Wyspa Robinsona - Arkady Fiedler - ebook

Wyspa Robinsona ebook

Arkady Fiedler

4,5

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Powieść podróżniczo-przygodowa, której akcja rozgrywa się na początku XVIII wieku. Stanowi pierwszą część trylogii opowiadającej o losach Polaka z pochodzenia, Johna Bobera. Jest wyraźnie wzorowana na słynnym dziele Daniela Defoe Robinson Crusoe, według powieści znanej głównemu bohaterowi.

John Bober jest półkrwi Polakiem, urodzonym w Wirginii. Uczestniczył w powstaniu kolonistów przeciwko angielskim lordom. Powstanie upadło i aby ocalić życie decyduje się na ucieczkę na pokładzie okrętu kaperskiego, wypływającego na Morze Karaibskie. Podczas sztormu okręt rozbija się koło wyspy Coche leżącej u wybrzeży Wenezueli. John Bober zdołał przeżyć katastrofę i dopłynąć do lądu. Początkowo sądził, iż ocalał jako jedyny, okazało się jednak, że oprócz niego ocalało także dwóch Indian. Książka opisuje zmagania z dziką przyrodą, próby wydostania się z wyspy, oraz walkę między Hiszpanami a ich zbiegłymi na wyspę z sąsiedniej Margarity niewolnikami, Indianami i Murzynami, zmuszanymi do pracy na plantacjach i jako poławiacze pereł.

Książka nie ma charakteru historycznego, gdyż przedstawione wydarzenia nie miały miejsca w rzeczywistości. Autor pomysł powieści, jak też główny jej wątek oparł na dwóch faktach, które dla potrzeb fabuły połączył w całość: na początku XVII w. z wyspy Margarita uciekła grupa niewolników, w ślad za którą wyruszył w pogoń szkuner; ani niewolników, ani okrętu nigdy nie odnaleziono. Drugim elementem historycznym na bazie którego powstał pomysł powieści było odkrycie na wyspie Coche drewnianej łodzi z wyrytym napisem JOHN BOBER / POLONUS / 1726. Fakt ten odnotowano w dokumentach historycznych, odnalezionych później w pobliskim mieście Cumaná, a pochodzenia napisu nigdy nie ustalono.

Dalsze przygody bohaterów Wyspy Robinsona opisują dwie inne książki A. Fiedlera: „Orinoko” i „Biały Jaguar”.

źr. Wikipedia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Arkady Fiedler

Wyspa Robinsona

Strona redakcyjna

Okładkę i wyklejkę projektował

Józef Skoracki

Ilustrował

Stanisław Rozwadowski

Redaktor

Aleksandra Karska

Redaktor techniczny

Miłosz Głowacki

Korektor

Teresa Piechocka

Printed in Poland

Wydawnictwo Poznańskie

Poznań 1973

Moim synom ARKADEMU, MARKOWI i MACIEJOWI

„...Wobec tego, Arnak, nazwijmy jakoś tę wyspę! Ale jak?... już wiem: Wyspą Robin­sona. Obojętne, czy Robinson istniał, czy nie istniał, obojętne, że nigdy na tej wyspie nie był, ale ja przecież na niej żyłem jak Robinson na swym odludziu. Często wspo­minałem tu książkę o tym rozbitku...”

OD AUTORA

Jednym z najstarszych miast w Ameryce jest Cumana, położona u wy­brzeży Wenezueli, mniej więcej trzysta kilometrów na zachód od ujścia wielkiej rzeki Orinoko. Miasto, założone przez Hiszpanów w 1520 roku u wylotu głębokiej zatoki, chronionej od północno-wschodnich pasatów długim półwyspem, było od samego zarania ożywionym centrum handlo­wym i kulturalnym oraz ośrodkiem ekspansji konkwistadorskiej. Szły stąd wyprawy groźnych konkwistadorów w głąb kraju, aż hen, po rzekę Orinoko, by ujarzmiać plemiona indiańskie i odbierać im ziemię, i rów­nież szli stąd liczni misjonarze, by ujarzmiać lub jak kto woli, ratować dusze Indian i zakładać bogate misje.

W Cumanie istnieje oczywiście wiele kościołów i klasztorów, które w swych murach gromadziły zbiory kronik, dokumentów, traktatów. Do dnia dzisiejszego zachował się niejeden cenny rękopis, rzucający światło na dzieje ludzi i kraju i na wypadki minionych dni.

O kilkadziesiąt kilometrów na północ od Cumany wyłania się z Morza Karaibskiego rozległa wyspa Margarita, odkryta przez Kolumba, słynna z połowów pereł i buntu ostatniego szaleńczego konkwistadora, okrutnego Aguirre. Między Margaritą a stałym lądem leży inna wyspa, znacznie mniejsza, Isla Cocha, bezludna przez długie wieki, na której pierwsi mie­szkańcy osiedlili się dopiero w połowie XVII wieku, i to tylko na krótki czas.

Z owego okresu znajduje się w jednej z bibliotek kumańskich spra­wozdanie franciszkanina, który przebywając na wyspie Cocha opisał, jak mieszkańcy jej odkryli w jaskini wielką łódź, schowaną tam niezawodnie przed kilkudziesięciu laty. Na tej łodzi widniał zagadkowy napis, wyryty w drzewie: JOHN BOBER POLONUS, a pod nim rok: 1726. Franciszka­nin starał się odsłonić tajemnicę odkrytej łodzi i dziwnego napisu, ale da­remnie, pomimo że sprawę łodzi kojarzył – słusznie zresztą – z głośną swego czasu wyprawą kilkunastu Hiszpanów z Margarity, którzy w pogoni za zbiegłymi niewolnikami w tymże roku 1726 wyruszyli na morze i przepadli bez wieści razem ze statkiem.

Tyle raport franciszkanina.

Inne ówczesne dokumenty, znajdujące się w księgozbiorach kumańskich, podają o jakimś niezwykłym białym człowieku, który krótko po roku 1726 pojawił się wśród niezależnych Indian, Arawaków, żyjących w lasach na południe od ujścia rzeki Orinoko, i uzyskał u nich przemożne wpływy. Jako słynny wódz Juan – imię odpowiadające angielskiemu John – umiał skupić wiele okolicznych szczepów pod swym przewodni­ctwem. Posiadając pewną ilość broni palnej skutecznie bronił przez wiele lat ich niezawisłości przed zakusami hiszpańskich najeźdźców. Dopiero po jego śmierci zdołano złamać opór Indian i ujarzmić ich.

Na podstawie ocalonych zapisków dokonanych na temat owego niezwy­kłego w istocie człowieka, Jana Bobera, warto może pokusić się o odtwo­rzenie jego ciekawych przygód, jakich doznał na bezludnej wyspie Morza Karaibskiego. Posłuchajmy, co on sam, mógłby nam opowiedzieć.

I. WŚRÓD PIRATÓW

1. U UJŚCIA JAMES RIVER

Wiosłować potrafisz, prawda? – zapytał mnie ściszonym gło­sem marynarz William, mój przyjaciel.

– Potrafię – odszepnąłem.

– No, to jazda!

Namacawszy w ciemności krawędź szalupy, skoczyłem na jej pokład i tłumok z całym moim dobytkiem postawiłem przy no­gach. Chwyciłem za wiosła. William tęgim rozmachem odepchnął łódź od brzegu i zajął miejsce przy sterze. Czując pod sobą wodę, westchnąłem z ulgą: byłem jak ścigany zwierz wymykający się pogoni.

