Malownicze. Wymarzony czas - Magdalena Kordel - ebook + audiobook

Malownicze. Wymarzony czas ebook

Magdalena Kordel

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

To czas na miłość, na szczęście. Czas radości, ale i zmian. Magda na dobre związana już z Malowniczem, cieszy się, że wkrótce stworzy prawdziwy dom dla Marcysi i Ani. Wie jednak, ile przeszkód musi jeszcze pokonać, zanim nadejdzie ich wymarzony czas.

Przed Michałem też niełatwe zadanie: czy jego miłość do Magdy wystarczy, by ją przekonać?

Czy tych dwoje odważy się myśleć o wspólnej przyszłości?

Ojciec Julki, za wszelką cenę chce pokazać Krysi, jak bardzo się kiedyś pomyliła, odrzucając jego uczucie…

To piękna opowieść o tym, że choć przeszłości nie można już zmienić, to przyszłość jest w naszych rękach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 308

Data ważności licencji: 10/28/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Marta z niedowierzaniem patrzyła na stojącego przed nią mężczyznę. Czuła się tak, jakby zobaczyła ducha.

– Wróciłem – powiedział, wnikliwie się jej przyglądając. Nie potrafił ukryć rozczarowania. Chyba spodziewał się przerażenia, histerii…

– Widzę – odparła sucho. – Czego chcesz?

– O, jak obcesowo i niegrzecznie. Nie zapytasz, co u mnie? Jakim cudem się tu znalazłem? – W jego oczach zapaliły się niebezpieczne błyski. – Bo przecież się mnie nie spodziewałaś.

Z trudem przełknęła ślinę. Wiedziała, że cokolwiek się stanie, za nic na świecie nie może mu pokazać, że znów zaczyna się bać. Tak naprawdę to pierwsze obezwładniające zdumienie było błogosławieństwem. Dało jej czas na ukrycie ogarniającego ją powoli przerażenia.

Z tego właśnie czerpał siłę. Przypomniała sobie słowa lekarki, do której chodziły z Zosią na terapię: „Im bardziej się bałaś, tym bardziej on czuł się wszechwładny. Miał nad tobą władzę”.

– Nie będę z tobą rozmawiać. Nie wiem, jak sobie to załatwiłeś… Ale jedno jest pewne, nakaz sądowy nadal obowiązuje i jeżeli nie chcesz wrócić, skąd przyszedłeś, to się stąd wynoś – celowo podniosła głos i usłyszała dobiegające z głębi mieszkania stuknięcie. Oby to było to, na co czekała. Oby Zosia się nie obudziła… W tej samej chwili na nogach poczuła ciepłe muśnięcie sierści i przedpokój wypełniło głuche warczenie. Z satysfakcją spostrzegła, że mężczyzna cofnął się aż pod drzwi.

– Sprawiłaś sobie ochroniarza. A wiesz, że mi to nawet pochlebia… Widać nieźle trzęsiesz się ze strachu, skoro zdecydowałaś się na posiadanie tego zlepku kłaków. Ale to i tak ci nie pomoże. Dzisiaj przyszedłem tylko po to, by ci powiedzieć, że wróciłem. I tym razem już zostanę. I zabiorę ci Zośkę. A potem zniszczę ciebie. Nigdy się mnie nie pozbędziesz. Do końca życia będę twoim najgorszym koszmarem, rozumiesz? – wycedził.

Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo w tej samej chwili pies z głuchym warkotem skoczył i powalił go na ziemię. Marta przez moment przyglądała się osłaniającemu twarz mężczyźnie i wyobrażała sobie, jak by to było cudownie zobaczyć jego rozszarpane gardło.

– Teraz masz dwa wyjścia. Pierwsze: zawołam Nikifora, a ty w ciągu sekundy znikniesz. Drugie: każę mu cię pilnować i zadzwonię po policję. Co wolisz? To pytanie czysto retoryczne, więc nie musisz odpowiadać, tym bardziej że chyba trochę się obawiasz mówić – powiedziała, patrząc na wyszczerzone zęby Nikifora i jego wielką łapę położoną na gardle leżącego. – Nikifor, zostaw – poleciła.

Pies z niechęcią porzucił zdobycz i usiadł pomiędzy gramolącym się na kolana mężczyzną a swoją panią.

– To nie koniec – wychrypiał.

– Wynoś się – odparowała, kładąc uspokajająco dłoń na głowie owczarka.

Bez słowa patrzyła na zamykające się za mężczyzną drzwi. Przez moment stała bez ruchu i nasłuchiwała odgłosów z klatki schodowej. Celowo nie ruszyła się z miejsca. Znała go. Pójdzie dopiero, kiedy przekona się, że naprawdę ją przeraził. Będzie czekał, aż podbiegnie do drzwi i zamknie je na wszystkie zamki. I choć każda cząsteczka jej ciała chciała właśnie tak zrobić, trwała bez ruchu. Dopiero po chwili, gdy usłyszała, jak zbiega po schodach, podeszła spokojnie do drzwi i przekręciła zasuwę. Potem podbiegła do okna i przez szparę w zasłonie patrzyła za nim tak długo, aż zniknął za rogiem sąsiedniego bloku. Gdy upewniła się, że pochłonęła go noc, zrozpaczonym spojrzeniem ogarnęła pokój. Wszystko w nim zmieniła. Wszystko po to, by nawet najdrobniejszy szczegół nie przypominał jej o koszmarze, który przeżyły razem z córką. W tej chwili dotarło do niej, że tak naprawdę nic to nie dało. Nowy wystrój, kolor ścian, bibeloty – nic nie miało znaczenia. Równie dobrze i one mogły zostać milczącymi świadkami kolejnego horroru. To, co innym kojarzyło się z bezpieczeństwem i ostoją, dla niej oznaczało ból, cierpienie i strach. Ściany domu, ten azyl, do którego się tęskni, dla niej były miejscem kaźni. Wszystko, o czym starała się nie myśleć i zapomnieć, teraz wróciło. Zaczęła drżeć i odruchowo ciaśniej otuliła się szlafrokiem.

– Boże, nie przeżyję tego wszystkiego jeszcze raz – szepnęła do siebie. – Nie dam rady…

W głowie miała pustkę. Czuła, jak ogarnia ją paraliżujące przerażenie. Osunęła się na podłogę i schowała twarz w dłoniach. Zdezorientowany jej zachowaniem pies usiadł przed nią i trącił jej ręce wilgotnym nosem. Gdy to zawiodło, pobiegł do przedpokoju i przyniósł w zębach obrożę i smycz. Zwykle propozycja spaceru działała. I, jak się okazało, tym razem również. Marta zapatrzyła się na złożoną na swoich kolanach smycz.

– Mówisz, że to nam pomoże? – zapytała, patrząc w wierne psie oczy. – Może to nie jest taki zły pomysł… Szykuj się, Nikifor, bo to będzie naprawdę długa wędrówka – dodała, podnosząc się z podłogi i sięgając po leżące na szafie walizki.

Rozdział II

Dopiero nastał koniec sierpnia, a już nieubłagalnie czuć było pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni. Wprawdzie popołudniami żar wciąż lał się z nieba, ale poranki przynosiły ze sobą chłód i mgły, które znikając, odsłaniały zbocza gór otulone ciemną zielenią. Jej odcień też był dowodem na to, że lato się kończy. Jeszcze niedawno ta sama zieleń była soczysta i świeża. Teraz jakby spoważniała, nadając górom statecznego wyrazu. Słoneczniki, które wysiały się same tuż przy werandzie, zrzuciły żółty pióropusz płatków i schylały w zadumie ciężkie od ziaren głowy. Madeleine pomyślała, że na wiosnę koniecznie musi rozsiać ich więcej. I dodatkowo posadzić małe, które potem zetnie i porozstawia w wazonach po całym domu.

– Dużych, ciężkich wazonach, których nie da rady przewrócić rozbrykana kotka – mruknęła pod nosem, patrząc na rozciągnięte na poręczy werandy czarne lśniące kocisko z rudą pręgą pośrodku grzbietu.

Swoją drogą, zadziwiające, że tak niewinnie wyglądający zwierzak jest w stanie narobić tyle szkód. Teraz, gdy spał, wyglądał na uosobienie niewinności. Ale wystarczyło, by otworzył oczy, a wszystko wokół niego było w niebezpieczeństwie. Magda już nawet zdążyła przywyknąć do budzącego ją łoskotu, kiedy Katastrofa przechadzająca się właśnie po regale zrzucała z niego z wielkim hukiem książki albo wyglądała przez okno, zwalając przy okazji z parapetu wszystkie kwiatki. Kotka niewątpliwie miała dar destrukcji i właśnie z tego powodu została przechrzczona ze słodko brzmiącej Kici na Katastrofę. Magda uważała, że to imię pasuje do niej jak ulał, choć Łucja cały czas przekonywała ją, że zwierzęta powinny mieć krótkie imiona. Jej zdaniem najlepszym imieniem dla kotki, a przy tym zwięzłym i sugestywnym było „Won”, tym bardziej że w domu są dzieci i nie można używać brzydszych słów, które dużo bardziej oddawałyby istotę rzeczy. Madeleine z westchnieniem sięgnęła po kubek z parującą kawą i przysiadła na schodkach werandy. Właściwie w tej chwili, miast oddawać się lenistwu, powinna zacząć skrupulatnie realizować długaśną listę rzeczy do natychmiastowego zrobienia. Ale słońce grzało rozleniwiająco, kotka mruczała, świerszcze w trawie grały tak kusząco, że postanowiła jeszcze przez moment posiedzieć i skorzystać z tego, że jest zupełnie sama. Ostatnimi czasy takie chwile zdarzały jej się niezmiernie rzadko. Zwykle od rana w domu buszowały Marcysia i Ania, w kuchni tłukł się Jazzman, który odkąd pani Basia wróciła do Warszawy, przejął rolę kuchcika i ku zaskoczeniu Magdy sprawdzał się w niej całkiem nieźle. Wpadali też znajomi Julki i Tymka, wieczorami zaglądała do niej Krysia i prawie codziennie pojawiał się Michał, który czasami zostawał na noc, ale potem uparcie wracał do walącej się i podszytej wiatrem chaty. Jednym słowem, w domu panował nieustanny rozgardiasz. I takie ciche poranki jak ten zdarzały się bardzo rzadko. Madeleine lubiła bardzo to swoje całkiem nowe życie i dom pełen ludzi, ale siedząc i wsłuchując się w ciszę, doszła do wniosku, że raz na jakiś czas taka odmiana też jest przyjemna.

