42,99 zł
Anioły są bliżej, niż myślisz
Jesienne mgły i zimowe wieczory przypominają, że każdy koniec może być początkiem czegoś nowego.
Aniela postanawia odmienić swoje życie. Sprzedaje dom, w którym spędziła wiele lat i przyjeżdża do Warszawy, gdzie czeka na nią najlepsza przyjaciółka – ekscentryczna Lola. W jej kawiarni „Strony Strun” spotyka Jagodę i jej synka Stasia. Chłopiec co wieczór prosi Świętego Mikołaja o jedno – bezpieczny dom dla siebie i mamy. Na szczęście zbliżają się święta – czas spełniających się życzeń…
Tego samego dnia do stolicy wraca Martyna. Jej świat runął, kiedy narzeczony porzucił ją w dniu ślubu. Ścieżki Anieli i Martyny niespodziewanie skrzyżują się w wyjątkowym miejscu. Na każdą z nich czekać będzie osobisty anioł stróż.
Wzgórze Aniołów Magdaleny Kordel to wzruszająca opowieść o tym, że w każdym z nas są drzwi, które mogą otworzyć się na szczęście i miłość – trzeba tylko znaleźć ten właściwy klucz.
Magdalena Kordel
Pisarka, której powieści są jak ciepły, otulający koc w grudniowy wieczór. Autorka bestsellerowych serii, takich jak Malownicze czy Tajemnice. Miłośniczka książek, podróży i górskich wędrówek. Wierzy, że dobre słowa mają moc zmieniania świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 299
Data ważności licencji: 10/23/2030
Projekt okładki
Anna Slotorsz / Novo Publishing
Grafiki na okładce
Adobe Stock
Fotografia autorki na skrzydełku
Radek Kaźmierczak
Redaktorka nabywająca
Dorota Gruszka
Redaktorka prowadząca
Justyna Skalska
Współpraca redakcyjna
Małgorzata Mielcarek
Promocja
Violetta Wiśniewska / VARIA PR
Paulina Panek-Jedlińska / Arteria
Opieka redakcyjna
Paulina Gwóźdź
Adiustacja
Anastazja Oleśkiewicz
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Barbara Wójcik
Łamanie
CreoLibro
Copyright © by Magdalena Kordel
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8427-091-2
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Dla tych, którzy stali lub staną się dla innych Aniołami.
Wrzesień to miesiąc mglistych poranków. Dni budzą się wolniej, niespiesznie się wypogadzają i przechodzą w stan przejrzystych popołudni. To czas, który sprzyja niespokojnym duszom. To miesiąc odnajdywania zagubionych dróg. Przede wszystkim tych prowadzących do siebie.
Posiadłość WilJanka
Gdzieś w Polsce
Słońce chyliło się ku zachodowi. Pomarańczowo-różowy blask wkradał się przez otwarte na oścież okno i kładł się miodowo-złotymi smugami na dębowym parkiecie, muskając ciepłym dotykiem broszowane, staromodne pantofelki. Ich właścicielka, opromieniona barwami odchodzącego dnia, siedziała na szerokim parapecie, nogi przerzuciła na zewnątrz budynku i wpatrywała się w płonące jesiennymi odcieniami korony parkowych drzew.
Tkwiła w bezruchu dłuższy czas i dopiero podmuch wiatru, który zaszeleścił pożółkłymi liśćmi kasztanowca, sprawił, że drgnęła, z roztargnieniem spojrzała w dół, na dziedziniec układający się w półkolisty podjazd, idealny dla powozów, o ile rzecz jasna ktokolwiek jeszcze miał fantazję zajeżdżać pod dom takim środkiem lokomocji. Aniela szczerze w to wątpiła. Zaprzężone w konie pojazdy odeszły do lamusa szmat czasu temu. Zanim się urodziła. Tym dziwniejsza była ta fala nostalgii, która zalała ją na wspomnienie – i to dodatkowo nie swoje – turkotu kół i miarowych uderzeń końskich kopyt. Czy można w ogóle tęsknić za czymś, co zna się tylko z rodzinnych opowieści? Czy to raczej objaw podstępnej starości? Ledwo to pomyślała, skrzywiła się szpetnie i westchnęła głęboko. Bezwiednie zacisnęła palce na trzymanej w dłoni kremowej kopercie tak mocno, że aż pobielały jej kostki. Dopiero gdy poczuła, jak paznokcie boleśnie wbijają się w pergaminową skórę, lekko rozluźniła uścisk i przygryzła dolną wargę.
„Może to był jakiś pomysł, ten dół i ten podjazd…” – przemknęło jej przez głowę.
„»Był« to dobre określenie i idealny czas przeszły. Było się nad tym zastanawiać, zanim podpisałaś papiery – natychmiast przywołała się do porządku. – Teraz, moja droga, to już nieco za późno!”
– To by było świństwo, droga Anielo, gdybyś wywinęła im taki numer – mruknęła pod nosem. – A skoro już powiedziałaś „a”, to trzeba też powiedzieć „b”. I trzymać w tym wszystkim fason.