Zaledwieśmy wypłynęli kilka sążni na rzekę, porwał nas by­stry nurt, był bowiem odpływ morza i prąd ze spotęgowaną wartkością toczył się w dół, ku ujściu James River.

Minęła właśnie północ. Drobnym deszczem nasiąknięta pomroka pokrywała rzekę i przybrzeżne spichrze Jamestown. Nie było żadnego odgłosu prócz stłumionego plusku wioseł i bulgotania wody za burtą łodzi. Ziąb styczniowej nocy wirginijskiej przeni­kał do kości.,

Nagle Williama zaczął dusić kaszel. Marynarz daremnie go tłumił. Był rozgrzany kilkoma szklanicami grogu, jakimi go ura­czyłem w portowym szynku, więc teraz na zimnym powietrzu dławiło go okrutnie. Między jednym wybuchem a drugim prze­klinał swe gardło na czym świat stoi i zatykał usta połą kubraka, ale to niewiele pomagało. Obawialiśmy się, że hałas ściągnie na nasze karki strażników rzecznych i udaremni ucieczkę. Na szczę­ście towarzysz przestał kaszleć w sam czas.

Przed nami na brzegu pojawiło się światełko: wartownia celna. Przestałem wiosłować. Prąd i bez tego unosił nas we właściwym kierunku, ku ujściu rzeki, gdzie na kotwicy stał okręt, cel naszej nocnej wycieczki.

Kędyś od brzegu rozległy się nawoływania, ale nie tyczyły nas. Nie zauważeni przepłynęliśmy mimo wartowni, a gdy za skrętem rzeki zniknęły jej światła, można było odetchnąć swo­bodniej. Za nami pozostawało niebezpieczeństwo, przed nami był zbawczy okręt.

Później William, mój towarzysz, chrząknął i przerywając mil­czenie stwierdził:

– Weil, tośmy najgorsze przebyli... Jeszcze dwie godziny wiosłowania...

Pochylił się nade mną i z niezwykłą u wilka morskiego troskli­wością, jakiej nie spostrzegłem u niego w ciągu naszej dwudnio­wej przyjaźni, zapytał:

– Johnny, brachu, a dusza nie wlazła ci w pięty?

– Dlaczegóż by miała mi wleźć? – żachnąłem się urażony.

– Do pioruna, idziesz na kaperski statek, John! Mówiłem ci już, tam nie przelewki! Będziemy wojowali i grabili! Jak Hisz­panie nas złapią, powieszą jak amen, a może przedtem porozkręcają nam ładnie cielska.

Przestałem wiosłować:

– Nie boję się wojowania! A ty, Willy, miły tryku, nie napę­dzaj mi stracha daremnie.

– Głupiś, John! Ja ci daremnie stracha nie napędzam... Nasz stary – co za łotr i szubienicznik! Takiej kanalii kapitana nie ma na całym Morzu Karaibskim! Życie na naszym pudle to piekło, trudno wytrzymać!

– A ty wytrzymujesz? Inni wytrzymują?

– Phi, my to co innego! My od dzieciństwa przywykli do sło­nej wody... Ty natomiast lądowy szczur...

Żywo się obruszyłem:

– Ej, Willy, nie urągaj mi od szczura... Dosyć jam natłukł się w lasach Wirginii i niejeden raz zajrzał śmierci w ślepia. Wiesz przecież, dlaczego uciekam!

– Wiem, wiem...

Uciekałem przed zemstą wirginijskich obszarników, angiel­skich lordów.

Przed blisko trzydziestu laty ojciec mój, pionier w poszukiwa­niu nowej ziemi, wywędrował z rodziną na zachodnie rubieże Wirginii i tam, wpośród głuchej puszczy u stóp Gór Alleghańskich, postawił sobie chatę. Karczując las, stale pod groźbą na­paści Indian, zmagając się z dzikim zwierzem i wrogą przyrodą, przeżywał mozolne lata, aż na koniec przezwyciężył trudy i za­czął zbierać zasłużone swej pracy owoce. Z biegiem czasu insi przybywali jego śladem i zakładali w pobliżu swe sadyby. Szczę­śliwa dolina rosła w dostatek i zaczynała tętnić życiem gromad­nym. Wtedy – a było to akurat przed rokiem – grom uderzył z całkiem nieoczekiwanej strony. Zjawili się agenci lorda Dunbury, ażeby odebrać nam ziemię. Opierali się na jakimś królew­skim dekrecie sprzed kilkudziesięciu lat, rzekomo nadającym te obszary rodzinie Dunbury. Na to jawne bezprawie wnieśliśmy skargę do władz kolonii w Jamestown, ale rządy sprawowali wielmoże i panowie, poplecznicy lorda Dunbury, i sprawiedliwo­ści nam nie oddano. Kiedy siepacze chciwego lorda najechali do­linę, by wyrzucać osadników, zebrało się nas kilkudziesięciu kre­sowców i stawiło zbrojny opór. Byłem jednym z przywódców.

Panowie w obawie, ażeby bunt nie rozszerzył się w kraju, jak pół wieku temu za czasów Bacona, natychmiast rzucili przeciw nam przeważające siły. Szybko nas rozgromili, tępiąc z niebywa­łym okrucieństwem. Nie oszczędzali stryczka. Żagiew zduszono w samym początku. Na moją głowę wyznaczono nagrodę. Ściga­ny zajadle, miałem drogę otwartą tylko w kierunku stolicy, Jamestown. Tam też zbiegłem i ukryłem się w karczmie nad brzegiem rzeki.

Uczynni ludzie mi pomogli, sprowadzili marynarza Williama z okrętu kaperskiego, stojącego u ujścia James River. Okręt zawsze potrzebował marynarzy, a William mnie polubił i chętnie zgodził się przemycić na pokład. Tak oto dżdżystej nocy stycz­niowej znaleźliśmy się na łódce, dążąc cichaczem w dół rzeki.

Upłynęło więcej niż dwie godziny, gdy głos Williama wyrwał mnie z zadumy:

– Coś tam majaczy przed nami!...

Był to nasz okręt. Okrzykiem daliśmy znać o przybyciu. Z gó­ry zrzucono nam linowy trap, po którym wdrapaliśmy się na pokład. William zaprowadził mnie do marynarskiego kubryku i kazał się przespać. O świcie zbudził mnie i przedstawił bosma­nowi. Bosman, do kudłatej bestii raczej podobny niż do ludzkiej istoty, obrzucił mnie ponurym spojrzeniem, dokładnie obmacał mi mięśnie na całym ciele, po czym splunął z pogardą do rzeki i mamrocząc, kazał mi iść za sobą.

– Jak ci? – zapytał mnie przez ramię.

Nie rozumiałem, o co mu chodzi.

– Jak ci na imię, ścierwo?! – huknął.

– Jan – odpowiedziałem z polska, gdyż tak mnie nazywano w rodzinie i wśród leśnych sąsiadów.

– Jak? – skrzywił się bosman.

– John – odrzekłem poprawnie, angielskim imieniem.

– No, to zaraz mów po ludzku! – warknął.

Zaprowadził mnie do kajuty kapitana i wepchnął do środka.

Kapitan, otyły jegomość o wypukłych, przenikliwych ślepiach, siedział przy stole, na którym zastawiono śniadanie, lecz nie jadł. Przed nim stało dwóch młodych Indian, jego niewolników, jak się później dowiedziałem. Starszego z nich, około dwudziestolet­niego młodzieńca, kapitan z całą pasją smagał biczem po głowie. Gdyśmy weszli, ustał, ale ręki nie spuszczał i tylko spojrzał na nas spode łba.

