Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Różni ludzie i ich życiorysy, odmienne spojrzenie na świat i inne marzenia, jednak nadchodzi chwila, gdy ich drogi się krzyżują w jednym z bydlęcych wagonów. Pozbawieni majątku, rozdzieleni z bliskimi, pewnego dnia zostają zmuszeni, by wyruszyć w daleką podróż do miejsca, w którym nic już nie będzie takie samo. Walka o przetrwanie, głód i choroby wystawiają moralność człowieka na ciężką próbę. Postawy i wybory dokonywane w ekstremalnych sytuacjach nie są tak oczywiste, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Czy trudy życia i brak perspektyw zmienią tych ludzi na zawsze, czy też zdołają ocalić resztki człowieczeństwa?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 445
Rok wydania: 2019
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Ilustracja na okładce
© Aureliy / shutterstock.com | Madlen / shutterstock.com
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I w tej edycji, Siemianowice Śląskie 2025
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12
tel. 600 472 609
office@videograf.pl
www.videograf.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018
Tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-8293-339-0
Będziesz tułaczem i wędrowcem na ziemi.
Rdz 4,12
Moim Rodakom z Kazachstanu
Było jeszcze ciemno, gdy Kuba Staśko tępym scyzorykiem zaczął wydrapywać na ścianie baraku kolejną kreskę. Jak większość obozowych budynków i ten sklecono z grubych drewnianych bali. W tej okolicy brakowało niemal wszystkiego, jedynie śniegu i drzew było pod dostatkiem. Kubę aż mdliło od zapachu drewna, chociaż kiedyś lubił woń żywicy, lasu i świeżo ściętych pniaków. Tutaj jednak wszystko się zmieniło.
Przeciągnął palcem po wyrytych rządkach kresek i policzył, że jest w syberyjskim obozie już dziewięćdziesiąt cztery dni. W normalnym świecie wiosna trwała w najlepsze, tutaj nadejście tej pory roku oznaczało, że temperatura podniesie się do minus dwudziestu stopni.
Zwlókł się z posłania, jak każdego dnia, obolały i zziębnięty, po czym podszedł do prymitywnej kozy i wrzucił do paleniska szczapę drewna. Z oddali dobiegł go dźwięk krowiego dzwonka, którym todniewialnybudził więźniów do pracy. Kuba zbliżył dłonie do ciepłych ścianek piecyka i pomyślał, że pierwszy raz, odkąd tutaj przybył, nie ma po nocy zesztywniałych z zimna palców. A to oznaczało kilka miesięcy wytchnienia od zabójczych mrozów. Owo nadejście długo wyczekiwanej wiosny można było ujrzeć również na posłaniach w barakach. Przebywający w nim mężczyźni już nie tulili się do siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła. Te zachowania były dla każdego z nich czymś wstydliwym i niemęskim, ale gdy człowiek czuje, że za chwilę zamarznie na kość, nie zwraca uwagi na podobne kwestie. Tutaj i tak zostali odarci z godności i wszystkich cech, z których niegdyś mogli być dumni. Nikt nikomu nie pomagał, jedni donosili na drugich i jedynie ich trójka jakoś trzymała się razem. Paweł Zawiślański, Tobiasz Morawiński i on. Jakkolwiek z Tobiaszem zaprzyjaźnili się jeszcze przed wojną, tak młodego lekarza Kuba poznał dopiero w pociągu jadącym do łagru w okolicach Irkucka.
***
Pierwsze dni podróży więźniowie znosili całkiem dobrze. Nawet załatwianie, niemalże publicznie, intymnych potrzeb dawało się znieść. W końcu w wagonie znajdowali się sami mężczyźni i każdy z nich posiadał identyczne potrzeby fizjologiczne. Dużo rozmawiali, nawet dowcipkowali, nie dyskutowali jedynie o tym, dlaczego się tam znaleźli – w cuchnącym, zimnym wagonie. Zapewne obawiali się, że ukrywa się wśród nich jakiś zausznik NKWD. Nie wiadomo, z czego wynikał ten lęk, po prostu bali się, że może spotkać ich coś gorszego. A w nich nadal tkwiła ogromna chęć do życia i ten bezmiar nadziei, którą czuje się, gdy nieokiełznana młodość wciąż wyrywa się ku przygodom, miłości i radości z każdego przeżytego dnia.
Po tygodniu ta siła drzemiąca w ich duszach zaczęła tracić swoją moc, a zamiast niej pojawiło się przygnębienie. Coraz częściej w wagonie padały pytania.
– Jak tam jest? Wiem, że to nie kaszka z mleczkiem, ale my nawet nie wiemy, dokąd jedziemy – jęknął po kilku dniach przerażony młody chłopak z okolic Grodna.
– Na stryczek nas poszlą – mruknął drugi i podrapał się po głowie.
Tak, po kilku dniach wszy rozpanoszyły się na dobre, a otrzymywane raz dziennie wiadro kipiatoka nie załatwiało sprawy.
– Co ty za dziwosy wygadujesz? – warknął kolejny i pociągnął nosem.
Miał rozpalone czoło i błyszczące oczy od wysokiej gorączki. Paweł Zawiślański mógł tylko wesprzeć go dobrym słowem, bo o żadnych lekach nie mogło być mowy. Zamienił się jedynie z nim miejscem na narach. Młodzieniec, Antek ze Świętajna, miał swoje miejsce do spania tuż przy niewielkim okienku, które mimo chłodu dość często otwierano, by wywietrzyć z wagonu zatęchłe i cuchnące powietrze. I zapewne wdzierający się do wnętrza zimny wiatr sprawił, że po tygodniu chłopak się rozchorował.