„Wyglądają na miłych ludzi, no i mają czwórkę dzieci i psa, który wydaje się wrażliwcem – kontynuowała w duchu. – Nie zasługują na to, żeby tuż po przyjeździe do swojego nowego domu natknąć się na taką makabryczną niespodziankę. Dostatecznym nieszczęściem jest kredyt, który wzięli na zakup nieruchomości i będą go spłacać, bagatela, przez najbliższe dwadzieścia lat. Niekoniecznie trzeba im dokładać wątpliwej atrakcji w postaci trupa byłej już właścicielki, leżącego przed głównym wejściem. Albo nieco dalej, bo właściwie gdyby skoczyła, nie wiadomo, gdzie by wylądowała”.
„Potencjalnie nawet, przy odrobinie polotu – zaśmiała się w duchu na myśl o nowym i innowacyjnym zastosowaniu tego słowa – mogłabym zatarasować podjazd” – pomyślała w przypływie czarnego humoru.
Tak jak w zeszłym roku ogromna topola, powalona przez przetaczającą się nad posiadłością nawałnicę. Różnica byłaby niewątpliwie w gabarytach, Anielę łatwiej by było usunąć, obyłoby się bez ciężkiego sprzętu, to po pierwsze, a po drugie, najpiękniejsze i najważniejsze: w przeciwieństwie do zeszłorocznego, wyrwanego z korzeniami drzewa – jej by to nic a nic nie obchodziło. Ani gdzie leży, ani ile tym sprawia kłopotu. Niewątpliwa korzyść z bycia martwą. Kusząca wizja i miła odmiana po tych koszmarnie długich latach, podczas których musiała zamartwiać się wszystkim. Od cieknącego dachu, odłażącej podłogi i zapchanych rynien, kretów niszczących ogród i park oraz inwazji myszy, które zeszłej jesieni opanowały dom, począwszy, a na przykazaniach otrzymanych od babki Niusi skończywszy. Te ostatnie okazały się dużo bardziej uciążliwe niż wszystkie drobne i grubsze renowacje, remonty i plagi wszelkiej maści razem wzięte.
„Dom musi czuć, że jest kochany.
To dziedzictwo. Nie tylko twoje, ale całego rodu.
Dom żyje dopóty, dopóki nie świeci pustkami.
Pokoje wietrzą się najlepiej, gdy są pełne ludzi. Ucieka z nich zaduch porzucenia, a zostaje czysta, świeża radość. Dom wszystko to, co otrzymuje od ludzi, skrzętnie kumuluje, a potem dzieli się z mieszkańcami. Dlatego musi dostawać to, co najlepsze i najczulsze. Żeby móc potem tym emanować. Na tym właśnie polega czar wiekowych posiadłości.
Teren jest duży. Pamiętaj o ogrodniku. Koniecznie musi być przystojny i dobrze zbudowany, bo na co dzień to właśnie tego mężczyznę najczęściej będziesz oglądać w połowie sauté, bez koszulki”.
Ledwo przemknęło jej to przez głowę, Aniela parsknęła krótkim śmiechem. Babka była nieziemsko upierdliwa i piekielnie uparta, ale nie można jej było odmówić poczucia humoru. Nic dziwnego, że nawet gdy była już siwiuteńka jak gołąbek i pomarszczona niczym zeszłoroczne jabłko, w rodzinie i wśród najbliższych przyjaciół nazywano ją szelmutką z piekła rodem. I ukochanym diabelskim nasieniem.
Jej zawziętość przeszła do rodzinnej legendy, przewijała się w wielu opowieściach. Rzeczywiście babka nie zwykła rzucać słów na wiatr, nawet w tak – wydawać by się mogło – błahej sprawie jak ogrodnicy. Do końca jej życia w ogrodzie pracowali panowie o sylwetkach herosów, co tłumaczy, czemu przybywające z wizytą przyjaciółki babki najbardziej lubiły spędzać czas odwiedzin na powietrzu, wśród tych niebywale pięknych okoliczności przyrody.
– Niusiu, macie przepiękne rabaty, pełne wyjątkowych okazów, oczu nie można oderwać i jakoś tak od razu żyć się bardziej chce – mówiły do babki, spacerując ogrodowymi alejami i przysłaniając zarumienione policzki rondami kapeluszy.
– Co chcecie, uzdrawiająca moc natury – odpowiadała na to Niusia z błyskiem w oku. – Niewątpliwie rację mają ci, którzy twierdzą, że obcowanie z przyrodą ma na nas zbawienny wpływ. Zobaczcie, taki mały spacer, a jak koi skołatane nerwy i syci złaknioną piękna duszę. To są takie moje drobne, codzienne chwile przyjemności, zgodne zresztą z zaleceniami doktora. Non stop słyszę od niego, żebym zażywała świeżego powietrza i dużo spacerowała, a skoro lekarz każe, pacjent musi – dodawała, puszczając oko do swoich towarzyszek i uśmiechając się charakterystycznie, z uniesionym jednym kącikiem ust, co powodowało, że wyglądała na trzpiotkę i zadziorę, którymi zresztą była.
