Wyspa Wielkanocna - Marek Łasisz - ebook

Wyspa Wielkanocna ebook

Marek Łasisz

5,0

Opis

Dzięki zajmującej opowieści przeniesiemy się na drugi koniec świata i poznamy unikalną Wyspę Wielkanocną, jej piękne krajobrazy, niezwykłą historię oraz dawnych i współczesnych mieszkańców. Staniemy wobec wielu zagadkowych kwestii. Jak powstawały słynne posągi? Czy naprawdę tutejsza kultura upadła w wyniku katastrofy ekologicznej? Na te i wiele innych pytań odpowiada autor, archeolog i kulturoznawca, dzieląc się wrażeniami z podróży, mnóstwem ciekawostek i intrygujących faktów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Łasisz

Wyspa Wielkanocna

Podróż na koniec świata

RedaktorBożena Jagiełło

KorektorBożena Jagiełło

Projektant okładkiMarek Łasisz

FotografDorota Łasisz

FotografMarek Łasisz

© Marek Łasisz, 2024

© Marek Łasisz, projekt okładki, 2024

© Dorota Łasisz, fotografie, 2024

© Marek Łasisz, fotografie, 2024

Dzięki zajmującej opowieści przeniesiemy się na drugi koniec świata i poznamy unikalną Wyspę Wielkanocną, jej piękne krajobrazy, niezwykłą historię oraz dawnych i współczesnych mieszkańców. Staniemy wobec wielu zagadkowych kwestii. Jak powstawały słynne posągi? Czy naprawdę tutejsza kultura upadła w wyniku katastrofy ekologicznej? Na te i wiele innych pytań odpowiada autor, archeolog i kulturoznawca, dzieląc się wrażeniami z podróży, mnóstwem ciekawostek i intrygujących faktów.

ISBN 978-83-8273-632-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Książkę dedykuję pamięci moich dziadków, Wandy i Jana, którzy zaszczepili we mnie pasję odkrywania przeszłości, zawsze mnie wspierali i mam poczucie, że robią to nadal, mimo że nie ma ich już na tym świecie.

1. Sztorm

Za oknem szaleje burza. Nocne niebo raz po raz przecinają błyskawice. Drewniany domek trzęsie się i kołysze pod naporem wiatru. Grzmi. Deszcz bez wytchnienia chłoszcze cienkie ściany. Leje już od kilku godzin. Zamknięci we dwoje na niewielkiej przestrzeni pomiędzy drewnianymi ścianami czujemy się odcięci od świata, jakbyśmy dryfowali w samotnej łodzi po wielkim oceanie. Skojarzenie nie jest tak dalekie od rzeczywistości, w końcu znajdujemy się na małym skrawku ziemi, na środku Oceanu Spokojnego.

Kolejny podmuch wiatru sprawia, że zaczynam poważnie obawiać się o nasze bezpieczeństwo, ale próbuję nie dać tego po sobie poznać. Czy na pewno nic nam tu nie grozi? Przecież jeśli zbliża się cyklon, to drewniana chatka raczej tego nie przetrwa. Żywioł porwie nas, rzuci gdzieś i wtedy naprawdę będziemy musieli zmierzyć się z naturą. Mojego humoru nie poprawia fakt, że jesteśmy tak daleko od domu, właściwie na drugim krańcu świata — wręcz odwrotnie, uświadomienie sobie tego wszystkiego powoduje pewien rodzaj szoku. Czy wyobrażaliśmy sobie pierwszy dzień na Wyspie Wielkanocnej w ten sposób? No nie, na pewno nie!

Dziś rano przylecieliśmy samolotem chilijskich linii lotniczych Latam. Mieliśmy lot o szóstej trzydzieści rano z Santiago de Chile. Na lotnisku byliśmy trochę później niż zakładaliśmy, ponieważ zamówiona taksówka nie przyjechała. Kosztowało nas to nieco nerwów, bo nie mogliśmy przecież spóźnić się na wykupiony jeszcze w Polsce przelot na wyspę. Jednakz pomocą portiera pracującego w bloku, w którym wynajmowaliśmy mieszkanie, udało nam się zamówić kolejną taksówkę i szczęśliwie dotarliśmy na lotnisko.

Lot trwał około pięciu godzin. Patrząc na wyświetlającą się na małym ekranie mapę, obserwowałem nasz samolot stopniowo oddalający się od gigantycznego kontynentu Ameryki Południowej. Unosiliśmy się nad bezmiarem niebieskiej toni, a wokół nie było dosłownie niczego. Zdani na umiejętności pilotów pędziliśmy w stronę naszego marzenia.

Pomyślałem, że to niezwykłe, iż wyspa politycznie należy do oddalonego od niej o około trzy tysiące sześćset kilometrów Chile, ponieważ geograficznie i kulturowo bliżej jej do Polinezji. „Bliżej” to pojęcie względne, bo najbliższa zamieszkana polinezyjska wyspa to Pitcairn, zlokalizowana nieco ponad dwa tysiące kilometrów na zachód. Analizując to wszystko, uświadomiłem sobie, że Wyspa Wielkanocna to niewątpliwie jedno z najbardziej odizolowanych miejsc na kuli ziemskiej, wydaje się być zagubionym pyłkiem ziemi w bezmiarze największego na świecie oceanu.

Nasz lot był bardzo spokojny. Miła stewardessa, gdy dowiedziała się, że jesteśmy wegetarianami i na pewno nie zjemy standardowego kurczaka, przyniosła nam niewielkie, acz bardzo smaczne omleciki. Samolot również był całkiem niczego sobie, każdy fotel posiadał nowoczesny ekranik, a do oglądania, oprócz trasy przelotu, mieliśmy liczne filmy, wśród nich między innymi nominowaną do Oskara polską produkcję pod tytułem Zimna wojna.

Siedzący za nami mężczyzna zwierzał się współpasażerowi, że przylatuje na wyspę tylko na cztery dni. Cztery dni? Czy on oszalał? O co chodzi z tymi ludźmi? Cóż, może dla niektórych Wyspa Wielkanocna jest tylko punktem do odfajkowania na podróżniczej mapie. Okej, ich sprawa, ale dla mnie jest marzeniem, które po wielu latach w końcu ma się zrealizować.

Gdy zaczęliśmy podchodzić do lądowania, stewardessa zabrała nasze leżące na podłodze torby. Z uśmiechem umieściła je w skrytce nad nami, po czym kazała nam zapiąć pasy i złożyć ekrany.

Kiedy odeszła, oboje rzuciliśmy się do okna, wypatrując tej mitycznej wyspy! I oto… pojawił się jakiś niepozorny, ciemny i płaski kształt, ledwie widoczny pod masywnymi szarymi chmurami. Przyglądałem mu się, mrużąc oczy. Zaraz, czy my na pewno już jesteśmy na miejscu? Ale, moment. To chyba nie jest ta wyspa, gdzie pełne słońce zawsze oświetla dumne posągi? A w ogóle, to chyba już powinno być je widać. Coś tu nie gra, chwila. Czy my… czy my mijamy jakiś inny ląd? Przelatujemy nad jakąś niezamieszkaną wyspą? W pamięci robiłem przegląd mojej wiedzy geograficznej o tym rejonie. Zaraz, ile my już właściwie lecimy? Co tam się wyświetlało ostatnio na tym monitorku? Nie, no, chwila, przecież tu nic innego nie ma. A może… wsiedliśmy… do złego samolotu?