– A ja ci mówię, że będziem wisieć, i tyle – odparł naburmuszony chłopak, snujący od samego początku podróży czarne wizje dotyczące ich przyszłości.
– Gdyby chcieli zabić, to zrobiliby to w Wilnie. Już oni znaleźliby paragraf, by skazać na śmierć. Nie wieźliby nas taki szmat drogi tylko po to, by zamordować. Jesteśmy młodzi, silni i zapewne wykorzystają nas jako darmową siłę roboczą w jakiejś kopalni – ze spokojem rozsądził Tobiasz.
Towarzystwo zamilkło i nieco się uspokoiło. Morawiński i Zawiślański stanowili niepisaną władzę w wagonie. Nie z racji swojej stanowczości, ale z uwagi na wykształcenie, którego brakowało ich kompanom w podróży, stali się pewnego rodzaju autorytetami. Kuba pomyślał, że dobrze się stało, bo młodzi mężczyźni chyba potrzebowali mieć kogoś, kto będzie nad nimi czuwał i podejmował decyzje, które przyniosą wszystkim korzyść.
Pasażerowie wagonu bez szemrania zgodzili się, by w miejscu służącym im za toaletę pilnować względnego porządku, jak również na to, by Paweł Zawiślański rozdzielał wrzącą wodę i lurowatą zupę, zwaną bałangą, chociaż ta nazwa była jedynie umowna, bowiem nie wiadomo było do końca, co w niej pływało. Kiedy po kilku dniach więźniowie zaczęli odczuwać brak możliwości wykonania chociażby podstawowej toalety, regularnie wybuchały kłótnie o tę nędzną ilość wody. Robili to tak zawzięcie, że war zdążył zwykle wystygnąć i nikt z dobrodziejstwa nie skorzystał. Podobnie było z zupą, która nie tylko zaspokajała w minimalnym stopniu głód, ale też rozgrzewała ich żołądki.
Wstawiona do wnętrza koza i kilka polan dawały ciepło bardzo mizerne, dlatego każdy chciał siedzieć w jej pobliżu. Jeden z mężczyzn był tak zdesperowany, by się ogrzać, że zasnął na gołej podłodze przy piecyku i obudził się dopiero wówczas, gdy poczuł piekący ból na swojej głowie, współpasażerowie zaś swąd spalonych włosów. Następnego dnia wszyscy naigrawali się z jego łysej czaszki i nadpalonej skóry. Obrażenia na szczęście nie były groźne, a pechowy amator ciepłego piecyka odgryzał się, że przynajmniej go wszy nie będą w głowę gryzły.
Ta czterotygodniowa podróż była nad wyraz męcząca, ale większość młodych mężczyzn była na tyle silna i zdrowa, że przetrwała ją dość znośnie. Wysiadając z pociągu, poczuli ulgę, że w końcu będą mogli przejść się na własnych nogach dalej aniżeli do sąsiedniej ściany. Poza tym liczyli na porządny prysznic, odwszawianie i jedzenie w cywilizowanych warunkach.
Na stacji kolejowej w Irkucku Kuba odetchnął głęboko i chwilę potem pożałował tego. Przenikliwe zimno wdarło mu się do nozdrzy tak mocno, że niemal je rozsadziło. Naciągnął sweter na nos i w ten sposób próbował oddychać, nie zważając na odór wydobywający się z jego brudnego ubrania.
Grupka okutanych w kożuchy mężczyzn pogoniła ich do prymitywnych sań, wciąż poszturchując kolbami karabinów. Usiedli ciasno na gołych deskach i ruszyli niemal całkowicie opustoszałymi ulicami miasta, zerkając na skute lodem arterie, zwisające z dachów długie sople i oblepione szronem drzewa. „Prawdziwa kraina lodu” – pomyślał wówczas Kuba, ciaśniej opatulając się płaszczem. Potem opuścili miasto i po kilkudziesięciu minutach wjechali w złowrogie, ciemne lasy.
Kuba nie wiedział, jak długo pędzą saniami po zmarzniętym śniegu, ale zdawało mu się, że minęli już koniec świata i wciąż podążają dalej. Pomyślałby, że jadą do piekła, ale przenikliwy, zimny wiatr i mróz, pod wpływem którego zamarzała nawet ślina, odsunęły od niego podobne myśli. Zgodnie z legendą w piekle powinno być jednak nieco cieplej.
– Kuda my idziem?– krzyknął chłopak ze Świętajna do siedzącego na koźle wozaka.
– Na rabotu. – Wozak zarechotał i wyciągnął zza pazuchy niewielki bukłak. Odkręcił go, pociągnął łyk i mlasnął.
– A żeby go świnia powąchała – burknął chłopak. – Łyczek samogonu zdziałałby cuda. Już mnie rzyć przymarzła do tych żerdzi.
– Wydawało mi się, że w pociągu było zimno, ale tutaj to dopiero gwiździ… – stwierdził Kuba. – Jak ludzie mogą tutaj żyć?
– Nie mają innego wyjścia, tak więc pewnie przywykli – westchnął Paweł Zawiślański.
Po kilku godzinach pojawiły się jakieś zabudowania, co rozpoznali po unoszącym się ku niebu dymowi i pojedynczym punktom świetlnym.
– To tiepier wasza gostinica – ponownie zarechotał wozak, który, racząc się przez całą drogę gorzałką, zaczął być skory do żartów, czego w żaden sposób nie można było powiedzieć o jego pasażerach.