W sumie dlaczego mam z tego nie skorzystać, pomyślała, rozpierając się na schodkach. Ostatecznie zakupy, sprzątanie i te wszystkie ważne zaplanowane rzeczy nie uciekną. A poza tym, co tam plan! Ostatecznie już Tuwim powiedział, że plan to coś, co potem wygląda zupełnie inaczej. Nie miała pojęcia, że tym razem słowa Tuwima trafiły w sedno i zmiana jej planów nie ograniczy się tylko do drobnej korekty na liście rzeczy do zrobienia, ale rozciągnie się na wiele dni i zaważy na życiu osób, o których siedząc na zalanych słońcem schodkach, zupełnie nie pamiętała.

Rozdział III

Później, gdy pani Leontyna wspominała tamten dzień, zwykła mówić, że to ani chybi opatrzność natchnęła ją, by właśnie tego ranka zmienić wystrój witryny sklepu. Zwykle zajmowała się tym na początku miesiąca i teraz też zamierzała to zrobić dopiero we wrześniu, jednak po wejściu do sklepu opętała ją myśl o konieczności wymiany tego i owego. I tylko dzięki temu zwróciła uwagę na stojącą po drugiej stronie ulicy kobietę z dzieckiem i psem. Stała pośrodku chodnika otoczona walizkami i torbami, rozglądając się bezradnie dookoła. Wyglądała na zagubioną. Leontyna, markując ustawianie bibelotów, dyskretnie przyglądała się kobiecie. Właściwie sama nie wiedziała, co przyciągnęło jej uwagę. W końcu był sierpień, lato trwało, turyści nadal przewijali się przez Malownicze. Na pierwszy rzut oka nie różniła się niczym od każdego innego przyjezdnego. Dziecko, pies, torby podróżne… Jednym słowem, standard. Jednak coś w jej sylwetce i wyrazie twarzy nie dawało Leontynie spokoju. Starsza pani cały czas miała wrażenie, że choć widzi ją po raz pierwszy, dostrzega w niej coś znajomego. W końcu zniecierpliwiona sama sobą, energicznie wytarła ręce w ściereczkę i wyszła na zewnątrz. Kobieta nadal tkwiła na środku chodnika. Dziewczynka z wyrazem znużenia przysiadła na jednej z toreb. Pies wywalił jęzor i ciężko dyszał. Sierpniowa rześkość poranka zaczęła ustępować przedpołudniowemu upałowi. Najwyraźniej pies jako pierwszy zaczął odczuwać jego skutki. Zerkając na niego, Leontyna zawahała się. Lubiła psy wszelkiej maści i rasy, poza jednym jedynym wyjątkiem. Nie przepadała za owczarkami. Wspomnienia wojny atakują w przeróżny sposób. Nic nie mogła poradzić na to, że na widok psów tej rasy zawsze przed oczami pojawiali się jej Niemcy w mundurach wpadający do sklepu ojca. Jeden z nich miał ze sobą właśnie takiego psa. Szczerzącego zęby tuż nad jej twarzą. Niewiele brakowało, a byłby to ostatni widok w jej życiu. Ale zdarzył się cud i pozwolono im odejść. Leontyna z trudem otrząsnęła się ze wspomnień. W końcu to należało do przeszłości, a najważniejsze było tu i teraz.

– Nie bądź głupia, w końcu pies nie jest niczemu winien – mruknęła do siebie, decydując się jednak na przekroczenie ulicy. – Może on też wolałby urodzić się pudlem albo jamnikiem… – przekonywała siebie, nie spuszczając go z oczu.

Owczarek odwzajemnił się podobnym czujnym spojrzeniem. Jednak nie ruszył się z miejsca, nie zawarczał ani nie pokazał zębów. Po prostu siedział i patrzył. Leontyna poczuła na czole krople potu i pomyślała, że jednak pewne rzeczy siedzą w człowieku i zostaną w nim do końca życia. Na wszelki wypadek zatrzymała się przy stojącej najdalej torbie. Psisko zastrzygło uszami i nieznacznie poruszyło ogonem. Leontyna z głośnym świstem wypuściła powietrze i w końcu odważyła się oderwać oczy od psa i zauważyła wbite w siebie dwie pary identycznych oczu.

– Przepraszam, czy pani się dobrze czuje? – zapytała kobieta. – Mogę w czymś pomóc?

– Nie, nie. Nic mi nie jest. Po prostu upał i starość to nie najlepsze połączenie – uśmiechnęła się uspokajająco. Nie miała zamiaru opowiadać dopiero co spotkanym ludziom o wojennych traumach. – Tak naprawdę chciałam zapytać o to samo.

– O moje samopoczucie? – zdziwiła się, miętosząc w dłoni małą mapę.

– Nie, o to, czy mogę w czymś pomóc. Od jakiegoś czasu patrzę na was ze swojego sklepu i wydawało mi się, że jesteście nieco zagubione…

– Nieco to za mało powiedziane – westchnęła. – Ale nie sądzę, żeby mogła mi pani pomóc. To sprawa z cyklu niemożliwych do rozwiązania… Sama nie wiem, co ja właściwie sobie myślałam, jadąc tutaj – dodała jakby do siebie. – Bez żadnego planu, bez konkretów…

– Skoro tak, to może chociaż wstąpi pani do mnie na herbatę? Zawsze to lepsze niż stanie w kurzu i upale na chodniku – zaproponowała impulsywnie Leontyna, poniewczasie zastanawiając się, jak zniesie obecność psa na małym zapleczu.

– Bardzo pani dziękuję, ale nie możemy… – Kobieta jakby się wzdrygnęła.

Leontyna nie była z natury wścibska. Nie zależało jej na wtykaniu nosa w nie swoje sprawy. Wyczuwając niepokój podszyty wręcz wrogością, stwierdziła, że najlepiej będzie, jeśli powstrzyma swoje samarytańskie zapędy. Nic na siłę. Sumienie miała czyste. W końcu chciała pomóc. Już miała odejść, gdy jej wzrok zahaczył o dziewczynkę. Wyglądała na wycieńczoną. Oczy jej się zamykały, buzię miała bledziutką, ciemne cienie pod oczami.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale pani córka nie wygląda najlepiej. Myślę, że przydałoby się jej coś ciepłego…

– A skąd pani wie, że to moja córka?! Kim pani jest i dlaczego nas szpieguje?! – kobieta z każdym słowem podnosiła coraz bardziej głos.

Pies zjeżył sierść, a mała skuliła się na torbie.

– Przepraszam, chciałam tylko pomóc. – Leontyna patrzyła na nią ze zdumieniem pomieszanym z niechęcią. – Nie znam pani ani tego dziecka, jesteście po prostu podobne, tak mi się tylko powiedziało. Ale rzeczywiście powinnam posłuchać. W końcu wyraźnie pani powiedziała, że nie potrzebujecie pomocy. Jeszcze raz przepraszam i już mnie nie ma – dodała, odwracając się na pięcie.

Była już po drugiej stronie ulicy, gdy usłyszała za sobą nerwowe wołanie. Obejrzała się. Kobieta przebiegała właśnie przez jezdnię, w ogóle nie patrząc, czy coś jedzie. Na całe szczęście szosa była pusta.

– Bardzo przepraszam – wyjąkała zdyszanym głosem. – Naprawdę, bardzo. Nie chciałam być nieprzyjemna. Tylko, widzi pani, sytuacja mnie przerosła. I nerwy wzięły górę… – w jej oczach zalśniły łzy.

– Dobrze, już dobrze, moje dziecko. – Leontyna uspokajająco ścisnęła jej rękę. – Każdemu może się zdarzyć.

– Przyjechałam tutaj prosto z Warszawy. Szukam kogoś, kto podobno tu mieszka. Nie wiem, ale jakoś tak wydawało mi się, że to będzie mała wieś. Kilka chałup, gdzie wszyscy się znają, a zastałam spore miasteczko. Namierzenie mojej znajomej to jak poszukiwanie igły w stogu siana…

– Rzeczywiście, Malownicze to nie wieś, ale też nie Warszawa. Może jednak ta twoja koleżanka jakoś się znajdzie.

– Jak? Nie znam jej adresu, nie wiem, czy przypadkiem nie wyszła za mąż i nie zmieniła nazwiska, nie wiem nic poza tym, że jakiś czas temu tu przyjechała…

– To rzeczywiście niewiele punktów zaczepienia. – Leontyna z niepokojem patrzyła na dwie duże łzy spływające po twarzy nieznajomej. – Posłuchaj, dziecko, jak ty masz właściwie na imię?

– Marta.