I o ile babka absolutnie miała frenetyczne podejście do tego typu ogrodowych zajęć i przyjemności, o tyle dziadek jakoś nie był aż tak entuzjastyczny. W tej kwestii absolutnie nie było mowy o osiągnięciu przez nich porozumienia.
– Daj spokój, Gustawie, nie rozumiem, czemu aż tak bardzo się zżymasz! – Babka zwykła bagatelizować humory męża. – Ogród mamy najpiękniejszy w całej okolicy, pracowników uczciwych i zadbanych…
– O tak, nawet bardzo zadbanych – przerywał jej dziadek z przekąsem.
– No, sam widzisz! – Niusia udawała, że nie dostrzega sarkazmu. – Czysta korzyść! A skoro można podziwiać obrazy i rzeźby, to cóż złego jest w zachwycie w sumie nad tym samym, tyle że ożywionym i występującym w naturze? – dodawała chytrze, bo doskonale znała słabość swojego Gucia do szeroko pojętego artyzmu.
Dziadek zazwyczaj nie znajdował na to dobrej odpowiedzi, a babka, wyznawczyni filozofii uprzyjemniania sobie życia i traktowania z przymrużeniem oka wszelkich jego aspektów, wychodziła z tej potyczki zwycięsko. I to podwójnie. Ogrodnicy zostawali, a Gustaw był zazdrosny. Aniela, obserwując ją bacznie, w skrytości ducha podejrzewała, że babkę interesowało nie tyle podziwianie umięśnionych torsów odcinających się pięknie na tle bujnej zieleni, ile właśnie drażnienie dziadka. Biedak zapewne nie zdawał sobie sprawy, że to bardziej z myślą o nim ogrodnicy są tak starannie dobierani. Bowiem zdaniem Niusi zbytnia pewność siebie u mężczyzn, szczególnie u tych po ślubie, skutkowała wypaleniem namiętności i chęcią szukania rozrywek poza domem i ramionami małżonki. A że nie przywykła bagatelizować nawet potencjalnych zagrożeń, miast siedzieć z założonymi rękami, profilaktycznie się przed tym małżeńskim znudzeniem zabezpieczyła i zadbała o to, by dziadek miał poczucie, że nie bacząc na obrączkę na palcu, króliczek wciąż ucieka. Skutek był taki, że Gustaw poza swoją szelmutką z piekła rodem świata nie widział. Choć niewykluczone, że nie widziałby go i bez tych wszystkich podstępnych zabiegów.
Tak czy inaczej, Aniela, znając i babkę, i jej podejście do życia, po przejęciu opieki nad domem nie zawracała sobie za mocno głowy, punktem dotyczącym pracowników ogrodu. Uznała, że w tej całej litanii powinności, którą dostała, to akurat był element humorystyczny i być może wskazówka na przyszłość, gdyby jednak zdecydowała się kiedyś wyjść za mąż.
Babka przecież nie mogła wiedzieć, że w tym wypadku sprawa należy do tych beznadziejnych.
Aniela westchnęła i jej wzrok znów powędrował do trzymanej w dłoni kremowej koperty.
Na co dzień starała się o tym nie myśleć. O tym, czy gdyby sprawy ułożyły się inaczej, czy gdyby nie wykazała się bezwzględną i niezłomną uczciwością, to czy też tak jak babka miałaby szansę uciekać się do podstępów i odgrywać rolę umykającego i wymykającego się z rąk króliczka… I czy by z tej szansy skorzystała. Ciekawe, czy gdyby była mniej bezkompromisowa, to teraz też siedziałaby na parapecie na drugim piętrze, machając nogami nad przepaścią, nad którą przywiodło ją życie?
Ktoś jej kiedyś powiedział, że bez względu na wybory, jakich ludzie dokonują, los i tak zawsze doprowadza ich tam, gdzie wcześniej mieli trafić. Mogą skręcać w różne ścieżki, zmieniać środek historii, ale początek i koniec są już przesądzone.
Na samą myśl o tym, że być może jest w tym jakaś prawda, skrzywiła się z niesmakiem. Nie była zwolenniczką teorii determinizmu. Stanowczo wolała wierzyć, że jest panią swoich wyborów i że to ona własnymi rękami ukształtowała przeszłość i uformuje przyszłość. Chciała mieć na to wpływ, nawet jeżeli to modelowanie marnie jej szło i rezultat był raczej opłakany – westchnęła jeszcze głębiej i poczuła, jak powoli oplata ją melancholia i przygnębienie. Niezbyt dobre towarzyszki, zważając na to, że pod stopami miała tylko powietrze, a w głowie mętlik składający się z wyrzutów sumienia, czarnych myśli i kąsającej dotkliwie niepewności.
I odrobiny ekscytacji, której teraz uchwyciła się kurczowo.