Kuby jednak nie opuszczał optymizm. Uważał, że to, co najgorsze, minęło, a on za chwilę posili się ciepłą zupą i dostanie czysty kąt do spania. Jakże się pomylił… Administracja obozu odnotowała ich przyjazd, przydzieliła im brygadę lesoburów i zostawiła samych sobie. Widmo ciepłej strawy oddaliło się aż do następnego poranka, kiedy to po raz pierwszy usłyszeli dziwny dźwięk krowiego dzwonka.
Tymczasem musieli sami zorganizować sobie miejsce w baraku, legowisko i watowane briuki, niezbędne do pracy w niskich temperaturach. Kuba zdążył zaledwie pomyśleć, że praca na wolnym powietrzu przy takiej pogodzie wykończy go, i już pogoniono ich do bani, umywalni przypominającej chlew, bo znajdowały się w niej drewniane koryta, w których płynęła gorąca woda.
I dopiero, gdy poczuł niemal ukrop na ciele, dotarło do niego, że nie będzie miał tam łatwego życia. Nie myślał ani o Laurze, ani o pozostawionym w Wilnie kawiarnianym życiu, ale o tym, jak niekiedy człowiekowi niewiele jest potrzebne do szczęścia. Wystarczy czasami ciepła woda i możliwość umycia się albo uczucie, że w końcu nie przeszywa go przejmujący chłód. Obmywał swoje ciało i gdy w końcu odtajało po kilkugodzinnej przejażdżce prymitywnymi saniami, miał wrażenie, jakby dotykał go po raz pierwszy w życiu.
W baraku, gdzie udało im się znaleźć miejsce, mieszkało już trzydziestu więźniów, głównie nacmenów z Kazachstanu, Uzbekistanu czy dalekowschodniej części Związku Radzieckiego. Na szczęście w większości byli to polityczni, wrogowie ludu, a nie bandyci z kryminalnych paragrafów, którymi już zdążono ich nastraszyć.
***
Kuba otworzył drzwiczki piecyka i słabe światło wniknęło do wnętrza baraku. Jak codziennie spojrzał na piętrowe nary, przesuwając po nich nerwowo oczami. Sprawdzał w ten sposób, czy na każdej pryczy widać ruchy budzących się więźniów. Jeśli któryś z mężczyzn nie poruszał się, mogło to oznaczać, że tej nocy pożegnał się z życiem. Chłopak był na tym punkcie przewrażliwiony, odkąd pewnego poranka zobaczył martwego Uzbeka. Nie miał złych przeczuć, gdy szarpał go za ramię, ale w końcu zrozumiał, że Damir, nauczyciel z Samarkandy, wcale nie śpi, ale umarł tuż obok niego.
Damir był nie tylko nauczycielem, ale także poetą. Zamienił swój przydział tytoniu na butelkę z namoczoną w nafcie szmatą i mały pojemnik tego specyfiku. Pisał wiersze tępym ogryzkiem ołówka, na kartkach wyżebranych od dziesiętnika, przy kiepskim świetle prymitywnej lampki. Taki człowiek jak dziesiętnik, czyli pracownik liczący normy więźniom, stał wysoko w hierarchii łagrowej, chociaż szeptano, że ową pozycję zdobył donosami na innych. I mimo że był zwykłym szubrawcem, ulitował się nad domorosłym poetą i podarował mu kilka kartek papieru.
Niekiedy Damir czytał im swoje wiersze. Niewiele z nich rozumieli, ale melodia poezji brzmiała zdecydowanie lepiej niż ciągłe połajanki razwodczików – pracowników obozu zaganiających ich do roboty. Jednak z każdym dniem głos Damira stawał się cichszy, jakby gasło w nim życie. I któregoś poranka zamilkł na zawsze.
– Zjedz coś. – Jadwiga Kącka podała Gabrieli kawałek chleba i jajko ugotowane na twardo. – Musisz jeść.
Gabriela pokręciła jedynie przecząco głową, podciągnęła nogi pod brodę i wpatrywała się w szczelinę wagonu, przez którą wpadała wąska smuga światła. I tak było od kilku dni. Matka wkładała jej w dłoń wyciągnięte z dużej torby wiktuały, a ona wciąż odmawiała, by w końcu po licznych namowach ulec i skubnąć odrobinę chleba.
– A panienka to hłuzdy ma nie w porządku, czy co? – zirytowała się otyła kobieta, Stefania Pieczarkowska.
Jej mąż był dróżnikiem na kolei i nie miała pojęcia, co się z nim dzieje od dnia, gdy go aresztowano. Za to posiadała pięcioro dzieci w różnym wieku, którym wydzielała jedzenie po trochu, by wystarczyło go na długą podróż. Za każdym razem jęczały, że ich porcje są stanowczo za małe w stosunku do ich potrzeb i chcą więcej, a ona nie bardzo miała jak temu zaradzić. Tymczasem patrzyła prawie codziennie na matkę niemal siłą wciskającą jedzenie swojej córce, która dopiero po licznych prośbach, błaganiach i namowach w końcu raczyła przeżuć kilka kęsów. Miała przy tym minę, jakby zmuszano ją co najmniej do orania w polu. Dlatego pewnego dnia, słysząc kolejny raz podobny dialog kobiet, Pieczarkowska nie wytrzymała.
– Moja córka jest chora – bąknęła Jadwiga Kącka.
– No, przecież mówię, że ma coś z głową. Kto to widział tak wybrzydzać. I tylko hojda się – warknęła kobieta i strzeliła po dłoni jasnowłosego wyrostka, który, korzystając z nieuwagi matki, chciał wyciągnąć z jej tobołka kawałek słoniny.
