Zdobywamy Amazonkę - Arkady Fiedler - ebook

Zdobywamy Amazonkę ebook

Arkady Fiedler

4,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Czytając tę książkę wraz z jej autorem przemierzymy, od delty do źródła, największą rzekę świata. Arkady Fiedler opisuje niezwykłą wyprawę. "Zdobywamy Amazonkę" to opis wspaniałej przygody, pełnej opisów dzikich zwierząt, egzotycznej i tajemniczej dżungli oraz ludzi spotykanych po drodze.

ISBN 83-210-0539-X

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 Arkady Fiedler

Zdobywamy Amazonkę

Wydawnictwo Poznańskie — Poznań 1987

Opracował graficznie Tadeusz Pietrzyk

Wyklejkę wykonał Jacek Pietrzyński

Zdjęcia ze zbiorów autora

© Copyright by Wydawnictwo Poznańskie. Poznań 1987

ISBN 832100539X

 ZDOBYWAMY AMAZONKĘ 

 to "Ryby śpiewają w Ukajali dla młodzieży."

Książkę niniejszą poświęcam wszystkim młodym i zuchwałym przyjaciołom, którzy dziś marzą o najbujniejszej puszczy nad największą rzeką pod tropikalnym niebem, jutro zaś przekonają się, ile czaru może mieć Wisła, Warta lub Odra — i stwierdzą, że jest tu ziemia piękniejsza niż wszystkie cuda egzotyki.

Arkady Fiedler

 Amazonka

 I U ujścia Amazonki

 1.Amassona, rozbijacz lodzi

Gdy w roku 1500 Hiszpanie odkrywali wybrzeże dzisiejszej Brazylii, dopłynęli do miejsca, w którym śmiałych żeglarzy ogarnął lęk. Z tajemniczego lądu wypływały olbrzymie masy żółtych wód; zdawało się ludziom, że to samo piekło otwarło na oścież swe spusty. Wiry unosiły wielkie ilości pni drzewnych, a płynące wyspy wyrwanych części lasu potęgowały grozę.

Zabobonni Hiszpanie żegnali się i pytali towarzyszących im, Indian:

— Co to jest?

— To wielki, niebezpieczny bóg! — mówili tubylcy z oznakami bojaźni.

— Co za bóg?

— Amassona! — podobno odpowiadali szeptem Indianie, co znaczyło w ich języku: rozbijacz łodzi.

Było to ujście olbrzymiej, nieznanej rzeki. Hiszpanie opłynęli pośpiesznie złowróżbne nurty, ażeby nie narażać swych statków na rozbicie.

W trzydzieści pięć lat później awanturnicy Pizarra, zdobywcy Peru, po raz wtóry odkryli tę rzekę, lecz tym razem w pobliżu jej źródeł, daleko na zachodzie, od strony Andów. I już tam zdziwili się jej potęgą. Najzuchwalszy z nich, Francisco de Orellana, zbudował wkrótce brygantynę i popłynął w dół rzeki, a gdy po wielu miesiącach dotarł do jej ujścia, miał osiwiałe włosy. Sprawił to groźny majestat Amazonki.

Po trzech latach Orellana wrócił nad Amazonkę i przepadł w jej nurtach bez wieści.

 2.Do Amazonki za dwanaście funtów angielskich

Amazonka w pojęciu przeciętnego Europejczyka otoczona była nimbem tajemniczości i trudnego dostępu, czegoś, co leżało bardzo daleko, za siedmioma górami i siedmioma rzekami. Tymczasem, wybierając się po raz pierwszy do Peru, stwierdziłem wówczas, że Amazonka leżała tuż—tuż, prawie pod nosem Europy, gdyż — rzecz mało wiadoma — podróż z portów zachodniej Europy na przykład z Hamburga, Antwerpii lub Liverpoolu do BelémPará, portu przy ujściu Amazonki, kosztowała wtedy w trzeciej klasie tylko dwanaście funtów angielskich, a do Manaus, to jest tysiąc siedemset kilometrów w górę Amazonki, płaciło się zaledwie piętnaście i pół funta.