„Daj spokój – skarciła się w duchu. – Przetrwałaś te wszystkie lata, robiłaś, co do ciebie należy, choć łatwo nie było!” Ledwo to pomyślała, poczuła z ulgą, że przygnębienie zastępuje irytacja, a wiedziała z doświadczenia, że z nią łatwiej się było uporać. Pozwoliła więc, żeby to ona objęła panowanie nad sytuacją. Przez chwilę z premedytacją i pełnym zaangażowaniem złościła się na te wszystkie dni, tygodnie i lata, których nie odda jej nikt. Na swoją bezwolność, na to, że zrezygnowała z buntu. Że w rezultacie pozwoliła, by poniósł ją prąd i kompletnie mu się nie opierała. Choć, Bogiem a prawdą, słabe miała pole manewru, cokolwiek by zrobiła, i tak była skazana na porażkę. Więc się poddała. Musiało minąć nieomal pół wieku, żeby dotarło do niej, że to nie był najlepszy wybór. Że może nie miałaby wszystkiego, na pewno nie dostałaby tego, na czym najbardziej jej zależało i za czym najmocniej tęskniła, ale przecież trochę jest lepsze niż nic. I chyba właśnie dlatego – dlatego że to sobie uzmysłowiła – w końcu odważyła się powiedzieć: dość.
– Lepiej późno niż później, szczególnie jak już się jest u schyłku życia – mruknęła pod nosem.
Właściwie to poszła nawet o krok dalej, bo nie tylko powiedziała, ale dała tego dowód na piśmie.
I z jednej strony była dumna, a z drugiej towarzyszyło jej ogromne zażenowanie i poczucie, że jednak zawiodła. Wszystkich, którzy pokładali w niej nadzieję.
I dlatego nadal siedziała na parapecie, zastanawiając się, czy jednak nie skoczyć… I mieć to wszystko raz na zawsze z głowy. Mogłaby w końcu doświadczyć choć kilku sekund beztroski, swobodnego lotu, poczucia wolności. A potem ostateczny koniec. Życie po życiu nie zaprzątało jej myśli, bo na dziewięćdziesiąt dziewięć procent tam, po tej drugiej stronie, nic nie istniało. Zyskała na to niezbity dowód. Gdyby było inaczej, to gdy tylko podjęła decyzję o sprzedaży domu, tego rodzinnego gniazda, dziedzictwa rodowego, to więcej niż pewne, że babka i matka ruszyłyby z zaświatów z kopyta. Na tyle, na ile je znała, bez namysłu porzuciłyby cały ten rajski bajer i wszelkie pośmiertne przyjemności i zaczęłyby ją nękać w snach, straszyć po nocach i nawiedzać za dnia. I to wszystko naraz, bo nigdy nie miały w zwyczaju się ograniczać. A pomimo jej strasznej decyzji i niesubordynacji nic takiego się nie wydarzyło. Wnioski nasuwały się same: zaświaty to mit. I skoro tej drugiej strony nie było i nie groziło jej spotkanie oko w oko z rozeźloną i wściekłą babką ani z zawiedzioną mamusią, skok nie niósł ze sobą pozaziemskiego niebezpieczeństwa – a co za tym idzie, tym bardziej wydawał się kuszący.
– Naprawdę rychło w czas przyszło ci to do głowy, Aniela! Niezła z ciebie życiowa sprinterka! – w końcu prychnęła z rozdrażnieniem, wściekła sama na siebie, i tak energicznie zamachała nogami, że dotknęła piętami ściany. – Dziękuję bardzo, mamo i babciu! Dziedzictwo, przyszłe pokolenia, antenaci, dom musi mieć swoich ludzi, ma nie świecić pustkami! Świetnie mnie wyposażyłyście w cały skarbczyk wyrzutów sumienia! Po prostu genialnie! Zaopiekuj się WilJanką! Wiśta wio, łatwo powiedzieć! – wymamrotała gniewnie pod nosem. – Starałam się, jak mogłam, i po co? Żeby na stare lata nagle odmienić swoje życie! Życie, którego nie mam! Brawo ja! Na cholerę mi w tej chwili ten buntowniczy zryw?
Pytanie zawisło w powietrzu i rzecz jasna pozostało bez odpowiedzi.
– Co ja z tego będę miała? I co ja w ogóle sobie myślałam? – zapytała siebie chyba po raz setny tego dnia i znów spojrzała na trzymaną w ręku kopertę.
Wewnątrz został ostatni czysty arkusz ozdobnego papieru listowego. Kiedyś w szafce przy biurku przechowywała tak wielką stertę, że wydawało jej się, że nigdy go nie zabraknie. A tymczasem… Proszę bardzo została jedna jedyna kartka.
Idealna na ostatni, zwięzły list. Jakby znak, jeżeli ktoś wierzył w znaki. Aniela zasadniczo nie wierzyła, ale zawsze mogła zmienić zdanie.
W końcu zaczynała mieć w tym wprawę. Sprzeniewierzyła się wszelkim wpajanym jej od dziecka zasadom, sprzedała dom. Jeszcze parę lat temu na samą myśl o tym dostałaby apopleksji. A teraz proszę bardzo: żadnych ataków histerii.
– Jedynie myśli samobójcze, bagatela, nawet nie warto o takich drobiazgach wspominać – mruknęła w przypływie czarnego humoru i przesunęła się na parapecie, szukając wygodniejszej pozycji.
Gdy się usadowiła, ponownie spojrzała w dół. Wysoko było. Kusząco wysoko.