– A pani niech lepiej swojego hołopupca pilnuje, bo lubi nam z tobołków żarcie pokraść – wtrącił się Błażej.
– Taki sam jesteś hołopupiec i jeszcze lepietasz – burknęła dróżnikowa. – I mój syn nic nie pokrada.
– Czy ja jednak mógłbym prosić o chwilę spokoju? Chociaż dorosłych? Dzieci robią wystarczająco dużo harmidru, niepotrzebne są nam jeszcze jakieś pyskówki – dość ostrym tonem odezwał się hrabia Jan Morawiński, który dotychczas zwykle milczał, usiłując przywyknąć do sytuacji, a przynajmniej godnie ją znieść.
– Z moich to tylko Kajtek trochę się drejka, bo jeszcze sysuń jest, ale reszta? No wie pan! – żachnęła się kobieta.
– Szanowna pani, ja nie mówię, że pani dzieci są bardziej hałaśliwe od innych, rozumiem również pozostałe maluchy, które nagle zamknięto w drewnianej klatce, ale dorośli powinni być świadomi powagi sytuacji. Jest nas tutaj kilkadziesiąt osób, w tym wiele małych dzieci, jak każdy zacznie jazgotać, to wszyscy będziemy mieli, jak to pani powiedziała, hłuzdy poprzestawiane – spokojnie powiedział Morawiński.
– Bardzo dobrze pan dziedzic prawi – odezwał się Konstanty Piotrowski. – Chwilami wolałbym być głuchy niż ślepy…
– Myślę, że w obecnej sytuacji lepiej jednak, że pan nie widzi tego wszystkiego – westchnął Morawiński.
– Ale czuję… – odparł Konstanty i pociągnął znacząco nosem.
Gabriela wzięła w końcu od matki jajko i kawałek chleba i zaczęła powoli jeść. Nie miała zamiaru być obiektem podobnego zainteresowania. Pragnęła, żeby wszyscy zostawili ją w spokoju. A nade wszystko chciała nie obudzić się następnego dnia. Wciąż czuła na sobie zapach Aleksandra, który po kilku dniach zmieszał się z wonią jej własnego potu i smrodu wydobywającego się z otworu kloacznego. Dobrze chociaż, że ktoś wpadł na pomysł, by zrobić w tym miejscu coś w rodzaju zasłony, na którą składały się szale i koce pasażerów. W ten sposób przynajmniej uzyskano minimum intymności, jednak zachowanie czystości w tym miejscu i pozbycie się przykrych zapachów było niemożliwe, zwłaszcza że z owej toalety korzystało w ciągu dnia kilkadziesiąt osób. Do tego dochodził odór niepranych niemowlęcych pieluch i potu wydobywającego się z niemytych ciał. Gorącej wody dawano niewiele i jedynie częste postoje oraz możliwość otwarcia drzwi sprawiały, że nie podusili się w tym ścisku.
Do tego Gabriela jeszcze słyszała płacz dzieci i ciągłe utyskiwanie niektórych pasażerów, dlatego chwilami myślała, że zwariuje. „Nawet powiesić się nie ma na czym” – myślała niekiedy, siedząc skulona w kącie nary.
Nagle poczuła szarpnięcie, pociąg zwolnił i po chwili usłyszała zgrzyt hamujących kół składu. Błażej niemal natychmiast zerwał się z legowiska i przesunął drzwi, gdy tylko strażnik je odryglował. Do wnętrza dostało się jasne światło wiosennego poranka i powiew świeżego, pachnącego łąką powietrza. Błękitne niebo, poszarpane gdzieniegdzie jasnymi obłokami, sprawiło, że i Gabriela podniosła się z posłania i wyjrzała na zewnątrz. Zobaczyła przed sobą sielski krajobraz – łany traw i kwiatów, a w oddali majaczyły wiejskie chałupy pokryte strzechą. Nagle świat wydał się jej taki piękny. Ktoś krzyknął, że można wysiąść na chwilę, więc od razu zeskoczyła ze stopnia wagonu i pobiegła przed siebie. Ostatnio mało co jadła, więc chwilę potem opadła z sił i, ciężko dysząc, klęknęła na ziemi. Chwyciła w dłoń źdźbło trawy i przytknęła do nosa, by poczuć zapach, jaki kojarzył jej się z łąkami wokół Oszmiany, gdy biegła po nich na spotkanie z ukochanym Hubertem albo jeździła konno w towarzystwie swojego ojca.
Nie miała pojęcia, co się z nimi działo, czy w ogóle żyli, ale przecież taka szansa istniała. Być może złe przeczucia, jakie jej towarzyszyły, były jedynie lękiem, a nie prawdą? Może w tej chwili mieli nawet lepiej niż ona albo Morawińscy? Może Hubert był już wolny i szukał jej rozpaczliwie, a ojciec próbował znaleźć sposób, by ściągnąć je z powrotem do domu? Przecież dla Huberta chciała żyć. Po to, by jeszcze kiedyś wtulić się w jego ramiona, dotknąć twarzy i popatrzeć mu w oczy, jak wtedy, gdy postanowiła mu się oddać. Kiedyś zapomni o Aleksandrze i jego haniebnym czynie, tak jak o tej podróży, która zaczynała zamieniać się w koszmar. Ale musiała być silna i nie myśleć o tym, co było, ani nawet o tym, co jest teraz, ale o przyszłości, która wymaże wszystkie doznane krzywdy. A miłość Huberta będzie najpiękniejszą nagrodą.
Tęskniła także za ojcem. On był filarem, na którym opierała się cała ich rodzina. Rotmistrz Kącki zawsze wiedział, co robić i teraz też znalazłby jakieś rozwiązanie, by nie musiały podróżować w tak katastrofalnych warunkach.