O miedzę od Belem (ale o miedzę na miarę amerykańską) leżało Recife, dawniejsze Pernambuco, dokąd podróż z Europy trzecią klasą kosztowała już około trzydziestu funtów, Ale Pernambuco leżało na trasie zupełnie innych linii nawigacyjnych, które obsługiwały wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej aż do Buenos Aires.

Dlaczego podróż nad Amazonkę była tak tania i czym wytłumaczyć sobie tę wielką rozpiętość cen? Prawdopodobnie tym, że nad Amazonkę mało kto jeździł, natomiast niezliczone, wielotysięczne rzesze wychodźców sypały się dalej na południe, do wszystkich portów od Pernambuco do Buenos Aires. Ci, którzy tam jechali, należeli przeważnie do skrajnej biedoty europejskiej, lecz ponieważ było ich zawsze wielu, musieli grubo przepłacać kompaniom okrętowym.

Kiedyś płynąc do Ameryki Południowej na statku linii Royal Mail Company, zadałem sobie trud obliczenia, ile zysku miał statek z licznych pasażerów trzeciej klasy, a ile z nielicznych pasażerów pierwszej i drugiej klasy łącznie — i doszedłem do zdumiewającego odkrycia, że działa się tu ulegalizowana, gigantyczna grabież w stosunku do ubogiego człowieka: pasażerowie trzeciej klasy nie tylko płacili za luksus pasażerów pierwszej i drugiej klasy, nie tylko opłacali olbrzymie zarobki akcjonariuszy kompanii, lecz do tego płynęli na statku stłoczeni w potwornie złych warunkach, upokarzających człowieka i urągających jakiejkolwiek higienie.

Więc oto płynąłem tanio z Liverpoolu do Manaus na statku o dźwięcznej nazwie ,,Hilary”, należącym do angielskiej kompanii Booth Line. Dla ścisłości, podkreślę, że podróż kosztowała mnie piętnaście i pół funta angielskiego plus dodatkowe pół funta. Za pierwszą sumę dostałem od linii przejazd, jedną koję i wyżywienie przez blisko cztery tygodnie; za dodatkowe pół funta wsunięte we właściwe miejsce właściwemu człowiekowi, to jest do dłoni pana chief—stewarda, dostałem do wyłącznej dyspozycji całą kabinę czterokojową oraz troskliwą opiekę w czasie podróży. Jako, że chief—steward był hojniejszy niż jego przełożona linia.

Podawali nam na statku posiłki cztery razy dziennie. Jedzenie było obfite i zdrowe, ale niewyszukane, po prostu angielskie. Dwa razy dziennie, przy dźwiękach muzyki z głośników, ciepłe dania z mięsa lub ryby, do tego ziemniaki, makaron, ryż i jarzyny. Od Lizbony wino czerwone wcale niezłe. Pasażerowie obdarzeni dobrym apetytem, mogli żądać nieograniczonej ilości porcji mięsa lub ryb. Karmiono nas nie najgorzej.

 3.Czikinio

SS „Hilary”, nasz dzielny statek, pruł zamaszyście Atlantyk i płoszył stada latających ryb Było na co patrzeć: ryby, większe niż dotychczas spotykane, zrywały się z powierzchni wody tuż przed statkiem. Tłum pasażerów stał przy burcie, podniecony wymachiwał rękoma i krzyczał. A w nieopisany zachwyt wpadał mój sąsiad, mały Brazylijczyk. Właził na poręcz, wywijał rękami w stronę ryb i z zapału kopał mnie po łydkach. Wykrzykiwał:

— Ryby! Ryby!

Ale ryby tymczasem rozmyśliły się, już nie wylatywały nad powierzchnię wody. Popłynęły widocznie w innym kierunku. Ludzie się uspokajali. Mój mały sąsiad także.

Przyglądałem mu się z przyjemnością. Z jego pucołowatej, opalonej twarzy patrzały na świat przedsiębiorcze, czarne ślepska.

— Dokąd jedziesz? — zagadnąłem go.

