Zagubiony Anioł - Magdalena Kordel - ebook + audiobook + książka

Zagubiony Anioł ebook

Magdalena Kordel

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie jest samotny ten, kto ma kogoś do kochania.

Rok temu Michalina odważyła się wypowiedzieć skryte życzenia, a dziś aż trudno jej uwierzyć we własne szczęście. Mała Klara, zakochany po uszy Konstanty i troskliwa Nela każdego dnia przypominają jej o tym, jak wielką moc mają anioły. Pierwsze święta w ich nowym domu będą dokładnie takie, jak zaplanowała – wypełnione zapachem mandarynek, melodią wspólnie śpiewanych kolęd i magią świętowania tych szczególnych dni w gronie najbliższych.

Jednak nie dla wszystkich grudzień jest czasem radosnych przygotowań. Haśka oddałaby wiele, aby zapewnić swojej córeczce ciepło i bezpieczeństwo. Ukrywając się z Tosią przed ludźmi, którym nigdy nie powinna ufać, czuje, że jest sama przeciwko światu. I że jak nigdy dotąd potrzebuje jakiegoś znaku. Czegoś, co dałoby jej choć cień nadziei na to, że ona i jej córeczka mają szansę na chleb, którego nie zabraknie, grube rękawiczki i rozgrzany piec. Na to, żeby kochać. Na zwyczajne życie. Bez fajerwerków. Ot, normalne, codzienne bycie razem.

Gdy Michalina po raz pierwszy spotyka zziębniętą i samotną dziewczynę z maleńkim dzieckiem, widzi w niej cząstkę siebie z przeszłości. Wraz z najbliższymi postanawia podarować jej to, co najcenniejsze – nadzieję na lepsze jutro. Jednak czy Haśka będzie gotowa zaufać aniołom, które los postawi na jej drodze?

Zagubiony anioł to pełna ciepła historia o tym, że cuda, te małe i te nieco większe, mogą nam się zdarzyć każdego dnia, a szczęściem warto się dzielić nie tylko od święta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 382

Data ważności licencji: 10/26/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W Boże Narodzenie wszystkie drogi prowadzą do domu.

MARJORIE HOLMES

WIGILIA OSTATNIEGO DNIA LISTOPADA

Nie pamiętał, jak długo już stał w oknie i wpatrywał się w nieprzeniknioną, rozciągniętą za szybą ciemność.

Tuż za nim, na blacie małego, koślawego stolika leżał plik listów. Wszystkie co do jednego powracające, nieodebrane. Nieotwarte. Odbierające nadzieję. Jedyna otwarta koperta znajdowała się w tej chwili w jego mocno zaciśniętej dłoni. Należała do innego czasu, innego miejsca. Nie musiał wyjmować z niej małej kartki, która złożona spoczywała tam od bardzo dawna. Znał każde napisane na niej słowo na pamięć, znał kształt każdej literki, każdy artystyczny zawijas i jedno skreślenie. Nieporadnie namalowane serduszka stały mu przed oczami. Wystarczyło przymknąć powieki, wcale nie musiał zapalać światła, żeby odtworzyć treść listu:

Od dziś będę zawsze kochała deszcz. Będzie zawsze wygrywał Twoje imię. Jak dobrze, że się spotkaliśmy, jak dobrze mieć kogoś, kogo można… No wiesz, to słowo na „k”, którego jeszcze sobie nie powiedzieliśmy. I które mam usłyszeć, gdy przyjdzie odpowiedni moment… Czekam na niego z taką samą nadzieją, jaką czułeś Ty, gdy stałeś jeszcze długo pod moim oknem, długo po tym, jak pożegnaliśmy się w deszczu. Stałeś aż do momentu, gdy w końcu udało mi się wyjrzeć. Tak jak obiecałam, że spojrzę – spojrzałam. I Ty obiecałeś, że nadal tam będziesz, i byłeś. Odszedłeś dopiero wtedy, gdy pocałowałam palce i przytuliłam ten pocałunek do zapłakanej szyby. Szedłeś tyłem, widziałam Twoją sylwetkę w bursztynowym świetle latarni… I wiesz, śmieszne jest to, bo u nas w domu nie ma prawie żadnych książek, ale jedną z nielicznych jest tomik wierszy Gałczyńskiego. Znam je prawie na pamięć, co zresztą nie jest jakieś wyjątkowe. Tomik jest cienki, a ja przeczytałam go już milion razy, to każdy – nawet z tak kiepską pamięcią jak moja – by się nauczył. I pewnie zastanawiasz się, dlaczego to jest śmieszne. Bo widzisz – tylko jeden tomik, a w nim idealny wiersz dla nas. To musi być znak, że nam się uda. Że jesteśmy dla siebie, że nigdy się nie zgubimy. Mimo że co dzień słyszę, iż jest inaczej. To dla Ciebie ode mnie, żebyś nigdy nie zapomniał tamtego deszczu, tamtego wieczoru i tamtej mnie… Gdy to piszę, ten deszcz jeszcze pada, wieczór trwa, a ja jestem jeszcze tą samą wieczorną dziewczyną… Ale gdy to będziesz czytał, to już nic nie będzie „tym”, nie ten deszcz, tylko właśnie tamten: tamten deszcz, tamten wieczór, tamta dziewczyna. Dobrze, że na świecie poza tym, co mija, jest też to, co dopiero nadejdzie: przecież jutro spotkamy się znów…

A teraz dla Ciebie ode mnie, no i trochę od pana Ildefonsa, ale od niego to tylko troszeczkę:

Mówiłam tobie już pięćdziesiąt kilka razy,

żebyś już poszedł sobie, przecież pada deszcz,

to przecie śmieszne takie stać tak twarz przy twarzy,

to jest naprawdę niesłychanie śmieszna rzecz;

żeby tak w oczy patrzeć: kto to widział?

żeby pod deszczem taki niemy film bez słów,

żeby tak rękę w ręku trzymać: kto to słyszał?

a przecież jutro tutaj się spotkamy znów –

i tak się trudno rozstać,

i tak się trudno rozstać,

no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada –

i tak się trudno rozstać,

i tak się trudno rozstać,

nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.

Słowo po słowie odtworzył w myślach treść listu.

Tamten deszcz, tamten wieczór, tamta dziewczyna – przemknęło mu gorzko przez głowę, otworzył oczy i jeszcze raz spojrzał na leżący na stole plik listów. Podniósł je i przez moment ważył w dłoni, a potem stanowczym ruchem wrzucił do otwartego plecaka stojącego obok stolika. Już ich nie będzie wysyłał. Już dość. Co nie znaczy, że zrezygnował. Z tego jutra. Był głupcem, zachował się jak prawdziwy rasowy idiota, jednak wciąż miał nadzieję. Że może kiedyś, a właściwie już całkiem niedługo znów będzie mógł stanąć pod jej oknem i doczekać się momentu, gdy jej sylwetka pojawi się na tle oświetlonego pokoju, i że patrząc na niego, przyłoży opuszki palców do ust, a potem przytuli ten pocałunek do szyby, po to by razem z deszczem spłynął prosto na jego wargi.

Znów podszedł do okna, otworzył je na całą szerokość i śmiało spojrzał w zapłakaną deszczem listopadową noc.

– Znajdę cię – wyszeptał. – Znajdę. I już nigdy nie wypuszczę – zakończył stanowczo.

A potem zamknął okno, zapalił nocną lampkę i usiadł na prostym drewnianym taborecie, i ujął w palce leżący na blacie stolika długopis. Pochylił się nad rozpostartą, zastygłą w oczekiwaniu, jeszcze pustą kartką.

I zaczął pisać. List, który sam jej wręczy. Patrząc w oczy. Najważniejszy spośród tych, które do tej pory napisał. I ten będzie musiał zostać otwarty.

W zupełnie innym miejscu ktoś również nie spał. Dziewczyna, otulona kocem i kołdrą, które wcale nie dawały za wiele ciepła, spoglądała na powiększającą się z minuty na minutę mokrą plamę na suficie, z której miarowo kapały krople do postawionej na podłodze metalowej miski. Uderzając w jej dno, deszcz wygrywał swoją melancholijną piosenkę. Słuchając jej, umierała z tęsknoty i podskórnie czuła, że zbliża się do kresu. Choć za nic na świecie głośno by się do tego nie przyznała.