Zakryła twarz rękoma, jakby chciała powiedzieć coś sobie, tak po cichu, by nikt nie usłyszał.
– Nic nie jest ważne… Nic. Tylko ty, Hubercie, i nasza miłość. Będę dla ciebie twarda jak skała, będę jadła i dbała o siebie, by być wciąż piękną, gdy znowu mnie zobaczysz. Tatusiu, przecież nazywam się Kącka. A to nazwisko oznacza niezłomność i odwagę. Nie poddam się, tak jak i ty byś się nie poddał.
Usłyszała, że ktoś stoi za nią i ciężko dyszy. Odwróciła głowę i zobaczyła Błażeja.
– Czy z Gabrielą wszystko jest jak należy? – zapytał zdyszany.
Lubiła tego chłopaka. I wybaczyła mu jego przykre słowa, które kiedyś do niej skierował. Już dawno temu. Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę.
– Tak, wszystko w porządku. Chciałam jedynie poczuć zapach łąki i uciec jak najdalej od tego smrodu.
Podał jej dłoń i powiedział:
– Gabrysia pierwszy raz się uśmiechnęła, odkąd… – Błażej zmieszał się nieco i dodał: – Odkąd wsiadłaś do tego pociągu.
– Powiedz to… Odkąd ten bydlak mnie zhańbił. Nie mam się czego wstydzić, to jemu powinno być wstyd i tym wszystkim, którzy mnie obwiniają – wycedziła przez zęby Gabriela i wyrwała dłoń z uścisku chłopaka.
– Nikt przecież Gabrysi nie obwinia – zapewnił Błażej, nieco zdezorientowany jej wybuchem. Nie powiedział o gwałcie, bo nie chciał kolejny raz oberwać po twarzy.
– Nie widzisz, jak Klara na mnie patrzy? Z wyrzutem? – prychnęła dziewczyna.
– Raczej z troską – bąknął niepewnie Błażej, bo w istocie nie zauważył we wzroku drugiej panny Kąckiej żadnej wrogości.
Owszem, tak jak i on, i pani rotmistrzowa spoglądała z lękiem na Gabrielę, bo nie jadła, nie odzywała się i patrzyła przed siebie, jak obłąkana. Raz tylko mała Nela zapytała, czy może uczesać jej włosy, bo ma takie długie i piękne, a panna Kącka zareagowała potaknięciem głowy. Błażej próbował dowcipkować, że od ludzkich włosów należy Nelę izolować, a broń Boże, nie dawać jej do łapek nożyczek, ale Gabriela nawet nie zmieniła wyrazu twarzy, gdy to mówił. Tymczasem mała Nela, wziąwszy drewniany grzebień od panny Klary, szarpała jej włosy, tapirowała je i zaczesywała na twarz, nie bacząc na fakt, że owe zabiegi są bolesne i nieprzyjemne. Rugana przez panią Domosławską i strofowana przez Błażeja, który czuł się niemal jak jej starszy brat, nie usłyszała ani słowa od swojej ofiary, czyli Gabrieli.
– Błażej… – jęknęła nagle Gabriela, zerkając na włosy chłopaka. – Przecież ty masz wszy! Całe hordy łażą ci po głowie…
– To się Gabrysia obudziła. – Roześmiał się. – Już po kilku godzinach nas oblazły te ścierwa. Zlazły się, cholery jaśniste, jak muchy do gówna. Ty też pewno masz, choć za bardzo nie spoglądałem na ciebie, cobyś nie była na mnie zezłuta.
– Nic nie czułam… – powiedziała cicho.
– A co się tak panience nagle polepszyło? – Puścił do niej oko.
– A bo jak tak zobaczyłam to słońce i niebo, i tę zieloność na łące, to pomyślałam, że czeka mnie w życiu jeszcze coś dobrego. Że tata i Hubert Morawiński wrócą z niewoli, ja ze zsyłki i czeka nas piękne życie – westchnęła.
Błażej posmutniał. Mógł się spodziewać, że panna Kącka tak szybko o swoim narzeczonym nie zapomni, ale czym innym było to usłyszeć na własne uszy i stracić w jednej sekundzie wszystkie złudzenia. A on miał wrażenie, że dla Gabrieli zrobiłby wszystko. Byle tylko go chciała. Jemu niestraszna była podróż w nieznane i ssanie w żołądku, a nawet wszy, które go oblazły, bo przecież jego los dzieliła panna Kącka. Nie miał pojęcia, dlaczego akurat zauroczył się w Gabrieli, a nie w Klarze, która jak żywo przypominała jej odbicie w lustrze. Po prostu jego dusza wyrywała się właśnie do niej i był przekonany, że na końcu świata i z zamkniętymi oczami odróżniłby jedną od drugiej.
Usłyszeli nawoływanie. Za chwilę pociąg miał ruszyć dalej, więc podążyli w kierunku wagonu. Niemal wszyscy już zajęli swoje miejsca, jedynie pani Berenika kręciła się niespokojnie wzdłuż wagonów.
– Błażej! – krzyknęła rozpaczliwie. – Neli nie ma! Jeszcze kilka minut temu kręciła się z Jadźką po łące, a teraz przepadła. Przecież ja nie pojadę bez niej, a już krzyczą, że zaraz ruszamy.
– Zawsze gadałem, że tej gorzkiej cholerze to lanie by się zdało – burknął Błażej, ale zdenerwował się równie mocno, co pani Domosławska.