— Ho, bardzo daleko! Nad samą granicę peruwiańską. Tam mieszka mój ojciec.

Okazało się, że ojciec chłopca był kaboklem, czyli mieszkańcem puszczy południowoamerykańskiej .Kabokle to Brazylijczycy rasy białej z domieszką krwi indiańskiej, czasem murzyńskiej. Mieszkali z dala od miast i skupisk ludzkich.

— To popłyniesz prawie całą Amazonką. I nie boisz się?

Nie, on się niczego nie boi; z kolei chłopak mnie zapytał:

— A ty dokąd jedziesz?

— Jeszcze dalej niż ty. Do samego Peru, do lquitos, a. potem nad rzekę Ucayali.

— Barbaridade! * I po co tam jedziesz?

Gdy dowiedział się, że jadę po to, by zbierać okazy fauny dla muzeum, a żywe zwierzęta dla ogrodu zoologicznego, wpadł znów w zachwyt, nie mniejszy niż poprzednio na widok latających ryb, patrzył we mnie jak w słońce i oświadczył:

— Wiesz, zostańmy przyjaciółmi! Na imię mi Czikinio. A tobie?

— Arkady. Dobrze, Czikinio, como nӑo **.

Tak zawarłem najdziwniejszą w moim życiu przyjaźń. Podaliśmy sobie ręce. Jego dłoń, mała jak pisklę, ginęła cała w mojej dłoni. Dzieliło nas przeszło trzydzieści lat życia, lecz łączyła wspólna namiętność do przyrody. Chłopiec pałał gwałtownym afektem do zwierząt, był bezpośredni, miał — pomimo małej dłoni — wyrobiony pogląd na świat, bujną fantazję, wielkie poczucie własnej godności.

Właściwości te poznałem dopiero później, natomiast tego dnia dowiedziałem się, że miły rezolut — wcześnie rozwinięty, jak to często bywa u dzieci Południa — miał osiem lat.

* Barbaridade (port.) — dosłownie: barbarzyństwo, brutalność, okrucieństwo; słowem tym wyraża się zdumienie

 **Como nao (port.) — czemu nie

 4.Pasażerowie

Najliczniejszymi pasażerami w naszej trzeciej klasie byli oczywiście wychodźcy portugalscy, płynący do północnej Brazylii. Płynęli przeważnie rodzinami i mieli wiele dzieci.

Kilkakrotnie odbywałem już podróż do Ameryki Południowej z wychodźcami polskimi i innych narodowości. Zawsze uderzało mnie podczas przejazdu ich wielkie skupienie, może nawet przyczajenie, może lęk — jakże zrozumiały — przed przyszłością: wyrywali się z niedoli starego kraju i zazwyczaj szli w nieznane, na niepewny los.

Jakże inni byli Portugalczycy! Swobodni, weseli, rozgawędzeni, skorzy do śmiechu i głośnych, pogodnych rozmów. Z początku przypisywałem to temperamentowi południowców, lecz w rozmowach z nimi dowiadywałem się właściwej przyczyny. Nie płynęli w nieznane, każdy miał w Brazylii krewnych lub przyjaciół i każdy wiedział już z góry, gdzie i czego tam się chwyci. Dla nich Brazylia była jak gdyby przedłużeniem Portugalii, a Atlantyk — jak gdyby rozszerzonym kanałem. Wobec tych prostodusznych emigrantów grupa innych pasażerów z ich niewyraźnymi celami wyglądała jak barwna co prawda, ale chorobliwa narośl.

Oto w Sao Luis, już w brazylijskim stanie Maranhao, wpadł na statek jeden z najbardziej zagadkowych i — przyznajmy — czarujących Anglików, których kiedykolwiek poznałem: Aleksander Wardlaw. Stylizował się na podróżnika typu Drake a, Cooka czy Lawrance’a, awanturnika tego gatunku, który dla Brytanii odkrywał wyspy i zdobywał kolonie.