– No więc, Marto, opowiedz coś o dziewczynie, której szukasz. Może coś przyjdzie mi do głowy – zaproponowała Leontyna, myśląc, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby jednak Marta przyjęła zaproszenie na herbatę. Mając jednak żywo w pamięci jej reakcję, nie ponawiała propozycji.

– Przecież sama pani w to nie wierzy. To nic nie da. Będę musiała zmienić plany… Teraz muszę wrócić do córki i znaleźć nam jakiś nocleg. Rzeczywiście mała pada z nóg. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że po prostu przyjadę i z miejsca wpadnę na Madeleine…

– Na kogo? – Po twarzy Leontyny przemknął cień ożywienia.

– Na Madeleine, znaczy Magdę. Zależy, jak kto ją nazywa. Na studiach francuskie imię budziło spore zainteresowanie, tym bardziej że studiowała romanistykę. Można by z tego wysnuć wniosek, że imię ma jednak wpływ na człowieka. Albo że to zadziwiający zbieg okoliczności.

– No, z tym ostatnim trudno mi się nie zgodzić – wtrąciła nagle rozpromieniona pani Leontyna. – Jak ujęłaś to na początku naszej rozmowy? Że to, z czym przyjechałaś, jest niemożliwe do załatwienia? To ja ci właśnie pokażę, że u nas w Malowniczem rzeczy niemożliwe załatwia się od ręki. Tylko na cuda trzeba chwilę poczekać…

– Nie wiem, o czym pani mówi – wyjąkała speszona kobieta.

– O tym, że teraz już nie masz wyjścia i musisz przytargać do mnie te swoje walizki i przyprowadzić córkę… I psa – dodała po chwili wahania. – Bo chyba się zgodzisz, że wygodniej będzie poczekać na Magdę w cywilizowanych warunkach. Przy herbacie i ciastkach.

– Ale jak to? Nie rozumiem… – Zdezorientowana Marta patrzyła na Leontynę ze zdumieniem.

– Widzisz, dziecko, Magd to mamy tutaj dużo, ale z tego, co wiem, Madeleine jest tylko jedna. Myślę, że to właśnie ten zadziwiający zbieg okoliczności sprawił, że wspomniałaś jej francuskie imię. To co, ty idź po córeczkę, a ja zadzwonię po Magdę. – I nie czekając na odpowiedź, szybkim krokiem weszła do sklepu, myśląc, że intuicja i tym razem jej nie zawiodła i że już zawsze będzie słuchać wewnętrznego głosu. Nawet jeżeli będzie ją namawiał do tak niedorzecznych rzeczy jak zagadywanie zupełnie nieznajomych ludzi.

Rozdział IV

Natarczywy dzwonek telefonu wyrwał Madeleine z rozkosznego odrętwienia. Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, pomyślała, sięgając po leżącą koło niej komórkę. W słuchawce po serii trzasków i szumów usłyszała rwący się głos pani Leontyny. Nie dziwiło jej to. Przywykła, że zasięg w tej części świata miewa swoje kaprysy i że to, że wczoraj telefon w danym miejscu działał rewelacyjnie, nie znaczy wcale, że kolejnego dnia będzie tak samo.

– Przepraszam, niech pani przez moment nic nie mówi – odezwała się i wyszła przed dom. – Halo? Pani Leontyno? Słyszy mnie pani teraz?– zapytała, podchodząc do pomalowanej na wściekle czerwony kolor sztachety w płocie.

Sztacheta sygnalizowała miejsce zasięgu znalezione i oznaczone przez Anię.

– Już nie mogę patrzeć, jak codziennie miotasz się po podwórku z telefonem przy uchu. Zrobiłam więc rozpoznanie terenu i wyszło mi, że tutaj zasięg jest zawsze. Ale tylko przy tej sztachecie. Wystarczy zrobić krok w którąkolwiek stronę i niknie. No to pomalowałam ją na czerwono, żeby się wyróżniała – wyjaśniła jej dziewczynka.

Cóż, jeśli cokolwiek można było powiedzieć o sztachecie, to na pewno nie to, że da się ją przeoczyć. Na tle innych, sielsko białych, jej krwista czerwień wprost biła po oczach.

– Magda, jesteś? – głos pani Leontyny nareszcie zabrzmiał wyraźnie i głośno.

– Jestem i zamieniam się w słuch. Ale właściwie nie musi nic pani mówić, bo ja i tak wiem, po co pani do mnie dzwoni – roześmiała się.

– Jak to wiesz? – zdumiała się pani Leontyna.

– Po prostu. Zdolność kojarzenia. Zapewne ma pani dla mnie ten obrus, który ostatnio zamawiałam. Nie sądziłam wprawdzie, że tak szybko się z nim pani upora…

– Magda, obrus jak na razie jest wielkości serwetki pod filiżankę – przerwała jej niecierpliwie starsza pani. – Dzwonię do ciebie w zupełnie innej sprawie. Musisz do mnie przyjechać – dodała i zwięźle opowiedziała o Marcie, jej córeczce i wielkim psie, którzy czekają u niej na zapleczu.

– I wiesz, nie chciałabym cię ponaglać, ale gdybyś mogła przyjechać jak najszybciej, byłabym wdzięczna – Leontyna zniżyła konspiracyjnie głos. – Bo widzisz, trochę nieswojo mi o tym mówić, ale panicznie boję się wilczurów i nie wiem, jak długo zdołam to ukrywać – dodała i nie czekając na odpowiedź, odłożyła słuchawkę.

Jeszcze moment stała nieruchomo, starając się uspokoić oddech i opanować drżenie rąk. To ostatnie nie bardzo jej wychodziło, więc po prostu wsunęła dłonie w kieszenie ażurowego sweterka i zdecydowanym krokiem pomaszerowała na zaplecze. Strach strachem, a uprzejmość uprzejmością. Nawet przerażona, nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby zostawić gości samym sobie.

Rozdział V

Wsiadając do samochodu, nadal nie bardzo wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. Beztroski relaks zupełnie wywietrzał jej z głowy. Leontyna rozłączyła się tak gwałtownie, że już nie usłyszała tłumaczenia, że to musi być jakaś pomyłka, iż ona nie zna żadnej Marty ani Zosi, ani psa. Ewidentnie musiało chodzić o jakąś inną Magdę. Najpierw usiłowała ponownie połączyć się z Leontyną, ale starsza pani uparcie nie odbierała telefonu. I Madeleine stwierdziła, że nie ma wyjścia. Musi jechać i osobiście wyjaśnić to gigantyczne nieporozumienie.

Marta? Jaka Marta? I to jeszcze z córką, zastanawiała się, usiłując wyminąć największe dziury na drodze, przez co wpadała w inne. Pani Leontyna musiała coś źle zrozumieć… Ale w sumie dobrze. Pojadę, dokonam nierozpoznania i przy okazji zrobię niezbędne zakupy. Inaczej zapewne lenistwo wzięłoby górę, a tak proszę, los zadecydował inaczej.

Zaparkowała przed „Kuferkiem” i zdecydowanie weszła do środka. Starsza pani niemal natychmiast pojawiła się w drzwiach zaplecza.

– Jesteś – odetchnęła z ulgą, łapiąc ją za rękę.

– Jestem, ale gdyby pani się tak szybko nie rozłączyła, zdążyłabym powiedzieć, że to nieporozumienie. Nie znam żadnej Marty… – urwała nagle, bo zza Leontyny wysunęła się znajoma postać.

Magda wpatrywała się w nią z rozchylonymi ze zdumienia ustami.

– Matko! A skąd ty się tu wzięłaś? – z trudem odzyskała głos.

– Już się zastanawiałam, czy w ogóle mnie poznasz – Marta uśmiechnęła się blado. – W końcu minęło trochę czasu…

– Fakt. – Nerwowym uśmiechem zamaskowała zakłopotanie.

Prawda była bowiem taka, że gdyby Leontyna nie wymieniła imienia dziewczyny, a Magda nie przypomniała sobie przyjaciółki ze studiów, w życiu nie rozpoznałaby tej osoby. A tak jakimś cudem udało jej się wywołać dawno zapomniane obrazy i nałożyć na poszarzałą i przedwcześnie postarzałą twarz kobiety. Przez moment patrzyły na siebie w milczeniu.

– No widzicie, i wszystko się wyjaśniło – przerwała przedłużającą się ciszę Leontyna. – Mówiłam, że mam rację? – zwróciła się z entuzjazmem do Marty.

– Tak, nie wiem, co bym zrobiła, gdyby pani się nami nie zainteresowała. Sama w życiu nie odnalazłabym Madeleine.

– Widać tak miało być – skwitowała staruszka, popatrując na Magdę spod oka. – To co, napijesz się z nami herbaty?

Magda nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Marty nie widziała całe wieki. Nie utrzymywały żadnych kontaktów. Raz przelotnie spotkały się na dworcu w Warszawie. Zamieniły kilka zdań, zapewniły, że na pewno się do siebie odezwą, wymieniły się nawet numerami telefonu. Ale jak w wielu przypadkach takich spotkań po latach, zapomniały, ledwo tylko zginęły sobie z oczu. Wtedy jeszcze Marta wyglądała młodo i świeżo. A teraz aż żal było patrzeć. Tak czy inaczej, musiała coś postanowić. Nie mogły w nieskończoność tkwić w drzwiach zaplecza sklepiku pani Leontyny. Stwierdziła, że najrozsądniej będzie zacząć od tego, co już wie.

– Słyszałam, że przyjechałaś z córeczką.

– Tak, z Zosią. Usnęła na zapleczu. Od wczoraj jesteśmy cały czas w drodze… Przepraszam cię… To chyba nie był najlepszy pomysł, żeby tak niespodziewanie zwalać ci się na głowę. – Nerwowym gestem założyła kosmyk włosów za ucho.