Wypowiedziane na głos słowa miały to do siebie, że niepokojąco zaczynały zakotwiczać się w realnym świecie. Coś niewyobrażalnie prawdziwego było w powiedzeniu: „A słowo stało się ciałem”. Haśka za nic nie chciała tego przyspieszać, choć każdy dzień wyczerpywał w niej wiarę w to, że coś może się odmienić.

Jednak nadal czekała. Tak jak teraz, milcząc i wpatrując się w noc, wsłuchując w ciszę i coraz bardziej wątpiąc. Czekała na cud, choć przecież w cuda w ogóle nie wierzyła.

Ten dzień ledwo wynurzył się z nocy, zastygł w oczekiwaniu. Coś niebawem miało się wydarzyć. Coś, co wymagało skupienia, uwagi i melancholijnego zadumania. Może właśnie dlatego prognoza pogody się nie sprawdziła i nie było mowy o krótkich przebłyskach słońca, na które wszyscy, zmęczeni listopadową ponurością, liczyli. Widać preludium czegoś tak ważnego, jeszcze niewidocznego, a jednak już wyczuwalnego, wymagało specjalnej oprawy.

Deszczu, kłębiących się chmur, wszystkich odcieni szarości.

Listopad, niedoceniany i nielubiany przez większość miesiąc, lubował się w dramatyzmie. A jeżeli to, co miało dopiero nadejść, miało rozpocząć się w przededniu grudnia, tym bardziej zamierzał dać z siebie wszystko. Skoro to były jego ostatnie dni, chciał, żeby go zapamiętano. Zero słońca, żadnych rozpiętych kurtek, ściągania czapek. Nie dość, że to było takie nielistopadowe, to dodatkowo mogłoby zepsuć wszystko. Mogło pokrzyżować drogi przeznaczenia. A na to nie można było pozwolić.

Dlatego pierwsze przebłyski dziennego światła ujawniły na ziemi lekki białawy osad przymrozku, a na bezlistnych gałęziach drzew położyła się cieniutka warstewka szadzi. Ci, którzy pojawili się na ulicach, przy każdym oddechu wydychali obłoczki zimnego powietrza. Chowali ręce w rękawach kurtek, a nosy w wysoko podniesionych kołnierzach. To łączyło wszystkich, którzy tego poranka znaleźli się na zasnutych zimną, gęstą mgłą ulicach. Ale tylko nieliczni, ci wyjątkowo wrażliwi poczuli na karku dziwne mrowienie. Co poniektórzy rozejrzeli się nawet uważnie wokół siebie, ale za moment ich wzrok zahaczał o wskazówki zegarków, na które nerwowo zerknęli, albo widząc zmieniające się światła na przejściach dla pieszych, przyspieszali kroku, spychając w głąb świadomości wszelkie przeczucia. W codziennym pędzie i gnaniu przed siebie tylko zawadzały i sprawiały kłopot. Wymagałyby, aby przystanąć i zastanowić się nad tym, o co właściwie chodzi. Były niepraktyczne. A poza tym gdyby ktokolwiek, kto musiał tego ranka wyjść z domu, mógł sobie pozwolić na luksus braku pośpiechu, to raczej posiedziałby trochę dłużej w ciepłym pokoju, pijąc kawę i odwlekając moment wyjścia na zimno i pluchę. W takich okolicznościach przeczucia, nawet te desperacko domagające się uwagi, z góry znajdowały się na przegranej pozycji.

Ale prawdę mówiąc, to i tak nie miało wielkiego znaczenia. Cokolwiek by się wydarzyło i ilu ludzi by to przeczuło, a ilu przeszło obojętnie, nic nie mogło zmienić tego, że to był dzień początku.

Ta historia mogła się rozpocząć tylko w tym momencie: w dniu, który aż zastygł w oczekiwaniu.

Michalina przez większość minionego roku nie poświęciła zbyt wiele czasu na rozmyślania o przeszłości. Gdy nadszedł listopad, nie myślała również o ponurości, którą straszyły późnojesienne dni, ani o plusze, ani o szybko zapadającej ciemności, przyprawiającej co niektórych o nagłe ataki depresji. Nie poświęcała temu wszystkiemu specjalnej uwagi, bo czuła się zwyczajnie szczęśliwa. Ale tego dnia, w wigilię ostatniego dnia listopada, coś się zmieniło. Gdy podeszła na palcach do dziecinnego łóżeczka i pochyliła się nad śpiącą w nim maleńką dziewczynką, przemknęło jej przez głowę, że to wszystko jest wręcz nieprawdopodobne. Niesamowite, że jutro minie dokładnie rok od momentu, gdy była sama jak palec, spała po bramach i nie widziała dla siebie przyszłości. Niby tak niewiele, dwanaście miesięcy, a wystarczyło, żeby kompletnie odmienić jej życie. To wszystko, co zaczęło się ostatniego dnia listopada minionego roku, a osiągnęło kulminację w grudniu, trwało aż do dziś…

Krótko mówiąc, stał się cud.

Przyniósł jej: miłość, rodzinę, przyjaciół, wymarzoną pracę. Konstantego – Kotulę, którego kochała nad życie. Klarę, córeczkę, która i jej, i Konstantemu przysłoniła cały świat, Nelę, starszą panią z językiem ostrym jak brzytwa, ale za to z sercem miękkim i czułym, choć to ostatnie starała się skrzętnie ukrywać. Na myśl o starszej pani, która za chwilę zjawi się u nich, od progu rzucając jakieś kąśliwe, cięte uwagi, Michalina bezwiednie się uśmiechnęła. Doskonale wiedziała, że ten jej głośny sarkazm i prześmiewcze konstatacje to tylko zasłona dymna. Prawda bowiem była taka, że tak jak Michalina niewiele miała wspólnego z tą dziewczyną, którą była przed rokiem, tak samo Nela nie bardzo przypominała tę ubiegłoroczną, osamotnioną staruszkę. Starszą panią umiejętnie udającą jędzę, która w desperacji postawiła ultimatum Panu Bogu, mówiąc mu, że albo ruszy swój boski tyłek i zrobi coś w jej sprawie, albo – w przeciwnym razie – ona zwyczajnie umrze. Czy to się komuś tam na górze podoba, czy nie.

„Choć z tą zwyczajnością to można by było polemizować” – pomyślała Michalina z rozbawieniem. Trzeba było mieć naprawdę niezły tupet, żeby wyzywać Stwórcę na pojedynek, a dodatkowo, żeby na miejsce swojego potencjalnego rozstania się ze światem wybrać sobie ni mniej, ni więcej, ale przykościelne schody. Krótko mówiąc, trzeba było być tamtą Nelą.

Bo ta obecna raczej by tak nie szarżowała. Było bowiem tajemnicą poliszynela, że Nela ciężko i nieodwołalnie zakochała się w małej Klarze. Całkowicie na jej punkcie oszalała, a wraz z tym nagłym wybuchem i rozkwitem uczuć myśl o opuszczaniu tego padołu łez i zgryzot kompletnie wywietrzała jej z głowy. Tak samo zresztą jak zmieniło się jej podejście do samego życia, które znienacka przestało jej się jawić jako pasmo ponurych i niczym nieurozmaiconych dni, a stało się nieprzewidywalne i wciągające. Krótko mówiąc, Nela zmieniła się nie do poznania, złagodniała i nabrała apetytu na długowieczność. Choć oczywiście za nic by się do tego głośno nie przyznała.

O tak, minione miesiące zmieniły naprawdę wiele, i to w niejednym życiu. I to właśnie jutro przypadała pierwsza rocznica tego wszystkiego, co rozpoczęło się przed rokiem w ostatni dzień listopada. Nie odrywając pełnych czułości oczu od śpiącej błogo córeczki, Michalina na moment wróciła myślami do tamtego czasu, do krótkiej wizyty w kościele i prośby, którą wtedy wyszeptała. Do tej pory pamiętała dylemat, jak zacząć, co powiedzieć i do kogo się zwrócić. Bo właściwie do gospodarza tego przybytku – Boga – nie miała zbyt wielkiego zaufania. Nie do końca nawet wiedziała, czy w niego wierzy, a nawet gdyby istniał, to sprawiał wrażenie odległego i niedostępnego. Dużo bliższe wydawały jej się anioły. A w szczególności ten, którego znała z obrazka, który wisiał u jej babci nad łóżkiem: Anioł Stróż w różowej zwiewnej szacie przeprowadza dwoje małych dzieci przez kładkę nad rwącą rzeką. To właśnie kogoś takiego potrzebowała. Nie patrzącego na nią z góry, nawet gdyby to miało być dobrotliwe ojcowskie spojrzenie wszystkowiedzącego, ale kogoś bliskiego, stojącego tuż za nią, gotowego schwytać ją w objęcia, podtrzymać, gdy już kompletnie opadnie z sił. Potrzebowała przyjaciela, właśnie takiego Anioła Stróża.

„A przecież gdybym wtedy nie ośmieliła się o niego poprosić, gdybym nie powiedziała tego głośno, to nie wydarzyłoby się nic z tego, co potem się stało” – pomyślała, przymykając oczy.

Przez chwilę miała wrażenie, że cofnęła się w czasie, że znów siedzi w kościelnej ławce, otulona półmrokiem. Samotna, zostawiona samej sobie, bezradna. Wróciły słowa, które wtedy wypowiedziała:

„Panie Boże – pamiętała, że pomimo wątpliwości zaczęła od Niego, bo uznała, że było nie było, w kościele najlepiej jednak dyplomatycznie trzymać się niebiańskiej hierarchii. – Nie wiem, jak to tam do końca z Tobą jest, ale jeżeli istniejesz, to bardzo Cię proszę o bezpieczny dach nad głową. Nie muszę Ci tłumaczyć, że jest mi teraz wyjątkowo potrzebny… Tylko do lata, bo potem… Potem sobie już poradzę. I o to, żebym już nigdy nie była głodna i zziębnięta. I samotna. Bardzo się boję, wiesz? Więc gdybyś całkiem przypadkiem tam u siebie, na górze, miał jakiegoś bezrobotnego anioła albo takiego wolnego tylko na chwilę… anioła do wynajęcia, to pamiętaj o mnie. Bardzo proszę”.

– Aha, i gdybyś mógł mi pomóc w tym, żebym tak do końca nie zapomniała, czym jest miłość i radość – końcówkę wyszeptała i otworzyła oczy, wracając do rzeczywistości, do ciepłego, przytulnego dziecięcego pokoju, do zapachu świeżo zaparzonej kawy, płynącego prosto z kuchni, do poczucia bezpieczeństwa.

Jeszcze raz omiotła wzrokiem śpiącą córeczkę, a potem przeniosła spojrzenie wyżej, na zawieszony tuż nad łóżeczkiem Klary obrazek, na którym Anioł Stróż jak zwykle i niezmiennie obejmował troskliwie dwoje małych dzieci.

To on tu trafił jako pierwszy. Przywieziony prosto z domu babci, zawisł na ścianie w pustym jeszcze pokoju. O dziwo, nie miała najmniejszych wątpliwości, gdzie go umieścić. A to wcale nie było takie oczywiste, bo od kilkunastu już dni przyglądała się z uwagą pomieszczeniu, w którym niebawem miał się pojawić nowy, maleńki człowiek, jej prywatny cud, i kompletnie nie wiedziała, jak to wszystko ma wyglądać. Oczywiście miało być urokliwie, pogodnie, bezpiecznie i tak, żeby nie chciało się stamtąd wychodzić. Ale kiedy już udało jej się ustalić, że najlepiej będzie, gdy łóżeczko stanie pod tą czy tamtą ścianą, fotel pod oknem, a przewijak w kącie pokoiku, to gdy to sobie wyobrażała – zamiast przytulności i ciepła, o których marzyła, widziała ogromny chaos. Nic do siebie nie pasowało. A z obrazem było zupełnie inaczej. Weszła z nim do pokoju i po prostu, bez najmniejszego cienia wątpliwości poczuła, że musi zawisnąć naprzeciwko drzwi. Tak żeby czujnemu anielskiemu spojrzeniu nic nie umknęło.

– Niech powolutku się przymieszkuje – uśmiechnęła się do Konstantego, który uroczyście wbił pierwszy gwóźdź i pedantycznie poprawiał ramkę, tak żeby wisiała prosto.

„Kto wie, może taki anioł zabrany z dobrze znanego otoczenia też potrzebuje czasu, żeby przywyknąć do nowego?” – pomyślała, wpatrując się w dobrotliwą twarz skrzydlatego przybysza, i odruchowo położyła dłoń na okrągłym brzuchu, gestem tak charakterystycznym dla wszystkich przyszłych mam.

A potem, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, wszystko poszło jak z płatka. Tak jakby anioł z obrazu ogarnął wszechwiedzącym spojrzeniem pokoik i zadysponował co i jak. Oczywistym wydało się, że łóżeczko musi stanąć tuż pod obrazkiem, przewijak tuż koło łóżeczka, a fotel aż się rwie do zacisznego rogu pokoju. Zresztą ledwo tam stanął, Michalina odniosła wrażenie, że z ulgą wtulił się zaokrąglonym oparciem w miły, cienisty róg. Staroświecka lampa, którą dostali z Konstantym od Neli, troskliwie pochyliła nad nim miodowy abażur i otuliła cały kącik ciepłym kręgiem światła. I Michalinie od razu przyszło na myśl, że ta bursztynowa poświata na spółkę z aniołem będzie ich chronić i nie dopuści ani do niej, ani do Kotuli, a przede wszystkim do ich córeczki żadnych cieni, żadnego zła.

Dziecinny pokoik zdawał się najbezpieczniejszym miejscem na ziemi, wypełnionym szczelnie miłością, swojskością i przytulnością. I oczekiwaniem na maleńką istotkę, która lada moment miała się pojawić.

„Będzie nam tu dobrze” – pomyślała ze wzruszeniem Michalina.

Po prostu w takim miejscu, pod taką opieką życie mogło pisać tylko dobre scenariusze.

Od tamtego momentu Michalina nabrała nowego zwyczaju i codziennie choć na chwilę zatrzymywała się przed wizerunkiem opiekuńczego, skrzydlatego przyjaciela. Czasem poprzestawała na posłaniu mu porozumiewawczego spojrzenia, czasem zaś, gdy miała pewność, że nikt jej nie słyszy, mówiła, ni to do niego, ni to do siebie, o różnych sprawach.

Teraz też, patrząc właśnie na anioła, wspominała to wszystko, co wydarzyło się przed rokiem, swoją wizytę w kościele i to, co nastąpiło później.

– Dziękuję – powiedziała półgłosem i wzruszona zagryzła dolną wargę. Zamrugała gęsto i z trudem powstrzymała cisnące się do oczu łzy. – Dziękuję za to, że mnie wtedy wysłuchałeś, i za to, że nadal pamiętam, czym jest radość, bo jeżeli chodzi o miłość, to ją przede wszystkim czuję. Całym sercem, całą sobą! I jeżeli mogłabym jakoś się odwdzięczyć za to wszystko, co dostałam, to pamiętaj: ja jestem i jestem gotowa – zakończyła cichutko i w tym samym momencie poczuła, że obejmują ją mocne ramiona Konstantego.

Odwróciła się, uniosła lekko głowę i uczucie ogromnego szczęścia spowiło ją od stóp do głów. Do tej pory trudno jej było pojąć, że ten mężczyzna, w którym, jak sądziła, beznadziejnie zakochała się od pierwszego wejrzenia, też ją pokochał. Bez żadnych zastrzeżeń, bez pytań i warunków.

Obrzuciła spojrzeniem jego ciemne pofalowane włosy zawijające się lekko na końcach, czarne brwi, a potem – potem spojrzała mu w oczy i jak zwykle w takich momentach przepadła. Utonęła w tym dziwnym pomieszaniu granatu z chabrowym niebieskim, naznaczonym gdzieniegdzie plamkami pruskiego błękitu.

– Nie myśl o tym – wyszeptał Kotula, obejmując ją ramionami i uspokajająco kołysząc.

– A skąd ty wiesz, o czym myślę? – odszepnęła, lekko się uśmiechając.

– Bo jak widać na załączonym obrazku, sytuacja lubi się powtarzać. – Ustami musnął jej ucho. – Dokładnie tak jak rok temu znalazłem się obok ciebie w kościele, w tym idealnym momencie, w którym ty szeptałaś swoją prośbę, tak i teraz wszedłem, gdy gadałaś do obrazu i…

– O tak, gadał dziad do obrazu, a obraz do niego ni razu!

Huknęło tuż za nimi z takim natężeniem, że aż podskoczyli.

– O matko! Nelu, chcesz, żebyśmy dostali zawału serca? – Michalina błyskawicznie wyswobodziła się z ramion Konstantego. – A poza tym nie wrzeszcz tak, bo obudzisz Klarę – dodała, automatycznie zniżając głos.

– Obudzisz, akurat bo! – sarknęła starsza pani, zdecydowanymi ruchami ściągając z dłoni eleganckie zamszowe rękawiczki. – Tak byliście zajęci sobą, że nawet nie zauważyliście, że biedne maleństwo już dawno wstało i gotowe dostać klaustrofobii w tym ciasnym łóżeczku! Od razu widać, że goni resztkami sił – dorzuciła wbrew oczywistości, bo „biedne maleństwo” właśnie radośnie zamachało rączkami, a następnie z ukontentowaniem złapało się za stópkę, przyciągnęło ją do samej brody i zagulgotało wesoło. – Widzicie, ona już jest na skraju załamania – Nela obrzuciła młodych rodziców potępiającym spojrzeniem – ale spokojnie, Klareńko, babka czuwa! – zaćwierkała. – A wy co się tak patrzycie, jak, nie przymierzając, nierozgarnięte cielęta na malowane wrota? Niech któreś ją uwolni z tego więzienia, sama bym to zrobiła, ale muszę najpierw umyć ręce – fuknęła ze zniecierpliwieniem i wymaszerowała do łazienki.

– Tak chyba w dawnych czasach pokrzykiwali nadzorcy na niewolników – parsknęła cichym śmiechem Michalina.

– Tu się nie ma z czego śmiać, bo jak tak dalej pójdzie, to rozpaskudzi nam małą tak, że będziemy z nią mieli niezłe urwanie głowy! I to delikatnie mówiąc.

– Co chcesz, to zupełnie jak z Nelą, z nią też jest sto pociech, a przecież zajmuje się Klarą i wiesz: kto z kim przestaje, i tak dalej, i tak dalej…

– Jeżeli to miało mnie pocieszyć, to coś nie wyszło. – Konstanty usiłował zachować ponurą minę, jednak zdradzały go drgające kąciki ust.

– A powinno! Bo spójrz, Nela jest przecież rozbisurmaniona do granic możliwości – mówiąc to, Michalina uśmiechnęła się do rozpromienionej córeczki, która z wysiłkiem przekręciła się na brzuszek i podparła się obiema rączkami o materac, wysoko unosząc główkę. – A jednak mimo to jakimś cudem, gdy trzeba, umie się wziąć z życiem za bary, tupnąć nogą, a jakby tego było mało, dodatkowo potrafi owinąć sobie innych wokół najmniejszego paluszka. W sumie to nie jest takie złe… – Słysząc odgłos zamykanych drzwi od łazienki, czym prędzej wyjęła Klarę z łóżeczka.

– Oczywiście, że nie jest. – Nela ku utrapieniu najbliższego otoczenia pomimo słusznego wieku mogła poszczycić się doskonałym słuchem i teraz też słowa Michaliny, choć wypowiedziane przyciszonym głosem, jakimś cudem do niej dotarły. – Jak we wszystkim w życiu chodzi o odpowiednie proporcje – dorzuciła wyjaśniająco. – Zdrowe poczucie własnej wartości plus przekonanie o własnej racji i umiejętność ciętej riposty, tak żeby innym w pięty szło. To doskonała recepta na szczęśliwe życie. – Starsza pani rozpromieniona wyciągnęła ramiona, przejmując od Michaliny wyrywającą się ku niej dziewczynkę. – I tego właśnie babka cię nauczy – dodała, łaskocząc malutką pod bródką. – Bo na twoich rodziców nie ma co liczyć, dobrzy, ale niezbyt rozgarnięci, cóż zrobić – zacmokała z przyganą. – Chociaż mogłaś trafić gorzej, jeśli wziąć pod uwagę czasy. Na przykład na twojego ojca nie ma co narzekać, w głowie ma nieźle poukładane, jak na współczesnego mężczyznę, rzecz jasna, a to nie jest wcale taka oczywista oczywistość, no i całkiem nieźle zarabia, co z kolei w moich czasach nie podlegało dyskusji, ale że teraz wszystko zeszło na psy, to tym bardziej trzeba się z tego cieszyć…

– O, dziękuję ci bardzo, Nelu! Pięknie mnie skwitowałaś! Jak na mężczyznę, rzecz jasna! Nie taki kompletny i na całe szczęście dość majętny ciołek – oburzył się teatralnie i trochę z przyzwyczajenia Konstanty. – A tobie co? – przeniósł uważne spojrzenie na Michalinę, która właśnie dusiła się, usiłując powstrzymać wybuch homeryckiego śmiechu.

– Nic a nic – sapnęła i z największym trudem odzyskała panowanie nad sobą. – Tak sobie tylko myślę, że jestem niebywale szczęśliwa! Nelly, Nelly, Nelunia…

– Ooo, tylko nie to! Ile razy ci mówiłam, żebyś nie cytowała mi tu tego filmu, a tym bardziej nie nazywała mnie Nelunią!!! Nie kłam, kochanie, też mi coś! – fuknęła starsza pani. – Nie wiem, dlaczego dałam się wam namówić na oglądanie czegoś takiego! Sam tytuł już zalatywał niezłą szmirą! I jakby tego było mało, to w założeniu to miało być romantyczne! Bodo i Żabczyński, i Dymsza, widząc ten dzisiejszy romantyzm, a raczej cwaniatyzm, w grobie się przewracają! Kiedyś to filmy były romantyczne! On jak kochał, to na zabój, był dla niej w stanie wszystko poświęcić! Był…

– A jak był typem spod ciemnej gwiazdy? – podjudzająco przerwała jej Michalina, wyjmując z ramion Neli Klarę i kładąc ją na przewijaku.

– To przynajmniej dla niej kradł albo zabijał! Ale nieodmiennie z jej imieniem na ustach! – starsza pani nie dała się zbić z pantałyku i machinalnie sięgnęła po stojącą obok łóżeczka paczkę pieluch. – I to jednak był jakiś wzorzec…

– Znaczy ten morderca, hochsztapler i zbój? – upewnił się na wszelki wypadek Konstanty.

– A właśnie tak! – zaperzyła się jeszcze bardziej Nela. – Bo przynajmniej przekaz był jasny: miał dbać o swoją kobietę! Tak jak umiał!

– Jak ten apasz, co to wbił w pierś Hanki ostry nóż? Jak to leciało?

Pomimo to Stach kochał swoją Hankę,

Choć nieraz bił, katował aż do krwi,

Lecz kiedy znów przepraszał swą bogdankę,

To czułe słowa do uszu szeptał jej:

Hanko, o tobie marzę wśród bezsennych nocy.

Hanko, ja bez ciebie nie potrafię żyć

– zanucił.

Ten to rzeczywiście dbał o swoją kobietę! No po prostu chapeau bas! Czapki z głów!

– To, co powiedziałeś, mój drogi, to masło maślane, to po pierwsze. A po drugie, nie odwracaj mi tu, Kotula, kota ogonem! Balladami podwórzowymi oczu mi nie mydl, bo one nijak się mają do filmów, a to o nich mówimy! A te obecne niosą za sobą przerażający, przynajmniej z mojego punktu widzenia, przekaz! Ot, chociażby ten blondyn, co w tym nieszczęsnym Nie kłam, kochanie grał, pożal się Boże, amanta! Gdyby mi się taki trafił, już ja bym go przećwiczyła! On wszystkim moim przedwojennym, i powojennym zresztą też, absztyfikantom to mógł buty czyścić! Jak on się nazywa? Za nic nie mogę sobie przypomnieć, widać wyparłam to jako zbyt traumatyczne doświadczenie…

– Adamczyk – mruknęła Michalina, porozumiewawczo uśmiechając się do córeczki, która w odpowiedzi cała aż się rozjaśniła, ukazując dwa rozkoszne dołeczki w pucołowatych policzkach.

– Ano właśnie! – Nela zamachała trzymaną w ręku pieluchą. – Zadłużony, bez grosza, leń i tchórz! Czyhający na majątek swojej bogatej ciotki i usiłujący znaleźć naiwniaczkę, która za niego natychmiast wyjdzie! Toż to się nie godzi! To taki chłoptaś, bo w życiu nie nazwę go mężczyzną, taki mydłek, bluszcz, co to się po zgrabnych kobiecych nogach chce wspiąć aż na szczyt!

– A jakby tak to odwrócić i gdyby to kobieta była tym bluszczem? – Konstanty nie zamierzał dać za wygraną. – To co wtedy?

– To wtedy, kochany, nie mówi się „bluszcz”, tylko raczej nazywa się to seksapilem, na który niestety wy, mężczyźni, absolutnie nie umiecie się uodpornić i sami jesteście sobie winni, bo zaczynacie wtedy myśleć… No, nie będę przy dziecku mówiła, gdzie wam wtedy rozum ucieka! – powiedziała Nela z godnością.

– A, czyli to znowu wina upośledzonego rodzaju męskiego… – Konstanty pokręcił ubawiony głową. – Jak rzecz dotyczy faceta, to bluszcz, a jak ba… To znaczy kobiety – poprawił się natychmiast, widząc minę Neli – to seksapil!

– No, nie było łatwo, ale wreszcie dotarło! Będą jeszcze z ciebie ludzie, Kotula, ja ci to mówię. – Nela z ukontentowaniem poklepała go po ręce. – I od razu zaznaczę, żeby nie było: ja tam ogólnie do mężczyzn nic nie mam, ba, powiedziałabym, że odczuwam do was nawet coś w rodzaju słabości. Niestety, z racji wieku tylko i wyłącznie platonicznej, ale gdybym tylko mogła skoczyć na parę dni do młodości, to bym sobie poszalała. Aleksander, mój mąż, wiedział…

– Nie, nie, nie. – Michalina gwałtownie zamachała trzymaną w ręku pieluchą, którą właśnie odebrała od Neli. – Nie kończ, proszę! Obawiam się, że nie jestem na to gotowa!

– A szkoda, bo może byś się czegoś sensownego, niemądra dziewucho, dowiedziała! A poza tym kompletnie nie rozumiem, dlaczego młodych szokuje, gdy tacy jak ja zaczynają mówić o seksie! Bo chyba nie jesteście tak naiwni, żeby myśleć, że to nas nie dotyczy? No, może powinnam użyć innej końcówki i zamiast „dotyczy” powiedzieć „dotyczyło”, ku mojemu wielkiemu żalowi zresztą. Czas przeszły niesłusznie miniony nigdy nie był moim ulubionym.

– Szczerze mówiąc, Nelu, to my zazwyczaj w ogóle się nad tym nie zastanawiamy, zapewne z szacunku dla siwych głów. Podasz mi, proszę, zasypkę? – rzuciła Michalina z nadzieją, że uda jej się odwrócić uwagę starszej pani od niebezpiecznego tematu.

Właściwie ani trochę nie chodziło jej o to, że czuje się niezręcznie. I ona, i Konstanty przywykli do Nelinego sposobu bycia, starsza pani, odkąd się poznali, zawsze mówiła prosto z mostu, nie owijając w bawełnę, rąbała prawdą między oczy i nie było dla niej tematów tabu. Przez te wszystkie miesiące, które spędzili razem, oswoili się z tym i szczerze mówiąc, żadne z nich nie wyobrażało sobie, żeby mogło być inaczej. Nela po prostu taka była, koniec, kropka. Ale jednocześnie im bardziej poznawali starszą panią i im więcej o niej wiedzieli, trudno im było nie zauważyć, że niekiedy sama zapędzała się w nieprzyjazne dla siebie rejony. Zawsze smutniała, gdy tylko wspomniała o Aleksandrze, swoim ukochanym mężu. Teraz zresztą też tak było, choć oczywiście starsza pani robiła wszystko, żeby nic po sobie nie pokazać.

– Szacunek dla siwych głów! Sraty-taty! A potem się słyszy o pruderii starszego pokolenia! – burknęła, odwracając głowę i podając Michalinie puder, o który dziewczyna przed momentem prosiła.

Ona też wiedziała, że trochę się zagalopowała, ale oczywiście nie zamierzała się do tego głośno przyznawać. Właściwie nie chciała poruszać tego tematu ani nawiązywać do młodości, lecz znowu ten jej ośli upór i chęć powiedzenia ostatniego słowa zwiodły ją na manowce i wprowadziły na grząski grunt. I proszę, nieszczęście gotowe: niewinne docinki i kąśliwe żarty przeszły płynnie w smutek. Znów poczuła niegasnącą tęsknotę, jak zawsze gdy wracała wspomnieniami do czasów, gdy obok niej był jeszcze Aleksander.

O tak, nikt nie umiał tak jak on sprawić, że czuła się piękna i wyjątkowa. Zresztą nie ulegało wątpliwości, że musiała taka być, skoro to właśnie ją wybrał…

„No, no, bez przesady, nie tyle wybrał, ile pozwoliłaś mu się oczarować. Szanujmy się!” – przywołała się w duchu do porządku.

A przynajmniej doprowadziła do tego, że on tak myślał, że był przekonany, że to on grał pierwsze skrzypce. Bo przecież nie było żadną tajemnicą, że w takich sprawach ważna była kolejność. Mężczyźni, przynajmniej ci z jej czasów, byli myśliwymi. I cały szkopuł polega na tym, żeby pozwolić im przez cały czas gonić króliczka. Czasem dać zbliżyć się na tyle, żeby go pogłaskać. Nigdy natomiast dopaść na dobre.

A Aleksander był kwintesencją stuprocentowego mężczyzny. A jaki był przystojny! Gdy szedł ulicą, nie było kobiety, która by choć na chwilę na niego nie zerknęła. Ależ ją wtedy denerwowały te powłóczyste spojrzenia, te obiecujące uśmieszki! Chociaż z drugiej strony wprawiały ją w zadowolenie. Bo przecież ten pożądany przez nie wszystkie dżentelmen był jej i nigdy, ale to nigdy nie dał jej powodów do zazdrości. Co oczywiście nie przeszkadzało, żeby od czasu do czasu zrobić mu scenę. Chociażby po to, żeby potem móc się w należyty sposób pogodzić…

Nela uśmiechnęła się z rozrzewnieniem do swoich wspomnień i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że Michalina od dłuższego czasu coś do niej mówi. Zamrugała gwałtownie powiekami, przepędzając spod nich te wczorajsze, nieco już wyblakłe obrazy.

– Nelu, halo, tu ziemia! Ja tu cały czas staram się wybronić biednego Piotra Adamczyka, nad którym tak się pastwiłaś, niesłusznie zresztą, i cały film, który osobiście lubię, a tu proszę, okazuje się, że ty mnie w ogóle nie słuchasz!

– Przepraszam, zamyśliłam się, ale z ostatnich słów, które już usłyszałam, wnioskuję, że znów wróciliśmy do tej, pożal się Boże, pseudokomedii. – Potrząsnęła głową, z trudem wracając do rzeczywistości.

– No tak, bo tak narzekasz, a przecież tam grała Beata Tyszkiewicz. A ją akurat i cenisz, i lubisz. I nie próbuj zaprzeczać, bo sama o tym nie raz i nie dwa mówiłaś!

– Jeden skowronek wiosny nie czyni – Nela postanowiła dla zasady nie dać się przekonać, choć prawdę mówiąc, nie miała nic przeciwko temu filmowi. Uważała, że nawet jeżeli sporo mu brakuje do tego, co ona kiedyś ceniła, to jest całkiem sympatyczny. A ten cały Adamczyk, może i trochę głupawy, ale też rozbrajająco zabawny. Jednak nigdy w życiu nie powiedziałaby tego głośno. A nuż widelec weszłoby jej to w krew i stałaby się spolegliwa?

Wizja była tak straszna, że Nelę przeszedł zimny dreszcz. W jej pojęciu niewiele było gorszych rzeczy na świecie niż uległe, bezwolne staruszki. W końcu nie po to żyło się tyle lat, żeby zrezygnować z nagrody bezkarnego znarowienia.

– A co do Tyszkiewicz, to nie zamierzam zaprzeczać, lubię ją, bo sporo ma ze mnie – powiedziała z godnością. – A miarą atrakcyjności człowieka jest jego podobieństwo do nas samych. Najmądrzejsi zazwyczaj bywają ci, którzy się z nami zgadzają, choć tutaj to ja zawsze jestem nieufna. Jak wielokrotnie powtarzałam, zbyt spolegliwi zazwyczaj są fałszywi i zepsuci do szpiku kości. W oczy jedno, a za plecami drugie! Ale w ogóle to dlaczego przez tyle czasu strzępimy sobie języki po próżnicy? I skąd w ogóle wziął się ten temat? W sensie filmu. Bo jakoś się wzięłam i zagubiłam!

– Dzięki mnie… – Michalina podniosła rękę.

– Raczej przez ciebie – sprecyzował Konstanty, zakładając krawat.

– Oj tam, oj tam! W każdym razie zaczęło się od tej nieszczęsnej Nelly, Nelly, Nelunia, a chciałam tylko powiedzieć, że po tym jak skwitowałaś Kotulę, to ja czuję się niesamowicie wyróżniona. Jemu się nieźle dostało, a mnie, o dziwo, oszczędziłaś!

– Za pozwoleniem, nikt cię specjalnie nie oszczędzał, nieopierzona dzierlatko! Jesteś smarkata i masz mleko pod nosem i pstro w głowie, to nad czym się tutaj rozwodzić – Nela sprowadziła ją natychmiast na ziemię. – A poza tym za chwilę oboje spóźnicie się do pracy i narazicie to biedne maleństwo na życie w nędzy – dodała, znacząco patrząc na zegarek. – Właściwie to nie powinniście już być w drodze? – dorzuciła, z ukontentowaniem patrząc na popłoch, który wywołała tym jednym krótkim zdaniem.

– Matko, a ja nawet nie jestem jeszcze ubrana – jęknęła Michalina, podnosząc córeczkę i podając ją Neli. – Nakarmisz ją? – Rzuciła jej błagalne spojrzenie.

– Nie, będę morzyła ją cały dzień głodem – mruknęła z przekąsem starsza pani. – Co za pytanie? Prawda, skarbie? – dodała, uśmiechając się do Klary. – Nakarmimy, a potem pójdziemy na spacer… Kotula, a ty, tak jak było umówione, zaraz wracasz, prawda? – zwróciła się do mężczyzny, zniżając głos niemal do szeptu, upewniwszy się najpierw, że Michalina zniknęła za drzwiami łazienki.

– Dokładnie! Ale dziś to tylko ostatnie przymiarki, wszystko zacznie się dopiero jutro, więc dla was z Klarą nic się nie zmienia – odszepnął. – Jutro będzie gorzej…

– Jakie gorzej, przecież ja już wszystko przygotowałam… Tym się nie martw. Natomiast zastanawiam się, czy to na pewno dobry pomysł… Może z tym bałaganem lepiej poczekać do wiosny?

– Myślałem o tym, na pewno byłoby praktyczniej, ale wiem też…

– Co wiesz? – Michalina wypadła z łazienki, w biegu naciągając na siebie sweter.

– Że jak się pospieszysz, to cię podwiozę. – Konstanty uśmiechnął się do swojej młodziutkiej żony i porozumiewawczo mrugnął do Neli.

Patrząc na nich, starsza pani pomyślała, że to niesamowite, że rok temu jeszcze ich nie znała. Teraz nie wyobrażała sobie bez nich życia. Trudne do pojęcia było również to, że mając wszystko, co niby niezbędne: pieniądze, ogromne mieszkanie, a nawet, co przecież w jej wieku nie było takie oczywiste, dobre zdrowie, że mając to wszystko, tak naprawdę nie miała nic.

Niesamowite, że opływając w dostatki, mając ciepło w domu, pełną lodówkę, można jednak od środka zamarzać i powoli umierać z tęsknoty. Za drugim człowiekiem. A jednocześnie świadomie doprowadzić do takiego stanu i konsekwentnie w to brnąć.

Obudowała się ciasną, kolczastą skorupą, której nijak nie potrafiła skruszyć. Za to z powodzeniem odstraszała innych.

Czasem zastanawiała się, co by było, gdyby wtedy, w ten pamiętny wieczór, została na tych lodowatych przykościelnych schodach. Gdyby nie pojawili się Michalina z Kotulą i wbrew jej woli, trochę na siłę, nie przypomnieli jej, że aby naprawdę żyć, trzeba to życie wpuścić za próg.

„Niewiarygodne, ile bym straciła” – pomyślała ze wzruszeniem.

Na całe szczęście ci dwoje byli odporni: Michalina z Kotulą bezceremonialnie ten próg przekroczyli. Zrobili wyłom w pancerzu. Zjawili się w samą porę. I znów zyskała rodzinę. I to taką, o jakiej nie śmiała nigdy marzyć – tu z rozczuleniem spojrzała na trzymaną w objęciach dziewczynkę, która z zapamiętaniem ssała swoją piąstkę – została babką! Ona, która swego czasu musiała pogodzić się z tym, że marzenie o dziecku w jej wypadku nigdy się nie spełni. Że nigdy nie weźmie w ramiona drobnego ciałka, nie wtuli policzka w miękki puszek włosków. Że w rezultacie będzie skazana na samotność, bo skoro nie ma dzieci, nie będzie też wnuków, gwaru przy wspólnym stole, tym codziennym i tym wigilijnym, kłopotów i radości tak ściśle związanych z byciem mamą, babką… A tu proszę bardzo – taka niespodzianka!

– I dlatego, moja droga, nigdy nie należy mówić nigdy – zwróciła się do Klary. – I od czasu do czasu należy ulegać swoim niedorzecznym kaprysom! Niech ci twoi rodzice mówią sobie, co chcą, ale trzymane pod kontrolą rozbisurmanienie bardzo ułatwia życie! Widzisz, mogę ci to powiedzieć z czystym sumieniem, bo i tak nie zapamiętasz: ja na przykład przywykłam do ulegania swoim kaprysom. W przyszłości, jak mnie o to zapytasz, to zaprzeczę i powiem, że to nie ja się im poddawałam, tylko inni się do nich z automatu dostrajali. I znając mnie, dodam coś o silnej osobowości. Ale teraz powiem ci, jak jest, bez owijania w bawełnę i prosto z mostu: tak przywykłam do robienia tego, co chcę, że nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby za długo się wahać. I widzisz? Gdyby nie to, że pewnego listopadowego dnia postanowiłam zwyczajnie umrzeć, mnie na pewno by tutaj nie było, a kto wie, co by się działo z tobą. Wiem, co mówię, czasem warto pójść na całość. Mam wrażenie, że tylko wtedy inni nas dostrzegają. Rozumiesz? – Spojrzała w świetlistoszare oczy dziewczynki, identyczne jak oczy jej matki.

– Leee – otrzymała wieloznaczną odpowiedź okraszoną bańką ze śliny i radosnym uśmiechem.

– No nie wiem, jak mam to interpretować – mruknęła Nela sceptycznie i niespiesznie, kołysząc małą w ramionach, przeszła do kuchni. Tam posadziła dziewczynkę w leżaczku i wlała wodę do podgrzewacza na butelki.

– Leee – powtórzyła Klara i sapnęła, machając zaciśniętą w piąstkę rączką.

– No właśnie, brzmi to trochę jak „nie” albo ewentualnie jakbyś lekceważąco mnie zbywała tym „eee”, przy którym literka „l” znalazła się zupełnie przypadkiem. Ale tak czy siak, i tak ci powiem, tylko uważaj, bo będę bluźnić: gdybym wtedy, rok temu, nie postawiła Panu Bogu ultimatum, to widzisz, nic by się nie wydarzyło. A wiesz dlaczego? Bo moim zdaniem on już na te wszystkie ludzkie utyskiwania kompletnie nie zwraca uwagi. Jest nimi znudzony… Przynajmniej ja bym była. Bo ileż można? Wieczność to w końcu szmat czasu. I dlatego ja ze swoim brakiem poszanowania wszystkiego miałam szansę. Zwyczajnie go zaciekawiłam… O matko, co ja wygaduję – poniewczasie dotarło do niej, co tak naprawdę właśnie powiedziała.

„Chwała Bogu, że w tym jednym się nie myliłam i mała rzeczywiście niczego za bardzo nie rozumie” – pomyślała, wznosząc oczy do nieba.

Prawda, że nie znała się na wychowaniu dzieci, była rozpuszczona jak dziadowski bicz i pozwalała sobie na wiele. Ale nawet ona rozumiała, że opowiadanie o tym, że niefrasobliwie postanowiła umrzeć, a potem zaszantażowała Pana Boga i że dzięki temu zyskała same profity, jest nie najlepszym pomysłem.

– Dobrze, puśćmy to w niepamięć, zgoda? – mówiąc to, wstawiła butelkę z mlekiem do podgrzewacza. – Jeżeli idziesz na taki układ, puść jedną bańkę ze śliny, a jeżeli nie, to dwie – dorzuciła i z ukontentowaniem obtarła zaślinioną bródkę małej tetrową pieluchą. – I co? Żadnej bańki? – Spojrzała na roześmianą dziewczynkę spod oka. – I bardzo dobrze, stajesz okoniem, nie idziesz na żadne układy, moja krew! – Pokiwała głową, a w duchu postanowiła, że mając to wszystko, Michalinę, Kotulę, wymarzoną wnusię, prawdziwy, pełen radości dom, ona, Nela, zaszaleje i pójdzie o krok dalej.

„Żadnego, żadniusieńkiego umierania! Przynajmniej nie w najbliższym czasie. Umieranie jest przereklamowane! Zamiast tego jeszcze szerzej otworzę przed życiem drzwi! Ba, i nie poprzestanę na tym! – pomyślała, kiwając głową. – To za mało! Stanowczo za mało, takie ot, po prostu życie!”

– Nam to nie wystarczy, co? – uśmiechnęła się porozumiewawczo do dziewczynki. – To dobre dla tych, którzy mają mnóstwo czasu, oni mogą sobie pozwolić na stabilne przeżywanie dnia za dniem… A my musimy trochę podkręcić tempo.

I Nela podjęła decyzję o tym, że czas najwyższy nie tylko żyć, ale i zacząć się w końcu tym życiem dobrze bawić.

I tak właśnie spokojnie i miarowo mijał przedostatni dzień listopada. Pozornie nie było w nim nic szczególnego. Ot, zwykły wietrzny, wilgotny, ponury późnojesienny czas.

Michalina podwieziona przez Konstantego do kwiaciarni, w której miała swój własny kącik, gdzie zdobiła bombki, wycinała ozdobne bileciki do prezentów, przygotowywała stroiki, malowała małe obrazki, miała tego dnia moc pracy. Gabrysia, właścicielka kwiaciarni, była na urlopie i to Michalina miała chwilowo cały kwietny i bombkowy przybytek na swojej głowie. Niby dopiero kończył się listopad, ale święta były już wszędzie obecne. A Michalina poza ozdobami, które zamierzały z Gabrysią sprzedawać w kwiaciarni, dostała jeszcze zamówienia na przygotowanie gotowych choinek, które miały ozdobić sklepowe witryny kilku okolicznych sklepów. I szczerze mówiąc, roboty było huk i sama nie wiedziała, w co najpierw ręce włożyć.

Teraz też wpadła do kwiaciarni i ledwo wzięła głęboki wdech, rozkoszując się przepięknym zapachem, który przywodził na myśl kwitnący ogród, ledwo przez głowę przemknęła jej myśl, że kwiaciarnia to takie miejsce, gdzie człowiek zawsze, nawet późną jesienią, nawet w środku zimy, jest jedną nogą w pełni lata, i że tutaj naprawdę można się wyciszyć i zwolnić, a już rozdzwonił się stojący na biurku telefon.

„I to by było tyle w kwestii niespiesznego kontemplowania i oddania się rozmyślaniom” – pomyślała i zdyszana, wyplątując się z długiego szalika, dopadła do aparatu i podniosła słuchawkę.

– Jak dobrze, już myślałam, że nie dotrzesz dostatecznie wcześnie – rozległ się w jej uchu głos Gabrysi. – Świetnie, że odebrałaś, bo chciałam cię uprzedzić, że zaraz przyjdą z teatru zamówić na pojutrze jakąś horrendalną liczbę bukietów. I dwa kosze z różami, takimi nietypowymi, prawie że polnymi, ale nie do końca. Myślałam, że już nic z tego, bo nigdzie nie mogłam takich znaleźć, ale jednak się udało! To dla jakiejś wielkiej gwiazdy i…

– Poczekaj chwilę, bo ja… O matko – Michalina jęknęła rozdzierająco i natychmiast kucnęła, kryjąc się pod blatem szerokiego biurka, jedną ręką nadal przyciskając słuchawkę do ucha, a drugą po omacku macając po blacie w poszukiwaniu aparatu.

– Hej, Michaśka, co się dzieje? – głos Gabrysi zawibrował niepokojem. – Halo, halo! Jesteś tam?

– Jestem, jestem, ale nie krzycz tak, na litość boską, bo cię usłyszą! – zaszeptała nerwowo, jednocześnie trafiając w końcu na telefon i ściągając go na podłogę.

– Aaaa, ale jak usłyszą? – zgłupiała Gabrysia i mimowolnie również zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Przecież ja jestem tu, a ty tam… – dodała niemożebnie zdumiona. – A poza tym: kim, na litość wszystkiego, są oni?

– No jak to kim? Tym facetem z teatru! Właśnie tu zmierza, poznałam go, bo już u nas odbierał zamówienia! A wraz z nim nasz ukochany Kochanieńki! O ile nic mi się nie przewidziało, to ten ostatni bardzo raźnie idzie, wręcz wesoło, prawie że podryguje, a przecież ostatnimi czasy ledwo się zbliżał do kwiaciarni, a już opanowywało go przygnębienie i melancholia wynikające z niemożliwości twórczego wyżycia. Odkąd wszyscy stanowczo postawili ultimatum: żadnych kompozycji autorstwa Kochanieńkiego, wyraźnie wśród naszych roślin smutniał, a na ciebie, Gabrysiu, patrzył ponuro, z nieukrywaną zazdrością. I żalem. A teraz jego nienaturalny, w tych okolicznościach, entuzjazm i ożywienie nasunęły mi straszne podejrzenie… – przerwała oczekująco.

– No cóż, hmm, sama rozumiesz, nie godzi się dręczyć ludzi, nawet takich z rodzaju Kochanieńkich… – bąknęła Gabrysia. – A tak ogólnie to zupełnie o tym zapomniałam! Miałam cię uprzedzić, że to właś…

– O nie, nie, nie! Tylko nie to! Błagam! Nie mów, że uległaś! – weszła jej w słowo Michalina. Zbulwersowana tak, że na ułamek sekundy zapomniała, że się ukrywa, podniosła głos. – A już tym bardziej nie chcę słyszeć, że ja mam w tym uczestniczyć! I w ogóle co ja mam robić? Oni szarpią za klamkę!

– Matko i córko! Jak to szarpią za klamkę? To idź im otwórz!

– Nie mogę, bo siedzę pod biurkiem – ponuro zrelacjonowała swoją sytuację Michalina. – Wiesz, jak to będzie wyglądało, jak teraz, na ich oczach będę stąd wypełzać?

W słuchawce na moment zapadła pełna konsternacji cisza.

– To po co w ogóle tam wpełzałaś? – zdumiona Gabrysia w końcu odzyskała głos. – To mi niepokojąco przypomina nagłówek z jakiejś strasznie szmirowatej gazety… Nie mogę spać, bo trzymam kredens, tak to chyba leciało. Kochanie, ja wiele rzeczy w życiu już widziałam i myślałam, że niewiele może mnie zaskoczyć, ale teraz zmieniam zdanie. Czy możesz mi, na litość wszystkiego, krótko i zwięźle wyjaśnić, dlaczego siedzisz pod stołem?

– Biurkiem – sprecyzowała z głębokim westchnieniem. – Zadziałałam instynktownie! A poza tym nie chcę nikogo wskazywać palcami, ale to wszystko przez ciebie!

– Przeze mnie? – powtórzyła oszołomiona Gabrysia.

– Dokładnie! Bo wygląda na to, że zapomniałaś, że ja nie układam profesjonalnych bukietów! Chyba że mam je namalować, to proszę bardzo! Machnę akwarelkę albo kilka pięknych ukwieconych bombek! Bukiety tam będą jak złoto! Ale nie ułożę takich żywych, w koszach! Znam swoje możliwości, rezultat będzie przypominał bezkształtny, żałosny stos! Przecież ja ledwo daję sobie radę ze zwyklusieńkimi domowymi bukiecikami! A co dopiero takimi dla jakiejś sławy? Naprawdę wystarczy, że nasz Kochanieńki, za twoim przyzwoleniem, będzie nas kompromitował swoimi bukietami, ja już nie muszę do tego przykładać ręki! A ty mi tu przysyłasz faceta z teatru z horrendalnym zamówieniem na jakieś wymyślne kompozycje! Dlatego siedzę pod biurkiem i nie zamierzam się stąd ruszyć – zakończyła z mocą.

– Cóż, to ja ci powiem, że wyleziesz stamtąd, i to natychmiast! Co ci w ogóle przyszło do głowy?! Weź się w garść! I natychmiast przyjmij to zamówienie! Wracam dziś wieczorem! Ja zajmę się kwiatami! Dotarło do ciebie? Ja! Ty musisz tylko zapisać, co dokładnie chcą! Pisać raczej umiesz i słuchać ze szczątkowym zrozumieniem! A potem wyślesz do mnie maila i napiszesz co i jak! Ja podliczę kwiaty i zamówię, co trzeba. Miałam tobie to zlecić, ale tu potrzebny jest ekspres i coś mi mówi, że przydadzą się znajomości. Ciebie nie kojarzą, a przynajmniej nie tak dobrze jak mnie, i będą ci robić pod górkę. A nawiasem mówiąc, to jest zamówienie, które opłaci nam czynsz i na pewno część rachunku za prąd! I dlatego mam nadzieję, że już stoisz pod drzwiami. Halo, jesteś tam?

Michalina już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, ale w tej samej chwili coś zaszurało od strony zaplecza i narobiło łoskotu, przewracając plastikowe wiaderko, które stało w korytarzyku.

– Cholera jasna, zalałem sobie buty – rozległo się jakby nad Michaliną i zdumiona dziewczyna dostrzegła tuż przed sobą jasnobrązowe, zachlapane wodą mokasyny i parę długich, muskularnych męskich nóg.

Po chwili właściciel nóg pochylił się i Michalina spojrzała w przepełnione zdumieniem brązowe oczy faceta od teatru. Otworzyła usta i natychmiast je zamknęła, nie mogąc wydobyć głosu i mając kompletną pustkę w głowie. W oczach gościa zabłysło bezbrzeżne zdumienie. Odchrząknął i jeszcze bardziej się pochylił, lustrując uważnym spojrzeniem wciśniętą w najciemniejszy róg i tulącą do siebie aparat telefoniczny dziewczynę.

– Hmm – mruknął w końcu, unosząc brwi.

– Hmm – odmruknęła Michalina, ale czując, że powinna jednak stanąć na wysokości zadania i jakoś to wszystko wyjaśnić, wspięła się na szczyt swoich obecnych możliwości i wskazała podbródkiem na trzymaną w rękach słuchawkę, a potem wyciągnęła ją w kierunku gościa i znacząco popukała w nią palcem.

– Hmmm, no tak… Znaczy, nie, dziękuję, nie potrzebuję, mam już jeden – widać nie do końca zrozumiał jej intencje, bo zmieszał się jeszcze bardziej i na poparcie swoich słów wyciągnął dłoń, w której trzymał komórkę.

I dopiero w tej chwili do Michaliny w pełni dotarła cała absurdalność sytuacji. Dodatkowo zdradliwa wyobraźnia podsunęła jej natychmiast, jak to musi wyglądać z zewnątrz: ona wbita pod biurko, facet stojący obok i oboje mierzą do siebie telefonami.

„Prawie jak gwiezdne wojny i miecze świetlne! Telefonia komórkowa i ta stacjonarna może być dumna” – przemknęło jej przez głowę i poczuła, jak do gardła podchodzi jej zdradliwy chichot.

– O matko – jęknęła w końcu, z najwyższym trudem opanowując chęć wybuchnięcia homeryckim śmiechem. – Nie o to mi chodzi, ja tu tylko… – Zamilkła skonsternowana. – Zresztą mniejsza o większość, zdaje mi się, że tego nie da się normalnie wytłumaczyć, ale już do pana idę – dodała, ignorując dobiegające ze słuchawki dźwięki i usiłując przywołać na twarz coś, co imitowałoby uspokajający i kojący uśmiech.

Z przerażonej miny faceta i z tego, że jakby go cofnęło, wywnioskowała, że chyba jej nie wyszło i jej wysiłki spełzły na niczym.

– Nie, nie, niech się pani nie spieszy. – Zamachał gwałtownie ręką, w której trzymał telefon. – Nie chciałem przeszkadzać, ale zauważyliśmy z tym drugim panem, który też czeka na otwarcie, że drzwi od zaplecza są uchylone, a w środku jakby nikogo nie było, więc postanowiliśmy sprawdzić, czy wszystko w porządku – dodał w końcu, z zakłopotaniem pocierając drugą ręką czoło.

– Tak, ja tylko rozmawiam… Ale już kończę. – Michalina, wymyślając sobie w duchu od kompletnych kretynek, zamachała facetowi przed oczami słuchawką telefonu.

– No jasne – przytaknął, unosząc wysoko brwi. – To my tam sobie nadal spokojnie postoimy i poczekamy – dodał, machając w bliżej niesprecyzowanym kierunku i zanim Michalina zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, już go nie było.

– Idiotka! Kompletna, skretyniała idiotka – powiedziała Michalina potępiająco, gdy w końcu udało jej się dojść do siebie, i dopiero gdy to wypowiedziała, zdała sobie sprawę, że mówi prosto do słuchawki, którą bezwiednie znów przycisnęła do ucha, a z której cały czas dobiegał zaniepokojony głos Gabrysi. – O matko, przepraszam, to nie do ciebie – zreflektowała się natychmiast, jednocześnie usiłując wyjść spod biurka i uniknąć zaplątania się w kabel telefoniczny. – To było złożenie samokrytyki. Właśnie zrobiłam z siebie stuprocentowego głupka. I skompromitowałam naszą kwiaciarnię. Jestem lepsza od Kochanieńkiego. Jeżeli ten gość zwieje stąd, niczego nie zamawiając, to oddam ci swoją pensję – dorzuciła i wychynęła spod biurka, opierając się ręką o stojące obok krzesło.

– Nie wiem, co tam się stało, ale coś mi mówi, że dobrze, że już wracam – westchnęła głęboko Gabrysia.

– Ja też tak uważam, ale teraz wybacz, będę kończyć i zadzwonię później, bo muszę się zrehabilitować, a przynajmniej spróbować to zrobić – dodała z ulgą, stając na nogi i odkładając telefon na biurko.

Potem wzięła głęboki wdech, przygładziła włosy i przywołała na twarz miły uśmiech.

„Ostatecznie to nic nikomu do tego, gdzie siedzę, rozmawiając przez telefon. Skoro lubię, to mogę przecież to robić pod biurkiem, w szafie albo gdziekolwiek bądź… W końcu krzywdy tym nikomu nie robię – dodała sobie otuchy. – Tylko mam nadzieję, że ten gość nie słyszał większości z tego, co mówiłam… Mimo wszystko wolałabym, żeby nie wiedział, że siedziałam tam niejako z jego powodu” – pomyślała, idąc w stronę drzwi, za którymi majaczyły dwie męskie sylwetki.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Projekt okładki Anna Damasiewicz

Zdjęcie na pierwszej stronie okładki Bulgac | iStock mywind | Depositphotos

Redaktorka nabywająca Dorota Gruszka

Redaktorka prowadząca Agata Ługowska

Opieka redakcyjna Anna Szulczyńska

Korekta Barbara Gąsiorowska Aleksandra Kiełczykowska

Copyright © by Magdalena Kordel © Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2022

ISBN 978-83-240-6648-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Marcin Kośka