Wardlaw podobno jako nieletni chłopak walczył w pierwszej wojnie światowej w rowach strzeleckich we Flandrii, potem przewędrował Australię, w Afryce awanturował się przez sześć lat. Zbierał tam okazy fauny dla chicagowskiego muzeum, łowił żywe słonie dla ogrodów zoologicznych. Brał udział jako myśliwy przy nakręcaniu słynnego ongiś filmu Traderhorn, pantery rzekomo łapał i obezwładniał gołą ręką. '

— Świetne bujanie! — powiedziałem mu w oczy, zachwycony jego opowiadaniem.

Ale on pokazał mi na piersiach i brzuchu bliznę po szarpanej ranie od pazura, z powodu której leżał przez sześć miesięcy w szpitalu, i pokazał książkę napisaną przez siebie, i różne fotografie.

Wardlaw miał postać Ursusa, a twarz i zachowanie się chłopca. Palił bezustannie papierosy i najmocniejsze cygara, niańczył na statku wszystkie portugalskie dzieci, które razem z matkami go ubóstwiały, śpiewał pięknym barytonem angielskie piosenki i śmiał się najpogodniejszym na świecie śmiechem. Wszyscy byli nim oczarowani. Tak odbiegał od wyobrażenia, jakie się zwykle miało o powściągliwych, bezbarwnych Anglikach, że porwany jego energią i wdziękiem zaproponowałem mu półżartem, ażeby jechał razem ze mną do Peru.

Nagle speszył się, spojrzał na mnie nieufnie.

— Nie mogę! — odrzekł warkliwie. — Muszę jechać do Mato Grosso!...

— Po co?

— Zaczerpnąć pełną piersią świeżego powietrza — wybuchnął głośnym śmiechem.

Wsiadł na nasz statek w Sao Luis i po dwóch dniach jazdy wysiadł w Belem. Znikł ze statku jak urzekający meteor.

W Manaus, w kilka tygodni później, przypadkiem dowiedziałem się, że ów ujmujący, marzycielski Wardlaw był agentem brytyjskich towarzystw naftowych w Ameryce Południowej i specem od wywoływania krwawych zamieszek w interesie tychże towarzystw.

Przecież o najosobliwszym pasażerze nie wypadało mi zapomnieć, o motylu znad ujścia Amazonki.

Dziwacznym kaprysem losu pozostał na pokładzie ,,Hilarego”, gdy statek przed dwoma miesiącami opuszczał wybrzeża Ameryki Południowej, idąc ku mrocznej Północy. Motyl zaszył się gdzieś w ciepłym kącie na parowcu i spał przez kilka tygodni. Jakież koszmarne sny musiały dręczyć mieszkańca upalnej puszczy podczas jesiennych wichrów u wysp brytyjskich! Ale przeżył i gdy nasz statek teraz, w drodze powrotnej, minąwszy zwrotnik Raka wszedł w ciepłe powiewy, pewnego dnia motyl pojawił się na słońcu. Fruwając trzymał się przezornie za kominem, by go wiatr nie wydmuchał z pokładu na otwarte morze.

Większy niż nasza rusałka osetek był żywego koloru jasno—brązowego z czarnymi pręgami, a na brzegach skrzydeł miał szereg białych kropek. Dorodnego zwiastuna Amazonki witaliśmy wszyscy z niebywałym ożywieniem. Niektórzy chcieli go łapać, ale on na szczęście wywijał się spod ich nazbyt serdecznych rąk.

Najgorliwszym łowcą okazał się mały Czikinio Musiałem użyć nie lada przyjaznej przemocy, ażeby powstrzymać jego zapędy.

— Puść mnie! — wołał młody zapaleniec. — Złapię go!...

— Złapiesz... i na co ci?

— Będę go miał! Przyjrzę mu się z bliska! Schowam go sobie!...

— Palcami połamiesz mu skrzydła, spaskudzisz go...

— To nic!

— Czikinio, zabijesz go...

— A co mi to szkodzi?!...

Ściągnąłem brwi.

— Taak? — rzekłem przeciągle. — Co ci to szkodzi? A wiesz, kto niepotrzebnie zabija zwierzęta? Podły wyrzutek!