– O nie, nic z tego – wymamrotała pod nosem. – Za późno! – Pokiwała głową, jakby chcąc się utwierdzić w tym przekonaniu.
I rzeczywiście, było za późno. Od wczoraj ani ten pokój, ani okienny parapet, podjazd dla powozów i nawet powietrze wokół posiadłości nie należały do niej. A nowi właściciele, jak już przecież sama ze sobą ustaliła, nie zasługiwali na takie ostatnie pożegnanie.
„I WilJanka też na to nie zasługuje” – westchnęła i pieszczotliwie pogładziła dłonią okienną framugę.
– W końcu przez te setki lat nie było tu żadnego samobójstwa, a przynajmniej nic mi o takowym nie wiadomo. A biorąc pod uwagę, że historia domu jest świetnie udokumentowana, to o takim wstrząsającym wydarzeniu na pewno nie omieszkano by wspomnieć. Niekoniecznie muszę zająć pierwsze, wątpliwie zaszczytne miejsce w tej dyscyplinie… A poza tym, Aniela, przeżyłaś już czterdzieści sześć lat, czekając. – szepnęła.
„Zostały tylko trzy miesiące z niewielkim okładem, żeby się dowiedzieć, jak to wszystko się zakończy”. – Ta myśl wywołała na jej twarzy lekki uśmiech. Szans na szczęśliwy finał nie było, ale jednak ten dzień, ten jeden jedyny dzień w grudniu, o którym myślała od bagatela czterdziestu sześciu lat, w końcu nadejdzie i coś ze sobą przyniesie. Jakieś konkretne zakończenie. Pierwsze zdanie końcowego akapitu znała: poznali się za późno. Ale co będzie dalej? Co z nim? Pojawi się? A może tylko listonosz zostawi tego dnia paczkę na progu domu? Może w ogóle nic się nie wydarzy. Nikt nie przyjedzie, nie przyjdzie żaden list ani inna przesyłka. To też możliwe, lecz to nie zmienia faktu, że to będzie ten dzień. I że była go ciekawa.
„Cóż, ostatni arkusz papeterii nie zniknie, a ty doczekasz tego jednego jedynego dnia w grudniu, bo różne rzeczy, Aniela, można o tobie powiedzieć, ale nie to, że jesteś tchórzem podszyta” – pomyślała, podjąwszy ostateczną decyzję, po czym stanowczym ruchem przerzuciła nogi do wnętrza domu i zeskoczyła z parapetu. Gdy jej stopy dotknęły dębowego parkietu, odniosła wrażenie, że wszystko wokół niej odetchnęło z ulgą. Tak jakby dom do tej pory wstrzymywał oddech. Przez moment stała bez ruchu na środku pokoju i wodziła wzrokiem po dobrze znanych ścianach, pokrytych tapetą malowaną w drobne bukieciki róż. Jej pokój. Teraz pozbawiony mebli wydawał się zupełnie nowym pomieszczeniem. Gotowym na zmiany.
Aniela wzuła pantofelki, dopasowały się do jej stóp idealnie. Dlatego je dziś włożyła. Nie były praktyczne, nie przy tej pogodzie jesiennej, w ostatnich dniach kapryśnej i zmiennej, grożącej deszczem i przemoczeniem cienkiego materiału. Ale jeżeli miała zacząć nowe życie, nawet jeżeli miałoby trwać niewiele ponad rok, chciała pójść w jego kierunku lekkim krokiem. W dopasowanych, pięknych pantofelkach. I tak samo lekko chciała pożegnać się z domem. Opuściła pokój, który właśnie miał zostać pokojem kogoś innego, i powoli szła przez korytarz, otwierając poszczególne drzwi. Niczym wrota prowadzące do czasu przeszłego. Tu był pokój jej siostry, tu brata. Tam, na końcu biblioteka z wbudowanymi rzeźbionymi regałami, z dwoma fotelami uszakami stojącymi pod oknem i małym intarsjowanym stolikiem. Z biblioteki, jako jedynego pomieszczenia, nie zabrała żadnych mebli. Spakowała za to księgozbiór. Pozbawione go regały wydawały się nagie. Ale z nim nie mogła się rozstać. Pocieszające było to, że nowi mieszkańcy mieli swoją własną pokaźną kolekcję książek. Podczas oględzin domu na widok tego pokoju popadli w autentyczny zachwyt.
– Gdybym tylko mogła, nic bym tu nie zmieniała – ucieszyła się pani Anna, przyszła właścicielka. – Zobacz, Julek – zwróciła się do męża – przecież te fotele, lampy, stolik i stół… Tu nic innego nie będzie pasowało. Zrobię zdjęcia i postaram się znaleźć identyczne rzeczy! I spójrz, w końcu będzie gdzie poukładać te wszystkie książki! Koniec z pudłami! – dorzuciła, rozpromieniwszy się, z dłonią przyciśniętą do piersi.
