaście kilometrów od Kowla będącego siedzibą powiatu wołyńskiego, Józek z kolegą Tadziem Lisem wybierał się, by zbierać bazie trzcinowe i tatarak. Tutaj też podziwiali za każdym razem budynki prywatnego majątku pana Paula, Niemca posiadającego wokół pałacyku rozległy sad pełen owoców. Wiosną drzewa się bieliły, przyciągając miliony pszczół, jesienią chłopców kusiły czerwone jabłka, soczyste gruszki i piękne śliwki. Tego dnia Józek minął sady obojętnie, owoce były jeszcze małe i niedojrzałe, a upał doskwierał mu coraz bardziej. Szukał więc ochłody i o głodzie nie myślał.

Kiedy spotkał Tadzia, bardzo się ucieszył, postanowili pójść dalej razem aż do łąk rozpościerających się za lasem.

Dotarli tam bardzo szybko i od razu dostrzegli trzy czerwone krowy, a w pobliżu pilnującą ich dziewczynę. Józek podszedł do krów, Tadzio zagaił:

– To twoje krowy?

– Tak, a bo co? – odpowiedziała butnie dziewczyna.

– A nic. Nic nas to nie obchodzi, tak sobie pytamy.

– To pytajcie sobie kogoś innego, ja nie mam czasu na głupoty – odparła i odwróciła się do nich bokiem, składając ręce na brzuchu.

Chłopcy od razu wyczuli ukraiński akcent. Józek usiadł nieco dalej, tak że niemal po czubek głowy przykryły go wysokie trawy, i spojrzał na nią. Dopiero teraz zauważył, jak jest ładna, i fakt ten wprawił go w olbrzymie zakłopotanie pomieszane ze złością. Dziewczynka miała długie, jasne włosy otulające drobniutką twarz. Usta malutkie, mocno czerwone i pięknie kontrastujące z jasną skórą. Wgapił się w nią i nie chciał przestać połykać jej wzrokiem. A połykał gwałtownie, czym zaskoczył samego siebie. Dziewczyna jak dziewczyna, od razu powinien tak pomyśleć. Lubił je, ale żeby tak zaraz się gapić jak sroka na błyszczący szpadel? Co to, to nie! Tak robią dorośli, opętani jakimś wariactwem. Młodzieńcy latają na weselach za pannami, potykają się, śmieją, jakby im rozum odebrało. A potem, tak słyszał, nigdy tego nie widział, więc potem ponoć siedzą i wpatrują się w siebie bez słów, o bożym świecie zapominając. Trochę go to bawiło, ale i fascynowało. Zastanawiał się, jak to możliwe, że można się tak gapić, i jak to możliwe, że świat wokół znika. I teraz ta fascynacja, te myśli, te wyobrażenia spłynęły nagle jak oleisty upał w lipcowe południe na twarz tej obcej, zadziornej dziewczynki. Zmaterializowały się, urzeczywistniły i stały niczym glina, której mógł dotknąć, którą mógł poczuć i przerobić w palcach, na co tylko by chciał.

Patrzył więc i tym patrzeniem karmił się jak ciepłą kolacją. Udawał, że trawa zakrywa jego bezczelne spojrzenia, a ona udawała, że ich nie widzi. Miała inne zmartwienia i przyszła tu pilnować krów, a nie gadać z jakimiś przybłędami. Od razu pomyślał, że jej oczy są koloru niezapominajek. Bystre i jednocześnie bardzo ciepłe, nie nabrał się na jej udawany atak złości. Zgadywał, że musi pachnieć jak lawenda, którą matka sieje pod oknem. Sam nie wiedział, dlaczego tak pomyślał, mógł być nawet tego pewien, pomimo odległości, jaka ich dzieliła, i zapachu ziół wokół.

Mógł nawet wstać i krzyknąć do niej albo po prostu zapytać, czy to prawda, że pachnie lawendą, ale nie zrobił tego. Wolał tak zostać, tak siedzieć i chłonąć ją z daleka. Stać się posągiem. Ukrytą w gąszczu skałą w milczeniu przyglądającą się światu. Światu i jej. Tej małej dziewczynce, która tak nagle i tak gwałtownie pojawiła się pośród tych łąk i pól. I pomimo tego, że wydawało mu się, a nawet był pewien, że zna tu każde miejsce, każdą kępkę trawy, każdy krzew i drzewo. Każdy strumyk i kamień. I że nie ma centymetra, milimetra, na którym nie postawił bosej stopy.