— To ja podły wyrzutek! — chłopiec wydął wargi z uporem, ale było mu nieswojo; nie wiedział czy się uśmiechać, czy złościć.

— Słuchaj, Czikinio! Jeśli go złapiesz, to między nami skończone.

Na szczęście sam motyl rozwiązał me pedagogiczne zabiegi i gdzieś znikł. Lecz nie przepadł. Następnego południa znów się ukazał i tak już co dzień podziwialiśmy kilkuminutowe pląsy barwnego towarzysza.

Na „Hilarym” płynął na Manaus handlarz żywymi zwierzętami, wytrawny znawca fauny amazońskiej, niejaki Albert Hummel Jeden rzut oka mu wystarczał.

— Limenitls archippus! — nazwał motyla z ważną miną, ale chyba trudno było tak dokładnie oznaczyć go z daleka.

Za każdym razem widok egzotycznego pasażera przejmował nas wzruszeniem. Tkwiła ujmująca a zabawna dziarskość w skrzydlatym Odyseuszu, który mimo woli przebył taki szmat oceanu, a teraz, zdrowy i zapewne stęskniony, wracał do ojczyzny.

Gdy na widnokręgu wyłoniły się przed nami piaszczyste wybrzeża w pobliżu Sao Luis, widzieliśmy go po raz ostatni. Wzbijając się coraz wyżej, zatoczył nad „Hilarym” kilka kręgów, jak gdyby nas żegnał, i puścił się z wiatrem w stronę lądu. Tak zginął nam z oczu barwny lotnik, który umiał poruszać serca tylu ludzi.

— Poleciał! — westchnął obok mnie Czikinio ni to z żalem, ni to z ulgą.

 5.Czy Booth Line dotrzymuje przyrzeczeń?

Leżał przede mną piękny, bogato ilustrowany prospekt podróży SS „Hilarego” pod tytułem 1000 Miles up the Amazon in an Ocean Liner *. W tym prospekcie przyrzekała Booth Linę swym pasażerom wszelkiego rodzaju cuda, spotęgowaną radość życia, szczęśliwe dni wśród modrych wód, wieczorne koncerty i dansing pod Krzyżem Południa Przyrzekała dalej dziwy największej puszczy na świecie nad największą tropikalną rzeką, bajkowe noce księżycowe wśród palm, widok osobliwych zwierząt, błyszczących motyli, jaskrawych ptaków i orchidei Czy Booth Linę dotrzymywała przyrzeczeń? Ależ tak, dotrzymywała, i liczne fascynujące fotografie, reprodukowane w prospekcie a pobudzające fantazję, sprawdzały się co do joty.

Tylko jedną sprawę Booth Linę zataiła. Mianowicie to, że SS „Hilary” popełnił największe łajdactwo, jakie podobno popełnić może w morskim kodeksie honorowym statek pasażerski, na pół turystyczny. Otóż w Belem wyszło na jaw, że „Hilary” jako ładunek wiózł węgiel, który obecnie wyładowywał. Robił to w nocy i trochę wstydliwie, jednak wszyscy pasażerowie o tym się dowiedzieli i wyrażali głośno swe oburzenie Cały statek wypełnił się czarnym pyłem. Bywalcy w sprawach morskich twierdzili, że jest to świństwo niebywałe, Od kilku godzin, to jest od przybycia do Belém, należało do dobrego tonu, by pomstować na statek i na Booth Line.

Chciałem także należeć do bywalców i także pomstować, ale jakoś mi to nie wychodziło. Patrzyłem przez iluminator z kabiny na wodę. Księżyc raz jaśniał noc i kładł się na powierzchni rzeki jasną smugą od statku aż hen, do odległych, zalesionych wysp ginących w pomroce. Minęły już lata moich księżycowych egzaltacji i teraz patrzyłem na krajobraz spokojnie j trzeźwo, mimo to na trzeźwo sobie uświadamiałem, że rzeka, oświetlona księżycem, była już częścią prawdziwej, najprawdziwszej Amazonki, jakkolwiek nosiła tu miano rzeki Para.