Jednak mimo moich wątpliwości i rozterek wszystko wskazywało na to, iż rzeczywiście zbliżamy się do zaplanowanego celu naszej podniebnej podróży.

Nie wiem, czego się wtedy właściwie spodziewałem, ale napiszę szczerze, że moje pierwsze wrażenie dotyczące Wyspy Wielkanocnej było nieco… no dobrze, miało byś szczerze, moje pierwsze wrażenie było mocno rozczarowujące!

Samolot zaczął zniżać pułap lotu, poprawiłem pas bezpieczeństwa. Byliśmy coraz bliżej ziemi. Nagle maszyną lekko zakołysało i zobaczyliśmy przez okno, że lotnisko ponownie zaczyna się oddalać. Co jest? Co to wszystko właściwie oznacza?

Moja żona wspomniała coś o ataku terrorystycznym.

— Chyba zostaliśmy porwani — stwierdziła z oczami jak spodki.

Dobrze, że nikt jej nie zrozumiał. Panika na pokładzie nie byłaby w tym momencie najlepszym rozwiązaniem. Ze spokojem odpowiedziałem, że tu przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Jesteśmy nad oceanem, nie ma żadnych potencjalnych celów dla jakichś potencjalnych terrorystów i… dotarła do mnie absurdalność tej sytuacji. O czym my właściwie rozmawiamy?

Wyspa zniknęła zza okna. Przez głowę przeszła mi myśl, że oto z jakiegoś powodu wracamy do Santiago de Chile i w ten sposób kończy się nasza przygoda z mityczną Rapa Nui. Żegnajcie marzenia!

Samolot tymczasem robił wielką pętlę wokół wyspy. Obejrzeliśmy dzięki temu nadprogramowo setki kilometrów kwadratowych oceanu. Tak, rzeczywiście nic tu nie ma, z wyjątkiem wody i tego ciemnego skrawka ziemi.

W końcu pilot ustawił maszynę kolejny raz i podjął drugą próbę lądowania. Złapaliśmy się oparć jak dzieci na rollercoasterze.

Siedzący parę miejsc dalej dobrze zbudowany, długowłosy mężczyzna o polinezyjskim wyglądzie, widząc nasze niewesołe miny, powiedział spokojnie, że to wszystko przez wiatr. Silne podmuchy w rejonie pasa startowego regularnie utrudniają lądowania. Tutaj to zupełnie normalne.

Nie do końca nas to uspokoiło, ale już po chwili koła szczęśliwie dotknęły ziemi. Odetchnęliśmy z ulgą. Jeszcze nigdy nie przeżyliśmy czegoś takiego.

Niedługo potem staliśmy już na płycie lotniska Mataveri razem z innymi pasażerami, wśród nich byli przybysze i mieszkańcy wyspy. Ci pierwsi ochoczo fotografowali wszystko dookoła i samych siebie z samolotem w tle. Zapomnieli już o stresie związanym z nieudanym podejściem do lądowania. Jakiś mężczyzna nagrywał otoczenie malutką, przyczepioną do ręki kamerką już od momentu wyjścia przez drzwi samolotu. Wyspiarze natomiast ruszyli energicznie w kierunku niewysokich zabudowań, częściowo pokrytych strzechą z palmowych liści. Z pewną konsternacją zauważyliśmy, iż niektórzy z nich mają na sobie puchowe kurtki. Zaraz, zaraz, czy my na pewno wylądowaliśmy na wyspie o subtropikalnym klimacie? Czy średnia roczna temperatura nie miała tu przypadkiem wynosić około dwudziestu stopni? Nie mamy nawet płaszczy przeciwdeszczowych, a tu nagle niespodzianka! Otaczają nas ludzie w kurtkach zimowych.

Weszliśmy do budynku lotniska Mataveri. Wyłożone drewnem wnętrze skojarzyło mi się ze średniej wielkości dworcem autobusowym. Widać było od razu, że nie jest to znaczący port przesiadkowy.

Poważny funkcjonariusz z psem kręcił się wśród przyjezdnych, cierpliwie czekających na swe bagaże. Starałem się nie zwracać nasiebie niczyjej uwagize względu na przygodę, którą przeżyłem na lotnisku w Chile. Otóż skoczył wówczas na mnie, wykazując dziwne zainteresowanie sezamkami przywiezionymi z Polski, czworonożny stróż prawa. Musiałem tłumaczyć się potem celnikowi, który dokładnie obejrzał puste opakowanie. Dobrze, że na tym się skończyło, ale od tamtej pory byłem już bardziej ostrożny. Stałem więcspokojnie w oczekiwaniu na nasze plecaki i nie wyciągałem żadnych frykasów.

Szczęśliwie nasz bagaż zakończył swoją podniebną eskapadę bezpiecznie. Zebraliśmy dobytek z taśmy i wyszliśmy z budynku. Przy wejściu kręciło się parę osób, członkowie rodziny czekali z utęsknieniem na wracających z kontynentu krewnych, ale my nie mieliśmy tutaj nikogo, kto by po nas wyszedł.

Spojrzałem na niebo. Stalowoszare chmury wisiały nisko nad ziemią, gdzieniegdzie stały kałuże, było chłodno i wiał wiatr. Wyglądało, jakby zaraz miało się rozpadać. Pokiwałem głową. Zrozumiałem, po co były im te kurtki.

Przeszliśmy przez otwartą białą bramę i stanęliśmy na wybrukowanej kostką ulicy. Tu i ówdzie, za żywopłotami i niskimi drzewami, wyłaniały się niewysokie białe domki.

Nasze pierwsze wrażenia z miasteczka Hanga Roa, czyli jedynej osady na Wyspie Wielkanocnej, podobnie jak obserwacje z okna samolotu, nie przedstawiały się zbyt kolorowo.

Nie było żadnych taksówek, zresztą i tak nie chcieliśmy z nich korzystać. Wcześniej uzgodniliśmy, że dotrzemy do hotelu na piechotę. Na mapie wydawało się niedaleko. Jeszcze w Chile przezornie ściągnąłem na telefon aplikację z mapami do użytku offline. Wolałbym się nie dowiedzieć, ile kosztowałby tutaj jeden megabajt pobranych danych komórkowych. Ruszyliśmy w drogę, starając się podążać według wskazówek aplikacji.

Niestety, okazało się, że nowoczesna technologia nie sprawdza się tak dobrze, jak sądziłem. Błądziliśmy w labiryncie uliczek, wchodząc coraz głębiej i głębiej w wiejskie obrzeża Hanga Roa, a hotel wcale się nie przybliżał. Z rzadka spotykani miejscowi nie zwracali na nas większej uwagi. Po gruntowych, błotnistych drogach biegały pojedyncze kury, a na poboczach leżały leniwie rozciągnięte psy. Nisko nad nami wisiały ciężkie chmury.

Okolica przypominała pewne niezbyt bezpieczne miejsca w środkowoamerykańskim Belize, w którym byliśmy jakiś czas temu.

— Gdzie ty mnie właściwie przywiozłeś? — spytała w pewnym momencie, idąca obok żona. — Co my tu będziemy robić tyle czasu? Gdzie są te posągi? Jest zimno i… zobacz, jak to wszystko wygląda, zresztą zaraz będzie padać. Będziemy zwiedzać w deszczu? Ta wyspa to jakaś pomyłka!