Czuł, że jest bardzo łagodna i mógłby się z nią zaprzyjaźnić, jednak jej uroda zasznurowała mu usta i związała nogi. Nie mógł tak po prostu wstać i podejść bliżej. Nie był w stanie otworzyć ust, by wypluć choć jedno, jakiekolwiek słowo. Mógł tylko trwać i patrzeć. Czekać na cud, na czyjkolwiek ruch, który by to przerwał, wyrwał go z oniemienia, trzasnął w twarz, potrząsnął i postawił twardo na nogi. Wprawiło go to w złość, tak ogromną, że nie pożałował sobie złośliwości. Cud nie nadchodził, pomocy znikąd. Złośliwością więc postanowił uwolnić samego siebie. Wycedził przez spieczone słońcem usta kąśliwe jak osa słowa:

– Taka jesteś harda, a jesteś sama! Nas jest dwóch i jesteśmy chłopakami!

– No i co? Dziewczynkę zbijecie? Tacy z was bohaterowie? – odparła i spojrzała Józkowi głęboko w oczy. Nawet z oddali, przez czubki traw chłopak poczuł jej spojrzenie. Był teraz pewien, że co do koloru oczu się nie mylił. Co do akcentu również. Jednak w swoją hardość zwątpił. Pożałował i nie chciał utrzymać ostrego tonu.

Dziewczynka uśmiechnęła się do niego, łamiąc ostatecznie jego pewność siebie i pokazując równocześnie, że jego złośliwości są nie na miejscu. Uśmiech wyrzeźbił na jej lewym policzku wyraźny dołek, co wprawiło go niemal w zachwyt. Gdyby mógł, zapiałby jak kogut. Zaryczał jak jeleń, jak młody wilk zawyłby pośród gąszczu traw.

Dziewczynka, zamiast riposty i zamiast dzikich, zwierzęcych odgłosów, usłyszała tylko głębokie westchnienie i jeszcze głębszą ciszę przerywaną tylko smętnym gruchaniem dzikich gołębi i ostrym pokrzykiwaniem czajki. Pyłki traw unosiły się z niewyraźnym szmerem, promienie słońca przebijały błękit nieba, czupryna chłopaka poruszyła się w powiewie wiatru i czas stanął w miejscu.

Słońce przypiekło ziemię mocniej, przebijało się przez listki czeremchy, pod którymi schroniła się pasterka. Barwne motyle zdawały się klaskać skrzydłami nad łąką, muskając Józka po twarzy. Nic. Nieme nic i kleista cisza. Duszne powietrze i brak najprostszych słów. Zwierzęta, którym należy zazdrościć ich nieznajomości zakłopotania i zagubienia się we własnych myślach. Ryk krowy, pohukiwanie zbudzonej nagle sowy. Kukułka, pies w odległej wiosce i szum strumyka. Oddech kosmosu zawieszonego nad głową, utkanego w sieć z gwiazd i planet. Pułapka. Wokół pułapka i ściany milczenia nie do przebicia. I przestrzeń zbyt rozległa, by dokądkolwiek uciec. Tylko ta trawa, tylko jej wysokie kłosy mogą dać teraz choćby najmniejszy pozór bezpieczeństwa, namiastkę spokoju podobną do tej, która mieszka w ramionach matki. Reszta jest grozą i błądzeniem w ciemności. Chodzeniem po omacku jak przy zabawie w ciuciubabkę.

– Gorąco wam? Jak chcecie, możecie schować się ze mną pod tym krzakiem – zaproponowała dziewczyna. – Nazywam się Maria Dalkiewiczówna. Możecie mówić do mnie Marusia, tak jak mama i tata. A wy jak się nazywacie?

Chłopcy przedstawili się i już po chwili cała trójka siedziała w milczeniu pod krzewem. Długie i dość szerokie liście dawały sporo cienia. Marusia wróciła do haftowania chusteczki do nosa, Tadzio wpatrywał się w Marusię, żując długi kłos trawy, Józek nie wpatrywał się już w nic. Beznamiętnie śledził skomplikowany taniec trzmiela na kwiatku jaskra. Po chwili dziewczynka odłożyła chusteczkę i patrząc nieco ironicznie na chłopców, rzuciła propozycję:

– Chodźmy nad rzekę, pobawimy się w pikara.

Chłopcy zgodzili się i już po chwili wbijali w ziemię drewniany palik, nazywając go pikiem. Tadzio wylosował najkrótszy patyczek, więc to jemu przypadła rola pikara. Musiał pilnować palika przed wytrąceniem go z ziemi i równocześnie próbować dotknąć kogoś z atakujących. Jeżeli udał mu się ten manewr, a palik nie został wytrącony z ziemi, wtedy to on właśnie musiał go wybić, i to za jednym zamachem. Wówczas wraz z osobą dotkniętą wyznaczali trasę biegu. Na jej końcu wbijali palik i ścigali się, by ponownie go wybić. Zwycięzca zabierał fant od przegranego.