Aniela nie skomentowała tego ani jednym słowem. Podczas dnia otwartego, gdy potencjalni kupcy przyszli na oględziny, zapowiedziała, że zabiera całe wyposażenie domu. I gdy zainteresowani oglądali wnętrza, ona oglądała ich. Nikt inny poza Anną i Julkiem nie wzbudził jej zaufania i się jej nie spodobał. I – była o tym przekonana – nikt inny nie spodobał się domowi. Już wtedy podjęła decyzję. Choć akurat ta para nie dała najwyższej oferty. Ale widać było, że już zaczynają kochać to miejsce. I mieli książki. Dla Anieli była to najlepsza rekomendacja.
Biblioteka niedługo znów się zapełni. A nowi mieszkańcy dostaną od Anieli prezent: fotele, stół, stolik i resztę, wszystko, co im się tak bardzo podobało. Uśmiechnęła się lekko, obrzuciła ostatnim spojrzeniem przytulne pomieszczenie, wychodząc, zgasiła światło, po czym zeszła na parter. Ominęła jadalnię i skierowała się do gabinetu ojca. Gdy wchodziła do środka, usłyszała dobrze znane skrzypnięcie deski. Ten dźwięk towarzyszył jej zawsze, gdy przekraczała próg pokoju, w którym tato przede wszystkim pracował, ale również zaszywał się, gdy chciał złapać odrobinę oddechu. Wciągnęła powietrze. Przez moment wydawało jej się, że czuje zapach tytoniu, którym ojciec nabijał fajkę, jej nozdrza musnęło wspomnienie aromatu jabłek, ulubionych jesiennych owoców taty. Tych, które ciotka Marianna, siostra mamy, przywoziła ze swojego sadu. Aniela ze wzruszeniem pociągnęła nosem. Podeszła do okna. Tu na szerokim, drewnianym parapecie w pogodne dni z samego rana kładła się słoneczna smuga. Tu ojciec często wieczorami stawał z kieliszkiem wina, wpatrując się w ogród. Uśmiechnęła się na to wspomnienie i ruszyła ku wyjściu. Tym razem omijając skrzypiącą deskę, bezgłośnie opuściła gabinet. Jadalnię i kuchnię obeszła już wcześniej. Teraz zajrzała jeszcze do opustoszałego salonu. Pozbawione wiszących tam od zawsze zegarów wnętrze przepełniała nienaturalna cisza.
„Może nowi właściciele powieszą tu choć jeden, taki starodawny, wybijający godziny – pomyślała, przyciskając rękę do piersi. – Zasugeruję im to w liście i odeślę jeden z tych, które zabrałam. Nie przemyślałam tego, nie powinnam była zabierać wszystkich zegarów. Trzeba tu zostawić trochę realnego, minionego czasu”. – Uśmiechnęła się z czułością. To było ostatnie pomieszczenie, z którym chciała się pożegnać.
Dopiero teraz mogła odejść. Po ostatnim obchodzie domu. Gdy rozwarła drzwi prowadzące na zewnątrz, wpadła wprost w głęboko pomarańczowe, miękkie światło zachodzącego słońca. Na schodach prowadzących na dziedziniec i podjazd przystanęła. Pochyliła się, odsunęła jedną z donic i wyjęła spod niej stary mosiężny klucz z misternie rzeźbioną główką w kształcie złączonych dłoni. Miała wrażenie, że idealnie dopasowuje się do jej ręki. Otwierał najstarszą, nieużywaną od lat bramę mieszczącą się na tyłach posiadłości. Przez moment gładziła go pieszczotliwie palcem, po czym wyjęła z kieszeni zamkniętą torebkę strunową, w której leżała zapisana gęsto kartka. Włożyła ją w zagłębienie pod donicą, a na niej położyła klucz i przesunęła donicę tak, by to, co spoczywało pod nią, pozostało niewidoczne. Klucz należał do domu. I do tego specjalnie wydrążonego pod skrzynką zagłębienia. Babka Niusia mówiła, że jest talizmanem, który strzeże posiadłości. Podobno nikt nigdy nikomu nie mówił, że klucz tam leży, i znajdowali go tylko ci, którym dom zaufał. A pod kluczem leżała zabezpieczona kartka, informująca, że ktoś, kto właśnie trzyma go w rękach, tak naprawdę trzyma w nich serce domu. Była tam też przestroga, by klucza pod żadnym pozorem stamtąd nie zabierać.
„Ciekawe, kto i kiedy, i czy w ogóle go odkryje” – pomyślała teraz, po czym sięgnęła do wiszącej na klamce drzwi torebki i wyjęła z niej dużo mniejszy, mniej ozdobny klucz. Włożyła go do zamka drzwi wejściowych, przekręciła i wsunęła pod wycieraczkę. Tu miał czekać na nową rodzinę. Zeszła po schodach i powoli ruszyła aleją w kierunku bramy wjazdowej. Dopiero gdy stanęła pomiędzy jej otwartymi na oścież skrzydłami, odwróciła się i raz jeszcze spojrzała na WilJankę.
I ku swojej ogromnej uldze, poza smutkiem, który – wiedziała o tym – był nieunikniony, poczuła przemożną pewność podjęcia dobrej decyzji.