Magda od razu przypomniała sobie, że Marta zwykle bawiła się włosami w stanie skrajnego zdenerwowania. Najwyraźniej niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają.

– Daj spokój! – zareagowała błyskawicznie. – Po prostu jestem zaskoczona. Przyznaj, że i ty byś była. Ogromnie się cieszę, w końcu będziemy miały okazję się nagadać. A ile Zosia ma lat?

– W tym roku skończy sześć.

– Świetnie się składa, Marcysia się nią zaopiekuje. Powinny się dogadać, bo są w podobnym wieku – paplała, usiłując zyskać na czasie. Ewidentnie musiała coś postanowić. Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to zabranie swojej dawnej przyjaciółki do siebie.

– Marcysia to twoja córka? – Twarz Marty na moment złagodniała, a z oczu zniknął wyraz czujności.

– Nie do końca, ale prawie. Wiem, dziwnie brzmi, to dość zawiła historia. Może idź obudź małą, zapakujemy wasze bagaże, zrobimy zakupy i pojedziemy do mnie, okej?

– A nie obraziłabyś się, gdybym poczekała na ciebie tutaj? O ile oczywiście pani Leontyna się zgodzi… – Marta na powrót zrobiła się spięta. – Szkoda mi budzić Zosi – dodała, unikając patrzenia w oczy Magdzie.

– Ależ oczywiście zostańcie – bohatersko zgodziła się starsza pani, gorączkowo próbując sobie przypomnieć, gdzie schowała ziółka na uspokojenie, bo teraz byłyby jak znalazł.

Pies wprawdzie okazał się dobrze wychowanym zwierzakiem i od razu położył się koło fotela, na którym usnęła Zosia, ale Leontyna nic nie mogła poradzić na to, że odkąd przekroczył próg sklepu, serce mało co nie wyskoczyło jej z klatki piersiowej.

– Dobrze, jak wolisz. – Magda powoli pokiwała głową. – Uwinę się raz-dwa z zakupami i zaraz po was wracam – dodała, wychodząc przed sklep.

Jego właścicielka wyszła z nią i starannie zamknęła za sobą drzwi.

Przez moment patrzyły na siebie w milczeniu.

– Rozumiem, że jeżeli to miała być niespodzianka, to się udała? Na pierwszy rzut oka widać, że jesteś zaskoczona – stwierdziła Leontyna półgłosem.

– I to jak… Nawet o niej nie pamiętałam… Lata minęły, od kiedy ostatni raz ze sobą rozmawiałyśmy. Kiedyś wpadłyśmy na siebie przypadkiem w Warszawie, i tyle. Nie mam pojęcia, skąd wiedziała, gdzie mnie szukać! Sama pani przyzna, że to wszystko jest jakieś takie dziwne.

– Jest. Ona ma w sobie coś takiego … Nie umiem tego określić, choć cały czas kołacze mi się po głowie, że powinnam wiedzieć, o co chodzi… W każdym razie chyba nie mamy wyjścia i musimy coś z nią zrobić…

– Pani Leontyno, nie „my”, tylko ja, i nie „coś”, tylko po prostu zabiorę ją do siebie. To jedyne słuszne rozwiązanie. Nie zostawię jej przecież na zapleczu ani nie każę wracać, skąd przyszła. W końcu kiedyś się przyjaźniłyśmy. Pewnie jest jakiś powód, dla którego Marta właśnie teraz sobie o tym przypomniała.

– Masz rację, ale to wszystko mnie martwi. Z mojego doświadczenia wynika, że taki nagły nawrót pamięci zwykle zwiastuje kłopoty… W razie czego pamiętaj, że służę pomocą. W końcu to też moja sprawa, bo ja cię w to wszystko wpakowałam. Ona sama raczej by cię nie odnalazła…

– Obiecuję, ale nie ma co się martwić zawczasu. Może tylko nam się wydaje i to czysto przyjacielska i niezobowiązująca wizyta?

– Obyś miała rację… Długo cię nie będzie? – starsza pani znienacka zmieniła temat.

– Nie, postaram się załatwić sprawunki jak najszybciej.

– To zrób to, bo ja wcale nie żartowałam z tym psem. Na jego widok wszystko się we mnie trzęsie. Mam alergię na owczarki.

– Ha, właśnie zastanawiam się, co na psa powie Katastrofa – mruknęła do siebie Magda. – I czy przypadkiem też nie będzie uczulona na psią sierść…

I z głową pełną wątpliwości i pytań ruszyła na rynek.

W mięsnym, o dziwo, nie było kolejki. Sprzedawczyni, Kraśniakowa znana w całym Malowniczem jako lokalna skarbnica wszelkich ploteczek, stała za ladą nienaturalnie osowiała.

– A, to tylko pani – westchnęła ponuro na widok wchodzącej Magdy. – Pewnie po to zamówione mięso…

– Tak, ale nie tylko. Muszę kupić trochę więcej wędliny – odparła przebiegle, czekając na reakcję.

Była pewna, że taka przynęta wzbudzi w Kraśniakowej zainteresowanie i wyrwie ją z nienaturalnego dla niej letargu. Magda zdążyła już przywyknąć do hałaśliwej właścicielki mięsnego przybytku, która od progu każdego zarzuca mnóstwem mniej lub bardziej prawdopodobnych nowinek i ploteczek. Osowiała i milcząca Kraśniakowa była zjawiskiem wysoce niepokojącym.

– To jakiej tej wędliny nałożyć? – zapytała z westchnieniem.

– No, jakiejś dobrej, niech mi pani coś poleci. Gości mam – nęciła niezrażona Madeleine.

Ale i tym razem wabik nie zadziałał. Sprzedawczyni w milczeniu zaczęła ważyć pierwszy lepszy kawałek szynki, jaki nawinął się jej pod rękę. Przyjęła pieniądze i apatycznie zapatrzyła się w okno. Magda niemal na palcach wycofała się do wejścia i cichutko zamknęła drzwi. Z chodnika jeszcze raz zerknęła w okno sklepu. Kraśniakowa nawet nie zmieniła pozycji. I w tej chwili po raz pierwszy poczuła to, co na co dzień musiało towarzyszyć właścicielce mięsnego. Opanowała ją bowiem paląca ciekawość i to taka, której nic nie mogło zagłuszyć.

Ktoś ani chybi zaczarował nam sklepową, myślała, targając ciężkie siaty w kierunku samochodu. Zeżarł królewnę… Trzeba jak najszybciej to wyjaśnić, bo jedno jest pewne – Malownicze bez plotkującej na prawo i lewo Kraśniakowej straci nieco ze swojego specyficznego uroku…

Rozdział VI

Kacper nadal czekał. Wrócił do domu wczoraj i najpierw z ulgą powitał panującą w mieszkaniu ciszę. Nieobecność małej, jak z przyzwyczajenia nazywał dorosłą już córkę, dawała mu możliwość spokojnego rozpakowania i przygotowania się na ten jej pełen wyrzutu wzrok. Szczerze go nie znosił! Wolałby, żeby Julka krzyczała, piekliła się i robiła mu wymówki, łatwiej by mu było sobie z tym poradzić. Mógłby się z nią pokłócić, zastosować mało sprawiedliwy, ale za to powszechnie używany argument, że ojciec to ojciec i należy mu się szacunek. Przynajmniej do momentu gdy dziecko mieszka pod jego dachem. Ale co zrobić z kimś, kto tylko patrzy? Kacper bezwiednie wzruszył ramionami i wepchnął ostatnią walizkę do przedpokoju. Tak czy inaczej, dobrze się stało, że Julka gdzieś wyszła, pomyślał i otworzył drzwi do swojego pokoju. Ogarnął wnętrze zaskoczonym spojrzeniem. Wszystkie szuflady z biurka były wysunięte. Ich zawartość walała się po podłodze. Wybebeszona szafa straszyła porozciąganymi swetrami i kurtkami. Jego najdroższy garnitur leżał ciśnięty na środek podłogi. Pokój wyglądał tak, jakby przeszło nad nim tornado.

– No pięknie – mruknął do siebie. – Chciałem, żeby mała przemówiła, i proszę, zostałem wysłuchany… Zdaje się, że musiała być nieźle wściekła, skoro wyrzuciła to wszystko i nie uprzątnęła. – Zrobił długi krok nad stertą ubrań wywleczonych z szafy i odruchowo zgarnął porozrzucane papiery. – Właściwie to chyba powinienem to zostawić i kazać jej posprzątać – stwierdził, ale już po chwili uśmiechnął się gorzko i zabrał się do upychania rzeczy w szafie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że na wychowawcze akcje trzeba sobie zasłużyć. Na przykład byciem dobrym ojcem. A jak się nim nie było, trzeba zacisnąć zęby i pogodzić się z tym, że jego córka na swój własny sposób właśnie zrobiła mu piekielną awanturę. Na którą, nawiasem mówiąc, solidnie sobie zasłużył.

Dopiero późnym wieczorem zaczęło do niego docierać, że coś jest nie tak. Julki zbyt długo nie było. Po raz kolejny zajrzał do jej pokoju i uważniej zlustrował wnętrze. Miał niejasne wrażenie, że czegoś mu brakuje. W końcu odkrył, o co chodzi. Na parapetach nie było doniczek z roślinami, czyli Julka wybyła gdzieś na dłużej. Nie wiedzieć dlaczego, nagle go to zirytowało. Bo jak to tak, wraca do domu, zastaje wybebeszone szafy, bajzel, a jego córka nawet nie raczy poinformować go, że wyjeżdża? To prawda, nie odbierał telefonu, ale przecież mogła wysłać esemesa. A nie bezdusznie pozwolić na to, żeby biedny stary ojciec wracał do pustego mieszkania… Znienacka rozczulił się sam nad sobą. I to bez słowa… Zupełnie tak jak ja, błysnęło mu w głowie i zirytował się jeszcze bardziej.