– Ja pobiegnę w tę stronę, a ty leć w drugą. Może wsiadła do któregoś wagonu – zarządziła Gabriela, po czym zwróciła się do Bereniki: – Na pewno się znajdzie, nie odjedziemy bez niej.
Gabriela wcale nie była pewna, czy w istocie pociąg poczeka na małą Nelę i wtedy naprawdę byłby problem. Zatrzymali się na kompletnym pustkowiu, nawet nie wiedzieli dokładnie gdzie są.
Błażej biegł wzdłuż pociągu, wypytując ludzi w kolejnych wagonach, czy nie widzieli piegowatego czorta z dużą lalką o imieniu Jadźka. Pasażerowie kręcili jedynie głowami, a chłopak biegł coraz szybciej, bo pociąg był niemożliwie długi.
– A ty kuda? – Błażej usłyszał głos za plecami.
– Dziewoczka, malenka. Wiesnuszki – wysapał, dotykając policzków i nosa, na wypadek gdyby strażnik nie zrozumiał, że chodzi o piegi.
– A… Nela – zarechotał strażnik.
Błażej nieco się zdziwił. Czyżby pani Domosławska już pytała go o córkę?
– Widział ją pan? – zapytał.
– Kakij pan, ja sołdat. – Żołnierz kolejny raz się zaśmiał. – A Nela u nas, konfiety swietajet.
Błażej aż otworzył usta ze zdziwienia, po czym poprosił o wskazanie wagonu, w którym rezydowała radziecka obsługa pociągu. Żołnierz pilnujący wagonów wskazał mu miejsce i krzyknął tylko, żeby chłopak się pośpieszył, bo inaczej konwój odjedzie bez niego.
Biegł na złamanie karku. Nie tylko z uwagi na płynący nieubłaganie czas, ale z obawy o małą dziewczynkę. Martwił się, że ci żołdacy mogą zrobić jej jakąś krzywdę albo Nela, zobaczywszy, iż jest z dala od matki, wystraszy się.
Wagon żołnierzy wyglądał nieco lepiej niż ten, którym on podróżował. Przede wszystkim nie było tutaj takiego ścisku, a posłania wyglądały zdecydowanie porządniej. Na palenisku kozy gotowała się woda, a na niewielkiej półce przygotowano kubki na rosyjski czaj.
Mała Nela nie była ani smutna, ani wystraszona. Siedziała na kolanach jednego z żołdaków i opowiadała mu, że Jadźka się „zesrała” i teraz śmierdzi w całym pociągu. Nie wiadomo, ile z tej paplaniny zrozumiał żołnierz, ale co rusz wyciągał w kierunku dziewczynki wymiętoszoną papierową torebkę z cukierkami, w której to Nela chętnie zanurzała swoją brudną rękę. Uśmiechała się przy tym promiennie i kontynuowała opowieść o lalce – Jadźce.
– Nela! – wrzasnął Błażej. – Czyś ty oczadziała? Matka twoja zagłosi i szuka cię wszędzie.
Dziewczynka zupełnie spokojnie zsunęła się z kolan nowo poznanego „przyjaciela”, dygnęła, jak na dobrze wychowaną panienkę przystało, i powiedziała grzecznie:
– Do widzenia. Na następnym postoju znowuż przyjdę i opowiem, jak Błażejowi łeb do łysego oheblowałam.
Chłopak chwycił Nelę wpół i trzymając na rękach, pobiegł w stronę ich wagonu. Gdyby nie to, że musiał się spieszyć, zapewne wyręczyłby panią Domosławską w ukaraniu Neli, bo gdy wszyscy odchodzili od zmysłów, szukając gówniarza, ten siedział sobie beztrosko i wtryniał cukierki otrzymane od Sowietów.
– Gdzieś ty była?! – krzyknęła rozdzierająco Berenika, gdy zasapany Błażej postawił dziewczynkę w wagonie.
I wtedy pociąg ruszył. Nela zapiszczała i chwilę potem przy drzwiach znalazło się kilku mężczyzn z wagonu. Wciągnęli Błażeja do środka, niemal wyrywając mu ręce ze stawów. Jednak on nie czuł bólu, jedynie szybko powiódł wzrokiem po narach. Dostrzegł siedzącą na swoim miejscu Gabrielę i uspokoił się.
– Ta mała wszystkich do grobu wpędzi, szczęście od Boga, że strażnicy drzwi nie zaryglowali – mruknął dziadek Konstanty i poklepał Błażeja po ramieniu. – Dobrze cię rodzice wychowali.
– To nie rodzice mnie wychowali, ale ty i babcia – powiedział cicho Błażej i spojrzał z niechęcią na Nelę, która właśnie wdała się w awanturę ze swoją matką.
– Tam nie śmierdzi gównami, mają ciepłą herbatkę i cukierki. A tu jest paskudnie! – krzyczała mała.
– Nie możesz chodzić do obcych – warknęła Berenika.
– A niby że dlaczego? Oni mnie przecież lubią. – Wzruszyła ramionami.
– Bo ja tak mówię i masz mnie słuchać – zirytowała się pani Domosławska.
– Tak nie można, pani komendantowo – spokojnie powiedział nauczyciel historii ze szkoły w Oszmianie. – Trzeba dziecku wytłumaczyć, dlaczego źle postępuje. Najnowsze badania pokazały…
Nie dokończył zdania, bo pani Berenika przerwała mu w pół słowa.
– Zatem niech pan profesor spróbuje tych swoich nowatorskich metod na tym czorcie.