Od lądu dochodził silny, korzenny zapach, właściwy lasom południowoamerykańskim, i słychać było przenikliwe głosy licznych świerszczy. I zapach, i głosy dobrze znałem z dawniejszej podróży do Parany. Na kilka chwil zgrzyt wind okrętowych i huk spadającego węgla przygłuszał wszystko inne, ale potem znów słyszałem świerszcze i tak słyszeć je będę bezustannie, o każdej porze dnia, przez cały czas wyprawy, aż do ostatniej chwili pobytu nad Amazonką.

Trudno, w.. tej chwili nic nikomu nie potrafiłem wziąć za złe... Niechaj ,,Hilary” wyładowuje sobie swój węgiel.

* 1000 Miles... (ang.) — tysiąc mil w górę Amazonki na oceanicznym statku

 6.„Romantyczny” pasażer

Albert Hummel, rodem z Hamburga, mój sąsiad przy stole, handlował od sześciu lat żywymi zwierzętami znad Amazonki i trzy razy w roku przewoził mrówkojady, tukany i harpie do Hawru i Hamburga W drodze powrotnej do Ameryki Południowej trudnił się dla odmiany przemycaniem towarów, Młody, przedsiębiorczy człowiek miał wielkie doświadczenie ze zwierzętami i ciekawie o nich opowiadał, więc słuchałem go chętnie.

W kilka godzin po przybyciu naszego statku do Belem — gdy zapadł już wieczór — wypiwszy kilka kieliszków rumu w barze „Hilarego”, Hummel, zwierzał mi się ze swego przemytniczego biznesu. Po chwili milczenia, wlepiając we mnie badawczy wzrok, oświadczył:

— Twarz pana podoba mi się! Wygląda pan na odważnego i uczciwego, tak uczciwego!

— O dziękuję, dziękuję! — odpowiedziałem śmiejąc się. — Tak pochlebnie nikt mi jeszcze nie powiedział.

— Mam do pana wielkie zaufanie. Dlatego proszę pana o udzielenie mi pomocy...

— Pomocy, jakiej?

— Przy pozbywaniu się trzech walizek z budzikami, które przywiozłem ze sobą.

— I do tego potrzebuje pan uczciwego pomocnika?

— Tak jest. Dziś o północy podpłynie pod nasz statek od strony rzeki człowiek z łódką, któremu opuścimy walizki. Sam może nie dałbym sobie rady...

— Rozumiem, rozumiem Ale nie czuję się jakoś na siłach...

— Wystarczy siła charakteru! — Hummel wybuchł nerwowym śmiechem.

Potem, widząc moje ociąganie się, oznajmił dla zachęty:

— Zapewniam pana, że w walizach są naprawdę tylko budziki, nic gorszego...

I dla dodania wagi swym słowom, dorzucił jako najwyższy atut:

Parole d’honneur!

Niestety, nie potrafiłem się zapalić do tej „honorowej” hecy. Siedziałem dalej w barze „Hilarego”, by pisać o dziwnych współpasażerach.

Tej nocy długo pozostałem na pokładzie i wchłaniałem ów przyjemny, korzenny zapach, idący nieustannie od lądu.

Nagle, gdzieś od strony burty statku, pogrążonej w mroku, rozległy się urywane głosy ludzkie, nerwowe okrzyki, tupot na pokładzie, bieganina. Po chwili znów zapadła cisza Wkrótce przybliżył się do mnie Hummel, z wypiekami na policzkach, ale szeroko uśmiechnięty.

— Okey! — zawołał tryskając zadowoleniem.

— Czy udało się? — spytałem zdziwiony.

— Udało!

— A te krzyki to co? Myślałem, że pana nakryli.

— Owszem, nakryli, ale... puścili, jak pan widzi. Wsunąłem im po dolarze do kieszonki — i puścili... Czy można pana zaprosić na kieliszek koniaku.

Miało to już więcej niż korzenny zapach.