– Smarkula! – gniewnie mruknął pod nosem i wybrał na komórce numer Julii.

Poczta głosowa uprzejmie poinformowała go, że może zostawić wiadomość.

– Oddzwoń! – powiedział krótko i się rozłączył.

Nie będzie się prosił o telefon. Swoją drogą, takie zachowanie było do Julii niepodobne. Nigdy tak znienacka nie wyjeżdżała. Zawsze informowała go o swoich planach, zostawiała jakąś wiadomość. Może teraz też, tylko on coś przeoczył. Nerwowym krokiem poszedł do kuchni i obrzucił pomieszczenie uważnym spojrzeniem, ale nigdzie nie dostrzegł nawet najmniejszej karteczki. Już miał zgasić światło i wyjść, gdy jego wzrok przykuł zwinięty w kulkę papier rzucony koło lodówki. Podniósł go i rozprostował. Na palcach zostały mu ślady kurzu. Pochylił się nad wygładzoną kartką i rozpoznał swój charakter pisma. To była wiadomość, którą zostawił Julce przed wyjazdem. Wtedy się spieszył, nie zastanawiał się nad tym, co pisze i jak to brzmi. Teraz ukłuła go lakoniczność treści.

Punkt pierwszy brzmiał: Julio wyjeżdżam. Nie martw się o mnie.

Punkt drugi: Na konto przelałem ci pieniądze. Pamiętaj o czynszu.

Punkt trzeci: Kocham cię. Tata.

Tę ostatnią linijkę dopisała Julka. Litery drżały skreślone roztrzęsioną ręką i Kacper nagle poczuł na plecach przejmujący dreszcz, a potem zalała go zimna fala strachu. A jeżeli coś się stało? Ktoś małej zrobił krzywdę albo ona sama otumaniona samotnością zrobiła coś głupiego? A jeżeli ten bałagan w mieszkaniu to nie zasługa Julii, tylko kogoś obcego? Po raz pierwszy zaczął się bać. Jeszcze raz wybrał numer córki, ale podobnie jak poprzednio włączyła się poczta głosowa.

– Córciu… – zaczął i zamilkł speszony.

Nigdy się do niej w ten sposób nie zwracał i nie bardzo wiedział, co zrobić ze słowem, które mu się mimowolnie wymknęło.

– Hmmm… – odchrząknął. – Zadzwoń do mnie, jak odsłuchasz wiadomość. Koniecznie – dodał po chwili i się rozłączył.

Jeszcze raz zerknął na leżącą przed nim kartkę i dopisek Julki.

– A niech to wszystko szlag trafi! – warknął i w geście bezsilności zmiął papier, i wyrzucił go do kosza.

Niewiele to pomogło. Punkt trzeci, rozchwiane literki, rozpaczliwa prośba o pomoc, bijąca z dopisku już na dobre rozpanoszyły się w jego głowie. Trzy słowa: „Kocham cię. Tata”, wbiły się w jego serce i w jednej chwili nadkruszyły mur, który wybudował wokół siebie i za którym czuł się bezpiecznie.

Tej nocy spał niespokojnie. O ile w ogóle stan, w którym się znajdował, można nazwać snem. Cały czas podświadomie nasłuchiwał, czy w zamku zazgrzyta klucz albo zadzwoni telefon. Ledwo się rozwidniło, był już na nogach. Ze zmęczenia szczypały go oczy i bolała głowa. Wypił kawę i z niezadowoleniem zauważył, że krąży po pustym mieszkaniu, niczym lew w ciasnej klatce. Nigdzie nie mógł sobie znaleźć miejsca. Julka nadal nie dawała znaku życia i koło południa Kacper poczuł, że nie wytrzyma dłużej bezowocnego czekania. Jeszcze raz spróbował dodzwonić się do córki, ale gdy znów usłyszał uprzejmy ton poczty głosowej, zmełł w ustach przekleństwo i doszedł do wniosku, że nie pozostaje mu nic innego, jak zacząć działać.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Rozdział VII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział VIII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział IX

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział X

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XI

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XIII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XIV

Madeleine, stojąc przy otwartym oknie, nadal usiłowała się uspokoić. Obiecała sobie, że przy najbliższej bytności w miasteczku kupi najtańszy komplet talerzy i będzie je trzymać pod ręką, tak na wszelki wypadek, gdyby jeszcze kiedyś naszła ją ochota na walnięcie czymś o ścianę. Albo raczej zainwestuje w worek treningowy, przynajmniej nie skróci życia Bogu ducha winnej zastawy i nie trzeba będzie sprzątać. Albo po prostu spierze Michała. Tak, w tej chwili ta myśl najbardziej przypadła jej do gustu.

Bronić swojej kobiety! Też wymyślił! Od kiedy to jestem czyjąś własnością, pomyślała i aż zatrzęsła się od kolejnej fali świętego oburzenia. Zapewne długo jeszcze by tak stała, pomstując w duchu, gdyby jej uwagi nie odwrócił podniesiony męski głos. Z ciekawością wychyliła się z okna i zobaczyła, że spod domu Krysi odchodzi postawny mężczyzna. Postawny i wściekły. Złość biła z każdego ruchu i zamaszystego kroku nieznajomego.

O, zaraz muszę pobiec do Krysi i dowiedzieć się, co się dzieje, postanowiła, ale w tej samej chwili po drodze przemknął z zawrotną szybkością samochód jej sąsiadki, bryzgając dookoła błotem i gnając, jakby go sam diabeł opętał. Madeleine nigdy dotąd nie widziała, żeby ktoś po tej pełnej dołów drodze jechał w tak szaleńczym tempie. I nigdy nie słyszała tak kwiecistej wiązanki przekleństw jak ta, którą posłał za samochodem zabłocony od stóp do głów nieznajomy facet.

Przezornie cofnęła się w głąb kuchni, ale po chwili ciekawość zwyciężyła i z lekka przyczajona podeszła do okna. Jak się okazało, ostrożność była zbędna, bo mężczyzna nie zaszczycił jej domu ani jednym spojrzeniem. Klnąc siarczyście, wytarł twarz rękawem kurtki i odszedł w nieznane. Zamiast niego na drodze pojawił się natomiast ktoś inny. Magda pomyślała, że Michał ochłonął i wraca, ale po chwili rozpoznała w nadchodzącym pana Wojtka, nocnego stróża z domu dziecka. Na jego widok serce najpierw się jej zatrzymało, a potem zaczęło bić w szaleńczym tempie. Cała złość, którą czuła jeszcze przed chwilą, gdzieś wyparowała. Teraz po prostu się bała.

Po co on do mnie przyszedł?, myślała gorączkowo, zbiegając na dół. Znalazła się na werandzie jeszcze, zanim mężczyzna wszedł na podwórko. Nerwowo zaplatając dłonie, czekała na niego na schodkach. Panu Wojtkowi wystarczyło tylko jedno spojrzenie, by zrozumieć, co się dzieje w duszy Magdy. Był prostym człowiekiem, przez lata zajmował się gospodarstwem i właśnie ta praca nauczyła go uważnego patrzenia. Umiał przewidzieć zmianę pogody, wiedział, kiedy zwierzętom coś dolega, zanim na dobre się rozchorowały, i tak samo umiał czytać w oczach i sercach ludzi.

– No, niech się nie boi – powiedział więc zamiast powitania i uspokajająco poklepał ją po ramieniu. – Gdybym wiedział, że tak się na mój widok przerazi, to bym najpierw zadzwonił…

– Panie Wojtku, coś się stało…? Dziewczynkom?  – Magda z trudem przełknęła ślinę i odkaszlnęła.

– Nic się nie stało, przecież mówiłem, żeby się nie bała.

– No tak, mówił pan. – Poczuła, że żelazna obręcz ściskająca jej serce i gardło trochę ustępuje.

– Przyszedłem, bo pomyślałem, że pewnie tu siedzi i się zamartwia. I widzę, żem miał rację. Pani dyrektor wprawdzie mówiła, że zadzwoni, ale zanim się doczeka tego telefonu, to ona tu się weźmie i zapłacze. Widziałem przecież, jak jej zależy na dziewuszkach. Wtedy jak przyszła w środku nocy… – pan Wojtek zawiesił głos, a Magda mimowolnie uśmiechnęła się na to wspomnienie. To właśnie wtedy zadzierzgnęła się pomiędzy nią a nocnym stróżem nić sympatii i porozumienia.

– No i widzi pan, panie Wojtku, nie wiem, czy nie będę musiała znów zaplanować jakiegoś wtargnięcia i manifestacji… – westchnęła.

– Ano się porobiło… Ale my wszyscy, i ja, i pani dyrektor, i pracownicy, jesteśmy z nią. I chciałem, żeby o tym wiedziała… Dziewuszkom też się krzywda nie dzieje… To tyle, po prostu niech wie, że nie jest sama – powiedział pan Wojtek nagle jakiś zmieszany i zakłopotany, a Madeleine ze wzruszenia ścisnęło w gardle.

Widać było, że nieczęsto zdobywa się na takie wyznania. Przez moment nie wiedziała, co powiedzieć. Patrzyła na ogorzałą od słońca, naznaczoną zmarszczkami twarz starszego mężczyzny. Odbijała się na niej surowa i prosta dobroć. Oczy w lekko spłowiałym błękitnym odcieniu patrzyły na nią z pewnością i szlachetnością. To spojrzenie mówiło właściwie wszystko i do Magdy dotarło, że tutaj nie potrzeba wyszukanych słów.