Pan Kobrzyński poprawił na nosie okulary i ciepło zwrócił się do dziewczynki:
– Nelu, twoja mamusia bardzo się martwiła, bo długo nie wracałaś, bo nie wiedziała, co się z tobą dzieje i gdzie jesteś. Gdyby Błażej cię nie znalazł, twoja mama zostałaby na tej łące i czekała na ciebie. I jak później byście się odnalazły? – zaczął delikatnie.
– No jak to gdzie? U Sierioży byłam.
– Ale przecież twoja mama nie zna Sierioży – ciągnął łagodnie profesor Kobrzyński.
– To mogła zapytać Wani, tak jak Błażej. – Dziewczynka wciąż nie rozumiała, w czym tkwi problem.
Nauczyciel z pewnością pomyślał, że jeśli kolejny raz powie, iż jej mama nie zna Wani, ta znowu poda kolejne imię. Spróbował więc od innej strony:
– Mama martwiła się i płakała…
– A po co? – Nela kolejny raz wzruszyła ramionkami.
W tym momencie Kobrzyński poddał się i powiedział z lekkim niesmakiem:
– To dziecko jest pozbawione uczuć wyższych…
– A panu syry śmierdzą – bezceremonialnie rzuciła dziewczynka.
Na te słowa profesor zrobił się czerwony jak burak, a reszta towarzystwa usiłowała powstrzymać śmiech. Każdy z nich śmierdział i mieli tego świadomość, ale nikt taktownie o tym nie mówił, chociaż w istocie z butów profesora Kobrzyńskiego wydobywała się wyjątkowo intensywna i paskudna woń, która niekiedy nawet potrafiła zdominować smród z otworu kloacznego.
***
Nina nie była zadowolona z faktu, że musi dzielić się jedzeniem z Apolonią Ryszewską. Ta bowiem najwyraźniej spodziewała się w tym pociągu wagonu restauracyjnego i nie zabrała ze sobą nic, czym mogłaby się pożywić. Za to kuferek podręczny podstarzałej aktorki wypełniony był rozmaitymi pudrami, szminkami i czernidłami do brwi, a te rzeczy, jak wiadomo, nie nadawały się do jedzenia. Tym bardziej było to irytujące, że Nina w ostatniej fazie ciąży była głodna właściwie bez przerwy i z wielką chęcią spałaszowałaby wszystko, co miała, w trakcie jednego posiłku. Świadoma była jednak, że droga czeka ich długa, a tym, co dawano im do jedzenia, może nasycić się co najwyżej mały kociak. Nie mówiąc o tym, że owa ciecz, którą nazywano zupą, bardziej przypominała pomyje, a i woń roztaczała podobną. Tymczasem Apolonia zerkała za każdym razem na Ninę, gdy ta sięgała do swojej torby po kawałek chleba czy słoniny. A potem przełykała ślinę tak głośno, że nawet stukot pociągu nie był w stanie zagłuszyć tego dźwięku. I wtedy kolejny raz Nina dawała się złamać, dzieląc się ostatnimi zapasami.
– A czemu tak nie po równo? – jęknęła Apolonia, gdy Nina odkroiła dla niej mniejszy kawałek słoniny.
– Bo jestem w ciąży i muszę jeść za dwoje – ze spokojem odpowiedziała Nina.
– Podobno to bzdura, że kobieta w ciąży powinna jeść więcej. Niektóre kobiety sobie folgują i dlatego po porodzie wyglądają jak słoje smalcu, a nie jak kobiety – warknęła Apolonia.
Żona dróżnika, matka pięciorga dzieci i właścicielka pokaźnej tuszy, żachnęła się.
– Lepiej być tłuściutkim niż pomarszczonym jak suszona śliwka.
– Ale wówczas suknie nie leżą tak pięknie – odpowiedziała wyniośle Apolonia.
– Tak… Całkiem jak na wieszaku. – Pieczarkowska zarechotała i dodała: – I potem zamiast biustu robią się dwa naleśniki.
– No cóż, jedni wolą naleśniki, inni krowie wymiona – burknęła rozzłoszczona Apolonia.
– Pani, chłop do piersiów to chce się dotulić, a nie się nimi owinąć. I jak pani tak żreć nie lubi, to czego ciągle tej ciężarnej wyjada? Ledwie co kobiecina coś do pyska podniesie, to pani już łapy wyciąga, jak po swoje – odpyskowała żona dróżnika, która od samego początku krzywo patrzyła na Apolonię i chyba tylko czekała, by móc wszcząć z nią jakąś kłótnię.
– Nie wzięłam ze sobą jedzenia, bo sądziłam, że tutaj mi je zapewnią – godnie odparła Apolonia i podniosła się z nary.
Zapewne chciała opuścić towarzystwo niezbyt uprzejmej kobiety, ale nie bardzo miała dokąd się udać. Mogła co najwyżej stanąć sobie nieopodal otworu na nieczystości, ale odór, jaki wydobywał się z tej prowizorycznej toalety, niemal świdrował w nozdrzach.
– Jakby pani Ruskich nie znała. Pożywności to oni nawet dla swoich nie potrafią zorganizować, a co dopiero mówić o Poliakach – prychnęła kobieta. – Jak pani głupiaś, to pani sprawa, ale co pani ta nieszczęsna kobiecina zrobiła?
Nina postanowiła się wtrącić, bo nie podobało się jej, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Apolonia była irytująca i w istocie niezabranie żadnej żywności w tak długą podróż było głupotą, ale sławna aktorka zapewne nawet nie przypuszczała, że odbędzie ją w podobnych warunkach.
– Częstuję panią Apolonię dobrowolnie, nikt tutaj nikomu nie wyrywa z rąk jedzenia – powiedziała stanowczo.