– Nowy „marynarz” John – zawołał bosman z ironią w głosie.

Kapitan gniewnie kiwnął głową i kazał nam wynosić się do wszystkich diabłów. Bosman szarpnąwszy wyciągnął mnie szor­stko na pokład i drzwi kajuty zamknął szybko za sobą.

– Miałeś szczęście, draniu! – zgrzytnął. – Stary był łaskawy...

Cisnęło mi się na usta pytanie, na czym polegało moje szczę­ście i łaskawość kapitana i co znaczyła ta scena znęcania się nad Indianinem w kajucie – ale opryskliwy bosman nie dopuścił mnie do słowa; wetknął mi do rąk wiadro i szczotkę ze ścierką i kazał szorować pokład.

Takem to zaczął służbę na kaperskim okręcie – rad nade wszystko, żem za sobą pozostawił ziemię amerykańską i uszedł pogoni.

2. OKRĘT PIRACKI

Okręt nosił miano „Dobrej Nadziei” i był trzymasztową brygantyną. Stał na kotwicy jeszcze przez kilka dni. Lękałem się, że władze wirginijskie wywęszą moją obecność na pokładzie, ale William, doświadczony wyga, uspokoił mnie.

– Skoroś tu wlazł – powiedział – toś niby umarły za ży­cia... Przepadłeś dla nich...

Jakoż nikt mnie nie szukał, a wkrótce podnieśliśmy kotwicę i wyruszyli na morze.

Rygor na okręcie panował straszliwy; za najlżejsze przewinie­nia stosowano kary. Była tam zbieranina zabijaków, ale wszyscy bali się kapitana jak diabła. Jako świeżo upieczonego marynarza, zapędzano mnie do najgorszej roboty. Nie miałem wytchnienia od świtu aż do późnej nieraz nocy. Gdyby nie przyjazna dłoń i ludzkie słowo Williama, nie wiem, jak przetrwałbym ten pierw­szy, ciężki okres mego pływania. William miał szczere, acz szorstkie serce i lubo o przeszło dwadzieścia lat starszy, darzył mnie prawdziwą przyjaźnią. Codziennie, na chwilę przed pój­ściem na spoczynek, miewaliśmy miłe gawędy.

Gdy rozniosło się na okręcie, że w ciągu ćwierćwiecza mego życia przebywałem w lasach i byłem tam zawołanym myśliwym, marynarze nieco złagodnieli wobec mnie i już tak nie posztur­chiwali. Bosman przydzielił mnie Jo armaty Williama i kazał wyćwiczyć na tęgiego działowego. Tych armat było wiele na po­kładzie.

– To jakaś pływająca forteca czy co? – wyraziłem przyja­cielowi swe zdumienie.

– Do diabła, a coś ty myślał? Że płyniemy na bal?

W głębi okrętu były rozległe luki przypominające więzienne lochy, tym bardziej że pełno w nich leżało łańcuchów.

– Do czego tyle łańcuchów? – spytałem kiedyś Williama.

– Do wiązania ludzi, których złapiemy – odrzekł prosto z mostu.

– Ludzi złapiemy? Czy kpisz sobie?

– Ani mi się śni!

– Jakich to ludzi?

– Jakichkolwiek: Murzynów, Indian, Metysów, Duńczyków, Francuzów, Holendrów, Portugalów, Hiszpanów – wszystkich, co nam się nawiną pod łapy, tylko nie Anglików.

– A co z tymi jeńcami zrobimy?

– Co? Murzynów i tych innych kolorowych sprzedamy jako niewolników do naszych plantacji, a od schwytanych Europej­czyków pobierzemy tłusty okup za ich zwolnienie.

– Toż to rozbój!

– Co ty powiadasz?

Skorom dokładnie poznał cel naszej wyprawy, łuski zaczęły spadać mi z oczu: dostałem się nie na zwykły okręt kaperski, lecz na statek piracki.

Po wyjściu na pełne morze wzięliśmy kurs południowy na Małe Antyle i północne wybrzeże Ameryki Południowej. Myszku­jąc między wyspami, zamierzaliśmy napadać na pomniejsze osie­dla i rabować, ile się da. Zaczajeni w kryjówkach morskich na przepływające statki, spodziewaliśmy się bogatego łupu korsar­skiego, mając szczególnie na oku transporty niewolników z Afryki.

Taki to był zacny okręt, na który mnie los zapędził. Będąc już raz na jego pokładzie, nie miałem możności wycofania się. Furtka za mną się zatrzasnęła. Wpadłszy między wrony – jak mówi przysłowie – należało krakać jak i one.

Gdym czynił wymówki Williamowi, że zawczasu mnie nie prze­strzegł, w jego niebieskich oczach odbijał się cały ogrom zdzi­wienia.

– Hej, Johnny, do pioruna, czego ty ode mnie chcesz? – mó­wił z wyrzutem w głosie. – Przecieżem nie ukrywał, że to okręt kaperski i że będziemy wojowali i grabili. Czy ukrywałem?

– Nie, ale...

– Ale nie to najważniejsze... Czy nie żyłeś w tych lasach na zachodzie i nie wyprawiałeś tam ciężkich burd? Czy nie bunto­wałeś się przeciw władzom kolonii i nie byłeś zabijaką? Byłeś, byłeś, Johnny! Dlatego chcieli ciebie powiesić i tak za tobą szczuli! Byłeś zuchwały i odważny, chłopcze. Byłeś taki?

– Byłem, tylko...

– A jeśliś był zuchwały i odważny tam, w twoich lasach, bę­dziesz tak samo odważny na morzu. Serce ci tu nie zwiędnie.

Chciałem z całą dobitnością wyłożyć mu różnicę między pod­niesieniem broni w słusznej sprawie w lasach Wirginii a użyciem tej broni dla celów rabunkowych i pirackich na morzu, alem po­wstrzymał się widząc jego mętne, prawie dobroduszne spojrze­nie: nie przekonałbym go tak łatwo o różnicy moralnych pobu­dek. Przyjaciel sam nie miał czystego sumienia, bo starał się skierować rozmowę na inny temat. Poczęstował mnie kubkiem rumu i zapytał, dlaczego mnie w lasach nazywali Jan, a nie John, co brzmiałoby naturalniej.

– Bom matkę miał Polkę, a ojciec, lubo Anglik, był pocho­dzenia polskiego – odparłem.

– Polacy to tam niedaleko Turków i Wiednia! – pochwa­lił się William swą znajomością geografii i historii.

– Daleko i niedaleko – machnąłem ręką, śmiejąc się.

Prosił, żebym mu opowiedział coś niecoś o swej rodzinie. Po­wiedziałem, com wiedział:

Trzy angielskie statki, które w roku 1607 pierwsze zawinęły do wirginijskiej zatoki Chesapeake, przywiozły na ziemię ame­rykańską nie tylko samych darmozjadów, awanturników i pieczeniarzy, jak o tym wiadomo z kronik historycznych. Było mię­dzy nimi kilku rzemieślników-smolarzy, Polaków, wziętych w służbę przez kompanię wirginijską, ażeby stworzyli w kolonii przemysł smolarski. Między nimi znajdował się mój pradziadek, Jan Bober.