– Dziękuję – odparła po prostu. – Bardzo panu, panie Wojtku, dziękuję…

– No i niech się nie łamie. Tak łatwo się nie damy! – mężczyzna uśmiechnął się trochę krzywo, jakby usiłując zamaskować wzruszenie.

– To co, może wejdzie pan na kawę, na górze mam kanapki…

– Nie, czasu nie mam… Do domu muszę wrócić, do zwierząt zajrzeć… Niby mój najmłodszy się gospodarstwem zajmuje, ale spokojniejszy jestem, jak sam wszystkiego doglądnę. Reszta dzieciaków w świat poszła, do miasta. Dobrze, że choć Tomuś do ziemi ciągnął… Ale sam nie wiem, czy on to robi, bo chce, czy tylko mnie starego było mu szkoda… Ale co ja tu gadam, czas po próżnicy tracę… Będę dawał znać co i jak.

I zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, już był na ścieżce. Wyprostowany, z wysoko uniesioną głową, nie wyglądał na swoje lata. Magda patrzyła na niego dziwnie poruszona. Czuła, że słowa pana Wojtka tchnęły w nią i otuchę, i siłę. Skoro wierzy w nią tylu ludzi i zamierza za nią stać, nie tylko nie może, ale wręcz nie ma prawa ich zawieść. To, że będzie trzeba walczyć, wiedziała już od wczoraj. To, że stanie do tej bitwy, też nie było dla niej zaskoczeniem. Ale dopiero dzisiaj słowa pana Wojtka sprawiły, że poczuła się gotowa na wszystko. Wyzwoliły w niej prawdziwą determinację i wolę walki.

– Nie jestem sama – wyszeptała do siebie i wiedziała, że odtąd te słowa będą dla niej najlepszą i najmocniejszą tarczą.

Za tymi słowami stali ludzie gotowi jej pomóc i Magda zamierzała pokazać wszystkim, że zasługuje na ich zaufanie. Pierwszym krokiem rozpoczynającym atak był telefon do proboszcza.

Proboszcz, niestety, niewiele zmienił w oglądzie sytuacji. Był tak samo zdziwiony jak ona wczoraj.

– Ale przecież to miała być tylko formalność – zdumiał się, gdy opowiedziała mu o wizycie urzędniczek.

– Miała, przynajmniej dopóki ktoś nie napisał na mnie donosu – postanowiła nie owijać niczego w bawełnę.

– O fu! Jakie paskudne słowo! Donos! Ale kto byłby zdolny do takiej podłości? Gdyby chodziło o kogoś stąd, z dziada pradziada, mniej bym się dziwił… W końcu sama wiesz, że waśnie w takim małym miasteczku przechodzą z ojca na syna. Taki swoisty spadek. Ale przecież ty jeszcze nie zdążyłaś sobie narobić śmiertelnych wrogów… Z nikim nie toczysz sporów o miedzę, o kawalera dla córki, o jajka…

– Jajka? – zdumiała się Magda.

– A, bo właśnie godziłem dwie zacietrzewione panie, którym kury niosły się nie tam gdzie trzeba. Zapewne były zwolenniczkami zniesienia granic. Kury, rzecz jasna, nie ich właścicielki, bo jajka składały niekoniecznie na swoich podwórkach. No i wybuchła awantura, ile jaj komu się należy i od której kwoki…

– No, ksiądz nigdy nie przestanie mnie zadziwiać… Prawdziwy z proboszcza mediator – ubawiła się Madeleine. – Rzeczywiście takich sporów nie toczę, ale najwyraźniej jest coś, o czym nie wiemy. I stąd moja prośba… Żeby miał ksiądz oczy i uszy otwarte…

– No wiesz? Mam robić za szpiega? Nie wstyd ci proponować mi czegoś takiego?

– No właśnie, nie bardzo – wyznała bez cienia skruchy.

– I dobrze, bo działanie w słusznej sprawie wymaga czasami podstępu i sprytu. A my dodatkowo użyjemy jeszcze ciężkiego sprzętu do zadań specjalnych…

– Czyli?

– Czyli pani Dorotki – z zadowoleniem oświadczył proboszcz. – Moja gospodyni to prawdziwa tajna broń… No i nie jest zobowiązana do zachowania tajemnic, bo sama rozumiesz, że jeżeli chodzi o spowiedź…

– Chyba proboszcz nie myśli, że usiłuję go nakłonić do wydobywania informacji podczas spowiedzi! – oburzyła się Magda.

– Zawsze byś mogła trochę popróbować. Lubię od czasu do czasu pokazać, jaki mam stalowy i nieugięty charakter – szarżował proboszcz. – Ale żarty na bok. Rozumiem, że sytuacja nie jest ani trochę zabawna – głos w słuchawce raptownie spoważniał.

– Dobrze proboszcz rozumie. W tej chwili plan stworzenia dziewczynkom domu wisi na włosku. Jeszcze będę rozmawiać z panią Anetą, mam nadzieję, że ta wczorajsza wizyta nie przekreśliła mnie zupełnie. Ale dobrze by było wiedzieć, kto rzuca kłody pod nogi.

– Nie martw się. Od tego momentu nic nie ujdzie mojej uwadze. No i oczywiście opowiem wszystko pani Dorotce i wyślę ją na zwiady. A w razie czego pamiętaj, że jednak jestem tu proboszczem i mam spory wpływ na ludzi. Staram się tego nie wykorzystywać, ale tak jak powiedziałem, są sytuacje, które wymagają nagięcia zasad i zrewidowania poglądów…

– Dziękuję. Mam nadzieję, że jednak damy radę jakoś tak łagodniej. Nie chciałabym mieć sumienia proboszcza na własnym sumieniu… Matko, chyba trochę się zaplątałam.

– Odrobinkę. A powiedz mi cóż w takim wypadku z twoim wyjazdem do Paryża. Dobrze kojarzę, że to miało być na dniach?

– Miało. Ale Paryż musi poczekać. Dziewczynki są najważniejsze. I doprowadzenie domu do porządku. To co, gdyby coś…

– Będę dzwonił – dokończył za nią proboszcz. – A teraz idę odbyć walną naradę z panią Dorotką.

– A ja czekam – powiedziała Madeleine i się rozłączyła.

Przez moment w milczeniu patrzyła na trzymaną w dłoni komórkę, a potem z głębokim westchnieniem wybrała numer mamy. Tak jak przypuszczała, mama była zdruzgotana, zdenerwowana, niezadowolona i chyba uznała, że jej córka na tej głuchej prowincji zupełnie upadła na głowę.

– Poczekaj, zacznijmy od początku, bo chyba czegoś nie rozumiem. Co to znaczy, że nie wracasz?

– Nie wracam znaczy dokładnie to, co znaczy. Zostaję tutaj. – Magda zadreptała w miejscu i oparła się biodrem o pomalowaną na czerwono sztachetę.

Tym razem zależało jej, żeby zasięg znienacka nie zniknął. Skoro już zdecydowała się na rozmowę, chciała mieć to z głowy i w związku z tym prawie przykleiła się do płotka.

– Dziecko, ty chyba nie wiesz, o czym mówisz! – Głos mamy niebezpiecznie zaczął się podnosić. – Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, czym jest zima w górach? Na takim odludziu?

– Mamo, proszę…

– Madeleine, to ja proszę! Dorośnij w końcu, dziecko! Przecież ty tam zamarzniesz, zginiesz zasypana śniegiem albo z braku jedzenia…

– Nie przesadzaj! W końcu to nie Antarktyda, tu normalnie mieszkają ludzie!

– Absolutnie się nie zgadzam! Skoro cię nosi, to już lepiej przezimuj w Paryżu! W końcu i tak tam jedziesz, przy okazji sobie pozwiedzasz, poznasz miasto, pozałatwiasz wszystkie sprawy do końca, a ja nie umrę z niepokoju. Wprawdzie Paryż też jest daleko, ale jednak miasto to miasto.

– To jest właśnie druga rzecz, o której muszę ci powiedzieć – odchrząknęła Magda i potarła dłonią czoło. – Nie jadę do Paryża…

W telefonie zapanowała głęboka cisza. Jednak Magda na tyle dobrze znała mamę, by wiedzieć, że to milczenie nie potrwa zbyt długo. Uniosła wzrok i spojrzała w zachmurzone niebo, potulnie oczekując wybuchu. Nie musiała zresztą czekać zbyt długo.

– Co takiego?! Przecież ustaliliśmy…

– Mamo, plany się pozmieniały. Muszę odłożyć wyjazd… Trochę mi się w życiu pokomplikowało…

– Córeczko, co się dzieje? – Głos mamy nieoczekiwanie podejrzanie złagodniał. – Przecież wiesz, że na nas zawsze możesz liczyć… Czy to twoje „pokomplikowało” to jest to, o czym myślę? Jesteś w ciąży?

– W ciąży… A wiesz, coś w tym jest. Można by rzec, że nawet w takiej podwójnej, nieco przenoszonej… Mamo, jeżeli możesz, usiądź, bo zaraz powiem ci coś, co na pewno ci się nie spodoba. Zostaję w Malowniczem, nie jadę do Paryża…

– Ale… – usiłowała wejść jej w słowo mama.

– Nie przerywaj mi i posłuchaj do końca.

Magda stwierdziła, że to jedyny sposób, by w miarę klarownie wyjaśnić całą sytuację. Powiedzieć wszystko zwięźle, ale ciurkiem. Bez przerywników i biadoleń.