Uderzającym rysem przyrody w dorzeczu Amazonki była jej groteskowość. Groteskowe kształty i kolory, cudaczne owady, ssaki, ptaki. I jakby pod wpływem tajemniczej siły przyciągania, wiele ludzi, przybywających do ujścia Amazonki, miało w sobie coś z tej dziwacznej bujności. Propagandowe zachwalanie w prospekcie Booth Line, że ujrzymy nad Amazonką wiele osobliwych rzeczy, nabierało nagle szerszego znaczenia: stawało się jak gdyby kluczem jakiejś życiowej prawdy, o której nie śniło się autorom prospektu, a osobliwości zaczynały się już na statku, wśród samych pasażerów.

 7.Palmy i kleszcze

Pierwszego olśnienia nad Amazonką doznałem rankiem po przybyciu „Hilarego” do Belem. Na wycieczce wzdłuż brzegu rzeki, o kilkaset kroków od ostatnich chat przedmieścia, w pełnej puszczy: tam spotkałem te cudne palmy.

Uprzejmy Emiliano — brązowy żebrak, zawalidroga i pyszałek, hidalgo * i obszarpaniec w jednej osobie, samozwańczy opiekun i przewodnik, który przyplątał się do mnie i już mnie nie opuścił — Emiliano, widząc mój zachwyt na widok palm, oznajmił:

— Assai!

I zachęcająco cmoknął językiem.

Wszędzie na południu — w Sao Luis, w Recife, w Salvador, w Rio de Janerio — widziałem dawniej i podziwiałem palmy kokosowe, uważając je za szczyt roślinnego piękna. Myliłem się: jeszcze piękniejsze były palmy assai nad Amazonką. Z kształtu podobne do kokosowych, ale wysmuklejsze, powabniejsze, niedorzecznie strzeliste i wiotkie. Tyle było w nich wdzięku, że porywały człowieka, czy chciał, czy nie chciał.

Oto nad samym brzegiem rzeki Para, która była jak gdyby południową odnogą Amazonki, wystrzelały wysoko, ogromnie wysoko ponad puszczę cztery assai. Wychylały swe wytworne pióropusze liści daleko nad wodę i niby jasne pocałunki mrocznej puszczy, z której się wybiły — witały gościa kuszącym uśmiechem palmowym.

— Czy jadł senhor ich orzechy? — spytał mnie Emiliano.

— Nie.

Emiliano cmoknął powtórnie ustami, przewracając zabawnie oczyma:

— Rajski owoc! Quem tomo assay, para aqui! — przytoczył przysłowie oznaczające, że „kto zjadł assai, tu pozostanie”.

Uraczyłem się potem niejeden raz wybornymi doprawdy orzechami, ale tu nie pozostałem, natomiast pierwsze wrażenie piękna tych palm utkwiło w mej duszy chyba na zawsze.

Ścieżkę, po której kroczyliśmy wzdłuż rzeki, wycięto przez tak gęstą puszczę, że zieleń zamykała nas z prawej i z lewej strony jak dwie zwarte ściany.

Raz tylko zboczyłem i zapędziłem się między krzewiaste podszycie, ażeby z bliska obejrzeć motyla spoczywającego na liściu, ale figa z tego. Nie mogłem wniknąć w gęstwinę dalej niż na pięć, sześć kroków. Podrapany wróciłem na ścieżkę jak po porażce.

Parę minut zaledwie trwało to pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z puszczą amazońską, a już oblazły mnie złośliwe kleszcze. Rany zadane przez nie dokuczały mi szkaradnie przez kilka dni.

Ażeby zaś całkowicie rozwiać złudzenie, iż to wymarzony raj czarownych palm, w drodze powrotnej napadły na nas maleńkie, kąśliwe muszki, po których pozostały na skórze czarne kropki i nieznośne swędzenie przez dwa tygodnie.

*Hidalgo (hiszp.) — tytuł niższej szlachty w Hiszpanii

 8.Jaguar na Ver—o—peso

Jednak ani palmy assai nie przykuwały najmocniej do siebie mej uwagi w Belém; ani nie przykuł rozmach puszczy tropikalnej, wdzierającej się na przedmieścia; arii różnorodność mieszkańców miasta — zadziwiającej mieszaniny Paryża, Timbuktu i puszczy brazylijskiej, jak ktoś dowcipnie powiedziały ani kontrast wykwintnych fircyków, wystrojonych według ostatniej mody paryskiej, z nędzą obdartych mężczyzn, kobiet i dzieci; ani rozśpiewana zmysłowość wszystkich warstw ludności: całą uwagę moją skupiało na siebie Ver—o—peso.