Była w szoku. Ja zresztą też, chociaż starałem się zachować pozytywne nastawienie. Myślę, że my, mieszkańcy głębi kontynentu, mieszczuchy, rzuceni na zagubioną na środku oceanu wyspę, mamy prawo czuć się nieco nieswojo. Albo po prostu obco i niepewnie. Do naszego umysłu z trudem dociera fakt, iż oto znaleźliśmy się na drugim krańcu świata, w miejscu, gdzie do innej, najbliższej ludzkiej osady jest ponad dwa tysiące kilometrów. To może wywołać rodzaj szoku, nie ma się co dziwić.

Nawigacja w telefonie uparcie kierowała nas dalej, w głąb labiryntu niewielkich błotnistych uliczek. W końcu weszliśmy nawet na czyjeś podwórko.

Wycofaliśmy się i stanęliśmy z niewesołymi minami na drodze o czerwonawej barwie. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Zresztą nie za wiele było tu w okolicy ludzi. Tylko psy, kury i palmy bananowe na tle szarych, skłębionych chmur.

— Tędy, to my raczej nie dojdziemy — powiedziałem do żony, podnosząc wzrok znad małego ekraniku. — Musimy się stąd wycofać.

Żona tylko wzruszyła ramionami.

Wróciliśmy do szerszej, pokrytej dziurawym asfaltem drogi. Spotkaliśmy parę o azjatyckiej urodzie, podobnie jak my błądzącą z plecakami. Potem jeszcze jakąś miejscową kobietę, ale poza tym ta część Hanga Roa wydawała się wymarła.

Gdzie się podziali ci wszyscy pasażerowie, którzy lecieli z nami samolotem? Nie było ich, co prawda, aż tak wielu, ale ich nagłe zniknięcie było nieco zaskakujące. A może to przez pogodę? Ale jeśli tu zawsze tak jest? Może ten człowiek z samolotu miał rację i naprawdę nie jest tu za ciekawie i właściwie nie ma co oglądać? Może wyspa jest przereklamowana? W końcu różni się drastycznie od tych zdjęć publikowanych w Internecie, na których ciepłe promienie słońca oświetlają kamienne figury, stojące wyprostowane nad brzegiem oceanu. Przyznaję, że i ja byłem w rozterce. Postanowiłem jednak nie przejmować się na zapas i robić dobrą minę do złej gry.

Wybraliśmy inną trasę i tym razem szczęśliwie, już bez większych kłopotów, udało nam się trafić do zarezerwowanego pół roku wcześniej przez Internet hotelu. Znajdował się on na samym końcu wąskiej i otoczonej gęstą roślinnością drogi, daleko od centrum miasteczka.

Dookoła niewielkiego placyku stały niskie zabudowania, w jednym z nich mieściła się recepcja. W środku przywitała nas miła, ale zachowującadystans, czarnowłosa dziewczyna. Szybko okazało się, że nasz pokój to niewielka klitka w małym budynku tuż obok recepcji. Byliśmy zaskoczeni, gdyż w Internecie widzieliśmy przecież komfortowy domek z łazienką i tarasem. A tu przyjdzie nam spędzić następnych kilka dni w klaustrofobicznym pomieszczeniu. Naprawdę nie przypominam sobie, żebym zapłacił za wynajęcie dużej szafy. Kiepsko.

Obserwując nasze niewesołe miny, Rosita, tak miała na imię recepcjonistka, powiedziała, że jeśli chcemy, to możemy zamienić ten ciemny pokoik na stojący na pobliskim wzgórzu domek. Wyszedłem na zewnątrz i spojrzałem w tamtym kierunku. Uśmiech rozjaśnił moją twarz. Oto był. Ten sam, który widzieliśmy na zdjęciach. Był tylko jeden problem, trzeba było dopłacić. Westchnąłem i chcąc nie chcąc, zapytałem, czy można użyć karty kredytowej. Opcja zamieszkania w ciemnej szafie nie wchodziła w grę. Kartą, owszem, można było zapłacić, ale po przeciągnięciu jej przez czytnik okazało się, że nie mam wystarczającej ilości pieniędzy.

Kolejna dobra wiadomość!

Poprosiłem o hasło do wi-fi i sprawdziłem stan konta. Internet na wyspie nie działa zbyt szybko, staliśmy więc tam we trójkę, czekając w nieskończoność na załadowanie się aplikacji banku. W końcu okazało się, że wypożyczalnia samochodów w północnym Chile, gdzie zwiedzaliśmy przez zeszły tydzień rejon pustyni Atacama, zablokowała mi na karcie jakąś horrendalną sumę pieniędzy.

Mieliśmy, co prawda, ze sobą trochę gotówki, ale nie chcieliśmy jej na razie wydawać. Nie wiedzieliśmy jeszcze, jak działają tu bankomaty, czy można płacić kartą w sklepach i punktach usługowych.

Wyjąłem kartę debetową i tu szczęśliwie transakcja została zaakceptowana. Prowizja była większa, ale niech tam, w końcu jakoś trzeba było to uregulować. Kupiliśmy jeszcze dziesięciolitrowy baniak wody i poszliśmy za Rositą do naszego wymarzonego domku.

W międzyczasie w hotelu pojawiła się para Azjatów, którą widzieliśmy wcześniej. Widocznie ich nawigacja była jeszcze gorsza niż nasza. Zrzucili bagaże w recepcji i ruszyli na piechotę z powrotem w kierunku Hanga Roa. My nie mieliśmy tyle siły.

Weszliśmy po drewnianych schodach na taras. Rosita pokazała nam domek i zostawiła nas samych. Odetchnęliśmy z ulgą. W końcu dotarliśmy do celu. Rozpakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i zmęczeni legliśmy na rattanowych fotelach, które przynieśliśmy z tarasu. Oprócz stale wiejącego, chłodnego wiatru właśnie zaczynał pokrapywać deszcz.

Pogoda w żadnym wypadku nie nastrajała do spacerów. Zagotowaliśmy wodę w czajniku, w który szczęśliwie nasza chatka była wyposażona i przygotowaliśmy sobie przywiezione z Polski zupki chińskie. Mieliśmy chilijskie nachos Panchitos firmy Pancho Villa oraz bułki z serem i awokado, które przezornie zabraliśmy z Santiago de Chile. Do tego rozpuszczalna kawa trzy w jednym.

Deszcz tymczasem padał coraz to większy, aż w końcu przeszedł w regularną ulewę, a następnie w burzę z piorunami. W takich właśnie warunkach wrócili ze swojego spaceru nasi azjatyccy znajomi. Przemoknięci do suchej nitki. Młody mężczyzna wyglądający jak siedem nieszczęść, z którego czarnych włosów kapała woda, zajrzał do naszej chałupki przez przeszklony front i zaraz się wycofał. Widocznie szukał kogoś z obsługi. Czyżby nie mieli klucza? A Rosita gdzieś poszła i zostawiła ich na pastwę losu? Nie wiedziałem, co sprawiło, że kręcili się po okolicy w strugach deszczu, ale przyznaję, nie zazdrościłem im wtedy. Oj nie.

Wracam wzrokiem do kartki i zapisuję kolejne słowa. Zaszło już słońce, okna zrobiły się czarne, sztorm nadal nie daje za wygraną. Siedzę na łóżku oparty o drewnianą ścianę. Odczuwając każdy silniejszy podmuch wiatru, piszę o tych pierwszych wrażeniach z pobytu na wyspie.

Jest piątkowy wieczór, piąty dzień lipca. Jesteśmy ponad piętnaście tysięcy kilometrów od domu, na skrawku ziemi zagubionym na środku południowego Pacyfiku. Jest chłodno, wiatr wyje jak chór dusz potępionych i mam wrażenie, że zaraz porwie nas tajfun.