Rzemieślnicy ci skrzętnie zabrali się do pracy i niebawem wy­twarzali dla kolonii smołę, dziegieć, potaż i węgiel drzewny. Sprawowali się tak dzielnie, że w następnych latach kompania sprowadzała jeszcze więcej smolarzy z Polski, przodujących owymi czasy w swej dziedzinie na całym świecie.

Z tego okresu zachowało się w naszej rodzinie wspomnienie niezwykłego wypadku. Mianowicie, w jakieś dziesięć czy ileś tam lat po utworzeniu kolonii angielscy osadnicy wywalczyli sobie pewne, nikłe co prawda, swobody polityczne, polegające na tym, że mieli prawo wybierania spośród siebie posłów na sejmik kolonialny, zbierający się w stolicy, Jamestown. Gdy polskich smolarzy, jako cudzoziemców, nie chciano dopuścić do wyborów, oburzeni, porzucili jak jeden mąż swe stanowiska i przestali pra­cować.

Byli tak potrzebni kolonii, a z drugiej strony tak nie­ugięci w obronie swych praw obywatelskich, że władze w końcu uległy i przyznały im te same uprawnienia, jakie posiadali wszyscy koloniści angielscy.

– To widać, setne juchy byli ci smolarze! – burknął William z uznaniem.

W tym czasie mój pradziadek Jan ożenił się z Angielką, przy­byłą z Anglii do kolonii, co dwa lata później pośrednio przy­czyniło się do ocalenia mu życia. Mianowicie, kiedy żona jego spodziewali się dziecka, pradziadek zabrał ją z lasów do James­town, by miała tam wszelkie wygody podczas połogu. Akurat w tym czasie Indianie wirginijscy wzniecili wielkie powstanie, wyrzynając w pień wszystkich niemal kolonistów w leśnych osiedlach, w tym także większość Polaków. Tylko samo James­town, w czas ostrzeżone, zdołało się obronić i uchroniło swych mieszkańców.

O urodzonym wtedy dziadku Marcinie niewiele mogę powie­dzieć; tylko to, że żył w lasach jako osadnik, ożenił się również z Angielką i miał kilkoro dzieci, z których Tomasz, urodzony w 1656 roku, był moim ojcem. Gdy ojciec dochodził do lat dwu­dziestu, niespokojni Indianie znad rzeki Susquehanna stawali się groźbą dla białych osadników. Wtedy niejaki Bacon, kresowy pionier wirginijski, zwołał przeciw nim oddziały ochotników, które, wytępiły Indian do nogi. Jako jeden z pierwszych ochotni­ków zaciągnął się mój ojciec. Bacon cieszył się taką chwałą, że z całej Wirginii ściągali do jego oddziałów stronnicy.

W owe czasy srogie rządy w Wirginii sprawowali wielcy pa­nowie i bogacze, do których należała cała niemal ziemia i wszel­kie inne dobra. Na ich czele stał przysłany z Anglii gubernator kolonii, lord Berkeley, tyran i ciemięzca ludu. Widząc, że dokoła Bacona skupiały się coraz większe masy niezadowolonych, lord Berkeley uderzył swym wojskiem na tyły kresowych oddziałów, podczas gdy rozprawiały się wciąż jeszcze z Indianami. Lecz potęga ruchu ochotników była niezwalczona. Oddziały Bacona zwróciły się teraz przeciw wojskom gubernatora i przeciw wła­ścicielom majątków. Rozsrożyła się krwawa wojna domowa, w której zwycięskie oddziały ochotnicze biły wroga w każdym spotkaniu, aż przyparły go do samego wybrzeża.

Wtedy Bacon poniósł śmierć. Był to cios zabójczy dla ruchu powstańców. Berkeley wykorzystał bezład i popłoch w ich szere­gach i podniósłszy od nowa głowę, zaczął ich gromić. Załamali się, ponieśli klęskę. Zwycięzcy szaleli ogniem, mieczem i szubie­nicą. Rozjuszeni, bezlitosnym butem zdeptali zalążek niepodle­głości Wirginii. Był to rok 1677.

Ojca mego, skazanego już na powieszenie, ocaliła okoliczność, że dziadek jego przybył do kraju jako cudzoziemiec. Więc ojciec, uznany za cudzoziemca, został tylko wydalony z Ameryki. Po­jechał do Polski, nie znając wonczas ani jednego słowa polskiego.

Po kilku latach ożenił się z wykształconą niewiastą z rodziny rzemieślniczej w Krakowie. Choć szczęśliwy w Polsce, tęsknił jednak za życiem w lasach wirginijskich. Skoro tylko zawiały w Ameryce łagodniejsze wiatry polityczne i ogłoszono ogólną amnestię, wrócił wraz z rodziną pod Góry Alleghańskie. Tu w ostatnim roku XVII wieku przyszedłem na świat. Pomimo że matka moja była Polką, niewielem zachował słów polskich, za to nauczyłem się od matki czytać i pisać po angielsku.

A oto – żeby zakończyć opowieść tych rodzinnych przypad­ków – oto w dwudziestym szóstym roku mego życia wypadło mi bronić z orężem w ręku ojcowskiej doliny i ulegając prze­mocy tyranii, ratować się ucieczką na morze.

– Niech cię kule biją, co za rogaty ród! – cmoknął William z zadowoleniem. – Same bunty i bunty! Pradziadek buntownik, ojciec buntownik i syn buntownik. Jesteś jak stworzony na nasz okręt kaperski.

– Żeby uprawiać, korsarstwo i zbójnictwo?

– Nie. Żeby chwałę zdobyć, a kieszenie przy tym napchać.

– Dziękuję za taką chwałę...

Przebywając w głębokich lasach, życie wiodłem tam nad wy­raz bujne i ruchliwe, pełne przygód wszelakich. Atoli jeśliby mnie kto zapytał, jakie wzruszenia w owym okresie wraziły się najgłębiej w moją duszę, odpowiedziałbym, że nie były to prze­życia myśliwskie – łubom pierwszego niedźwiedzia ubił, mając lat dwanaście – ani krwawe przejścia tej ostatniej ruchawki ale były to wrażenia innej, nieoczekiwanej zgoła natury: książka, przeczytanie jednej książki. Przed dwoma laty wpadła mi do ręki, a gdym zaczął ją czytać, czułem się jak gdyby oszołomiony i dech mi zapierało. Dopókim czytał, nie sposób mi było oderwać się od niej. Już sam tytuł tej książki wskazywał, jaka była pory­wająca treść:

ŻYCIE i zadziwiające przypadki ROBINSONA KRUZOE MARYNARZA Z YORKU który przeżył sam jeden dwadzieścia i osiem lat na BEZLUDNEJ WYSPIE u brzegów Ameryki BLISKO UJŚCIA WIELKIEJ RZEKI ORINOKO gdzie dostał się po rozbiciu okrętu przy czym prócz niego ZGINĘŁA CAŁA ZAŁOGA z dodaniem jak został nieoczekiwanie uwolniony PRZEZ PIRATÓW NAPISANE PRZEZ NIEGO SAMEGO LONDON PRINTED for W. Taylor at. the Slup in Pater-NOSTER MDCCXIX

Książka, wydana w Londynie w 1719 roku, spisana była przez Daniela Defoe. Oto mi książka! Oto wrażenia! Nic mną tak do­tychczas nie wstrząsnęło, jak czytanie przygód rozbitka na bez­ludnej wyspie. A gdym doczytał ją do końca, zacząłem od po­czątku drugi raz i trzeci raz, ucząc się ustępów całych na pamięć. Czasem wydawało mi się, że to ja sam zabrnąłem na tę tropikal­ną wyspę, hodowałem kozy i ratowałem Piętaszka od ludożerców.