– Pamiętasz, jak u mnie ostatnio byliście, przewijały się tu takie dwie dziewczynki. Bardzo się do nich przywiązałam. Marcysia i Ania nie mają w tej chwili nikogo bliskiego. Poza mną. Chciałam, żeby zamieszkały u mnie, zaczęłam się starać o zgodę na stworzenie rodziny zastępczej, ale okazało się, że ktoś mi źle życzy, bo napisał szkalujący mnie list. I teraz nie wiem, czy się uda…

– Ale dziecko, jaka rodzina zastępcza? Jaki list? I dlaczego ja się o tym dowiaduję dopiero teraz? Przecież to są poważne sprawy… Adopcja? To decyzja na całe życie! A co będzie, jak zechcesz mieć własne dzieci?

– Mamo, a co to ma do rzeczy? Jedno nie wyklucza drugiego! Nie spodziewałam się po tobie takiego podejścia do sprawy!

Czuła powoli rosnącą irytację. Nawet nie chciało jej się tłumaczyć różnicy pomiędzy adopcją a rodziną zastępczą. Zresztą w tej chwili nie miałoby to sensu.

– A co, myślałaś, że wpadnę w zachwyt? Słyszałaś o teorii dziedziczenia? A jeżeli z tych dziewczyn wyrosną zwyrodnialcy? Przestępcy? A abstrahując już od tego, jak w ogóle mogłaś mi nie powiedzieć o tym, że tak bardzo chcesz sobie i nam zmienić życie!

– Słyszysz, co ty mówisz? Teoria dziedziczenia? To może ja właśnie po swoim francuskim tatusiu odziedziczyłam lekkomyślność i podstępne ukrywanie planów! – krzyknęła Madeleine i dopiero cisza w słuchawce uświadomiła jej, co powiedziała. Zrobiło się jej wstyd. – Mamo – zaczęła ze skruchą, ale usłyszała tylko zdławiony szloch, a potem dźwięk przerwanego połączenia.

No to pięknie, pomyślała i drżącymi palcami wybrała numer taty, ten jednak nie odebrał. Zapewne zajął się szlochającą, zranioną matką i nie ma czasu ani ochoty na pogawędki ze sprawczynią całego zamieszania. Po krótkim namyśle stwierdziła, że jednak nie może tego tak zostawić. Czuła się podle, musiała przeprosić mamę i spokojnie wyjaśnić jej całą sytuację, co zrobiłaby od razu, gdyby nie auto, które zajechało pod jej dom. Wysiadła z niego rozczochrana właścicielka pensjonatu Uroczysko, pomachała Florkowi, a ten błyskawicznie odjechał. Madeleine, nie zastanawiając się nad jego pośpiechem, westchnęła ciężko i ruszyła przywitać gościa.

– Ale to zupełnie niemożliwe. – Z niedowierzaniem patrzyła na siedzącą naprzeciwko Majkę.

– Magda, błagam cię! Jesteś moją ostatnią deską ratunku!

Dziewczyna zmierzwiła i tak już potargane włosy, tworząc z nich fantazyjny kołtun.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? – Podniosła się i nerwowo zaczęła dreptać wokół stołu.

– Normalnie, we wszystkim ci pomogę, wszystko załatwię, chodzi tylko o miejsce! Ja nie mam gdzie ich położyć, a nie znam nikogo innego poza tobą, kto ma tak duży i pusty dom…

– Zapomniałaś dodać „dom nieprzygotowany do zamieszkania”. Nie przez takich ludzi! Nastawionych na wypoczynek i chociażby względny komfort! – weszła jej w słowo Magda. – Przecież tutaj jedynie taras jest wykończony i kilka pokoi, w których na dodatek ktoś już mieszka! Zresztą przez najbliższe tygodnie będę tu miała sajgon, bo muszę zrobić remont. Wczoraj mi właśnie dobitnie powiedziano, że dom w obecnym stanie nie nadaje się na przyjęcie dzieci. Nie spełnia norm. Wiesz, co to znaczy dla kogoś, kto stara się o opiekę?

– Zaraz, zaraz, jak to? Nie spełnia norm? Do tej pory spełniał i nagle coś się zmieniło?

– Nie pytaj, bo ja sama tego nie rozumiem. – Madeleine rozłożyła ręce. – Nieoczekiwanie sytuacja się skomplikowała…

– Poczekaj, przecież to się wszystko cudownie składa! – przerwała jej Majka – I tak musisz zrobić remont, prawda?

– No tak, ale…

– Wstrzymaj się na moment. Ja ci w tym pomogę. W remoncie, w doprowadzeniu domu do stanu idealnego. A ty pomożesz mi. Przecież to proste i logiczne! Magda, no bądź człowiekiem, wiesz, co mi zrobią, jak nie znajdę miejsca dla tych ludzi? Będę musiała się przyznać, że jak kretynka zrobiłam podwójną rezerwację na ten sam czas, i obsmarują mnie w Internecie, stracę zaufanie gości, nikt nie będzie chciał do mnie przyjeżdżać, Uroczysko popadnie w ruinę i razem z Marysią pomrzemy z głodu!

– No, do tego nie możemy dopuścić – uśmiechnęła się w końcu Madeleine i przysiadła na parapecie. – Powiedzmy, że się zgadzam…

– Wiedziałam! Wiedziałam, że nie zostawisz mnie bez pomocy! – Majka zerwała się i spontanicznie ją wyściskała. – Hola hola, powiedziałam „powiedzmy” – roześmiała się Magda, odruchowo poklepując ją po plecach.

– Twoje „powiedzmy” jest dla mnie równoznaczne z „tak”, bo teraz zadasz mi mnóstwo pytań, na które udzielę ci wyczerpujących odpowiedzi, i nie będziesz miała innego wyjścia, jak wydać ostateczną zgodę. A ja wtedy powiem, że ratujesz mi tyłek i że masz we mnie dłużniczkę do końca życia… – paplała uszczęśliwiona właścicielka Uroczyska.

– W takim wypadku daruję sobie poruszanie większości zagadnień, które budzą moje wątpliwości, i ograniczę się do minimum. Powiedz mi tylko, jakim cudem chcesz się uporać z remontem w ciągu dziesięciu dni. I w jaki sposób zdobędziesz pozwolenie na to, żeby ci ludzie mogli się u mnie zatrzymać… Nie znam się wprawdzie na prowadzeniu pensjonatów, ale domyślam się, że trzeba mieć to w jakiś sposób uregulowane.

– Tym się w ogóle nie przejmuj. W obu grupach i tej, dla której mam miejsce, i tej, którą chcę umieścić u ciebie, są ważni znajomi naszego burmistrza. Przy okazji burmistrz jest moim znajomym, więc jakoś to załatwimy. – Majka sugestywnie mrugnęła okiem. – Tym bardziej że to tylko na kilka dni. Oczywiście pieniądze za pobyt przechodzą automatycznie na twoje konto…

– A remont? Ekipa? Przecież zwykle na fachowców trzeba czekać miesiącami. Wprawdzie ja też zamierzałam załatwić to szybko, ale na pewno nie w tak rekordowym tempie.

– Remont to mały pikuś. Gesslerowa radzi sobie z rewolucją w jedną noc, to my sobie nie poradzimy?

– Wiesz, tam wchodzi w grę magia telewizji… – Madeleine jakoś nie mogła wyzbyć się do końca sceptycyzmu.

– Spokojna głowa. Poruszę niebo i ziemię, mam trochę znajomych, na pewno uda mi się skrzyknąć ludzi.

– Dobrze, ja też zadzwonię do mojego znajomego. Piękny Roman ma liczne koneksje, które mogą nam się przydać… Wiesz, że jesteś szalona?

W końcu skapitulowała. Co więcej, entuzjazm Majki zaczął się i jej udzielać.

– Nie jesteś pierwszą osobą, która mi to mówi. Ale w tym szaleństwie jest metoda. To co, mogę zadzwonić po Florka, żeby mnie zabrał do miasta? Jesteśmy umówione?

– Poczekaj momencik, telefon mi dzwoni…

Nawet nie spojrzała na wyświetlacz, tylko szybko nacisnęła zieloną słuchawkę. Miała nadzieję, że to ojciec, ale usłyszała głos Krysi.

– Magda, mam do ciebie ogromną prośbę – zaczęła bez wstępów. – Musisz przyjechać do mnie, do herbaciarni. I przywieźć mi jakąś swoją sukienkę.

– Że co? – W zdumieniu uniosła brwi.

– Dokładnie to, co powiedziałam. Przywieź mi coś ze swojej szafy. I gdybyś mogła zrobić to w miarę szybko… Opowiem ci wszystko na miejscu, nakarmię drożdżówkami, tylko się pospiesz, dobrze?

– Już jadę – obiecała i potrząsając niedowierzająco głową, popatrzyła na Majkę. – Wiesz co, nie musisz dzwonić po Florka. Mogę cię podwieźć, bo i tak jadę do miasta. Tylko daj mi pięć minut – mruknęła, wychodząc z kuchni.

Po chwili wróciła, taszcząc ze sobą dużą torbę, z której wystawał rękaw cienkiego sweterka. Majki nie było. Madeleine wyjrzała przez okno i zobaczyła, że właścicielka Uroczyska stoi przy samochodzie na podwórku i rozmawia przez telefon, mocno przy tym gestykulując.

Kiedy tak na nią patrzyła, przyszły jej na myśl marionetki. Może sprawiły to zamaszyste ruchy Mai, a może promienie słońca, które zaczęły nieśmiało przebijać się przez chmury i znaczyły swój szlak na dłoniach rozmawiającej.