No cóż, niewątpliwie jest ciekawie, ale na pewno nie wyobrażaliśmy sobie naszego pierwszego dnia na Wyspie Wielkanocnej w ten sposób!

2. Hanga Roa

Następnego dnia rano warunki pogodowe zmieniają się na zdecydowanie bardziej przyjazne. Promienie słońca wydobywają soczystą zieleń, okazuje się też, że z naszego tarasu widać ocean!

Otaczają nas palmy i drzewa, dalej rysują się łagodne, zielone wzgórza. Słyszę gdakanie kur i śpiew schowanych w gęstej roślinności ptaków. Po niebie powoli przesuwają się lekkie, białe chmury. W zielonym krajobrazie z rzadka pojawiają się niewielkie domki. Okolica sprawia wrażenie spokojnej i bezpiecznej, a może nawet sielankowej.

Nie ma już śladu po nocnej nawałnicy. Ten dzień zapowiada się zupełnie inaczej niż wczorajszy, który był ponury i momentami nawet złowrogi.

Mamy ochotę od razu wyjść i poznawać wyspę. Zanim jednak gdziekolwiek się udamy, poznajemy nowego przyjaciela, a właściwie przyjaciółkę. Białobrązowa kotka od rana maszeruje po tarasie przed przeszklonymi drzwiami, domagając się czegoś na ząbek. Gdy podchodzę bliżej, okazuje się przyjacielska i pozwala się pogłaskać. Widać, że nie pierwszy raz tu przychodzi, aby uwodzić lokatorów. Oczywiście od razu dostaje od nas kawałek żółtego sera i obietnicę dalszych smakołyków, jak tylko dotrzemy do jakiegoś miejscowego sklepu. Żona nadaje jej imię Isla (z hiszp. „wyspa”).

Wreszcie się zbieramy i wyruszamy. Z hotelu prowadzi nas gruntowa droga otoczona szpalerem gęstej roślinności. Jest jak ukryte przejście w zielonej barierze.

Idziemy w kierunku centralnej części Hanga Roa. Mimo słońca wcale nie jest specjalnie ciepło. Rześko, to jest bardziej trafne określenie. Lipiec to jeden z najchłodniejszych miesięcy na Wyspie Wielkanocnej, środek zimy. W końcu jesteśmy na półkuli południowej! Pory roku są ułożone dokładnie na odwrót niż u nas. Całe szczęście, że tutejsza zima oznacza temperatury w okolicach dziewiętnastu stopni w ciągu dnia.

Spacer w słońcu jest zdecydowanie lepszym doświadczeniem niż nasza wczorajsza wędrówka z plecakami pod nisko zawieszonymi, deszczowymi chmurami. Oddychając świeżym powietrzem i idąc w orzeźwiającej atmosferze poranka, z każdą chwilą czujemy się coraz lepiej. Maszerując, spoglądamy na mijane posesje. Z reguły stoją tu dość niewielkie, białe domki otoczone trawnikami i rajską roślinnością, na którą składają się między innymi palmy, monstery i kaktusy wielkości małych drzew.

Nasz wcześniejszy szok już się ulotnił. Nie czujemy się tak bardzo odizolowani od reszty świata, ponieważ w wielu miejscach w głębi wyspy nie widać oceanu. Można łatwo ulec iluzji, że oto jesteśmy gdzieś na lądzie stałym. Wyspa Wielkanocna, jeśli chodzi o złudzenia przestrzenne, jeszcze wiele razy będzie nas zaskakiwać.

Hanga Roa, jedyna tutaj osada i jednocześnie jakby stolica wyspy, jest dziś zamieszkana przez niecałe osiem tysięcy osób i jest to jedyne miasto w promieniu ponad dwóch tysięcy kilometrów. Hanga Roa w lokalnym języku rapanui oznacza długą bądź szeroką zatokę. Tutejsi mieszkańcy to rdzenni Rapanujczycy, stanowiący w przybliżeniu połowę społeczności, a także przybysze z kontynentalnego Chile i w niewielkim stopniu ludność, która napłynęła z innych części świata, w tym z Europy. Zdawać by się mogło, iż każdy może tu przyjechać i zamieszkać, jednak obecnie obowiązuje ustawa, która zakazuje osiedlania się nie tylko obcokrajowców, ale nawet Chilijczyków. Jedynym więc sposobem, aby osiąść tu na stałe, jest stać się częścią lokalnej rodziny przez związek małżeński. Przybysz spoza rapanujskiej społeczności może przebywać na wyspie jedynie do trzydziestu dni.

Droga doprowadza nas do wybrzeża. Podziwiamy kolorowe łodzie zacumowane w niewielkim porcie, a następnie dochodzimy do ulicy, która nosi nazwę Atamu Tekena i okazuje się być główną arterią miasteczka. Pełno tu sklepów z pamiątkami, restauracji, kawiarni, marketów spożywczych, hoteli, a nawet sklepów z ubraniami. Jest też kilka wypożyczalni samochodów i innych pojazdów kołowych od rowerów po quady. Zabudowa jest niska, domki są parterowe lub jednopiętrowe.

Patrząc na zaparkowane w rzędzie przy krawężniku samochody i zajmujących się swoimi sprawami miejscowych, nie mam w ogóle poczucia, że jestem na tak izolowanej wyspie. Tym bardziej, że odległości okazują się tu dużo większe niż nam się wcześniej wydawało, gdy patrzyliśmy na mapę. Spacerujemy już blisko godzinę i poznaliśmy tylko małą część osady.

Nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Nie widzę wielu turystów. Tłumów nie ma, raczej pustki. Jest trochę tak, jakby wszystko działało w zwolnionym tempie. Dobrze odżywione psy leżą leniwie rozciągnięte na chodnikach i ulicach. Większość kawiarni, restauracji i sklepów jest jednak otwarta. Podchodzę do jednego ze sklepików, wiszące i położone na ziemi tabliczki informują, co można tu kupić, a są to koszule, sukienki, portfele, książki o Rapa Nui, a nawet banany.

Zaglądamy tu i tam, wchodzimy do sklepów z pamiątkami. Nikt nas do niczego nie namawia, nie ma tu natrętnych sprzedawców. Czujemy się coraz pewniej. Widzę człowieka, który wysiada z samochodu, zostawiając kluczyki w stacyjce i rusza śmiało na zakupy, nie oglądając się nawet za siebie. Poczucie bezpieczeństwa to duża ulga po zwiedzaniu krajów, które odwiedzaliśmy do tej pory. Salwador, Gwatemala, Meksyk, Honduras to miejsca, w których strzelaniny są na porządku dziennym, a przybysz bezustannie chodzi z duszą na ramieniu. Szczególnie jeśli tak jak my zwiedza się na własną rękę, często podróżując najgorszymi autobusami.

Hanga Roa.

Pamiętam, jak kiedyś staliśmy na ulicy w mieście San Miguel w Salwadorze, kraju uznanym wtedy za najbardziej niebezpieczny na świecie. Była druga w nocy, a my we dwoje czekaliśmy na autobus, który się oczywiście spóźniał. Podszedł do nas wtedy ubrany jak Rambo ochroniarz z pobliskiego centrum handlowego. W obydwu dłoniach dzierżył gigantyczną strzelbę. Na jego piersi wisiał pas z nabojami. Zaciekawiony wdał się z nami w pogawędkę i pomógł nam w ten sposób bezpiecznie dotrwać do odjazdu autobusu. Nie była to jednak komfortowa sytuacja.