Trójka dzieci spojrzała na krowy, które leniwie, z nieprzytomnymi spojrzeniami przeżuwały trawę. Uznali zgodnie, że można się nimi nie przejmować. Po kilkunastu minutach szalonej zabawy dołączyły do nich dwie polskie dziewczynki, które szły łąką wzdłuż wysokich brzegów, zbierając kwiaty.

Zabawa trwała w najlepsze, słońce nadal paliło, krowy przysiadały i wpadały w drzemkę. Między głębokim snem a czuwaniem pękała delikatna granica. Machając raz po raz wielkimi łbami, krowy odpędzały gzy, ich łby opadały i podnosiły się gwałtownie. Czarne, coraz bardziej mętne krowie oczy traciły zdolność rozpoznawania kształtów. Odpływały.

Dzieci zapomniały o obowiązkach, o krowach, o domach i cały świat rozpłynął się w ich głowach jak wosk. Były tylko one, kilka drewnianych palików i święta jak palec boży zabawa.

Kolejną rundę wygrał Tadzio, dotykając Marusi. Tadzio wyznaczył koniec wyścigu i wbił tam palik. Stracił już jeden fant w wyścigu z Józkiem, nie mógł więc pozwolić sobie na kolejną przegraną, tym bardziej że miał się ścigać z dziewczyną. Wygrana była więc kwestią honoru, ewentualna porażka była czymś więcej, czymś o wiele gorszym niż tylko utratą kolejnej rzeczy. To sprawa życia i śmierci. Kwestia tego, czy jest się chłopakiem czy mazgajem, beksą bez kręgosłupa i twarzy.

Palik wbił więc nieco dalej, wiedział bowiem, że ma słaby start i rozpędza się w miarę biegu. Potrzebował dłuższej odległości, by nabrać odpowiedniego pędu. Marusi to nie przeszkadzało, dla niej cały ten wyścig był tylko zabawą. Tak samo jak trącanie drewnianych kijków i łapanie innych. Liczyła się grupa, liczyły się śmiech i radość. Nie musiała wygrywać, chciała po prostu pobiec i tarzać się w piachu z ubawu.

Para ustawiła się do startu, palik widoczny z dużej odległości cierpliwie czekał na kopniaka zwycięzcy. Łąka falowała od gorącego powietrza, urwisty brzeg Czarnego Radu był ledwie widoczny z miejsca startu, w dole szerokim łukiem rzeka skręcała i wiła się w hektolitrach ciemnej wody.

Józek dał głośny sygnał do startu, dziewczynki klaskały w dłonie, Tadek zaczął powoli zbliżać się do Marusi, która zgodnie z jego przewidywaniami lepiej zaczęła bieg i tuż przy samym paliku, gdy już miał go kopnąć, odbił się od niej i runął w dół urwiska. Potoczyły się za nim kamienie i grudy ziemi. Chłopiec wpadł do wody i od razu popłynął z jej zdradliwym nurtem na środek rzeki. Józek dobrze wiedział, że jego kompan nie umie pływać. Nigdy się nie nauczył, chociaż dużą część gorącego lata spędzali zawsze nad wodą. Krzyknął do dziewczynek, że Tadzio tonie, i rzucił mu się na ratunek. Dziewczynki zaczęły piszczeć, Józek dopływał do kolegi, by chwycić go za szyję. Tadek był tak przerażony, że kompletnie nie wiedział, co się dzieje i co powinien robić. Odruchowo złapał Józka za głowę i począł się na nią wspinać, zupełnie jakby w ten sposób chciał się wdrapać na brzeg, który był daleko od nich. Józkowi udało się wypłynąć i jeszcze raz zbliżyć do kolegi, by ponowić próbę ratowania, ten jednak mocno chwycił go za szyję i obaj zaczęli tonąć. Józek próbował krzyczeć, jednak woda zalewała mu usta i zaczął się krztusić. Tadzio był tak wystraszony, że nie mógł się uspokoić. Chwycił jeszcze mocniej Józka, aż prąd wody zniósł ich na sam środek rzeki. Wtedy Józek zrozumiał, że utoną obaj.