Uciekając przed siepaczami panów, zabrałem ze sobą bardzo mało rzeczy, alem o książce nie zapomniał. Miała towarzyszyć mi na wygnaniu. Na statku opowiadałem o niej Williamowi, a przyjaciel mój tak się do niej zapalił, żem w chwilach wolnych od zajęć musiał mu ją czytać, on bowiem czytać nie umiał.

– Czy znasz może tę wyspę Robinsona? – zapytałem go kiedyś.

William podrapał się po głowie bezwiednym ruchem niepewności.

– Wysp takich u wybrzeża Ameryki Południowej jest chma­ra. Całe szerokie ujście rzeki Orinoko składa się z setek wysp, ale tam wzgórz nie ma, jak na wyspie Robinsona. Jest w pobli­żu lądu inna wyspa, górzysta, zwą ją Trinidad, ale to pewnie zbyt wielki szmat ziemi...

– A Małe Antyle, które wkrótce ujrzymy?

– Tam wysp również niemało i rozmaitość ogromna. Są duże i małe, górzyste i zalesione, zaludnione i bezludne. Ale wyspa Robinsona wszakże była niedaleko lądu amerykańskiego, Małe Antyle zaś ciągną się łańcuchem od południa ku północy, z dala od stałego lądu.

Przejmowaliśmy się każdym słowem zawartym w książce Ro­binsona, więc trochę nas martwiło, że nie podał nazwy ani do­kładniejszego położenia swej wyspy.

– Czekaj, Johnny! – zawołał William, ożywiony nową my­ślą. – Coś mi wpadło do głowy: Tobago! W łańcuchu Małych Antyli jest to ostatnia wyspa, najbardziej na południe wysu­nięta. Tobago! Stamtąd widać w pogodne dni skały Trynidadu, wyspy, ale przecież przyczepionej blisko lądu amerykańskiego. Więc może Tobago jest wyspą Robinsona? Jest górzyste, pokry­te wewnątrz puszczą, wszystko niby się zgadza...

– A czy żyją tam ludzie?

– A jakże, są tam ponoć jacyś koloniści angielscy, ale daw­niej wyspa była nie zaludniona, tak mi mówiono...

– Wszystko się zgadza. To więc tam, na Tobago, z pewnością żył Robinson?

– O Johnny, czy ja wiem? Może tak, może nie...

Różne takie snuliśmy domysły, ale właściwie trudno było po­wiedzieć na pewno, gdzie w tym roju wysp i wysepek było miejsce rozbicia się statku Robinsona.

Tymczasem z mili na milę wzmagała się czujność na naszym statku, wpływaliśmy bowiem na wody wysp francuskich i moż­na było natknąć się na pożądany łup. Wiadomo było, że w po­bliżu Guadelupy krzyżowały się trasy różnych statków, nie tyl­ko francuskich, ale i duńskich, i holenderskich.

Któregoś dnia ujrzeliśmy wyłaniające się spoza widnokręgu żagle, ale okazało się, że to cała flotylla dobrze uzbrojona, i trze­ba nam było zmykać czym prędzej, by samym nie nawarzyć so­bie piwa. Kapitan, zniechęcony zawodem, postanowił tedy pójść dalej na południe, na szlaki statków hiszpańskich, gdzie ponoć zdobycz bywała łatwiejsza, a gdy szczęście dopisywało – i cen­niejsza.

– Nie ma to jak Hiszpanie – wołał nasz bosman w rzadkich chwilach lepszego humoru. – Przyjemnie im podrzynać gardła, a srebra u nich – całe góry!

Zgrzytałem zębami, żem dostał się lekkomyślnie w tak podłą kompanię, ale nie było innej rady, jak obojętną miną pokrywać swe wzburzenie. Na domiar zyskiwałem pochwałę piratów moją zręcznością, gdyż w obchodzeniu się z armatą i w celowaniu czy­niłem niezwykłe podobno postępy.

W pobliżu Guadelupy przepływaliśmy koło innej wyspy, znacz­nie mniejszej, choć równie górzystej i pokrytej puszczą.

– Czyżby to Martynika? – zapytałem Williama.

– Nie, brachu. Martynika leży troszkę dalej na południe, a to jest Dominika. My, Anglicy, od dawna ostrzymy sobie na nią apetyt, ale niejeden łeb rozbije się jeszcze o skalisty brzeg tej wyspy, zanim kęsek przypadnie nam.

– Czy zbyt trudny dostęp?

– Dostęp jak dostęp. Na wyspie siedzą wszawi Indianie i tak diabelnie się bronią, że nijak do nich podejść.

– Hej, Williamie! – zawołałem zdziwiony. – Czy się czasem nie mylisz? Ja myślałem, że na wszystkich wyspach Małych An­tyli już dawno ich występiono do nogi...

– Well, wytępiono na wielu wyspach, ale nie wszędzie. Tu Dominika. Jeśli za dwa, trzy dni szczęśliwie ominiemy Marty­nikę, ujrzymy wyspę Santa Lucia. Na niej również trzymają się Karaibowie, jakby za ich dawnych dobrych czasów. Następna na południu wyspa, Saint Vincent – to samo. I tam grasują Indianie, a biały, który dostałby się na ich brzeg, może pożegnać się ze światem. Niejeden raz tam lądowaliśmy zbrojną gromadą, by nałapać niewolników na nasze plantacje, ale – bestie – bronili się tak dziko, że szybko odchodziła nam ochota. Kiedyś przyj­dzie i na to plugastwo kolej...

Srogą zawsze żywiłem ku Indianom zawziętość, bom jako kre­sowiec wirginijski wiele nasłuchał się skarg na nich, a ojciec mój za młodu sam z nimi wojował w szeregach Bacona – jednak trudno mi było teraz podzielać nienawiść Williama do tych wy­spiarzy. Na swych wyspach siedzieli cicho jak mysz pod miotłą, nikomu nic złego nie robiąc. Czy dziwić się im, że zacięty sta­wiali opór, nie chcąc iść do niewoli, straszniejszej zapewne niż śmierć? A może te dzikusy odczuwały wszelkie jarzmo równie boleśnie jak ja, każdy z nasi?

– Czy to są ludożercy, ci na tych wyspach? – spytałem przy­jaciela.

– Wiadomo.

– Skąd wiadomo? – starałem się dociec szczegółów.

– Każde dziecko to wie.

Widocznie nie miałem zbyt przekonanej miny i William chciał wziąć mi to za złe, ale zaraz się roześmiał. Po chwili rzekł:

– Jeśli to ciebie naprawdę interesuje, to zapytaj się Arnaka, tego większego z owych dwóch niewolników naszego starego. Chociaż pochodzi z południa, gdzieś znad ujścia Orinoko, a nie z tych wysp tutaj, przecież on tak samo Karaib jak ci wyspiarze.

– Ale jak się z nim dogadać?

– Bardzo łatwo. On umie po angielsku... Tylko uważaj na kapitana! Jak cię stary przydybie, że wda jesz się z jego niewol­nikiem, łeb ci chyba urwie. I jeszcze jedno: śpiesz się, Johnny, dopóki Indianie przy życiu, bo niedługo stary zamęczy ich na śmierć.

– Wściec się można, jak on znęca się nad chłopcami! – wy­rwało mi się. – Czemu to robi?