Tutaj jest zupełnie inaczej. Dzięki Bogu.

Hanga Roa okazuje się być po prostu małym miasteczkiem, gdzie znika poczucie izolacji. Samochody, restauracje, minimarkety i sklepy z pamiątkami sprawiają, że zapominamy o tym, jak bardzo jesteśmy oddaleni od kontynentu. Ba, nawet nie mamy wrażenia, że jesteśmy na wyspie! Ta miejscowość mogłaby równie dobrze znajdować się na chilijskim wybrzeżu.

To się z czasem zmieni, ale na początku Hanga Roa sprawiła, że nasze poczucie samotności w bezmiarze niebieskiej pustyni się ulotniło.

3. Największe muzeum na świecie

Spragnieni widoku słynnych posągów, idziemy z żoną na północ, w kierunku stanowiska Tahai, do którego można dojść na piechotę z centrum Hanga Roa.

Droga wiedzie wzdłuż linii brzegowej. Jest ona ostra, poszarpana oraz usiana czarnymi i brązowymi głazami, o które bezustannie rozbijają się potężne fale. Jedynie w zatoczkach jest spokojniej, a woda z bliska okazuje się być krystalicznie czysta i stuprocentowo przejrzysta. Mijamy zagajnik palm kokosowych. Ich koronami szarpie wiatr cały czas obecny w rejonie wybrzeża.

Idziemy zupełnie sami. Lipiec, jak się okazuje, jest miesiącem całkowicie poza sezonem. Bardzo dobrze. Tłumy nas nie pociągają. Im mniej ludzi, tym lepiej. Pustka sprzyja kontemplacji, a wyspa niewątpliwie nadaje się do tego wyśmienicie. Gdybyśmy szli w tłumie, jak w wielu innych turystycznych miejscach na świecie, na pewno nie czulibyśmy się tak dobrze jak teraz.

Wiem, że zdecydowanie więcej zwiedzających przybywa tutaj w cieplejszych miesiącach, na przykład w lutym, kiedy organizowany jest festiwal kulturalny Tapati, ale mimo wszystko dziwię się, że teraz są takie pustki. Zdawać by się przecież mogło, że w każdej chwili powinna kręcić się tu masa turystów. W końcu Wyspa Wielkanocna jest określana jako największe na świecie muzeum pod gołym niebem. I to z olbrzymią kolekcją obiektów archeologicznych, w tym stanowisk z posągami i wielu mniejszych, rozsianych w krajobrazie zabytków dawnej rapanujskiej kultury, których w sumie naliczono około dwudziestu tysięcy! A tu niespodzianka. Tylko my, woda i skały.

Przed nami na tle nieba i oceanu rysują się sylwetki słynnych posągów. Dotarliśmy na stanowisko Tahai. Zatrzymuję się i patrzę z niedowierzaniem. One rzeczywiście tu są. Stoją sobie dumne i wyprostowane na swoich kamiennych platformach.

Trudno mi to ogarnąć umysłem, ale to naprawdę się dzieje. Jesteśmy na Wyspie Wielkanocnej! Przepełnia mnie radość. Moje marzenie się spełniło!

Ruszam w kierunku rozległej platformy wzniesionej z kamieni i ziemi. Budowle te zwane są ahu. Po drodze mijam leżący na brzuchu szarobrązowy posąg. Jest złamany wpół, głowa oddzieliła się od tułowia. Wygląda jakby upadł prawie u celu swojej podróży, jakby nie udało mu się dotrzeć na kamienny podest, aby stanąć razem z kamiennymi towarzyszami.

Podnoszę wzrok. Moja żona już tam jest, gdzieś daleko z przodu. Pędzi w stronę spektakularnej, stojącej tuż nad brzegiem oceanu platformy. Ja natomiast oglądam wszystko powoli i dokładnie. Każda rzecz, każdy skrawek przestrzeni jest dla mnie ważny. Zresztą cała ta nasza wyprawa do Chile nauczyła mnie w końcu tej jednej podstawowej rzeczy, mianowicie tego, że droga jest najczęściej ważniejsza niż sam cel. A przynajmniej równie istotna.

Mam ochotę dotknąć chropowatego kamienia, z którego dawny artysta wykuł ten upadły posąg. Powstrzymuję się jednak. Wiem, że dotykanie posągów jest surowo wzbronione.

Na niebie przesuwają się lekkie, pierzaste, białe obłoki. Są jak namalowane delikatnymi pociągnięciami pędzla przez jakiegoś holenderskiego malarza.

Ruszam dalej przez ten rozległy kompleks ceremonialny, na który składają się między innymi trzy platformy ahu. Podchodzę do pierwszej z nich zwanej Ahu Vai Uri, na której znajdują się cztery posągi. Poważne i potężne kamienne postacie odwrócone tyłem do oceanu, patrzą w głąb wyspy. Wykute z tufu wulkanicznego, słynne na całym świecie posągi zwane moai, są świadectwem geniuszu i pomysłowości dawnych mieszkańców Rapa Nui.

Oczywiście robimy serię pamiątkowych zdjęć i ruszamy dalej w kierunku północnym. Dochodzimy do właściwej platformy Ahu Tahai, od której cały kompleks wziął swoją nazwę. Stoi tu tylko jeden posąg. Widać, że lata erozji odcisnęły na nim swoje piętno. Jego rysy się zamazały, a tułów przypomina już tylko kamienną bryłę.

Platforma Ahu Tahai, na drugim planie Ahu Vai Uri.

Ostatnim ahu składającym się na to stanowisko jest Ahu Ko Te Riku. Tu również widzimy pojedynczy posąg, ale ten jest unikatowy, gdyż jako jedyny na wyspie posiada oczy. Zrekonstruowane współcześnie obrazują nam, jak kiedyś mogły wyglądać wszystkie posągi. Białka wytwarzano z białego koralu, źrenice zaś z czerwonej scorii (skała pochodzenia wulkanicznego) lub czarnego obsydianu, czyli szkliwa wulkanicznego. Wykorzystanie tego materiału do inkrustacji oczu ma analogie między innymi w środkowoamerykańskiej kulturze Majów.

Obsydian w dawnych kulturach Ameryki to był kiedyś mój konik. Nawet chciałem przez moment napisać pracę doktorską o narzędziach z obsydianu i krzemienia w dawnej Mezoameryce. Nigdy do tego nie doszło, mimo wszystko jednak pozostał mi jakiś sentyment właśnie do obsydianu.

Szklista struktura tej skały doskonale nadaje się do imitacji źrenic, jednak nie było to jedyne zastosowanie tego niezwykle pożytecznego dla dawnych kultur surowca. Odpowiednio obrobiony obsydian jest przecież dużo ostrzejszy niż chirurgiczna stal i można z niego wykonaćwiele różnych narzędzi. Dla społeczności, która nie zna metalu, jest to materiał na wagę złota.

Na szczęście dla dawnych mieszkańców Rapa Nui dobrej jakości złoża obsydianu były dostępne na wyspie nawet bez konieczności prowadzenia dużych wykopów.

Odchodzę nieco i uważnie przyglądam się posągom moai. Nie są to postacie bóstw, jak moglibyśmy pomyśleć w pierwszej chwili, choć ich istnienie również wiązało się z wierzeniami religijnymi. W tym przypadku był to kult przodków, których reprezentują te monumenty.