Smród błota zmienił się nagle w zapach mięty porastającej brzegi Radu. Józek chciał chłonąć ten zapach, napełnić nim nozdrza i zamknąć oczy. Zmęczone nogi zwolniły ruchy, ręce zatrzymały się i chłopiec zamknął oczy, poczuł, że bezwładnie unosi się w przestrzeni, która nagle okazała się niesamowicie przyjazna i dziwnie bezpieczna. Wydało mu się, że otuliła go wielka, ciepła kołdra, pod którą będzie mógł spokojnie zasnąć. Przypomniał sobie dziewczynę, którą właśnie poznał, i zrobiło mu się żal, że już jej nie zobaczy, ale już po chwili żal zniknął. Ponad wszystko inne chciał spać. Chciał już osiąść na dnie, poczuć jego miękkość i się położyć. Było mu przyjemnie chłodno, ciało obmyło się z brudu i potu, poczuło ukojenie od palących promieni słońca, oczy przyjemnie piekły. Zawładnął nim nieznany dotąd spokój.

I nagle poczuł silne szarpnięcie za włosy, czuł, że czyjeś ręce wyzwalają go z uścisku ratującego się na nim Tadzia i coś ciągnie go za głowę. Poczuł, że jest wolny i może ruszać rękami. Wypłynął na powierzchnię i krztusząc się, przez zalane brudną wodą oczy jak przez mgłę ujrzał Marusię holującą na piersi półprzytomnego Tadzia. Dziewczyna, pijąc wodę, kaszląc i walcząc z silnym prądem, płynęła w stronę brzegu. Józek złapał kilka głębokich oddechów i szybko, choć bardzo osłabiony, ruszył w jej kierunku, by pomóc w holowaniu kolegi. Ona jednak zdążyła już dopłynąć i wyciągnąć topielca. Józek wyczołgał się na brzeg, Tadek wymiotował i kaszlał, równając oddech, Marusia pobiegła pod krzew do swoich rzeczy. Była blada i zlękniona, zdołała jednak przynieść kwas chlebowo-brzozowy, którym chłopcy przepłukali gardła.

Dziewczynek, które bawiły się z nimi, już nie było. Pełne przerażenia i rozpaczy pobiegły do domu jednej z nich. Przekrzykując się i szamocząc nawzajem, próbowały opowiedzieć, co stało się nad spokojnym do tej pory Czarnym Radem. Radem, który otworzył ciemną, mulistą paszczę i pokazał zęby. Radem cichym aż do dzisiaj, bo dzisiaj złapał w pysk dwoje dzieci i ponad wszystko zapragnął je pożreć.

Rodzice rzucili wszystko. Motyczka matki upadła na suchą grządkę, wzbijając tuman kurzu. Lejce wypadły z dłoni ojca, gdy zeskoczył z wozu. Klepnął konia, koń posłusznie ruszył z wozem w kierunku stodoły. Będzie tam czekał, aż człowiek wróci i uwolni go od drabiniastego pojazdu. Oboje nakazali dziewczynkom zostać w sieni i pobiegli co sił w kierunku rzeki. Kiedy przybiegli na miejsce, mężczyzna z zachwytem spoglądał na Marusię. Widział już, co się stało, i rozumiał, że dwójkę urwisów uratowała ta dygocąca z zimna i strachu dziewczynka. Pełen uznania pochwalił jej odwagę. Dzieci rozeszły się do domów, Marusia zabrała krowy do gospodarstwa. Józek i Tadzio zapytali tylko, czy jeszcze kiedyś się pobawią.

– Tak – odpowiedziała – ale daleko od skarpy.

Zachodzące słońce pomalowało na czerwono las i łąki. Czeremcha bezgłośnie falowała, poruszana wieczornym powiewem, nie zdradzając dramatu, którego była świadkiem.

Palik jeszcze wiele dni stał wbity w ziemię, czekając na kopniak od zwycięzcy wyścigu.

Sierpień 1931

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Mapy
Eliasz
1928 rok
Lipiec 1931
Sierpień 1931
Styczeń 1933
Marzec 1933
Wiosna 1934
Wiosna 1934
Maj 1935
Wiosna 1935
Lato 1936
Marzec 1938
Jesień 1939 – lato 1941
Lato 1941
Jesień 1942
Jesień 1942
Wiosna 1943
Jesień 1943
Listopad 1943
Koniec listopada 1943
Zima 1943-1944
Przedwiośnie 1944
Eliasz
Wiosna 1944
Czerwiec 1944
Lipiec 1944
Sierpień 1944
Sierpień 1944
Styczeń 1945
16 kwietnia 1945
ELIASZ
Kwiecień 1945
9 maja 1945
Pierwsza połowa 1946 roku
Jesień 1946

Zapach prochu i lawendy

ISBN: 978-83-8313-644-8

© Mariusz Gładzik i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Wioletta Cyrulik

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek