Córka wiatrów - Magdalena Kordel - ebook + audiobook + książka

Córka wiatrów ebook i audiobook

Magdalena Kordel

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa seria autorki bestsellerowego "Anioła do wynajęcia"

Życie Konstancji już raz legło w gruzach. Dzięki własnej sile i determinacji stanęła na nogach. Jest panią dużego majątku, ale trzyma się na uboczu, wiedzie spokojne, choć samotne życie. Jej powiernicą jest stara ochmistrzyni Pelasia.

Kiedy po wielu latach do jej dworu przyjeżdża Jan, Konstancja jest przekonana, że stoi za tym coś więcej niż chęć spotkania się z dawną miłością. Z niezwykłą siłą wracają wspomnienia i uśpione uczucia: rozpacz po śmierci męża, powstanie listopadowe, rozstanie z najlepszą przyjaciółką. Wizyta Jana sprawia, że Konstancja zaczyna inaczej patrzeć na otaczający ją świat i ludzi, dostrzega sprawy, które dotąd umykały jej uwadze. A to dopiero początek zmian. Co musi się stać, by jej życie wróciło do dawnego rytmu?

Pierwszy tom nowej serii Wilczy dwór Magdaleny Kordel to wciągająca opowieść o długo skrywanych tajemnicach, a także o sile więzi, magii wspomnień i meandrach uczuć. Dzięki niej przeniesiesz się do świata ponadczasowych emocji.

Magdalena Kordel – autorka bestsellera "Anioł do wynajęcia" oraz serii "Uroczysko" i "Malownicze". Jej powieści sprzedały się w blisko 200 000 egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 297

Data ważności licencji: 10/28/2029

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 59 min

Lektor: Magdalena Kordel

Data ważności licencji: 10/28/2029

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Monika Drobnik

Ilustracja na okładce

na podstawie Portrait of a 19th century woman with flowers/Caroline/Adobe Stock

Opieka redakcyjna

Dorota Gruszka

Adiustacja

Aleksandra Kamińska

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Barbara Wójcik

Copyright © by Magdalena Kordel

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024

ISBN 978-83-240-4996-7

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie II, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Trudno powiedzieć, kiedy zbudowano Wilczy Dwór. Majątek nosi tę nazwę, odkąd pamiętają najstarsi, a kolejne pokolenia dzieci słuchają wieczorami tej samej opowieści. Nikt nie wie, ile jest w niej prawdy. Wiadomo jednak, że do dzisiaj w okolicach Wilczego Dworu nikt nie śmie polować na wilki… A i one mieszkańcom dworu nigdy nie zrobiły krzywdy.

Zatem i wy posłuchajcie…

– To nie może się tak skończyć! – Zbigniew ściągnął lejce.

Koń zatańczył w miejscu niezadowolony, że go zatrzymują, podczas gdy reszta grupy jedzie dalej. Zbyszek wiedział jednak, że choć prześladowców jeszcze nie widać, pogoń jest niedaleko, zbyt blisko, aby znużone konie mogły jej umknąć. Może wobec tego lepiej złapać choć chwilę odpoczynku, zebrać siły na to, co miało nadejść? Najbardziej martwiła go Katarzyna. Zaawansowana ciąża sprawiała, że była potwornie zmęczona, a lęk o dziec­ko nie poprawiał sytuacji.

Zbigniew dogonił grupę.

– To już moje rodowe ziemie. Trzy miesiące temu niecałą godzinę drogi stąd stał dwór i folwark, ale teraz pewnie wszystko leży w gruzach. – Katarzyna zaniosła się łzami.

Trzy miesiące temu na majątek, w którym mieszkała kobieta, napadła zbrojna banda. Dowodzeni przez byłego oficera kwarcianego rabusie z łatwością zdobyli zabudowania. Mąż Katarzyny i większość parobków zginęli w obronie dworu. Ją oszczędzono, gdyż jako daleka krewna wielu bogatych i ważnych rodów Rzeczypospolitej była łakomym kąskiem. Porywacze wysłali posłańca z żądaniem okupu, ale gdy tylko ów dotarł do dworu, został pojmany i skonał na palu, a Zbigniewa wysłano z silną kompanią na ratunek uwięzionej. Niestety, odbiwszy brankę, wpadli na drugą bandę Kozaków. Uszła ich ledwie garść, a pogoń zaciekle ich ścigała. Źle działo się w Rzeczypospolitej, jeżeli bandy jedna po drugiej toczyły swoje targi i zajazdy, a ludzie uczciwi nie mogli czuć się bezpiecznie.

Zbigniew nie chciał łudzić Katarzyny fałszywymi obietnicami. Sytuacja nie była jednak zupełnie tragiczna: dwór co prawda spłonął rzeczywiście, ale folwark ocalał, a daleki krewny, książę na Łubniach i Wiśniowcu, nie pozwolił rozgrabić reszty. Zbigniew wiedział, że folwarku pilnował doborowy oddział jazdy księcia, czekający tylko na jego wezwanie. Wysłał tam wczoraj umyślnego, ale nie wiedział, czy posłaniec dotarł do celu. Równie dobrze wilki mogły rozciągać już jego kości po lasach.

Słońce chyliło się ku zachodowi, a konie potykały się coraz częściej. Przed nimi w mroku majaczył zagajnik i kilka pagórków.

– Zatrzymamy się tutaj – zakomenderował.

– Tak, panie. Konie ustają.

– Rozłóżcie obóz, a panią ukryjcie w zaroślach. My tutaj założymy straż. Nie palić ognia i cicho, może nas ominą. Pani Katarzyno, zaraz podamy pled, pójdzie waćpani trochę dalej?

– Jak każesz, waćpan. Sił już nie mam… – Kobieta zsunęła się z konia prosto w opiekuńcze ramiona rycerza.

Ciężkim krokiem podążyła wąską ścieżką w głąb uroczyska. Nie zdążyła odejść daleko, gdy wyczuła, że ktoś ją obserwuje. W zapadającym zmroku zobaczyła jamę w ścianie wąwozu, którym szła. W wykrocie leżała wielka wadera i szczerzyła do niej kły.

Kobieta zmartwiała ze strachu.

Nieraz słyszała opowieści o ludziach pożartych przez wilki. Czy teraz nadeszła jej kolej? Wilczyca wciąż powarkiwała, jednak nie patrzyła już w kierunku kobiety. Jej wzdęty brzuch falował. Katarzyna zrozumiała – wilczyca się szczeniła. W tym momencie jej własnym brzuchem szarpnęły silne skurcze. Jęknęła z bólu i osunęła się na kolana. Nie zauważyła nawet, kiedy stanął przed nią ogromny czarny wilk, szczerzący ogromne kły. Czuła na twarzy jego cuchnący oddech. Z bólu ściskającego jej podbrzusze i strachu nie mogła się ruszyć. Nagle usłyszała ciche skomlenie wilczycy. Basior natychmiast wycofał się w jej kierunku, a Katarzyna poczuła wdzięczność.

Usłyszała trzask łamanych gałęzi. Ktoś się zbliżał.

– Pani?

– Nie podchodź, waćpan… Tu są wilki… – wyszeptała.

– Nie ruszaj się waćpani! Zastrzelimy je!

– Nie! Wadera rodzi… i ja chyba też – wyszeptała przez zaciśnięte zęby. – Nie zwraca na mnie uwagi, a rodzącej wilczycy nie można skrzywdzić. Babka mi powtarzała, że to nieszczęście przynosi i to takie, które przechodzi na kolejne pokolenia. Zawołaj waćpan Zośkę, niech rzuci wszystko i przyjdzie do mnie, proszę, a waćpan niech już idzie! – warknęła na koniec z bólu niemal jak wilczyca.

– Dobrze. – Zbigniew rozejrzał się, ale żadnego wilka nie zobaczył.

„Może jej się przywidziało” – pomyślał i spiesznie się oddalił.

Wiedział, że nic tam po nim, a znaleziona w obozie zbójów dziewczyna z folwarku bardziej przyda się Katarzynie niż on. Jego zresztą też czekały obowiązki. Trzeba było rozstawić straże i przygotować się do nocy. I modlić się, aby posiłki znalazły ich szybciej niż ścigający ich Kozacy.

– Zośka, idź no do pani, bo chyba się zaczęło – powiedział cicho do niemłodej już kobiety przygotowującej posiłek. – Widać bardzo ją boli, bo zwidy ma. Wilki podobno widziała.

– Tak, wasza miłość, już idę. – Zośka złapała dodatkowy koc i szybkim krokiem weszła na ścieżkę.

– Panie, jadą… – Do Zbigniewa podszedł wachmistrz i pokazał kierunek.

– Chłopcy, szykujcie broń, tylko na razie po cichu. Może nas ominą.

Zbigniew wiedział, że raczej tak się nie zdarzy. Kozacy, wolno, bo wolno, ale się zbliżali. Na przedzie jechało trzech tropicieli z pochodniami. Nie było szansy na uniknięcie walki.

– No, chłopcy, drogo sprzedajmy skórę. Muszkiety w dłoń!

Mężczyźni ustawili się w luźnym szeregu za drzewami i wycelowali długą broń w nadjeżdżających. Na znak dowódcy wystrzelili. Huk muszkietów i nawałnica kul zatrzymały napastników w miejscu, ale dokładnie wskazały, gdzie kryją się Polacy. Kozacy odpowiedzieli bezładną palbą z pistoletów i pognali do ataku. Zdyscyplinowani ludzie Zbigniewa poczekali, aż przeciwnicy wystarczająco się do nich zbliżą. Muszkiety zagrzmiały równą niemal salwą. Kozacy pospadali z siodeł jak ulęgałki, lecz nadal było ich zbyt wielu, aby zmęczeni żołnierze mogli ich pokonać w bezpośrednim starciu. Nikt jednak nie spodziewał się pardonu i nikt nie zamierzał go dawać. Zazgrzytały wyciągane z pochew szable. Wszyscy Polacy wiedzieli, gdzie ukryły się kobiety, i zamie­rzali ich bronić do ostatniej kropli krwi.

Wściekli Kozacy wpadli między drzewa. Las niwelował ich przewagę wynikającą z konnego ataku, zmuszał do opuszczenia względnie bezpiecznych siodeł. Lepiej wyszkoleni i uzbrojeni Polacy żęli ich jak chłopi zboże. Niestety, ludzi Zbigniewa było zbyt mało, aby wybić napastników, a do tego ich liczba też topniała. Co chwila na ziemię padał kolejny żołnierz .Gdy zostało ich już nie więcej niż dziesięciu i bronili się, niemal opierając o siebie plecami, w głębi lasu rozpętało się piekło. Ukraińskie wrzaski i krzyki ukrytych Polek zmieszały się z odgłosami strzałów i wściekłym ujadaniem. Po plecach Zbigniewa przeszedł dreszcz – a jednak wilki! Ale to już nie miało znaczenia. Wszystko na nic!

I nagle, nie wiedzieć skąd, za plecami Kozaków pojawił się na wielkim ogierze bogato ubrany szlachcic z ogromną szablą.

– Bij, zabij! Ani żywego nie puścić! – wrzask mężczyzny powtórzyły liczne gardła polskiej chorągwi w barwach księcia.

W broniących się wstąpiły nowe siły, zaś przerażeni Kozacy klękali i prosili o łaskę. Wszyscy położyli głowy.

– Katarzyno, Katarzyno! – Zbigniew pierwszy przedzierał się przez chaszcze. Strach ściskał mu serce na wspomnienie krzyków, jakie doszły do jego uszu tuż przed przybyciem odsieczy. Bał się tego, co mógł tam odnaleźć.

– Tutaj jesteśmy – głos kobiety, choć cichy, był pełen dumy.

– Wszystko w porządku? – Zbigniew rozejrzał się po uroczysku.

Katarzyna siedziała na zwalonym pniu z owiniętym w materiał dzieckiem na ręku. Obok w jamie ogromna wilczyca wylizywała grubaśne, pokryte futrem i popiskujące kulki. Między nimi zaś leżał największy basior, jakiego rycerz widział w życiu. Ogromne, ważące pewnie z półtora cetnara cielsko spoczywało bezwładnie. Zwierzę żyło jeszcze, ale jego minuty wydawały się policzone. Kilka metrów dalej Zbigniew dostrzegł czterech poszarpanych wilczymi kłami Kozaków.

– Oddał za nas życie – załkała Zośka.

– Jeszcze nie oddał, jeszcze dycha. – Zbigniew wyciągnął turecki kindżał, który dostał niegdyś od swojego ojca. – Trzeba skrócić jego cierpienia…

– Ręce precz! – warknęła znad niemowlaka Katarzyna. – Nawet waćpan nie próbuj! Wołaj Semena, niech go opatrzy!

– Semena już nie ma… Ale odsiecz od wuja waćpani przybyła, może oni mają medyka…

– Idź więc waćpan!

Zbigniew dotarł do dowódcy odsieczy. Pułkownik Osierło, znany mu już wcześniej Rusin i wielki przyjaciel księcia, uścisnął go z całej – niemałej – siły.

– Mówcie, zdążyliśmy? – zapytał.

– W ostatniej chwili, panie pułkowniku, w ostatniej. Macie medyka?

– A kto ranny? Wszystkich już przecie opatrzylim… A może to pani Katarzyna? Co z nią?

– Z nią, a raczej z nimi, w porządku, ale jest jeden problem… – Zbigniew opowiedział Osierle, co zaszło w głębi lasu.

– Już posyłam, ale żeby wilk?! Niesłychane!

Medyk Osierły z trudem uratował wilczysko. Wielki basior tylko raz pozwolił mu zmienić opatrunek. Później jedynie Katarzyna mogła zachodzić do pełnego wilcząt zagajnika. Chłopi tymczasem rozpoczęli nieopodal budowę nowej siedziby. Katarzyna nie zgodziła się na powrót do starego dworu, który w międzyczasie został już niemal odbudowany. Postawiła na swoim. O dosłownie dwa pręty od uroczyska pojawiły się zręby nowej siedziby.

Wilczyca traktowała kobietę z pewnym dystansem, ale pozwalała jej głaskać szczenięta i zjadała przynoszone przez nią smakołyki. Córkę Katarzyny pokochała zaś całym swoim dzikim sercem. Zawsze, kiedy tylko mogła, usiłowała wylizać zaślinioną buzię dziecka. Basior też zaakceptował je obie bez zastrzeżeń. Zdarzało się niekiedy, że przyłaził pod same okna nowego dworu. Widząc go pierwszy raz na podwórzu, Katarzyna wydała kategoryczny zakaz polowań na wilki na swojej ziemi. Za każde pożarte przez nie stworzenie płaciła z własnej kieszeni. Tymczasem młode wilczki rosły i nadchodził nieunikniony czas rozstania. Jednak jedno młode coraz częściej przebywało w pobliżu kobiety i coraz mniej chętnie bawiło się z rodzeństwem. Pewnego ranka Katarzynę obudził głos ochmistrzyni.

– Pani, na progu siedzi to wasze wilczysko i szczerzy zęby. Ani wejść, ani wyjść nie pozwala.

Katarzyna w te pędy pobiegła do wrót. Na jej widok całkiem już duże szczenię zatańczyło z radości na tylnych łapach.

– No co ty, Drzazga… – Tak nazywała młodą wilczycę szlachcianka. – Gdzie mama, gdzie rodzeństwo? Chodź! – Wilczek posłusznie wszedł do dworu i podążył do jej sypialni.

Katarzyna szybko się ubrała i ruszyła w kierunku zagajnika. Jama była pusta. Widać wilki poczuły zew i odeszły – tylko jeden z nich postanowił inaczej. Kobieta przywołała Drzazgę i zmierzwiła jej sierść na karku.

– To co, ty już moja jesteś?

Szczeniak zapiszczał cicho.

– No to chyba oznacza, że tak.

Minęło kilka miesięcy, gdy za przyzwoleniem księcia Zbigniew i Katarzyna się pobrali. On zdążył wsławić się w bojach, a ona zakończyć żałobę po utraconym mężu. Nowy dwór rozbrzmiewał głosami służby i kolejno pojawiających się na świecie dzieci. Pamięć o strasznych chwilach powoli bladła, jedynym ich śladem były nowe, po­woli szarzejące ściany dworu oraz towarzysząca na każdym kroku najstarszej dziewczynce wielka wilczyca… I nazwa, bo gdy wilki odeszły, Katarzyna postanowiła, że ochrzci nową siedzibę ich imieniem. Od tamtego dnia nikt nie mówił o tym miejscu inaczej niż Wilczy Dwór.

Dzień wstał pogodny. Kwietniowe słońce nie mog­ło się wprawdzie równać z letnim, ale po długiej i mroźnej zimie nawet te blade promienie zdawały się czystym, gorącym złotem. W jego blasku tonęły okoliczne pola, wyzłacał się las. Pierwsze pszczoły, wciąż jeszcze nieco ospałe, wyfrunęły z uli.

„Jestem jak ten owad – pomyślała Konstancja, patrząc na ociężałą pszczołę, która przysiadła na poręczy okalającej ganek. – Tak samo dałam się wywabić z domu, jak on z ula. Chyba dziś wypiję swoją poranną herbatę właśnie tutaj. Tak tu cicho i…” – Ledwo ta myśl przemknęła jej przez głowę, drzwi za jej plecami otworzyły się z impetem.

Stanęła w nich drobna, wręcz zasuszona kobiecina i załamując ręce, zaniosła się głośnym lamentem:

– A dobrodziejka to chyba Boga w sercu nie ma! Chce się na śmierć zaziębić i nas wszystkich bez opieki zostawić! Kto to widział, żeby wychodzić bez żadnego okrycia!

– A niech Pelasia da spokój! Nie czuje Pelasia, jak słońce przygrzewa?

– A czuję, czuję! I wiem, że nie ma nic bardziej zdradliwego od kwietniowego ciepła! Już niejeden po takim wietrzeniu kwiatki od spodu wącha! – wykrzyknęła starsza kobieta i natychmiast, zatrwożona, przycisnęła rękę do ust. – A tfu, tfu, na psa urok, co ja też gadam najlepszego?! Jeszcze, nie daj Boże, co wykraczę! To ja może dla uspokojenia sumienia pelerynę pani dobrodziejce przyniosę, dobrze?

– Pelerynę nosiłam, jak były przymrozki. Teraz niechybnie bym się w niej ugotowała.

– Ale ja nie mogę na to spokojnie patrzeć. Pani matce nieboszczce, święć Panie nad jej duszą, przyrzekłam, że będę nad panią czuwać! A zamiast tego stoję i gadam głupoty. A moja babka zawsze mi powtarzała, że to, co z ust wyfrunie, prawdą się staje i może się spełnić. Mówiła mi to nieustannie, bo ja od najmłodszych lat popędliwa byłam i paplałam wszystko, co mi ślina na język przyniosła. A ile przy tym szkód narobiłam! Oj, miała ze mną babunia sto pociech, miała! Zapewniam panią dobrodziejkę…

– O tak, wierzę – przerwała jej Konstancja, z trudem kryjąc uśmiech. – To może pójdźmy na ugodę i niech mi Pelasia po prostu przyniesie ten szal z cienkiej wełenki. Zostawiłam go w bawialni przy fortepianie – dodała i już miała na powrót wystawić twarz do słońca, gdy jej uwagę przykuł mały ruchomy punkt widoczny pod lasem.

Zmrużyła oczy i bardziej odgadła, niż stwierdziła, że patrzy na bryczkę. Przez moment spodziewała się, że pojazd odbije w bok. Czasem się zdarzało, że ktoś przyjezdny, nieznający okolicy, błądził i trafiał na tę okrężną, rzadko używaną drogę prowadzącą do pobliskiego miasteczka. Ale nie, bryczka trzymała się traktu prowadzącego prosto do dworu. Już po chwili zostawiła las w tyle i sunęła drogą pomiędzy polami przystrojonymi wschodzącym, zieleniejącym zbożem.

– Pelasiu, chyba ktoś do nas jedzie – mruknęła do kobieciny, która właśnie na powrót pojawiła się na ganku, ściskając w sękatych dłoniach cieniutki granatowy szal.

– A ki czort? – Pelagia podążyła wzrokiem za spojrzeniem Konstancji.

– Właśnie też się zastanawiam… Nikt się nie zapowiadał.

– A może to znowu od Boguckich ciągną? To by była prawdziwa tragedia, bo od nich zawsze cała chmara przyjeżdża, a ja zupełnie nieprzygotowana na taką gościnę! Jeszcze po ich ostatniej wizycie mam zrujnowaną spiżarnię! Wiatr i przeciąg zostawili!

– Jak Pelasia może tak mówić, przecież wie Pelasia, że gość w dom, Bóg w dom! A poza tym Bogucki by nas wcześniej uprzedził. Doskonale przecież zdaje sobie Pelasia sprawę, jak wyglądają te niby nieoczekiwane najazdy na dwór.

– Taaa… Takie one nieoczekiwane jak to, że słońce rano wstaje. Tylko się człowiek musi namęczyć, żeby zdatnie udawać zaskoczonego. I ja się pytam: po co ta cała maskarada?

– Taka tradycja, Pelasiu – mruknęła z roztargnieniem Konstancja, zarzucając sobie szal na ramiona. – Tak czy inaczej, nie mam pojęcia, kto to może być…

– Oby tylko wiadomości o jakim nieszczęściu nie przywiózł… A jeżeli to coś z paniczem? – Kobieta z trwogą przycisnęła rękę do piersi. – Przecież rano ta łamaga od rozpalania w piecach zadeptała zazulę*! A to oznacza najgorsze. Śmierć w rodzinie…

– Dość! – przerwała jej ostrym tonem Konstancja. – Co też za głupoty Pelasia opowiada – dodała nieco łagodniej, bo żal jej się zrobiło kobieciny, która słysząc podniesiony głos swojej ukochanej dobrodziejki, zbladła i cała zadrżała. – Zamiast tu stać i bawić się w czarnowidztwo, trzeba iść do kuchni, odpowiednie dyspozycje wydać. Ktokolwiek to jest, na pewno zostanie na herbacie, a i na śniadanie wypada zaprosić – zakończyła i mocniej otuliła się szalem.

Nie wierzyła w gusła i zabobony, jednak słowa Pelasi wytrąciły ją z równowagi. Teraz jeszcze intensywniej zaczęła się wpatrywać w sunący po drodze powóz. Był już na tyle blisko, że widziała ciągnące go gniade konie. W końcu stwierdziła, że nie jest w stanie czekać z założonymi rękami, i wyszła tajemniczym przybyszom ­naprzeciw.

* Zazula, tu: biedronka. Zazwyczaj nazywano tak kukułkę, ale w niektórych miejscach mówiono tak właśnie na biedronkę.

Siedzący w bryczce mężczyzna uważnie rozglądał się wokół. Od jego ostatniej wizyty w tych stronach upłynęło dwanaście lat. Aż trudno było uwierzyć, iż minął już taki szmat czasu. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że nic się tutaj nie zmieniło. Na polach zieleniło się zboże, skowronki wzbijały się w niebo z wibrującym w uszach trelem. W oddali pod lasem ­widać było pługi ciągnięte przez konie. Widocznie przygotowywano pole do ostatniej, późnowiosennej orki. Wszystko było tak łudząco podobne do tego, co zapamiętał, że przez ułamek sekundy miał wrażenie, iż cofnął się w czasie. Ale to pierwsze odczucie szybko się okazało fałszywe. Wystarczyło że spojrzał na widniejący w lekkim oddaleniu dwór.

Drzewa, które go osłaniały, rozrosły się i zgęstniały. Pewnie latem, gdy otulą je liście, budynek całkowicie za nimi zniknie… Sam dom też wydał mu się inny, choć nie bardzo wiedział, na czym ta różnica mogła polegać. Wytężył wzrok, ale nie zdało się to na nic. Nie zdążył się jednak nad tym głębiej zastanowić, bo na drodze pojawiła się spiesząca w jego kierunku postać. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby odgadnąć, kto to. Ten chód, drobne kroki, wysoko uniesiona głowa… Poznałby ją wszędzie. Nawet gdyby była ubrana w łachmany, a nie, jak teraz, w gładką białą suknię, której długa spódnica wdzięcznie kołysała się niczym rozochocona tancerka. Istne wcielenie wdzięku. Jego matka mówiła, że z czymś takim trzeba się urodzić.

– Wielu rzeczy, Janku, można się nauczyć, ale ­klasę i powab albo się ma, albo nie. Wyuczony wdzięk nigdy nie dorówna temu, który ma się we krwi. I dlatego, mój drogi synu, ty musisz się starać podwójnie. Miły jesteś, dobrze wychowany, ale zwalisty jak niedźwiedź. Po ojcu oczywiście – dodawała natychmiast, żeby wszystko było jasne. – Na całe szczęście w twoim wypadku ma to mniejsze znaczenie, bo jesteśmy zamożni. A to gwarantuje, że każda panna będzie ci rada i przymknie oko na tę ociężałość w postawie – kończyła i pocieszająco klepała go po ramieniu.

Wiele by dał, żeby teraz stała koło niego, by choć na chwilę usłyszeć jej lekko kpiący głos. Matka zawsze umiała mu dodać otuchy. Niestety, teraz musiał radzić sobie sam. Jeszcze raz spojrzał na nadchodzącą kobietę.

„No to się stało – pomyślał z drżeniem serca. – Teraz nie ma już odwrotu…”

– Józek, zatrzymaj konie – nakazał furmanowi i odetchnął głęboko. – Witaj, Konstancjo – powiedział, wyskakując z kocza.

Na jej twarzy najpierw pojawił się wyraz zdumienia pomieszanego z niedowierzaniem, a zaraz potem błysk radości, który zapalił iskry w jej bursztynowych oczach.

– Janek? To naprawdę ty? – zapytała, wyciągając do niego obie dłonie.

– Ja – przytaknął i zamrugał szybko, żeby odpędzić zbierające się w kącikach oczu łzy wzruszenia.

Przez moment mocno ściskał jej chłodne, szczupłe ręce, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Czas okazał się dla niej łaskawy. Nadal miała gładką skórę, pełne usta i skrzące się humorem i inteligencją spojrzenie. Nie mógł oderwać od niej oczu i być może jeszcze długo tkwiliby tak na środku drogi, gdyby nie zniecierpliwiony Józek.

– A państwo to jadą czy tak będą stać po próżnicy? – zapytał, wychylając się z kozła.

– A ja ci dam po próżnicy! – huknął na niego Jan. – Co ty sobie w ogóle myślisz, ty ośle dardanelski? Ty… – Tu zerknął na Konstancję i zamilkł skonfundowany.

Na końcu języka miał stek obraźliwych określeń, ale w obecności damy jakoś mu było niezręcznie użyć choć małej części z nich.

– Mną się w ogóle nie przejmuj. – Machnęła ręką, z trudem zachowując powagę. – Zapewniam cię, że trudno jest mnie zgorszyć. Ale skoro już się wybiłeś z rytmu, to może jednak przestaniesz krzyczeć i mu darujesz? – Wskazała głową na Józka. – Bo widać, że się chłopakowi wymknęło…

– O, od razu wiadomo, że pani dobrodziejka wyznaje się na ludziach – wtrącił furman.

Jego mina wskazywała, że jest wielce ukontentowany tą niespodziewaną obroną.

– Józek, ja cię kiedyś własnoręcznie ze skóry obedrę! – burknął Jan, kręcąc głową.

– E tam, szkoda zachodu! Wysiłek wielki, a korzyść marna. I co by pan dobrodziej z tą moją skórą zrobił? Ani to nad kominkiem powiesić, bo trofeum żadne, ani sprzedać, bo kto taki głupi, żeby kupić…

– Co racja, to racja. Nie można mu odmówić słuszności w rozumowaniu – roześmiała się Konstancja, strzepując źdźbło suchej trawy, które przyczepiło się do szala. – Ale teraz rzeczywiście, Janku, nie stójmy tu, jak to ujął Józek, po próżnicy. Proponuję spacer. Stąd do domu jest tylko kawałek. Chyba, że jesteś bardzo zdrożony i wolałbyś…

– Nie, chętnie się przejdę – przerwał jej w pół zdania. – Tylko nie wiem, czy ten ancymon sobie z końmi poradzi…

– Dlaczego miałby sobie nie poradzić? – Konstancja pytająco uniosła brwi.

– A bo ty jeszcze Józka nie znasz i nie wiesz, do czego jest zdolny. A że talent ma, mogę ci zaręczyć. Zwłaszcza do pakowania się w kłopoty – burknął Jan, groźnie popatrując na chłopaka, który spod spuszczonych powiek od czasu do czasu rzucał mu roześmiane spojrzenie.

Widać było, że nic sobie z Janowych połajanek nie robi. Konstancja w cichości ducha przypuszczała, że chłopak wszystkie uwagi jednym uchem wpuszcza, a drugim wypuszcza.

– Daj spokój! Przecież musi tylko bryczkę odstawić do powozowni. Józku, jak wjedziesz na podwórko, to powiesz, że pani Konstancja kazała koniom miejsce w stajni zrobić. Dalej wszystko ci moi ludzie pokażą. ­Rozumiesz?

– A co mam nie rozumieć? – mruknął. – Wielkie mi mecyje! Pan Jan to tak mówi, jakbym nigdy koni nie odstawiał! A przecież ja jestem furman pełną gębą!

– No żebym ci wczorajszego zdarzenia nie przypomniał – znów huknął na niego Janek. – Do tej pory mnie trzęsie, jak o tym pomyślę.

– To lepiej nie myśleć – z powagą poradził mu Józek. – Moja matula cały czas mi mówi, że od myślenia robota do przodu nie pójdzie. A sam pan powtarza, że matula ma łeb nie od parady – dodał i nie czekając na reakcję Jana, gwizdnął na konie i bryczka powoli poturlała się do przodu.

– Widzisz, co ja mam z tym kadukiem? – Męż­czyzna bezradnie rozłożył ręce.

– Sto pociech – roześmiała się Konstancja.

– O tak, żeby tylko sto! Rozbisurmanił mi się strasznie, ale jednocześnie ma coś takiego w sobie, że złość na niego szybko człowiekowi przechodzi. No i podejście do zwierząt ma niesamowite. Na konie to ledwo cmoknie albo gwizdnie, a już wiedzą, co mają robić… Ale wczoraj to mi dał popalić. Rozpętał taką awanturę, iż myślałem, że nam kości porachują. Chociaż po prawdzie to nie do końca była jego wina. Swoją drogą, to nawet dobrze, że zeszło na ten temat, bo i tak zamierzałem o tym z tobą porozmawiać.

– O awanturach i o tym, że ci Józek dał popalić? – zdumiała się Konstancja.

– No tak… Rzeczywiście, mogło to dziwnie zabrzmieć. Nie do końca o to mi chodziło. Ale rozumiesz, ta cała sytuacja zdarzyła się niedaleko… – westchnął i zamilkł na chwilę, rozglądając się dookoła.

Konstancja lekko uniosła brwi. Szczerze mówiąc, nie rozumiała. W ogóle dziwny kierunek obrała ta rozmowa. Nie widzieli się przecież szmat czasu, a Janek nawet się nie zająknął na temat nagłego przyjazdu. Specjalnie chciała zostać z nim na chwilę sama, bo przypuszczała, że łatwiej mu będzie mówić bez świadków. Oczywiście, nawet gdyby nie powiedział ani słowa o tym, co go tu przygnało, szeroko otworzyłaby przed nim drzwi swojego domu. Przecież był jej przyjacielem. Lecz także kimś, kto dwanaście lat temu wzburzony odjechał i aż do tej pory nie dawał znaku życia. A teraz pojawił się jak gdyby nigdy nic.

Ukradkiem rzuciła mu uważne, taksujące spojrzenie.

Był zmęczony, to było widać na pierwszy rzut oka. Cienie pod oczami, dwudniowy zarost na policzkach, przykurzony, nieco wymięty gruby płaszcz – wszystko wskazywało na to, że podróż trwała dość długo. I utwierdzało ją w przekonaniu, że coś niewątpliwie musiało się wydarzyć. I to coś poważnego. Konstancja zbyt dobrze go znała, by nie wiedzieć, że gdyby to miała być czysto towarzyska wizyta, Jan zjawiłby się u niej zapowiedziany, wypoczęty i modnie ubrany. Poza tym pamiętała, w jakich okolicznościach widzieli się po raz ostatni. I biorąc to pod uwagę, gdyby sprawa nie była pilna, Jan zapewne chciałby się jej pokazać z jak najlepszej strony. A tymczasem widać było, że podróż odbył w pośpiechu i najwyraźniej nie miał czasu na rozpamiętywanie wydarzeń z przeszłości.

„Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pociągnąć go trochę za język” – pomyślała.

– Chyba tej nocy głównie jechaliście, bo wyglądasz na zmęczonego – zagadnęła, omijając błotnistą kałużę, z której wprost pod jej nogi wyskoczyła ropucha.

Na ten widok Konstancja mimowolnie się skrzywiła. W tym samym momencie na ustach Jana pojawił się szeroki uśmiech, który sprawił, że twarz mu się wygładziła i z miejsca odmłodniała. Przez chwilę znów przypominał beztroskiego, roześmianego chłopca, z którym mała Konstancja płatała dziecięce figle i psoty.

– Widzę, że nadal nie pałasz miłością do tych stworzeń – stwierdził z rozbawieniem.

– Nie da się ukryć. Pamiętasz, jak Pelasia opowiadała nam wieczorami te wszystkie historie? O tym, że najbardziej podłe czarownice zamieniają się w ropuchy i przychodzą do domów, żeby gnębić ludzi? Albo krowom mleko zabierać? Czy ty wiesz, że ona nawet teraz, jak jakąś żabę w domu znajdzie, to natychmiast owija ją w płótno i wiesza w kominie?

– O tym nie miałem pojęcia. A po co, jeżeli mogę zapytać? – zdumiał się Jan.

– Nie domyślasz się? Przecież to jasne. Aby zmusić zaklętą w ropusze czarownicę, żeby się na tych mękach ujawniła. Ale jakoś do tej pory żadna wiedźma z komina nie wylazła…

– Wiesz, biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, to może i lepiej – mruknął. – Gdyby taka biedna wiedźma cała w sadzach wylazła na środek kuchni, to Pelasia gotowa by ją zatłuc jej własną miotłą. Obawiam się, że w takiej sytuacji żadne czary by bidulce nie pomogły. A tak nawiasem mówiąc, to nie zazdroszczę tym waszym dworskim żabom. Łatwego życia z wami nie mają…

– Ale tylko te, które do domu wchodzą. Inne Pelasia omija szerokim łukiem. Ale po tych jej opowieściach, których się nasłuchałam w dzieciństwie, jakoś tak mimowolnie unikam ropuch. Widać uraz mi został do tej pory. Inne dziewczynki czekały, aż żaba zamieni im się w księcia, i tylko ja jedyna zamiast potencjalnego kawalera widziałam w niej czarownicę albo jeszcze gorzej, zamaskowaną żonę diabła. A ta ostatnia, nie wiem, czy pamiętasz, miała brzydki zwyczaj porywania ludzi. Gdy po raz pierwszy usłyszałam, jak to ropucha zaczaiła się w rowie i na oczach wieśniaczki zamieniła się w czarcią połowicę, całą noc trzęsłam się ze strachu…

– E tam, nie narzekaj. Gdyby nie te wszystkie przeżycia, to o czym byśmy teraz rozmawiali? – roześmiał się Jan.

„Może o prawdziwych powodach twojego przyjazdu” – pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno.

– Moim zdaniem to te wszystkie panny od zaklętych w ropuchy książąt były strasznie poszkodowane – ciągnął tymczasem Jan. – Wiele straciły, tym bardziej że Pelagia jak nikt inny umiała opowiadać. – W głosie mężczyzny zabrzmiała nostalgiczna nuta. – Człowiekowi od razu stawały przed oczami potyczki dzielnych rycerzy, smoki czy wiedźmy. Zadziwiające, bo przecież mówiła prosto, po swojemu.

– Ale za to z sercem i wiarą. I moim zdaniem to cała tajemnica.

– Jadąc tutaj, zastanawiałem się, co z nią, ale z tego, co słyszę, ma się dobrze. A wasze rezydentki? Panna Jadwiga i pani Marta nadal mieszkają we dworze?

– Oczywiście. I nadal drą ze sobą koty. Możesz być pewien, że jeżeli Jadwiga cię pochwali, to Marta dla zasady cię zruga. A jednocześnie mam wrażenie, że gdyby jednej zabrakło, druga żyć by bez niej nie mogła. Zresztą za chwilę sam się przekonasz. A teraz, o ile mnie pamięć nie myli, chciałeś ze mną pomówić o jakiejś awanturze?

– A tak, rzeczywiście. Ten majątek w Lipnicy nadal należy do ciebie?

– Tak, dzierżawi go ode mnie niejaki Sępiński. A dlaczego pytasz? – z miejsca spoważniała.

– Sam nie wiem, czy w ogóle powinienem ci tym głowę zawracać…

– Skoro już zacząłeś, to skończ. Wiesz, że nigdy nie lubiłam zabaw w kotka i myszkę. Zwłaszcza kiedy sprawy dotyczą rzeczy związanych z moją ziemią – mówiąc to, zatrzymała się, wyprostowała plecy i uniosła wysoko głowę.

Jan przystanął zaskoczony. Takiej jej nie znał. Rzeczowej, niemal oschłej.

– Domyślam się, że to w Lipnicy o mało co wam ­kości nie porachowano, tak? I pewnie chodziło o przekro­czenie mostu? – podpowiedziała mu lekko zniecierpliwionym głosem.

– Tak było! Ale skąd ty o tym wiesz? – Jan ze zdumieniem potrząsnął głową.

– Bo nie jesteś pierwszy, który miał z tym problem. Dotąd jednak puszczałam skargi mimo uszu, bo Sępiński zapewniał mnie, że to tylko pomówienia. Niechęć do niego rzeczywiście jest duża, bo trzyma ludzi twardą ręką. Czasem nawet za twardą, jak na mój gust. Wiesz, on ponoć potrafił kobiety od razu po porodzie w pole do pracy gonić… A na to nie zamierzam pozwalać. Kilka razy próbowałam interweniować… Ale wiesz, jak to wygląda. Majątek utrzymuje w dobrym stanie, dzierżawę płaci w terminie, toteż nie chciałam za bardzo wściubiać nosa w nie swoje sprawy. No, ale mów, co tam się dokładnie wydarzyło.

– Dojeżdżaliśmy do Lipnicy. Nawet nie zamierzaliśmy się tam zatrzymywać na dłużej, ale konie trzeba było napoić i bagaże lepiej przytroczyć, bo się w czasie jazdy poluzowały – rozpoczął swoją opowieść Jan. – A że tam karczma stoi, to stwierdziłem, że to dobre miejsce na krótki przystanek. Dojechaliśmy do mostu. Za nim widać już było gospodę, a mnie nagła chęć wzięła, żeby trochę nogi rozprostować. Wiesz, cały dzień byliśmy w drodze, ścierpnąć zdążyłem okrutnie, więc taki krótki spacer jawił mi się jako szczyt rozkoszy. I od tego się wszystko zaczęło. Być może gdybym został w koczu, to umiałbym sprawę załagodzić… W każdym razie Józkowi przykazałem konie oporządzić i czekać na mnie w karczmie, a sam wysiadłem i poszedłem drogą wzdłuż rzeki. Nie wiem, ile mnie nie było… Dwa, może trzy kwadranse. Ale wystarczyło. Gdy wróciłem pod gospodę, nie zastałem tam ani kocza, ani Józka. Koni również ani widu, ani słychu. Wszedłem do środka i tam mi powiedzieli, że i owszem, jakiś powóz zdążał w tym kierunku, ale że furman przed rzeką nie chciał zapłacić mostowego, to wybuchła awantura. Ponoć ten, który opłatę chciał pobierać, na konia się kijem zamachnął… I właściwie więcej nie musiałem słuchać, bo resztę mogłem sobie dopowiedzieć. Bo Józek nie tylko zwierzaki rozumie, ale też darzy miłością wielką – Jan ciężko westchnął i potarł ręką zmarszczone czoło.

– No tak, to pewnie płazem tego nie chciał puścić i wywiązała się szarpanina…

– Do bójki nie doszło, choć Józek rzeczywiście rzucił się na napastnika z pięściami – przerwał jej Jan, by jak najszybciej skończyć opowieść. Miał bowiem niezbitą pewność, że jej zakończenie nie przypadnie Konstancji do gustu. – Ale szans nie miał żadnych, bo go na moście obstąpili kamraci tamtego, co się z kijem wyrywał, i do dworu na sąd poprowadzili.

– Na sąd? – przerwała mu ze zdumieniem pomieszanym z wściekłością. – A to sobie wymyślili! Zupełnie im się w głowach poprzewracało! Mam nadzieję, że przynajmniej Sępiński wykazał się rozsądkiem… Sąd, mostowe, też mi wymysły! I to wszystko się wyrabia tuż pod moim nosem!

– Niestety, muszę cię rozczarować. Bo gdy poszedłem do dworu o chłopaka i powóz się upomnieć, to zostałem zrugany przez samego pana Sępińskiego. Mało brakowało, a dołączyłbym do Józka, którego związali i do komórki wrzucili. Za napaść na ludzi dworskiego pana… Tak mi to objaśnił jeden ze zbirów Sępińskiego, bo nie sposób inaczej określić tej świty, która go otaczała. Tu jeszcze miałem nadzieję, że twój dzierżawca się opamięta. Ale szybko wyleczono mnie ze złudzeń. Sam Sępiński zaciśniętą pięścią machał mi tuż przed nosem i w słowach nienadających się do powtórzenia zakomunikował, że to on tu rządzi i prawa ustanawia, a jak ktoś na jego ziemię wjeżdża, to ma się do nich stosować. I że jak chcę swojego człowieka i powóz odzyskać, to muszę ich wykupić i dodatkowo zapłacić za zniewagę.

– Co takiego? Na jego ziemi? On ustanawia prawa? Co za tupet! – Konstancja z oburzenia aż się zatchnęła.

– Wiem, jak to brzmi, ale uwierz, że w tym, co opowiadam, nie ma ani odrobiny przesady. Naprawdę nie wyglądało to dobrze. Zdawałem sobie sprawę, że moja sytuacja jest nie do pozazdroszczenia, bo widać było, że tamci czekają tylko na sygnał, by dobrać mi się do skóry. I być może gdyby o jednego czy dwóch chodziło, to bym zaryzykował. Wiesz, że zawsze byłem silny i nie byłaby to moja pierwsza bójka. Ale koło Sępińskiego stało sześciu osiłków, a doprawdy nie spieszyło mi się, żeby podzielić los Józka i przepaść bez wieści w dworskiej komórce. Tym bardziej że nie uprzedziłem ani ciebie, ani nikogo innego o przyjeździe, więc nawet pies z kulawą nogą by się o nas nie upomniał. Zrobiłem więc to, co wydało mi się w tej sytuacji najrozsądniejsze… – Na moment zawiesił głos.

– To znaczy co? – przynagliła go zniecierpliwiona Konstancja.

– To znaczy, że zdałem sobie sprawę, iż siłą niewiele wskóram, i po prostu oznajmiłem mu, do kogo jadę. A następnie za zniewagę wyzwałem go na pojedynek – wyrecytował na jednym wydechu.

„No, to dopiero teraz się zacznie – pomyślał. – Ani chybi porządnie mi się dostanie”.

– O Matko Przenajświętsza! – zgodnie z jego przewidywaniami Konstancja głucho jęknęła i załamała ręce. – I ty to nazywasz rozsądkiem? Oszalałeś zupełnie?! Może jeszcze mi powiesz, że chcesz się z nim strzelać?

– Oczywiście. Ale akurat to chyba cię nie dziwi. Przecież wiesz, że pistolety zawsze były moją ulubioną bronią i...

– Bałwan! – przerwała mu rozeźlona Konstancja – No, po prostu bałwan i osioł!

– No, no, moja droga! Nie pozwalaj sobie! – burknął, nieco urażony.

– Bo co? Ze mną też będziesz się pojedynkował? Wyzwiesz mnie za obrazę? – Złość sprawiła, że policzki kobiety zapłonęły rumieńcem, a oczy ciskały błyskawice.

– Bynajmniej. W stosunku do dam nie używam przemocy. A swoją drogą, już zdążyłem przez te wszystkie lata zapomnieć, jak bardzo potrafisz być temperamentna – dodał, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu.

– Temperamentna! Też mi coś! – parsknęła poirytowana Konstancja. – A w ogóle to możesz się nie krępować i darować sobie wszelkie hamulce, których zwykle używasz wobec dam, bo ze mnie taka dama jak z koziej… – Tu jednak rozsądek wziął górę i końcówkę powiedzenia zmełła w ustach. – Dobrze, porozmawiajmy spokojnie – zaproponowała po chwili, biorąc ­głęboki oddech.

– Ja cały czas jestem niesamowicie spokojny – uświadomił jej uprzejmym tonem, który natychmiast wyprowadził ją z dopiero co odzyskanej równowagi.

– O tak! Spokojny! Bo w ogóle nie zdajesz sobie sprawy z tego, co narobiłeś! – huknęła, zapominając, że przecież miała być wcieleniem taktu i stoicyzmu. – „Pistolety są moją ulubioną bronią” – zadrwiła, wymachując rękami. – Cały szkopuł w tym, że Sępińskiego również. W okolicy ma opinię najlepszego strzelca – dodała ponuro. – Naprawdę musiałeś go wyzwać? Przecież gdy usłyszał, że jedziesz do mnie, to chyba się ­opamiętał?

– I to jak! Z miejsca spuścił z tonu. Widać było, że nagle nie w smak zrobiła mu się ta awantura. Nawet ludzi swoich zrugał i Józka kazał wypuścić. A żebyś widzia­ła, jak go wyprowadzali. Jeden przez drugiego otrzepywali go z kurzu i błota, klepali po ramionach. Jeszcze trochę i w oczy by mu czule zaczęli zaglądać. Jakby ktoś z boku patrzył, to mógłby niemal pomyśleć, że oswobodzili z niewoli najserdeczniejszego druha. Trudno było uwierzyć, że przed momentem sami go do tej komórki wtrącili, nie szczędząc mu kopniaków i razów.

– No, to tym bardziej nie rozumiem, po co ta cała heca z pojedynkiem! – Konstancja bezradnie rozłożyła ręce. – Skoro Józka wypuścili, konie i kocz oddali, to nie lepiej było spokojnie przyjechać i załatwić tę sprawę przeze mnie? W cywilizowany sposób?

– A czy ja kiedykolwiek miałem zwyczaj chować się za damskimi plecami? – odpowiedział pytaniem na pytanie, dumnie unosząc głowę. – Przecież tu o mój honor chodziło. Nie będzie sobie jeden z drugim nazwiskiem Jastrzębski gęby wycierał! A padło tam z ust Sępińskiego parę takich słów, których zapomnieć niepodobna! I tak jakoś samo mi się wyrwało z głębi serca… No i słowo stało się ciałem, zażądałem satysfakcji.

– No to pięknie! Ciekawe, kto będzie bronił honoru i dumy twojego rodu, jeśli zastrzelą cię tam jak kaczkę. A w ogóle to kiedy ten nieszczęsny pojedynek ma się odbyć?

– Czemu od razu zakładać najgorsze? – zapytał retorycznie. – Terminu dokładnego jeszcze nie ustaliliśmy. Najpierw muszę do twojego dzierżawcy wysłać sekundantów, a biorąc pod uwagę, iż podróżowałem jedynie z Józkiem, to wybór wówczas miałem niewielki, zwłaszcza że nie uśmiechało mi się prosić kogoś spośród jego ludzi. Pomyślałem, że ty znasz tu wszystkich i będziesz wiedziała, kogo mi polecić. No i będę miał jeszcze jedną prośbę. Na pewno macie gdzieś pistolety pojedynkowe. Bo ja swoje zostawiłem w domu, jakoś nie wziąłem pod uwagę, że będę miał tego typu przygody. I teraz taki kłopot…

– Kłopot to ja mam z tobą. Nie dość, że na własne życzenie głowę pod kulę podstawiasz, to jeszcze oczekujesz, że użyczę ci narzędzia zbrodni!

– Spokojnie. Dopóki mam ją na karku, nie ma co snuć czarnych myśli. Z jednej strony może masz rację, że zbyt pochopnie wypaliłem z tą satysfakcją… – dodał po chwili milczenia. – Ale z drugiej, sama wiesz, jak to wygląda. Za brak reakcji w sytuacji kiedy ktoś pluje na rodowe nazwisko, mógłbym zostać uznany za tchórza, a co za tym idzie, ściągnąłbym na siebie potępienie. Nie dalej jak pół roku temu taka sytuacja dotknęła mojego sąsiada i z miejsca został odsądzony od czci i wiary. Żyje teraz jak ten wyrzutek, wykluczony z towarzystwa. Łatki tchórza nie pozbędzie się już do końca życia. A czegoś takiego bym nie zniósł.

– No oczywiście, lepiej się dać podziurawić jak sito! Ech, wy i ten wasz honor! – parsknęła Konstancja, ale zrobiła to tylko dla zasady.

W głębi serca wiedziała, że są sytuacje, które nie pozostawiają wyboru. A w pewnych okolicznościach posądzenie o tchórzostwo jest gorsze niż śmierć.

– Cóż, w takim razie nie mamy zbyt dużego pola manewru – powiedziała w końcu. – Skoro już powiedziałeś „a”, to nie pozostaje nic innego, jak wyrecytować resztę alfabetu. Zaraz poślę kogoś do sąsiedniego dworu po synów pana Dyrylkiewicza. Chłopcy są nie w ciemię bici, opanowani. Na pewno mi nie odmówią tej drobnej przysługi. Zresztą nie pierwszy to raz będą sekundantami. Ostatnio co i rusz ktoś żąda satysfakcji. Istna plaga! Za obrazę honoru, za znieważenie damy, za krzywe spojrzenie! Ewidentnie nastała moda na postawę pod tytułem: „życie nam niemiłe”. Że już nie wspomnę o pojedynkach amerykańskich! To jest dopiero idiotyzm. Nie wiem, kto na to wpadł, ale nie mógł być zdrowy na umyśle. Zresztą jak większość panów, którzy dają się podpuścić i ­biorą w tym udział.