Ten dom zasługiwał na dużo więcej, niż ona mogła mu dać. Zasługiwał na to, by toczyło się w nim życie. Zasługiwał na zajęte pokoje, na śmiech, który będzie wypełniał korytarze, na smutek, przed którym będzie mógł chronić swoich ludzi, otulając ich poczuciem bezpieczeństwa. Zasługiwał na przyjęcia ogrodowe i wieczory, podczas których taras wypełni się szeptem siedzących tam sproszonych przyjaciół rodziny. Zasługiwał na tupot dziecięcych, bosych stóp na schodach, na zjazdy rodzinne, na świąteczny wystrój. Na to, by w nim tańczono, tęskniono, płakano. Na zupełnie nowe radości i smutki. Zasługiwał na kwintesencję domowego życia.
Stojąc w otwartej bramie, którą za moment po raz ostatni miała za sobą zamknąć, poczuła, że dostała rozgrzeszenie. Dom rozumiał, że nadszedł czas pożegnania. Ale wiedział też, była o tym głęboko przekonana, że wszystko, co zrobiła, uczyniła z miłości. Idealnie wyważonej.
Zrobiła to dla niego, wywiązała się z obietnic, nie pozwoliła, by został opuszczony.
I zrobiła to dla siebie. Chciała dotrzymać przyrzeczenia złożonego czterdzieści sześć lat temu. Chciała być tam, gdzie wszystko się zaczęło i zarazem skończyło.
Październik jest miesiącem zadumy. To czas zostawiania za sobą tego, co zagraża spokojności ducha. Teraz ostatnie, spóźnione ptaki zbierają się do odlotów. A ci, którzy trwali w zawieszeniu, zmierzają do podjęcia ostatecznych decyzji.
Warszawa
Gdy chłopiec usłyszał zgrzyt klucza w zamku, zdał sobie sprawę, że nie jest dobrze. Nigdy nie było dobrze, gdy ON wracał, a mamusia właśnie miała dokądś wychodzić. Chłopiec wiedział, co ma w takich momentach robić. Szybciutko, starając się jak najmniej hałasować, przemknął z kuchni do pokoju. Pod samą ścianą, za łóżkiem stały krzesła, na których zawieszony był koc. Na ten widok małe serduszko przepełniła ulga. Wiedział, że tam jest bezpieczny. Mama mu o tym powiedziała dawno temu i jak dotąd schronienie nigdy go nie zawiodło. Wystarczyło się wślizgnąć pod kraciasty materiał, usiąść po turecku i zatkać uszy. I poczekać, aż tam na zewnątrz wszystko ucichnie. Mamusia mówiła, żeby jak najmocniej przyciskać paluszki, żeby nic nie słyszał, wtedy złe czary nie będą miały do niego dostępu, ale pomimo tego, że zawsze to robił, i tak docierały do niego przytłumione odgłosy. A wtedy zaczynał się bać tak, że serduszko biło mu szybko i głośno. Tak głośno, że zastanawiał się, czy ten hałas dobywający się z jego piersi go nie zdradzi.
„Tu jestem niewidzialny, a to znaczy, że nikt nie może mnie zobaczyć i moje serduszko też bije tylko tutaj, tam go nie słychać” – szeptał w duchu i choć nie wypowiadał tych słów, to słyszał, że nawet jego wewnętrzny głos drży.
Ale najwidoczniej moc koca była tak wielka, że rzeczywiście nie tylko czyniła go niewidzialnym, ale też niesłyszalnym, bo ON nigdy go nie odkrył. I dziś byłoby zapewne tak samo, ale nie dość mocno przycisnął rączki do uszu. Usłyszał coś, co sprawiło, że zapomniał o tym, co przykazywała mu mama, i pomimo zakazu – jak mógł najszybciej – wygramolił się ze swojego bezpiecznego schronienia i pobiegł do przedpokoju. To nie mogła być prawda! Wszystko tylko nie to! Nie móc chodzić do cioć i wujków, nie móc pić pysznej, gorącej czekolady! Czuł się tak, jakby właśnie zabierano mu ostatni kawałek bezpiecznego świata. Jeżeli mama się na to zgodzi, już nie będzie żadnego miejsca, gdzie będzie mógł się po prostu uśmiechać. Miejsca, w którym nie trzeba się bać. Musiał coś zrobić! Już nie mógł się chować przed złymi czarami. Trzeba je było w końcu pokonać.
– Tak nie można! – krzyknął, wpadając do przedpokoju, i stanął pomiędzy NIM a mamą. – Nnnie mmmmożna! – zaczął się jąkać, zobaczywszy wściekłość na JEGO twarzy, ale dzielnie wyprostował plecki i uniósł wysoko główkę. Tak na pewno zachowałby się każdy z rycerzy, o których mama czytała mu na dobranoc. Poczuł się pokrzepiony, czując mamine ręce na swoich ramionach.
– No i po coś się wtrącał, smarkaczu? – pochylona nad chłopcem mroczna sylwetka spotężniała i jeszcze się przybliżyła, a twarz wykrzywiła się w okropnym grymasie – A teraz zapamiętaj, mały idioto, to wszystko przez ciebie! Przez ciebie! – Te dwa słowa zakotwiczyły mu się w pamięci.
A potem świat wokół niego zadrżał.