– Czemu? Nie rozumiesz, głupcze? To jego jedyna przyjem­ność. Taką posiada już ten szatan podłą naturę, że zawsze musi mieć jakąś ofiarę i doprowadzić ją powoli do śmierci. Przedtem miał młodego Murzyna. Pastwił się nad nim tak długo, aż Negr zdechł jak pies. Teraz wybrał sobie tych dwóch Indian. Jakem William, mogę ci głowę dać, że z tego rejsu żywi nie wrócą.

– To straszne!

– Głupiś, Johnny. Mylisz się!

– Nie rozumiem ciebie!

– To dobrze, że stary ma Indian do katowania, bo przynaj­mniej nam, marynarzom, da je spokój.

William w gruncie rzeczy nie miał złego serca, ale wykolejone życie na pirackim statku pomieszało mu wszelkie pojęcia dobre­go i złego. Polubiłem starego marynarza i postanowiłem w du­chu, że zaraz po powrocie do Ameryki Północnej ściągnę go ze statku, zaprowadzę w lasy Pensylwanii i tam wykieruję go na uczciwego człowieka i towarzysza. W Pensylwanii lordowie wirginijscy nie mieli wielkiej władzy.

3. KAPITAN I DWÓCH INDIAN

Kurs wiódł nas prosto na południe. Był luty. Podchodzenie pod słońce odczuwaliśmy wyraźnie w zmianie powietrza. Zimne wiatry pozostawały daleko za nami, z każdym dniem słońce coraz mocniej przygrzewało, a gdy nieraz podkradaliśmy się pod brzegi wysp na odległość nie większą niż pół mili, wietrzyk dmący od lądu niósł nam silne zapachy kwiatów i nieznanych korzeni.

Na wyspach była już wiosna w pełni. Pomimo ciężkiej służby na okręcie, z radosnym wzruszeniem witałem to inne niż u nas niebo; po raz pierwszy przecież w życiu zapuszczałem się w stro­ny podzwrotnikowe.

Szereg wysp minęliśmy bez wypadku, z daleka trzymając się od Barbados, na którym już od blisko stu lat siedzieli Anglicy. Potem wzięliśmy kurs na południowy zachód, by opłynąć wy­spę Grenadę. Zbliżaliśmy się do traktów wodnych, nawiedzanych przez statki hiszpańskie. Odtąd marynarz na „bocianie” ze szcze­gólną uwagą wytężał wzrok na wszystkie strony. Lecz darem­nie wytężał. Nic nie wchodziło nam w drogę. Morze od widno­kręgu do widnokręgu rozciągało się puste, jak gdyby nigdy nie widziało tu człowieka.

Kapitan, rozsierdzony niepowodzeniem, miotał przekleństwa na wszystkich i na wszystko. Chodził uzbrojony po zęby, niby w obawie buntu, ale na nas warczał tylko z daleka, za to tym okrutniej wylewał swą pasję na dwóch młodych Indianach. Cze­góż oni nie wycierpieli! Gdy pewnego razu starszy z nich, wy­rostek dwudziestoletni, uczynił rozpaczliwy ruch, jakby w sa­moobronie, kapitan dobył pistoletu, by go zastrzelić. Ale roz­myślił się. Kazał suto nakarmić chłopca przesolonym mięsem bez dania mu kropli wody do picia i następnie przywiązać do przed­niego masztu. Biedaczysko, wystawiony na niepogody i żar słoń­ca, miał tu pozostać aż do śmierci z głodu i pragnienia. Kapitan zapowiedział, że zastrzeli jak psa każdego, kto starałby się po­móc chłopakowi.

Działo się to po południu owego dnia, kiedy daleko, na zachod­nim widnokręgu, zamajaczyły szczyty Grenady. Patrzyliśmy na okrucieństwo kapitana bezsilni, skuleni jak psy, zalęknieni. Chło­pak stał pod masztem przez całą noc, przez cały następny dzień prażył się w słońcu. Miał silny charakter. Milczał. Ani słowem nie zdradził się, że cierpi.

Pod koniec dnia zacząłem buntować się. Odezwała się we mnie krewkość wirginijskiego kresowca. To, że kapitan śmiał znęcać się tak otwarcie i bezwstydnie pod naszym bokiem, odczu­wałem, jak gdyby mnie samego to spotykało. W oczach kapi­tana, widać, byliśmy motłochem, z którym nie potrzebował się liczyć.

Z nastaniem nocy powziąłem zamiar udzielenia chłopcu po­mocy. Noc była chmurzysta, czarna jak smoła, ciepłe porywy wiatru świszczały w olinowaniu. Może zanosiło się na deszcz, ale nie było wiadomo, czy spadnie, od wielu już dni nie padało.

Nad ranem była kolej na moją wachtę, więc przedtem, krótko po północy, zaczołgałem się do przedniego masztu. Szło snadniej, niżelim przypuszczał; nikt mnie nie spostrzegł. Niosłem spory ku­bek pełen wody do picia i nieco zwilżonych sucharów.

Nikogo nie było w pobliżu. Indianin, mając ręce skrępowane i przymocowane do masztu, drzemał na stojąco. Przytknąłem mu kubek do ust. Więzień drgnął wystraszony. Pił chciwie i zdawa­ło mi się, że słyszę, jak woda bulgocąc szła mu łykami do żo­łądka. Potem wtykałem mu do ust drobne kawałki zwilżonych sucharów. Nie mówiliśmy do siebie ani słowa i wątpię, czy mnie poznał. Chciałem dać mu jeszcze wody do popłukania, alem nie zdążył.

Nagle drzwi od kajuty kapitańskiej otworzyły się i smuga światła rozdarła ciemności. Jak oparzony odskoczyłem w bok.

Niestety, w popłochu z rąk wypadł mi kubek, z trzaskiem padł na pokład i potoczył się. Nie było czasu za nim biec. Kapitan trzymając wysoko latarkę, szedł w moją stronę. Musiał zauważyć coś podejrzanego, bo przyśpieszając kroku klął głośno i przywo­ływał wachtę.

W pobliżu przedniego masztu leżały zwoje lin, wszelakie skrzy­nie i rupiecie. Dałem nura i w ciemnej dziurze ukryłem się jak szczur. Po chwili doleciały mnie wściekłe okrzyki kapitana: wi­docznie odkrył kubek i domyślił się tego, co zaszło. Kazał mary­narzom szukać winowajcy, ale niewiele wskórał, bo wszyscy nie­nawidzili okrutnika i opieszale wykonywali jego rozkazy. Pienił się, wrzeszczał na całe gardło, potem znikł w swej kajucie huknąw­szy drzwiami.

Wprędce wśliznąłem się nie postrzeżony do kubryku i ległem na swym posłaniu obok reszty załogi.

Grubo myliłem się myśląc, że na tym koniec sprawy. Następ­nego dnia kapitan zwołał na pokład całą załogę i żądał, by zgło­sił się sprawca. Równocześnie dał rozkaz ćwiczenia batami oby­dwóch marynarzy z wachty, w czasie której zdarzył się nocny wypadek. Spoglądając na nas ze wstrętem, wycedził, że każę bić, dopóki marynarze nie wyzioną ducha.

Stałem między innymi na pokładzie. Nie wątpiłem, że łotr wykona swą groźbę i każę ubić dwóch niewinnych ludzi. Działo się to wszystko w pobliżu przedniego masztu, spod którego ogar­niał nas mdlejącym wzrokiem związany Indianin. Rozumiał, o co chodzi.

Wzdrygnąwszy się wystąpiłem kilka kroków naprzód i patrząc kapitanowi śmiało w oczy, oświadczyłem głośno, że to ja byłem sprawcą.