– A tu masz rację. Pojedynek amerykański jest czystą głupotą. Co to za pomysł: kto wylosuje czarną gałkę, ten popełnia samobójstwo! Niedoczekanie, żebym wyręczał swojego rywala. Chcesz mnie usunąć z drogi, to wykaż się, mości panie. To zbytnie uproszczenie, załatwianie czarnej roboty za kogoś…

– Nigdy nie zrozumiem mężczyzn – mruknęła Konstancja, wznosząc oczy do nieba. – Do wszystkiego umiecie dorobić piękną ideologię. To nie żadne uproszczenie, tylko zwyczajna durnota i brak wyobraźni! Ale mniejsza o to. Teraz musimy się skupić na bieżących sprawach. Tak jak mówiłam, trzeba posłać do Dyrylkiewicza. Pojedzie Waldek, można mu zaufać, jest bystry i wszystko umie załatwić. A doktora nie trzeba wzywać, bo jeszcze dziś się u nas pojawi.

– A co, chory ktoś u was? – zaniepokoił się Jan.

– Nie, wszyscy, Bogu dzięki, zdrowi, ale doktor ma pewną niewinną słabość, zresztą taką samą jak tutejszy proboszcz: obaj panowie przepadają za graniem w mariasza*. A tak się składa, że obie nasze rezydentki podzielają zamiłowanie do tego hazardu i łupią z panami w karty nieomal każdego dnia. Rozmówimy się więc z doktorem osobiście i choć biedak nie przepada za takimi awanturami, to stawi się na pewno. Dałby Bóg, żebyś nie potrzebował jednak jego pomocy…

– Do tej pory zawsze jakoś udawało mi się wychodzić z opresji bez większego uszczerbku – przerwał jej uspokajająco Jan.

– I oby ta dobra passa trwała nadal. A właśnie, jeśli chodzi o pistolety, to o ile dobrze kojarzę, jakieś są w gabinecie, choć trzeba się będzie o nie dopytać Michała, ­mojego kamerdynera, bo to on dogląda tamtej części domu i jest odpowiedzialny za broń. A że jest niezwykle skrupulatny, na pewno będzie wiedział, gdzie ich szukać. Nie były używane od lat. Chyba jako ostatni korzystał z nich brat mojego ojca. Bo na pewno nie Tadeusz… – Widać było, że z trudem wymówiła to imię i przez chwilę zbierała się w sobie, zanim podjęła wątek. – Za mądry był na to – dopowiedziała cicho i zacisnęła usta tak mocno, że zaczęły przypominać wąską białą kreseczkę.

Patrząc na cień cierpienia, jaki przemknął po jej twarzy, Jan poczuł, jak ściska mu się serce. Rozmawiając i przekomarzając się, na moment zapomniał o przeszłości i o tym, co tak naprawdę go tu sprowadziło. Zdawał sobie sprawę, że w porównaniu z celem jego wizyty wiadomość o pojedynku była zaledwie dziecinną igraszką.

„A może wspomnienie o Tadeuszu to znak, że nie powinienem dłużej czekać? – zapytał się w duchu. – Mógł­bym to wykorzystać i płynnie przejść do tego, co i tak nieuniknione…” Lecz gdy ponownie zerknął na jej nagle posmutniałą twarz, poczuł, że nie przejdzie mu to przez gardło. Jeszcze nie teraz.

„A niech to jasny szlag! – zaklął w duchu. – Doprawdy wolałbym pojedynkować się dzień w dzień przez okrąg­ły miesiąc, niż być posłańcem takiej nowiny!” – pomyślał z rozpaczą przemieszaną z irytacją.

Niestety, nie było nikogo, kto dobiłby z nim ­takiego targu. Gdyby wszystko działo się w którejś z historii opowiadanych przez Pelasię, z miejsca znalazłby się jakiś usłużny diabeł, który w zamian za Janową duszę spełniłby nieomal każde życzenie. Kto wie, może nawet nie musiałby się bić? Może wytargowałby cofnięcie czasu. A wtedy mógłby dopilnować, żeby wszystko potoczyło się inaczej. Warto byłoby poświęcić jedną marną duszę, aby ocalić kilka innych. Niestety jednak tym razem żadne skłonne do ubijania z ludźmi interesów czarty nie pojawiły się na zawołanie. Zapewne gdyby zapytał o to Pelagię, podałaby mu jakieś rozsądne wytłumaczenie, dlaczego tak się dzieje. Albo wręcz przeciwnie – może by nic nie tłumaczyła, tylko zrugała za głupie myśli?

– Tak czy siak – wdarł się w jego rozmyślania głos Konstancji – gdy już ta awantura się skończy, tak jak mam nadzieję, to znaczy niewielkim kosztem dla was obu, to już ja się z panem Sępińskim policzę. Nie życzę mu śmierci, ale tego, co cię tam spotkało, wybaczyć nie zamierzam. – Jej twarz przybrała surowy wyraz. – Niepodobna na to pozwolić! Bo kim on jest, że święte prawo gościnności łamie, bezprawie popiera? Między nami mówiąc, kilka razy już zwracałam mu uwagę. Zawsze jednak umiał się wytłumaczyć. Ale tym razem już żadnego uzasadnienia dla swojego postępowania nie ­znajdzie!

– Rzeczywiście, trzeba ukrócić te jego wybryki – zgodził się Jan z głębokim westchnieniem.

Chwila, w której mógł płynnie nawiązać do rzeczywistego celu swojego przyjazdu, minęła bezpowrotnie. Sam nie wiedział, czy odczuwa z tego powodu ulgę czy raczej złość na samego siebie, że jej nie wykorzystał.

– Ale sama mówiłaś, że to dobry dzierżawca. Wiem, jak trudno o takich ludzi. Zanim podejmiesz jakiekolwiek decyzje, najpierw ochłoń, bo gniew nie jest dobrym doradcą – dodał.

– Dobra rada zawsze w cenie. Zwłaszcza od kogoś, kto ma zamiar własnoręcznie tego dobrego dzierżawcę ukatrupić – zakpiła. – A tak na poważnie, to nawet gdybym chciała z miejsca się z nim rozprawić, to nie mam takiej możliwości. Muszę zacisnąć zęby i poczekać do pojedynku. Bo gdybym teraz przedsięwzięła jakiekolwiek kroki, to tylko dolałabym oliwy do ognia. Zresztą do Lipnicy jest pół dnia drogi, więc natychmiastowa interwencja nie wchodzi w grę. A właśnie, skoro cała ta awantura miała miejsce wczoraj, to czemu dotarliście tutaj dopiero dzisiaj rano?

– W końcu zdecydowałem się zatrzymać na noc w karczmie. Musiałem uspokoić nerwy i doprowadzić się do jakiego takiego porządku. A poza tym byłem tak zmęczony, że całym sobą marzyłem o wygodnym łóżku i kilku godzinach mocnego snu. Na marzeniach się jednak skończyło, bo karczmarz, nie wiedzieć jakim sposobem poinformowany o tym, co wydarzyło się we dworze u Sępińskiego, udzielił mi dobrej rady. „Pod osłoną ciemności dzieją się różne rzeczy, niebezpieczeństwo czai się za każdym rogiem. A jak jeśli jeszcze ktoś z kimś zadarł, to szczególnie musi być czujny. Najlepiej zostać pod dachem, a i tam na wszelki wypadek mieć oczy szeroko otwarte”, tak mi powiedział. Nie chciał nic więcej dodać, ale mądrej głowie dość dwie słowie. To, co usłyszałem, mi wystarczyło. I wybiło z głowy zarówno mrzonki o odpoczynku, jak i plany nocnej podróży. Całą noc czuwaliśmy z Józkiem na zmianę.

– Nie dziwię się. Po czymś takim też bym oka nie zmrużyła. Chociaż tuż obok karczmy jest cyrkuł**, a to mogło ostudzić rozbójnicze zapędy. Jedyny pożytek z Moskali jest taki, że pospolite łotrzyki trzęsą portkami przed ich policją. A wracając do Sępińskiego, oczywiście masz rację, że o uczciwego i zaradnego gospodarza jest trudno, ale ten incydent pokazuje niezbicie, iż on o szerzej rozumianej uczciwości ma niewielkie pojęcie, a bez tego jego gospodarność traci na wartości. Poza tym nie ma mowy, żebym przymknęła oczy na to, o czym właśnie się dowiedziałam. Wiesz, czym zyskałam sobie lojalność moich ludzi? – Zawiesiła na chwilę głos. – Tym, że od początku przyjęłam zasadę, iż ich dobro jest moim dobrem – kontynuowała, przyspieszając kroku. – I dlatego muszę z tym zrobić porządek. Gdybym postąpiła inaczej, znaczyłoby to ni mniej, ni więcej, że daję przyzwolenie na zbójeckie praktyki.