Wszystko wydarzyło się tak szybko, że chłopiec nie wiedział właściwie, co się stało. Mignęła mu tylko uniesiona, zaciśnięta w pięść ręka. Odruchowo zasłonił głowę rączkami i mocno zacisnął powieki. Usłyszał stłumiony krzyk, rumor, ale poza tym nic się nie wydarzyło. Oczekiwane ciosy nie spadły. Lecz i tak przez dłuższą chwilę nie mógł otworzyć oczu. Pomimo że się starał. Powieki były ciężkie, nie chciały go słuchać. A może wiedziały, że tak jest dla niego lepiej. Nie widzieć to prawie tak jak nie być widzianym. I nie musieć patrzeć. To prawie tak jak być pod kocem. Zdołał otworzyć oczy dopiero, gdy dotarł do niego dźwięk zatrzaskiwanych drzwi.
Chłopiec został sam z leżącą na podłodze mamusią. To pewnie jej upadek spowodował ten rumor. Najważniejsze było to, że ON zniknął. Gdyby tu nadal był, na pewno by nie pozwolił jej pomóc.
Pomóc… No właśnie… Ale jak? Przez chwilę stał, bezradnie wyłamując paluszki. Czuł, że łzy napływają mu do oczu, ale wiedział, że nie może teraz płakać, musiał być dzielny. Tak jak Kopciuszek, chociaż Kopciuszek był dziewczyną. Z chłopaków lubił Szewczyka Dratewkę, ale Dratewka w żaden sposób nie mógł mu tu pomóc. Mama mu kiedyś powiedziała, że są dwa rodzaje bajek: te, w których liczył się przede wszystkim spryt, i te, gdzie najważniejsze były czary. A jemu potrzebny był ten drugi rodzaj. Musiał odszukać ich dobrą wróżkę. Tylko ona mogła tu coś zdziałać. W baśniach zawsze takie się znajdowały, gdy wyglądało na to, że już nic się nie da zrobić. Trzeba tylko było być dzielnym. Do mazgajów dobre wróżki raczej nie przychodziły. Pociągnął nosem, przygryzł wargę i szybciutko wytarł piąstkami oczy. Znów były suche. Kucnął koło mamusi. Była zwinięta w kłębek, twarz miała bladą, oczy przymknięte.
– Mamo, mamusiu – wyciągnął rączkę i pogłaskał mamusię po policzku, tak jak ona głaskała go, gdy potrzebował pocieszenia. – Mamo! – głos mu zadrżał.
A co będzie, jak mama się nie odezwie? Nie poruszy? Co wtedy?
– Jestem, wszystko dobrze – ku ogromnej uldze usłyszał jej cichy głos. Wyciągnęła rękę i uspokajająco położyła swoją dłoń na jego rączce. – Przewróciłam się i musiałam uderzyć się w głowę, troszkę mnie zamroczyło – powiedziała, z trudem unosząc się na łokciu. – Tak jak ciebie wtedy, gdy spadłeś z huśtawki, pamiętasz, synku? Napędziłeś mi niezłego strachu, bo na początku w ogóle się nie odzywałeś. Powiedziałeś potem, że uciekły od ciebie wszystkie słowa…
– Od ciebie też uciekły? – wyszeptał drżącym głosem.
– Właśnie tak, ale widzisz, już są z powrotem… – Usiadła i oparła się o ścianę.
– Mamusiu, nie wstawaj, nie możesz… Dopiero jak przyniosę koc, on ci pomoże – poderwał się i szybko potruchtał do pokoju.
Musiał go przynieść, musiał ją ochronić. Od dziś będzie potrzebny nie tylko jemu, ale i jej.
„Skoro jest magiczny, to na pewno ma wiele mocy i teraz też ich uratuje, zwróci mamusi siły i uleczy siniaki…” – myślał, chwilę mocując się z wielką i nieporęczną płachtą. Dla jego sześcioletnich rączek było to nie lada wyzwanie. Gdy w końcu udało mu się ściągnąć koc z krzeseł, jego wzrok zahaczył o obraz, który mama jakiś czas temu przyniosła do domu i oparła o ścianę. Nie mogła go powiesić, bo ON nie pozwalał. Żadnych gwoździ! Żadnych obrazków na ścianach! Chłopiec pamiętał, co się wydarzyło, gdy taśmą przykleił swój rysunek nad łóżkiem mamy. ON krzyczał i machał rękami, i ścisnął mamę za ramiona tak, że potem miała w tych miejscach ciemne ślady. Obrazek zerwał i podarł na maleńkie kawałki, i tymi strzępkami powoli, wręcz z namaszczeniem obsypał główkę chłopca, każąc mu patrzeć sobie prosto w oczy. Wzrok miał zimny i przerażający. Mały był przekonany, że nigdy nie zapomni tamtego spojrzenia i że już nie uda mu się narysować tak pięknego bukietu jak tamten. Może nawet już nigdy nie narysuje żadnych kwiatów, bo od tamtego momentu, nie powiedział tego mamusi, żeby jej nie martwić, nie udało mu się namalować żadnego, nawet najmniejszego kwiatuszka.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Wrzesień
Październik
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Meritum publikacji