– Tyyy? – wyrwało się z jego gardzieli złowieszczym sykiem.

Wielka jego głowa, wytrzeszczone ślepia i drapieżnie otwarte usta wydały mi się w tej chwili gębą jakiegoś potwora morskie­go. Kapitan nieznacznie się przybliżył, świdrując mnie twardym wzrokiem. Znienacka wzniósł prawą rękę i zdzielił mnie pięścią w twarz. Zamroczyło mnie. Chciałem skoczyć mu do gardła, ale silne łapy marynarzy chwyciły mnie jak w kleszcze. Kapitan do­był pistoletu. Poczułem ostre uderzenie w skroń i natychmiast stra­ciłem przytomność.

Gdym przyszedł do siebie, leżałem w kubryku, na swym bar­łogu. W głowie mi szumiało i bolało okrutnie, a w oczach mia­łem mgłę. Było mi chłodno. Ktoś siedział obok mnie. Dopiero po dłuższej chwili poznałem, że to William.

– No, skurczybyku, budzisz się nareszcie – szepnął nade mną uradowanym głosem. – Cholernie długo to trwało.

– Czy on strzelił do mnie? – zapytałem.

– Nie. Uderzył tylko kolbą pistoletu.

– Ach, tak.

Odlatywały mi myśli jak spłoszone ptaki, ponownie zapadłem w nieprzytomność, lecz słabość szybko minęła.

– Darował mi życie! – prychnąłem z sarkazmem.

– Nie – odparł William. – Stary myślał, że ciebie uśmier­cił. Leżałeś jak zabity. Gdy się ściemniło, przeniosłem cię tutaj.

– Dziękuję ci, Willy...

Potem zatrwożyła mnie myśl, co będzie dalej. Zaniepokojenia nie ukrywałem przed Williamem. Znałem mściwość kapitana. Lecz przyjaciel nie przejmował się zbytnio.

– Leż cicho – mówił – jakbyś ciągle był nieprzytomny i umierający... Na razie kapitan ma inne kłopoty!

Wzniosłem ku Williamowi pytające spojrzenie, jakie to kło­poty.

– Czy nie słyszysz, nie czujesz? – marynarz ruchem ręki wska­zał na ściany kubryku.

Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że od zewnątrz wdzierał się do nas huk spienionych fal, bijących gwałtownie o burtę okrętu. Kołysaliśmy się na wszystkie strony. Lampa, wisząca u stropu, tańczyła na prawo i lewo; ściany okropnie trzeszczały.

– Sztorm? – zapytałem.

– I to jaki! – William świsnął przez zęby. – Piekło! Od kil­kunastu godzin straciliśmy panowanie nad sterem. Część masz­tów połamana. Statek na łeb, na szyję pędzi w stronę lądu.

– Jakiego lądu? – nie mogłem należycie połapać się z bólu głowy.

– Jakiego? No, prosta rzecz, Ameryki Południowej. Sztorm pcha nas na południowy zachód, można kręćka dostać... Jeśli nie ustanie wcześnie, zagna nas na jakie skały albo w łapy Hiszpanów, co jeszcze gorsze... Lepiej o tym nie myśleć, co nam zgo­tują...

William dał mi do picia coś smakującego jak rosół z mięsa. Pokrzepiło mnie to znakomicie, równocześnie jednak opadła mnie niezwalczona senność. Chciałem zapytać się przyjaciela o los In­dianina przy maszcie, ale nie doszło już do tego: zapadłem w głębo­ki, mocny sen.

Odpoczynek poprawił mi zdrowie niezgorzej. Po przebudzeniu się głowę miałem trzeźwiejszą, a ból skroni odczuwałem jeno wte­dy, kiedym jej dotykał. Ciało me przenikał dojmujący ziąb, po­mimo że leżałem w ubraniu. Chciałem wstać z posłania, ale przy­pomniały mi się przestrogi Williama.

Burza jednym ciągiem szalała jak wprzódy. Huk szedł z po­kładu ogłuszający, jakby z dział bito. W czeluściach okrętu trzeszczało tak okrutnie, że patrzałem chwili, kiedy rozwali się grat i woda zaleje mnie w kubryku.

W półmroku zamajaczał ktoś zbliżający się. Był to William.

– Jak się czujesz? – spytał ściszonym głosem.

– Lepiej. Tylko mi chłodno...

– To dziwne. Jest parno i gorąco pomimo sztormu. Jedz i pij, będzie ci cieplej... Źle z nami...

– Z kim?

– Z okrętem.

Przyniósł mi znowu pożywienie. Nagły przypływ podzięki na­pełnił me serce za niezwykłą troskliwość, jaką mnie otaczał ten obcy, bądź co bądź, człowiek.

– O Willy, Willy! – szepnąłem.

Ale on uczynił ruch ręką, jakby chciał odgonić od siebie wszel­kie wzruszenia, i burknął:

– Idź do diabła!

– Nie wymigasz mi się! – rzekłem stanowczo, podnosząc się na posłaniu. – Słuchaj mnie! Tam w Pensylwanii czeka na nas puszcza. Wykarczujemy wspólnie las w urodzajnej dolinie. Na­uczę cię uprawy ziemi i polowania... Zobaczysz, jakie piękne to życie...

– Ach, żeby cię jasne pioruny! Piękne, piękne! – przedrzeź­niając parsknął William z ironicznym uśmiechem, który więcej wyczuwałem w jego głosie, niżelim go widział. – Piękne! Ale pierwej trzeba dożyć tej twojej Pensylwanii, a z tym dożyciem – krucho... Słyszysz, jak wali?

– Słyszę.

– Na pokładzie Sodoma i Gomora. Woda zerwała już główną szalupę ratunkową, pozostała nam tylko druga łódź... Sztorm, ja­kiego nie pamiętam...

Niepogody i przechyleń okrętu nie znosiłem tak dobrze jak William. Po spożyciu pokarmu zbierało mi się po trosze na mdło­ści, ale mimo to nie traciłem jasnego poglądu na sprawy i na moje położenie. Coraz uporczywiej wciskał mi się do głowy roz­paczliwy pomysł. Na razie nie zdradzając się z nim przyjacielowi, chciałem jednak nabrać pewności, czy to, co zamierzam zrobić, było słuszne i konieczne.

– Willy – zagadnąłem przyjaciela – czy ty dobrze znasz na­szego starego?

– Tę zarazę? Jak własną rękę. Już trzy lata z nim pływam.

– To powiedz mi, co będzie, jak sztorm się uciszy? Bo prze­cież kiedyś nastanie znów pogoda, do diaska...

Słowa moje wprowadziły Williama w pewne zakłopotanie. Do­myślał się, co mi zaprzątało głowę. Ociągał się z odpowiedzią.

– No, gadaj – zachęcałem go – nie bądź tchórzem, przyja­cielu! Kapitan jest przekonany, że mnie posłał na tamten świat. Co będzie, gdy zobaczy mnie żywego?

Marynarz wzruszył ramionami.

– Nie wiem, dalibóg, nie wiem, co wtedy nastąpi.

– Czy nie sięgnie po pistolet i nie wpakuje mi kuli w łeb, tym razem już na dobre?

Po chwili William potwierdził:

– U tego szubrawca wszystko możliwe. To mściwa bestia.

– Więc muszę się bronić! Jasne, przyznasz mi to! – krzy­knąłem.