Po ustawieniu na platformie ahu posąg moai stawał się składnikiem krajobrazu i obszaru zamieszkanego przez klan uwiecznionej postaci. Zasłużony przodek nie odchodził więc całkowicie z tego świata, nawet po śmierci opiekował się swoimi potomkami. Podczas obrzędów kamienne posągi odgrywały znaczącą rolę. Istnieje teoria, iż tylko w trakcie ceremonii instalowano im oczy i obsydianowe źrenice.

Posąg z Ahu Ko Te Riku przyciąga uwagę jeszcze z jednego powodu. Jako jedyny na tym rozległym stanowisku ma nakrycie głowy wykute z czerwonego kamienia, tak zwane pukao. Na pierwszy rzut oka wydaje nam się, iż jest to specyficzny typ kapelusza. Pukao jest okrągłe i posiada jakby masywne rondo. Jednak część współczesnych badaczy uważa, iż była to odwzorowana w kamieniu fryzura! Inni znowuż wskazują, iż mógł to być rodzaj pióropusza. Zgody co do tego nie ma. Najbezpieczniej więc będzie ten obiekt określać po prostu jako nakrycie głowy.

Platforma Ahu Ko Te Riku.

Pukao wykonano z czerwonej scorii wydobywanej w kamieniołomie Puna Pau, który planujemy także niebawem odwiedzić.

Kompleks Tahai składa się jednak nie tylko z platform, na których stoją najbardziej charakterystyczne dla wyspy posągi. W okolicy odnaleziono pozostałości domów, funkcjonowała tu także przystań dla łodzi, do której prowadziła szeroka rampa. Oznacza to, że ten dzisiejszy, tak sterylny obraz, był kiedyś zupełnie inny. To rozległe centrum ceremonialne żyło, miało swoich mieszkańców i było częścią krajobrazu w znacznej mierze zmodyfikowanego przez człowieka. Przecież trzeba było ogromnej pracy, setek ton kamieni, aby przekształcić skaliste wybrzeże w uporządkowane stanowisko z wyrównanymi placami i masywnymi platformami. Dziś spacerujemy po trawiastych przestrzeniach, patrząc z oddali na kamienne pomniki. Warto jednak pamiętać, że cały ten otaczający nas obszar, jest wytworem rąk ludzkich. Posągi są tak naprawdę tylko jednym z wielu elementów wielkiego dzieła podjętego przez dawnych mieszkańców Rapa Nui.

Fundamenty domu i platforma Ahu Vai Uri.

Lokalne klany opiekowały się swoimi uwiecznionymi w kamieniu przodkami, z czasem powiększano platformy, ustawiano kolejne posągi, oczyszczano i wyrównywano teren. Wyobrażam sobie, jak dawni Rapanujczycy gromadzili się na tych rozległych placach podczas obrzędów, słuchali starszych, snujących opowieści o dawnych dziejach i właśnie tych słynnych przodkach. Siedzieli razem przy ognisku, ciepłe światło wydobywało z mroku ich zasłuchane twarze, rozmawiali i cieszyli się ze spotkania, a potem rozchodzili się do okolicznych, prostych domów. My już tego tutaj nie zobaczymy, nie doświadczymy. Dawne, tętniące życiem rejony stały się składnikiem największego na świecie muzeum pod gołym niebem, a muzea, jak wiemy, do specjalnie „ożywionych” miejsc nie należą. Mamy jednak wyobraźnię i dzięki niej możemy choć na chwilę spróbować przenieść się do minionych czasów.

4. Samotność moai

Zastanawiamy się, co robić dalej. Wyciągam telefon i sprawdzam na mapie, czy w pobliżu znajdują się jeszcze jakieś stanowiska. Okazuje się, że tak. Coś powinno być jeszcze bardziej na północ. Może uda nam się tam dojść.

Po drodze natrafiamy na ustawioną przodem do oceanu samotną ławkę. Siadamy i obserwujemy otoczenie. O skalisty brzeg rozbijają się fale, a daleko na oceanie widać duże statki, które zapewne przybyły tu z zaopatrzeniem z Chile. Nie mogą podpłynąć bliżej. Byłoby to zbyt ryzykowne. Wyspa nie posiada portu przystosowanego do przyjmowania tak dużych jednostek. Rozładowują je miejscowe kutry, które zawijają do niedużego portu w południowej części miasteczka.

Oddycham głęboko i patrzę przed siebie. Ten, wydawałoby się, nieskończony bezmiar wód ma w sobie coś hipnotyzującego. Można by tak spędzić cały dzień.

Ruszamy jednak dalej. Zbaczamy z gruntowej drogi i idziemy na przełaj, tuż przy brzegu. Nie ma tu nikogo poza nami. Jedynie gdzieś na skale dostrzegamy sylwetkę mężczyzny, który łowi ryby, posługując się tylko sznurkiem czy też jakąś żyłką. Jest daleko, nie widzę szczegółów, zresztą nie jestem ekspertem, jeśli chodzi o łowienie ryb. Ważne, że ta sztuka udaje mu się, bo po chwili na końcu postronka migocze mała srebrna rybka. Mężczyzna ma długie, zebrane w kok włosy, co przypomina nieco nakrycie głowy podziwianego przez nas wcześniej posągu.

Po drodze zaglądamy do niewielkich pieczar, które powstały w wulkanicznych skałach tworzących wyspę. Jaskinie były kiedyś wykorzystywane przez mieszkających tu ludzi na wiele różnych sposobów. Jako grobowce, schronienia, domy, miejsca ukrycia cennych przedmiotów, a w końcu jako kryjówki przed najazdami łowców niewolników z Ameryki Południowej. Do tej pory zlokalizowano na wyspie ponad tysiąc jaskiń. A co ciekawe, ponad trzysta z nich zostało przebadanych przez polskich naukowców w ramach projektu trwającego na wyspie od 2001 roku.

Podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim,na kierunku archeologia, miałem okazję wysłuchać wykładów prowadzonych przez doktora Macieja Sobczyka, który uczestniczył w tym programie, a następnie rozpoczął swoje własne badania. Dowiedziałem się wtedy wielu ciekawych rzeczy o podziemnym świecie Rapa Nui i w ogóle o wyspie. Później pojechaliśmy z żoną na prowadzone przez doktora Sobczyka wykopaliska archeologiczne do Peru i pamiętam, że podczas pracy na stanowisku inkaskim Maucallacta także poruszyliśmy ten temat. To było w roku 2011. Badaliśmy wtedy rejon piramidy w Maucallacta, na wysokości 3700 m. Praktycznie zawsze czułem się tam zmęczony. Choć trzeba przyznać, że otoczenie było zniewalające. Ośnieżone andyjskie szczyty, majestatyczny wulkan Coropuna, czyste niebieskie niebo i my, grzebiący szpachelkami w nie ruszanych od setek lat warstwach ziemi, wyjmujący pozostawione przez Inków artefakty.

Gdy idę wzdłuż wybrzeża Rapa Nui, zaglądając do skalnych schronisk, przypominają mi się te wykłady i te rozmowy. Było to już ładnychparę lat temu, ale myślę, że przyczyniły się one do mojego zafascynowania Wyspą Wielkanocną i ostatecznie do podjęcia decyzji o wyprawie tutaj.