– Ale jak ty to sobie wyobrażasz? Pojedziesz tam sama? To przecież gbur i przepraszam za wyrażenie, cham pierwszej wody! Zresztą słyszałaś, co nas tam z Józkiem spotkało. Nie pozwolę ci na taką konfrontację. To niebezpieczny i pozbawiony skrupułów człowiek! I uwierz mi, widziałem już takich. To typ, który nie cofnie się przed niczym. Nie ma mowy, żebyś tam sama pojechała! – zakończył władczo.

Jednak chyba zapomniał, kogo ma przed sobą. Na reakcję nie musiał długo czekać.

– Twoje zakazy i nakazy nic tu nie znaczą – prychnęła rozeźlona Konstancja i ze złością szarpnęła szal, który zaczepił się o gałązkę dzikiej róży rosnącej przy drodze. Zrobiła to tak gwałtownie, że delikatna tkanina rozdarła się z trzaskiem. – Janku, przepraszam za to, co powiem, ale poniosła cię wyobraźnia. Słuchając cię, można by pomyśleć, że od lat dbasz o mnie i otaczasz mnie opieką, bez której nie jestem w stanie sobie poradzić. A przecież gdybym rzeczywiście przy byle kłopocie potrzebowała wybawcy, to opierając się na tobie, raczej nędznie bym skończyła. – Odwróciła do niego twarz oświetloną słońcem i spojrzała mu prosto w oczy.

Choć wiedział, że powiedziała prawdę – uproszczoną, ale jednak – to i tak poczuł się, jakby dostał w twarz.

– Masz słuszność, nie powinienem się mieszać w nie swoje sprawy – ukłonił się sztywno. – Zmieniłaś się… A mnie zwiodły wspomnienia i to wszystko, co tutaj zastałem. Ta sama droga, te same pola… Przez moment zapomniałem, że to już nie ten czas co dawniej. Zareagowałem tak, jakbym to zrobił przed laty. A przecież nie miałem i nie mam do tego żadnego prawa. W jednym tylko nie mogę przyznać ci racji. Ja – tu zrobił pauzę mającą podkreślić wagę swoich słów, po czym dobitnie dokończył – chciałem się tobą zaopiekować.

„No to pięknie – pomyślała z irytacją Konstancja. – Doprawdy, nie mogliśmy lepiej zacząć. Ledwo się spotkaliśmy a już skaczemy sobie do oczu jak dwa zadziorne koguty. Powinnam zacząć brać sobie do serca nauki Pelasi, a raczej jej babki, i zacząć bardziej liczyć się ze ­słowami”.

– Przepraszam cię, Janku. – Położyła mu rękę na ramieniu w pojednawczym geście. – Nie powinnam na ciebie napadać. Masz rację, nie byłam sprawiedliwa. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, twoja troska o mnie jest jak najbardziej zrozumiała. Ale minęło dużo czasu od momentu, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. I rzeczywiście się zmieniłam. I to bardzo. Tej kobiety, którą pożegnałeś dwanaście lat temu, już nie ma… Gdyby pozostała taka jak dawniej, nie przetrwałaby, a wraz z nią przepadłby cały dwór i wszystko, co z nim związane.

– Jedenaście – poprawił ją odruchowo. – Ostatni raz widzieliśmy się jedenaście lat temu.

– To prawda, ale ten rok różnicy był kluczowy. Dwanaście lat temu byłam zrozpaczoną, młodą kobietą, która nie widziała przed sobą przyszłości. I taką mnie zapamiętałeś. Ale rok później, gdy przyjechałeś, nasza rozmowa przebiegła tak, a nie inaczej, bo już… Nie wiem, jak to wyrazić… Stwardniałam? To chyba dobre określenie. Nie wracajmy jednak do przeszłości. Nie psujmy tego spotkania niepotrzebnymi dąsami. Co do mojego dzierżawcy, to nie jest on ani pierwszym, ani, jak mniemam, ostatnim chamem, z jakim przyjdzie mi się spotkać. A poza tym w tej konkretnej sprawie mogę cię uspokoić. Daruję sobie osobisty kontakt z mości panem Sępińskim. To, co mam mu do przekazania, nie wymaga mojej obecności. Doskonale sobie z tym poradzi mój rządca. Umie być współczujący, ale gdy sytuacja tego wymaga, potrafi być również twardy i ma dar przekonywania. Na wszelki wypadek przygotujemy odpowiednie argumenty…

– Nie chcę być złym prorokiem, ale nie wydaje mi się, żeby Sępiński chciał ze stoickim spokojem wysłuchać czyichś uwag, choćby i najrozsądniejszych – zauważył sceptycznie Jan.

– Toteż nie o takich argumentach mówię. Mamy we dworze trochę broni i rosłych mężczyzn. To w pewnych okolicznościach działa dużo lepiej niż wyważona perswazja – uśmiechnęła się lekko Konstancja. – Hieronim, ów rządca, nie raz i nie dwa dał już dowód, że tego typu racjom nie sposób się oprzeć. Naprawdę nie musisz się więc martwić.

– To nie można było tak od razu? Słuchając cię, zacząłem się obawiać, że sama się zajmujesz tym wszystkim. – Tu Jan wykonał niesprecyzowany ruch rękami w kierunku dworu i pól.

– Pewnie, że można było, ale zirytował mnie twój protekcjonalny ton – wyznała szczerze. – To twoje niedowierzanie, gdy pytałeś, czy sama mam zamiar tam jechać. – Skrzywiła się. – Tak jakby było w tym coś dziwnego. A prawda jest taka, że nie ma w tym nic a nic nadzwyczajnego. Od lat to kobiety zazwyczaj się wszystkim zajmują. Tylko wiedzą, że należy stwarzać pozory, że jest inaczej, żeby utrzymać panów mężów w dobrych humorach – dodała kpiąco. – U mnie wygląda to nieco nieszablonowo, bo nie mam przed kim odprawiać maskarady. Fikcja nie jest mi do niczego potrzebna. Nie muszę udawać, że skoro noszę suknie i kapelusze, to nie mam mózgu. Nie wiem dlaczego, ale wielu z was tak uważa.

– A może to nie ma nic wspólnego z naszą opinią o damskiej inteligencji? Może jako silniejsi chcemy was po prostu chronić? – bronił się Jan. – A może niektóre kobiety zamiast odtrącać męskie ramię, wolą zwyczajnie się na nim oprzeć… – dodał z nagłym smutkiem i odwrócił głowę, tak aby nie mogła widzieć jego twarzy. – A gdyby żył Tadeusz… – ciągnął ściszonym głosem – co wtedy? Też byś nim manipulowała w trosce o… jak to określiłaś? Dobry humor pana męża?

– Nie wiem – powiedziała krótko, odgarniając z czoła niesforny kosmyk włosów.

Przez chwilę milczała, usiłując dojść do ładu z targającymi nią uczuciami. Nie do końca wiedziała, skąd ta nagła irytacja. Przecież gdy zobaczyła Janka wyskakującego z powozu, szczerze się ucieszyła.

Teraz jednak uświadomiła sobie, że jego pojawienie się wydobyło na światło dzienne cienie wygnane niegdyś w najdalsze zakamarki duszy. Jan był nieodłącznie związany z jej dawnym beztroskim życiem. Swoim ­nagłym przyjazdem nieświadomie uwolnił stare, uśpione przez lata upiory. Wystarczyła chwila i wszystko wróciło. Drżało w powietrzu brzęczeniem dawnych pszczół, muskało policzki wiatrem, którego podmuchy dawno rozwiały się w nicości, huczało jej w głowie imieniem męża. Strzępy i urywki dawnego życia, które przez tyle lat podsumowywała krótkim stwierdzeniem: „Było, minęło”, otoczyły ją i spowiły szczelnym kokonem. Musiała kilka razy zaczerpnąć głęboko powietrza, żeby pozbyć się dojmującego wrażenia, że zaraz się udusi.

Poranne uczucie spokoju i harmonii zniknęło bezpowrotnie. Konstancja całą sobą poczuła, że nadchodzi coś nieznanego i niepokojącego. Coś, co teraz, przyczajone w ukryciu, szykowało się do skoku.

Przeszłość wracała.

* Gra karciana.

** Posterunek policji rosyjskiej.