– Bronić – bardzo ładnie, ale jak się chcesz bronić, niebora­ku? – westchnął zatroskany przyjaciel.

– Wiem, jak się bronić! – warknąłem.

– Stary ma tu nieograniczoną władzę. Każdego z nas może zatłuc na śmierć jak szczeniaka. Ma wśród załogi kilku siepaczy, gotowych dopuścić się każdej zbrodni na jego skinienie. Gdzie ty, Johnny, przeciw niemu?

Leżałem w kubryku tak, jak mnie nieprzytomnego przydźwigał tu William: w odzieży. Namacałem pas. Wisiał tam u lewego bo­ku mój myśliwski nóż, wierny od lat towarzysz wędrówek po pusz­czy wirginijskiej. Dobyłem go teraz z pochwy skórzanej i poka­załem Williamowi, ale wtedy właśnie kilku marynarzy z załogi weszło do kubryku, więc nóż szybko chowając, wycedziłem pełen zawziętości przyjacielowi do ucha:

– Kapitan nie może przeżyć tego sztormu!... Albo on zginie, albo mnie diabli wezmą!...

– Rozumiem. Chcesz go... – i William machnął ręką, jak gdy­by wbijał w kogoś nóż.

– Zgadłeś.

Przyjaciel, przejęty, spojrzał na mnie z niepokojem. Potem moc­no, serdecznie chwycił mnie za rękę i uścisnął. Szepnął:

– Jesteś chwat, Johnny!... Nie masz innego wyjścia!... Zabij go!... Pomogę ci!...

Pochylił się nad moją głową i całym ciężarem padł na mnie, bo w tej chwili potężny wał wody runął na okręt i położył go prawie na bok. Stół, przymocowany do podłogi, oderwał się i z hu­kiem uderzył o ścianę. Rozległ się brzęk tłuczonych naczyń i plusk wdzierającej się gdzieś wody. Myśleliśmy, że to koniec. Marynarze w popłochu wybiegli z kubryku na pokład, bo tam łatwiej było się ratować. William pozostał przy mnie. Okręt leżał bokiem przez nieskończenie długi – jak mi się wydawało – czas. Potem zaczął powoli podnosić się i powracać do poprzedniego położenia. Tym ra­zem fala nie wciągnęła nas w dół.

Był początek nocy. Wyszedłem na pokład. Wicher smagał mnie jak biczem i mocno musiałem uchwycić się poręczy, by mnie nie zmiótł. Na dworze szybko wracałem do sił. W krótkich odstępach czasu fale przewalały się przez pokład i porywały wszystko, co nie było rzetelnie uwiązane.

Przyczaiłem się w pobliżu kajuty kapitańskiej, ale nikt nie wy­chylał nosa w taką podłą pogodę. Wejść do środka kajuty nie chciałem. Wołałem rozprawić się z nim na pokładzie i zaraz wyrzucić go za burtę do morza.

Krążąc w pobliżu zaczołgałem się do przedniego masztu. India­nin wciąż stał tam przywiązany. Szedłem na całego; z nikim i z ni­czym już się nie liczyłem. Gdym rozciął chłopakowi więzy, był tak osłabiony, że legł pod masztem na pokładzie. Dopiero po chwili zebrał siły i odpełzł w bok, znikając mi z oczu.

4. SZTORM

Potworny, tropikalny sztorm! Huk morza i skowyt wichru był ogłuszający. William przywlókł się do mnie i razem czatowali­śmy. Gdy chciał do mnie przemówić, nie sposób było porozumieć się: słowa więzły w krtani.

Po paru godzinach daremnego czyhania zamierzaliśmy odejść w bardziej zaciszny kąt, by coś postanowić – ale nie doszło do tego. Nastąpiła katastrofa. Okręt wpadł na skałę podwodną. Wstrząs nie był tak straszny, za to zgrzyt rozdzieranego pod na­mi kadłuba i trzask łamanych belek prawie dorównywały hucze­niu morza. Zresztą niewielem już słyszał. Uderzył na mnie spię­trzony wał wody z taką wściekłością, żem nie mógł stawić mu oporu. Oszołomiony, puściłem linę, której dotychczas się trzyma­łem. Straszliwa fala porwała mnie na swój grzbiet, potem gwałtownie zwaliła w przepaść wodną. Leciałem na łeb, na szyję, gło­wą w dół. Straciłem na pół przytomność, a gdy zaczęły przecierać mi się oczy, tonącego okrętu już nie widziałem w ciemnościach.

Kiedyś należałem do tęgich pływaków, lecz na cóż to się teraz przydało wobec otaczającego mnie szaleństwa? Nowa fala prze­lała się ponad moją głową, ściągając mnie w głąb. Poczułem ból w piersi od zakrztuszenia się, potem tracąc zmysły, słyszałem tylko szum coraz słabszy. Ale inna fala porwała mnie znowu w górę i wypchnęła na powierzchnię morza. Nie byłem tu długo, przecież starczyło, by zaczerpnąć troszkę powietrza, zanim przykryła mnie następna góra wody.

Jak długo to trwało, nie wiem. Co chwila przerywał się nikły wątek przytomności. Targany na wszystkie strony, byłem nędz­nym przedmiotem igraszki wszechwładnego żywiołu, igraszki między dogasającym płomyczkiem życia a huczącym naporem śmierci.

Nie dałem się śmierci. Życie wygrało. W pewnej chwili prze­szyło mnie jak gdyby uczucie bezwiednej rozkoszy. Byłem pół­przytomny, nic nie widziałem, ale zdawało mi się, że ręce moje pochwyciły jakiś twardy przedmiot. W tym płynnym chaosie, gdzie niepohamowane siły szarpały człowieka bezustannie w górę i w dół – nagle jakiś opór, jakieś oparcie dla rąk i nóg.

Równocześnie woda z szumem gdzieś odpływała wstecz i mo­głem znów oddychać. Była to skała, której kurczowo się trzy­małem. Chciałem zerwać się i biec. Daremnie: nogi uginały się pode mną. Ledwom pełzał na czworakach i brzuchu: po ziemi. Po ziemi!

Za chwilę od tyłu zwaliła się nowa fala i znowu oderwała mnie od zbawczego gruntu, ale była to przyjazna fala. Poniosła mnie dalej w głąb lądu i nieco wyżej. Gdy opadła, zacząłem pośpiesz­nie czołgać się, uciekając przed następnym uderzeniem wody. Pod­czas tego wysiłku ległem bez czucia.

Ile godzin tak przeleżałem – pięć, dziesięć, może dzień cały? Wracałem do przytomności powoli, jak gdyby stopniowo. Jeszcze na długo, zanim zdołałem otworzyć oczy, doznawałem niezwykłej przyjemności: było mi ciepło. Od kilku dni po raz pierwszy cie­pło. A morze tymczasem musiało cofnąć się o kilkadziesiąt kro­ków, bo szum bałwanów bijących o brzeg słyszałem z bezpiecznej oddali. Od jak dawna nie brzmiało mi w uszach tak łagodnie i miło jak teraz? Niebezpieczeństwo minęło. Żyłem.

Nagle poczułem, że mam usta pełne mułu i że leżę z głową na wpół pogrążoną w piasku.

Ziemio, ziemio! Dobra ziemio! – była to pierwsza moja myśl i coś we mnie załkało.

Z trudem i nie od razu podnosiłem się. Jeszcze trudniej było mi otwierać oczy, jak gdybym nie odmykał powiek, ale rozwie­rał ciężkie, zardzewiałe zasuwy.