Mijane przez nas groty wydają się niewielkie, łatwo przejść obok, wcale ich nie zauważając. Jednak podziemny świat Wyspy Wielkanocnej jest ogromny i składa się na gigantyczny system podziemnych korytarzy, tuneli lawowych i ukrytych pod powierzchnią komnat. Na pewno są tu też takie miejsca, gdzieś w głębi ziemi, gdzie nigdy nie postała ludzka stopa. Stanowią one niezbadane terytoria tajemniczej wyspy.

Schodzę po skalistym brzegu w stronę wody. Patrzę na kamienie, które często mają obły kształt, są jakby odlane z formy, to woda wygładziła ich powierzchnię. Inne znowuż są porowate, podziurawione, a wszystkie są ciemne, jakby osmalone. Kojarzą mi się z żużlem. Widać jak na dłoni, że są pozostałością działalności wulkanów, które stworzyły Rapa Nui. Nie ukryją swojego pochodzenia. Nieco dalej od brzegu, wystaje z wody szeroka czarna skała, o którą bezustannie rozbijają się spienione fale. Wystrzeliwują w górę w białych fontannach, żeby opaść, oblewając błyszczącą, smolistą powierzchnię.

Dochodzimy do kolejnego stanowiska, które zwane jest Hanga Kioe. Znajdują się tu dwie platformy, w tym jedna, Ahu Akapu, która jest zwieńczona dość dobrze zachowanym posągiem. Na drugiej, co prawda, też ustawiono pozostałość posągu, ale jest ona mocno zerodowana i właściwie jest już tylko niewysokim, kamiennym głazem, dlatego moai na Ahu Akapu wydaje się być tak bardzo samotny. Opuszczony kamienny strażnik, odwrócony tyłem do kamienistego wybrzeża i morskich bałwanów bijących bez wytchnienia o brzeg.

Tutaj dociera jeszcze mniej turystów, w zasięgu wzroku nie widzimy nikogo, co sprzyja aurze samotności spowijającej to miejsce.

Podchodzę blisko posągu, czym zaburzam stan jego odosobnienia. Przy masywnej statui jestem drobny jak zapałka. Szarobrązowy tuf wulkaniczny wydaje się być ciężki i chropowaty. Stabilna i poważna figura patrzy pustymi oczodołami w głąb wyspy, plecami stojąc do, zdawać by się mogło, nieskończonego oceanu.

Pozostające na uboczu stanowisko sprzyja rozmyślaniom i kontemplacji, jednak trzeba ruszać dalej.

Platforma Ahu Akapu.

Zbliżam się jeszcze do zagubionej w trawie, starej i zniszczonej tabliczki, informującej, iż według jednego z podań każdy nowy ariki, czyli wódz, spędzał tutaj właśnie, w okolicy Ahu Akapu, jakiś czas, ucząc się posługiwania pismem rongo-rongo. Ten nieodczytany do dziś system stanowi wielką zagadkę współczesnej nauki.

Niespodziewanie tuż obok stanowiska przebiega stado liczące około dwudziestu koni. Ich muskularne i dobrze odżywione ciała błyszczą w promieniach słońca. Tuż za nimi na motocyklach crossowych jedzie dwóch długowłosych Rapanujczyków. Zmotoryzowani kowboje kierują zwierzęta na drogę, która prowadzi do Hanga Roa. Wyjmuję telefon i nagrywam tę scenę.

Idziemy jeszcze trochę dalej na północ, w stronę wulkanu Terevaka, ale nie natrafiamy już na żadne ahu, więc zawracamy.

Zatrzymuję się i patrzę ze wzgórza na samotny posąg na Ahu Akapu. Stoi na tle ciemnoniebieskiej tafli oceanu. Za nim jest Hanga Roa, a jeszcze dalej wznosi się potężny masyw wulkanu Rano Kau.

Do miasteczka wracamy inną drogą. Gruntowy trakt wiedzie obok plenerowej siłowni. Pomalowane na żółto i czerwono sprzęty są bardzo podobne do tych znanych mi z naszych polskich parkówmiejskich. Pomiędzy urządzeniami do ćwiczeń przechadzają się puszczone luzem konie. Nie zwracają na nas uwagi. Są zbyt zajęte jedzeniem intensywnie zielonej trawy.

Natrafiamy na intrygujący obiekt, który na początku kojarzy mi się z otoczoną murkiem galerią sztuki na świeżym powietrzu. Gdy podchodzimy bliżej, okazuje się jednak, że to miejscowy cmentarz. Nagrobki ozdobione są najrozmaitszymi, wykonanymi z kamienia i drewna, rzeźbami. Na jednej z drewnianych stel dostrzegam namalowany wizerunek motyla. Nie brak tu nawet kopii posągów moai. Łopoczą flagi Rapa Nui, na nagrobkach rośnie trawa, kwiaty i wybujałe tropikalne rośliny. Nie czuć tu atmosfery przygnębienia.

Wracamy do miasteczka. Po drodze wstępujemy do piekarni Maná.

— Iorana! — słyszę na progu. Wita mnie uśmiechnięta kobieta o smagłej cerze, zapewne właścicielka. Nie do końca wiem, co odpowiedzieć.

— Buenos días — mówię w końcu po hiszpańsku i wydaje mi się, że uśmiech kobiety nieco przygasa.

Jak się później dowiaduję, iorana, to słowo w języku rapanujskim oznaczające „witaj”, „cześć”, „dzień dobry”. Czyli ona przywitała mnie w lokalnym języku, a ja się nie zorientowałem i odpowiedziałem po hiszpańsku. Nie było to chyba tak do końca mile widziane. No cóż. Na przyszłość będę wiedział: Iorana! I już!

Mimo początkowego faux pas dogadujemy się jednak po hiszpańsku. Dzięki temu kupuję kilka całkiem dobrych bułek. Potem robimy zakupy w jednym ze sklepów spożywczych. Nie ma tu specjalnie szerokiego wyboru, a owoce często okazują się nie pierwszej świeżości. Biorę do ręki awokado, niestety, jest nieco spleśniałe. Większość produktów przypływa statkiem z dalekiego Chile.

Ziemie Rapa Nui nie są łatwe w uprawie. Erozja, bezustanne wiatry niosące kropelki słonej wody i nieurodzajna gleba sprawiają, że rolnicy mają ciężki żywot. Z uprawianych tu roślin jadalnych, sprzedawanych w lokalnych sklepach, można wymienić na przykład banany, ananasy i właśnie awokado. To, które mam w ręce, na pewno nie jest miejscowe, wygląda jakby przebyło długą drogę. Natomiast jeśli chodzi o ceny produktów, to do najniższych nie należą, wręcz odwrotnie. Warto jest przywieźć ze sobą nieco prowiantu, aby zminimalizować koszty pobytu.

Intryguje nas fasada kościoła pokryta zadziwiającymi płaskorzeźbami, jednak postanawiamy zwiedzić go jutro, bo teraz, po tej naszej eskapadzie, jesteśmy głodni.

Tuż obok kościoła dostrzegamy uroczą, kameralną knajpkę, która nazywa się Casa Esquina Rapa Nui. Zamawiamy popularne w Chiledanie o nazwie empanada. Jest to duży, pieczony w piecu pieróg. W wersji wegetariańskiej nadzienie może się składać na przykład z sera, oliwek, kukurydzy, pomidora oraz bazylii i oregano. Do tego dostajemy mały spodek niezbyt pikantnego sosu koloru pomarańczowego oraz dzban świeżego soku z mango. Obsługuje nas miła dziewczyna, z wyglądu Hiszpanka. Na pewno nie ma rysów polinezyjskich, równie dobrze moglibyśmy się spotkać na ulicy w Madrycie albo nawet w Warszawie. Po posiłku zaglądamy do kuchni, dziękując kucharzowi, którego przodkowie też na pewno więcej wspólnego mieli z Europą niż z Polinezją. Odnoszę wrażenie, że załoga tej knajpy to osiedleni na wyspie Chilijczycy.