Wszyscy jesteśmy takimi marionetkami, pomyślała z nagłym smutkiem. Tańczymy, podskakujemy… Oby tylko ten, kto pociąga za sznurki, wiedział, co robi…

Herbaciarnia była zamknięta. Madeleine zapukała w zasłonięte żaluzjami drzwi, ale w środku panowała cisza. Dopiero po chwili zauważyła, że ktoś się porusza przy oknie i usłyszała dźwięk otwieranego zamka.

– Szybko! Wchodź i zamykaj. – W uchylonych drzwiach na ułamek sekundy pokazała się głowa Krysi.

Chwyciła torbę i posłusznie wsunęła się do środka, zamykając drzwi na zasuwkę.

– Krysiu, co się dzieje? – zapytała, odwracając się i patrząc w głąb zasnutej półmrokiem herbaciarni, znieruchomiała.

Przed nią stała jej sąsiadka w różowym szlafroku frotté, ale za to w eleganckich czółenkach. Spod szlafroka wyglądała fantazyjna falbana koszuli nocnej.

– Hmmm… – zdołała tylko wykrztusić na widok tego nietypowego stroju.

– I tak nieźle – skwitowała jej mruknięcie Krysia. – Spodziewałam się, że zapytasz mnie, czy przypadkiem nie oszalałam… Ojciec Julki przyjechał – dodała na pozór bez związku, ale Magdzie nagle wszystko zaczęło do siebie pasować.

– To był on? – zapytała, rzucając torbę na podłogę, i usiadła na wiklinowym krześle. Chwilowo nietypowy strój sąsiadki zszedł na drugi plan. – Widziałam go dzisiaj rano przez okno. Co on ci takiego zrobił, że prawie utopiłaś go w błocie?

– Niech się cieszy, że na ochlapaniu poprzestałam – ponuro powiedziała Krysia. – Gdybym zrobiła to, na co miałam ochotę, leżałby teraz rozjechany na płasko na naszej drodze! Tak mnie wkurzył, że niewiele myśląc, wsiadłam do samochodu w tym, w czym stałam. – Sugestywnie spojrzała na szlafrok.

– W sumie mogło być gorzej, na przykład mogłabyś popędzić do miasta nago, albo w samej bieliźnie – ubawiła się Magda.

– Śmiej się, śmiej. Wiesz, ile wstydu się najadłam? Oprzytomniałam dopiero, gdy wysiadłam i zobaczyłam, że ludzie się na mnie dziwnie patrzą. Tyle że było za późno, bo zdążyłam już zatrzasnąć auto. Z kluczykami w środku. Sama więc rozumiesz… Byłaś moją jedyną nadzieją. Dobrze, że chociaż torebkę wzięłam, przynajmniej mogłam się dostać do herbaciarni.

– Rzeczywiście, gdybyś musiała czekać na wybawienie na rynku, nie byłoby dobrze. – Pokiwała głową Magda. – Tam w torbie masz pół mojej szafy. Nie do końca rozumiałam, po co ci moje ubrania, więc przezornie wzięłam ich całe naręcze. Czekaj, podam ci. Ale co z Kacprem? Przyjechał do Julki? Szukał jej?

– Zaraz ci wszystko opowiem – odkrzyknęła Krysia już z zaplecza. – Ale jedno jest pewne. Jeszcze o nim usłyszymy. I to nieraz – dodała, wychodząc z kantorka ubrana w długą czerwoną spódnicę i zielony sweterek Magdy. – Czy ty wiesz, że zamierzał u mnie przenocować? Dasz wiarę? Co za tupet! A jeżeli chodzi o Julię, powiedziałam mu, że sam musi ją znaleźć. W związku z tym mam do ciebie prośbę: ani słowa o tym, gdzie ona jest. Niech nareszcie do niego dotrze, że nie wszystko przychodzi samo, niech się postara…

– Masz rację, zresztą my nie mamy prawa się w to wtrącać. Julka i on muszą załatwić to po swojemu. – Madeleine przyjrzała się sąsiadce i pokiwała z podziwem głową. – Ładnie ci w tych ciuchach. Nawet ładniej niż mnie, chyba ci je podaruję.

Ale nie doczekała się odpowiedzi. Dopiero po chwili dotarło do niej, że Krysia po prostu nie usłyszała komplementu. Zapatrzona w ladę, stała bez ruchu, przebierając nerwowo palcami po blacie.

– Boję się – odezwała się nagle cichym głosem. – Nawet nie wiesz, jak bardzo się boję…

– Kacpra? – zapytała łagodnie Magda.

– Jego też, ale jeszcze bardziej siebie. – Spuściła głowę. Włosy przysłoniły jej twarz. W tym momencie wyglądała jak mała zagubiona, nieszczęśliwa dziewczynka. – Bo widzisz, ja go nadal kocham. Pokochałam go tamtego lata i nigdy nie przestałam… To straszne, wiem, jaki on jest, znam wszystkie jego podłości i nadal nic nie mogę z tym zrobić. Chodzę na grób Zosi i zawsze, gdy zapalam znicz, sama palę się ze wstydu. – Jeszcze niżej pochyliła głowę. – Widzisz, stara baba ze mnie, a jak go dzisiaj zobaczyłam, serce mało nie wyskoczyło mi z piersi. Żałosne…

– Krysiu, chyba zbyt surowo się oceniasz – łagodnie wtrąciła Madeleine, ale przyjaciółka tylko machnęła ręką, jakby odpędzając się od jej słów i bijącego z nich współczucia.

– Wiem, co mówię.. Tak bardzo bym chciała móc go nie kochać… Bóg mi świadkiem, że próbowałam. Do tej pory jakoś udawało mi się spychać wspomnienia o nim na dalszy plan. Pogodziłam się z tym, że nigdy nie wyjdę za mąż. Nie zamierzałam nikogo unieszczęśliwiać. Gdzieś tam głęboko siedzi we mnie romantyczka przekonana o tym, że małżeństwo bez miłości nie ma sensu. Wypracowałam w sobie takie spokojne, ciche gorzko-słodkie szczęście. A teraz zjawił się on i wszystko wróciło.

– A może byś wyjechała? Na tydzień, dwa. Co z oczu, to i z serca…

– Wierzysz w to? Nie, nie ma mowy. Dam radę. Przepraszam, jeżeli cię przestraszyłam swoją szczerością. Rozstroiło mnie jego poranne najście. No i wiesz, wspomnienia wróciły i stąd to wszystko. Wyolbrzymiłam zresztą co nieco…

– Aha, bujać to my, a nie nas, moja droga. – Magda podeszła do lady i zajrzała Krystynie w oczy.

– No, nie patrz tak na mnie. Wiem, że nie będzie łatwo i że nadchodzą trudne dni, ale nie mogę się, ot tak, zebrać i zniknąć.

– Jeżeli martwisz się o herbaciarnię…

– O nią też. Poza tym nie stać mnie na branie wolnego, nie mogę tracić klientów. Najzwyczajniej w świecie nie mam kasy, zarabiam akurat tyle, by starczyło na bieżące wydatki. Ale to tylko jedna strona medalu. Drugą jest pan Kazimierz, Julia, pan Cyprian. Nie mogę zostawić ich samych. Ojciec Tymka polubił Julkę, ale ona dla niego jest przede wszystkim, jeżeli nie wyłącznie, córką Danusi. Nie wiem, co się stanie, gdy Kacper się na niego natknie. Sama już nie wiem, czy przypadkiem nie pomyliłam uczuć i czy jednak bardziej go nienawidzę niż… No wiesz.

– Wiem.

– Podsumowując, nadchodzą trudne dni, Madeleine – westchnęła Krysia, włączając ekspres.

– Wiem – powtórzyła Magda i pomyślała, że w tym wypadku powiedzenie „nieszczęścia chodzą parami” należałoby zmienić na „nieszczęścia chodzą domami”. Bo najwyraźniej postanowiły zawitać do ich sąsiadujących ze sobą posesji. Nad tymi dwoma stojącymi na obrzeżach miasteczka domami zbierały się czarne burzowe chmury. Patrząc na naznaczoną smutkiem i melancholią twarz Krysi, postanowiła chwilowo przemilczeć swoje kłopoty.

Po co mam jej dokładać zmartwień? Ma dość swoich, pomyślała z przygnębieniem i zdecydowanym ruchem podciągnęła żaluzję w oknie. Promienie słońca wpadły na stoliki i ladę, zaigrały w oczach i włosach Krysi. Zdawały się powoli wypełniać swoim blaskiem wszystkie kąty i zakamarki nie tylko herbaciarni, ale i duszy jej właścicielki.

– Widzisz, wystarczy odsłonić okno, a już pojawia się nadzieja – uśmiechnęła się Krysia, mrużąc oczy w blasku słońca.

Madeleine w odpowiedzi tylko pokiwała głową i pomyślała, że nadzieja z całą pewnością im się przyda i to w każdej ilości.

Rozdział XV

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XVI

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XVII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XVIII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XIX

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XX

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXI

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXIII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXIV

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXV

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXVI

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXVII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXVIII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXIX

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXX

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXXI

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXXII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXXIII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXXIV

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXXV

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXXVI

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXXVII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXXVIII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XXXIX

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XL

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XLI

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XLII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XLIII

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XLIV

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział XLV

Dostępne w wersji pełnej.

Projekt okładki

Agnieszka Kucharz-Gulis

Fotografia na okładce

warrengoldswain/veer.com

Fotografia autorki

Adam Golec

Opieka redakcyjna

Anna Rucińska-Barnaś

Redakcja

Karolina Macios

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Copyright © by Magdalena Kordel

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2014

ISBN 978-83-240-3143-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com