Żona dróżnika w jednej chwili zamilkła i zajęła się odmawianiem różańca.
– Dziękuję – niemal bezgłośnie powiedziała Apolonia i zmieszała się.
Zapewne dlatego, że niewiele było w jej życiu chwil, gdy komuś dziękowała, o coś prosiła czy kogokolwiek przepraszała. Sprawiała wrażenie osoby, dla której używanie podobnych słów było poniżej jej godności. Oczywiście w zwrotach grzecznościowych stosowała tego typu formy, ale wynikało to raczej z kurtuazji. Niekiedy brzmiało to wręcz komicznie. Na przykład, gdy powiedziała pewnego razu do siedzącego nieopodal niej mężczyzny:
– Przepraszam, czy mógłby pan nie spożywać czosnku na czas podróży. A jeśli już pan musi, proszę nie chuchać w moją stronę. Wydziela pan bardzo przykry zapach.
– Pani ładna, śmierdzi szczynami, potem i gównem, a przeszkadza pani zapach czosnku? – zapytał nieco zdziwiony jegomość.
Apolonia już nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i z przepastnej walizki wyciągnęła flakon francuskich perfum, którymi zaczęła spryskiwać siebie, zasłonę przy toalecie, a nawet stopy profesora Kobrzyńskiego.
– No, jeszcze tylko perfumy brakowało – mruknęła młoda kobieta przewijająca niemowlę. – Niechże tylko mi pani na dzieciaka tym nie sika.
Rozpoczęła się kolejna awantura. Jedni z lubością łapali nozdrzami mgiełkę eleganckich francuskich perfum, inni zaczęli prychać, kaszleć i utyskiwać, że śmierdzą tak samo, jak ich spocone ubrania.
Apolonia zaprzestała swoich praktyk, ale na jednym z postojów postanowiła interweniować. Wysiadła z wagonu i udała się do starszego rangą żołnierza.
– Zdrawstwujtie, tawariszcz – zaczęła.
–Szto?Czego chcecie? – niezbyt uprzejmie zapytał żołnierz. Mówił trochę po polsku, ze śpiewnym akcentem, i zapewnedlatego uczyniono go kierownikiem tego całego zamieszania.
– Czy można coś zrobić z tym fetorem w wagonie? Jest nas za dużo, warunków sanitarnych nie ma żadnych, a to wiadro wrzątku, które dajecie nam raz dziennie, wystarcza zaledwie na opłukanie rąk. Już wszyscy mamy wszy, cierpimy na biegunkę. Doprawdy, proszę coś z tym zrobić – przemawiała Apolonia spokojnym głosem.
– A paszła ty mnie! – krzyknął. – Burżujska żopa.
Wszystkie osoby jadące wagonem z Apolonią zamilkły i oczekiwały w napięciu na ciąg dalszy. Zaczęli mieć obawy, że zdenerwowany żołnierz za karę pozbawi ich zupy i tego nędznego wiadra kipiatoka. Apolonia jednak nie myślała o ewentualnych konsekwencjach. Dostała histerii i przestała nad sobą panować.
– Świnie w chlewie mają lepsze warunki niż my. Każda żopa potrzebuje, żeby ją czasami umyć. My też nie mamy tyłków z blachy. Tawariszcze też nie lubią, jak ich wszy gryzą. Żądam… Tak, właśnie, żądam, aby natychmiast dostarczono nam jeszcze jedno wiadro kipiatoka. I chleba. Chcę chleba! Nie kawioru i szampana, ale zwykłego chleba! – wrzeszczała Apolonia, szarpiąc się za włosy i brudne ubranie.
Kiedy zaczęła szlochać, Jan Morawiński podszedł do niej i odciągnął ją od nieco skonsternowanego strażnika, który po wybuchu Apolonii po prostu oniemiał. Po chwili jednak bez słowa odszedł w kierunku lokomotywy. Tymczasem Apolonia usiadła na łące i schowała twarz w dłoniach, jakby nie chciała, by oglądano ją, gdy płacze.
– Pani Apolonio, musi pani być silna. Niedługo dotrzemy na miejsce i jakoś się urządzimy – spokojnie przemawiał Morawiński.
On, przyzwyczajony do niemal luksusowego życia, także nie mógł przywyknąć do podobnych warunków. Miał jednak wprawę w wygłaszaniu pocieszających frazesów, bo odkąd NKWD wyprowadziło ich z domu, musiał podobne wypowiadać do żony i córki.
– Nie wytrzymam, nie dam rady. Ja żyłam inaczej… W każdym mieście czekały na mnie najlepsze hotele, do dyspozycji miałam lokajów i wyszukane potrawy, podawane wprost do pokoju. Jadałam na srebrnych półmiskach, w towarzystwie ambasadorów, a nawet koronowanych głów… To już nie upadek, to upodlenie – jęknęła, łkając.
– To kiedyś powróci. I luksus, i dobre towarzystwo – bez przekonania obiecał Morawiński. – Ja w kategoriach straty myślę jedynie o swoich synach. Nie wiem, co się z nimi dzieje, czy w ogóle żyją. Reszta… nie ma dla mnie kompletnie żadnego znaczenia.
– Ja straciłam męża i syna dawno temu. Miałam tylko karierę i luksus. A teraz zabrano mi nawet to… – szepnęła i podniosła się z ziemi, bo nakazano zakończyć postój i udać się do wagonów.
Dziwnym trafem tuż przed odjazdem jeden ze strażników przyniósł do ich wagonu wiadro kipiatoka i jeden bochenek ciemnego, nieco gliniastego chleba.