Wracamy na piechotę do domu, gdzie czekają na nas już dwa koty. Isla przyprowadziła koleżankę. Dobrze, że kupiliśmy mleko, mamy także nieco sera, ale postanawiamy następnym razem rozejrzeć się za specjalną karmą. Widzieliśmy gdzieś sklep dla zwierząt.

Koty robią smutne miny i przymilają się do nas. Myję w łazience szklaną popielniczkę i nalewam do niej mleka, ale to nie koniec. Zwierzątka popiskują z radości, kiedy w naszej, też wyszorowanej dokładnie, mydelniczce pojawia się jedzenie.

Nasze koty. Isla pije z popielniczki.

Słońce powoli zmierza do kresu dzisiejszej wędrówki, cienie się wydłużają. Siedzimy w rattanowych fotelach, pijemy słabą kawę z mlekiem, koty spacerują po tarasie, otoczenie ma kolor sepii.

Obserwujemy zachód słońca nad Oceanem Spokojnym. Ciemne korony drzew kontrastują z żółtopomarańczowym niebem. Kończy się nasz drugi dzień na Wyspie Wielkanocnej. Jeszcze nie do końca dowierzamy, że tu jesteśmy.

5. Pióropusz księdza

Na śniadanie przyszły już trzy koty. Daliśmy im jeść i wyszliśmy z domu. Idziemy szybkim krokiem przez Hanga Roa. Jest niedziela, siódmy lipca, rześki poranek.

Wchodzimy do pełnego ludzi kościoła katolickiego pod wezwaniem Świętego Krzyża. Przeważającą większość stanowią miejscowi, Rapanujczycy, ale jest też kilku przybyszy. Siadamy w jednej z ostatnich ławek. Gdy pojawia się ksiądz, prawie przecieramy oczy ze zdumienia. Na jego głowie znajduje się mający chyba pół metra wysokości pióropusz z białych piór. Patrzymy po sobie, zastanawiając się, czy na pewno jesteśmy w katolickim kościele, ale nie może być inaczej. To jest dopiero zaskoczenie, tym bardziej, że wyświetlane na tablicy pieśni śpiewane są w języku rapanui. Z przodu siedzi orkiestra, grająca skoczne melodie, a my z niedowierzaniem obserwujemy odprawiającego mszę księdza. Miejscowa dziewczynka otrzymuje sakrament chrztu. Towarzyszą jej rodzice.

Muzykanci ubrani są w kwieciste koszule, a niektórzy z nich noszą także wianki z kwiatów. Śpiewają na cały głos, grając jednocześnie na akordeonach, gitarach i bębnie, a jeden mężczyzna stuka w coś, co przypomina żuchwę jakiegoś dużego zwierzęcia, zdaje się konia. Widać, że ma być tak głośno, jak to tylko możliwe. Przyglądam się i uwieczniam ich aparatem, idąc do komunii. Jeden z muzyków patrzy wprost w obiektyw, chyba się orientuje, że go nagrywam. Wyłączam aparat i podchodzę do księdza. Jesteśmy w tłumie Rapanujczyków, gra orkiestra, jest głośno i wesoło, dzieci śmieją się i dokazują. Niektóre z nich mają urodę polinezyjską, jednak jest kilkoro o rysach, które wskazują na mieszane pochodzenie. Patrzę na ten spektakl, który rozgrywa się wokół mnie. Nie wiem, czy bym w to wszystko uwierzył, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy.

Autor z księdzem.

Po mszy ksiądz wyszedł i stoi przy drzwiach, rozmawiając z wiernymi, każdemu ściska dłoń. Oczywiście wykorzystujemy ten moment i prosimy o pamiątkowe zdjęcie. Duchowny zgadza się z uśmiechem i wdajemy się w krótką pogawędkę. Mówimy, że jesteśmy z Polski i cieszymy się, że możemy tu być. Później robimy jeszcze kilka zdjęć mieszkańcom wyspy, którzy rozmawiają w grupkach przed wejściem. Ktoś robi zdjęcia rodzinie przyjmującej chrzest dziewczynki. Jakaś wystrojona paniusia opiera się o balustradę przy schodach. Tak jak wiele miejscowych kobiet nosi kwiaty wpięte we włosy.

Po chwili jednak całe towarzystwo rozchodzi się do domów, a my, korzystając z okazji, dokładnie oglądamy kościół. Jego fasada zdobiona jest motywami związanymi zarówno z symboliką chrześcijańską, jak i polinezyjską. Przeplatają się tu wizerunki tangata-manu, czyli człowieka-ptaka, krzyże, tablica z numerami przykazań, jest symbol oka opatrzności oraz wizerunki stworzeń morskich i ptaków. Nad wejściem czuwa figura Jezusa Chrystusa.

W środku jest równie ciekawie. Niezwykłe, drewniane rzeźby łączą motywy miejscowe z chrześcijańskimi. Największe wrażenie robi na mnie postać Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus. Na głowie Maryi znajduje się stylizowana rzeźba ptaka przypominająca ryty naskalne, które później zobaczymy na stanowiskach archeologicznych. Jest też Duch Święty jako rybitwa. Niektóre rzeźby przypominają mi dzieła mojego taty, który także był rzeźbiarzem i podobnie jak to ma miejsce tutaj, wykorzystywał w swojej sztuce motywy roślinne.

Kościół pod wezwaniem Świętego Krzyża.

Wizyta w tym kościele i uczestnictwo w niedzielnej mszy zrobiły na mnie tak wielkie wrażenie, jak wczorajszy spacer po stanowiskach z posągami moai.

Wychodzimy z kościoła i przypominamy sobie, iż, aby zwiedzać stanowiska archeologiczne na wyspie, potrzebujemy biletu wstępu do Parku Narodowego Rapa Nui. Odnalezienie punktu, w którym możemy go nabyć, zajmuje nieco czasu. Musimy zapytać o drogę. Na miejscu czarnowłosa dziewczyna podaje mi bilety. Można płacić jedynie gotówką. Koszt jednego biletu to osiemdziesiąt dolarów amerykańskich. Wydaje się dużo, ale służy on we wszystkich stanowiskach na wyspie, a większość z nich możemy zwiedzać wielokrotnie. Biorąc to pod uwagę i dodając, iż przecież wędrujemy po największym na świecie muzeum na świeżym powietrzu, cena biletu staje się znacznie łatwiejsza do przełknięcia.

6. Czerwony wojownik

Wyruszamy do Orongo, wioski ceremonialnej zlokalizowanej przy kraterze wulkanu Rano Kau, w południowej części wyspy. Na początku zastanawiamy się, czy nie pójść tam w ramach kolejnego spaceru. Teoretycznie byłoby to możliwe, problem polega jednak na tym, że na piechotę to jakieś półtorej godziny, a przy tej nieprzewidywalnej pogodzie i ciągłym wietrze, to chyba raczej średni pomysł. Na mapie wyspa wydaje się malutka, ale gdy już tu jesteśmy, okazuje się, że odległości są znaczne. Uznajemy więc, że nasze spacerki do stanowisk się skończyły i postanawiamy wynająć samochód.