Było to targowisko i port tubylczych barek. Z labiryntu dziesiątek rzek, rzeczułek i strumieni leśnych, przecinających całe zaplecze kraju, spływali tu najbarwniejszą pod słońcem flotyllą ludzie o wszystkich odcieniach skóry. Byli to — skrzyżowani ze sobą wielokrotnie od trzech wieków — potomkowie konkwistadorów portugalskich, niewolników murzyńskich i Indian nie istniejących już plemion.

Przywozili do Para produkty swych maleńkich pól, wydartych puszczy nad brzegiem wody, tudzież płody samej puszczy. Jaka nieprawdopodobna ich rozmaitość! Obok nieodzownej kukurydzy, fasoli, ryżu, manioku — przeróżne ryby o fantastycznych zazwyczaj kształtach i kolorach. Obok orzechów brazylijskich, zwanych tu castanha do Para, i orzechów kakaowych — dziesiątki, nie: setki gatunków najpyszniejszych owoców. Obok wyrobów z włókien palmowych — kształtne garnki subtelnie malowane, tykwy ozdobione rzeźbami, łuki i strzały indiańskie, skóry wężów i jaguarów oraz cudotwórcze zioła na wszelkie choroby. Obok żywego drobiu — leśne indyki, legwany i żółwie, poszukiwany przysmak miejscowej kuchni, a poza tym oswojone papugi, olbrzymie ary czy maleńkie perkity, żywcem złapane anakondy, pekari i żaguateryki, nadto wszelakie inne ptactwo, tęczowo—barwne tangary, kacykijapim, dziobate tukany.

Krótko po wschodzie słońca port wypełniał się barkami, każda usiłowała dobić jak najbliżej do nabrzeża, gdzie był plac targowy. Nad rojowiskiem ludzkim wznosił się las masztów. Pomimo ciżby panował tu nadzwyczajny spokój, rzekłbyś: uroczysta cisza. Nie było zgiełku i krzyku towarzyszącego tego rodzaju targowiskom gdzie indziej na świecie. Uderzała poza tym zdumiewająca uprzejmość i jakby dostojeństwo tych leśnych ludzi, z których żaden nie miał na sobie całej koszuli, a niewielu umiało czytać. Koszule były haniebnie dziurawe, ale czyściuteńko wyprane i uprasowane!

Dookoła klatki z młodym jaguarem powstał tłok, aż trudno było dostać się do niej. Nieodstępny Emiliano grzecznie, choć stanowczo roztrącał gawiedź, torując mi drogę. Ludzie chętnie ustępowali.

Był to dorodny, zdrowy okaz kociątka wielkości wyżła; brakowało mu pewnie jeszcze roku albo i więcej do zupełnego wyrośnięcia. Wtłoczony w róg klatki, zwinął się, przyczaił; tylko z przymrużonych ślepi obrzucał ludzi struchlałym spojrzeniem. W zielonych źrenicach odbijał się może lęk wobec tylu obcych, strasznych istot, może rozpacz i bezradność jeńca zamkniętego za kratami.

Właściciel jaguara, starszy Metys, zapraszał mnie ruchem ręki i uśmiechem do nabycia zwierza. Kiwnąłem głową przecząco.

— Tanio go odstąpię — zachęcał.

— Za ile?

— Sto milrejsów.

Odpowiadało to wtedy dziesięciu dolarom — w istocie niedrogo. Emiliano wdał się w rozmowę tłumacząc Metysowi, że teraz nie warto mi kupować, bo jadę w górę Amazonki, do Peru, a nie do Europy.

— Aa, to co innego! — przyznał tamten z życzliwym zrozumieniem.

Pewien wyrostek trącał kijem grzbiet jaguarzątka, oświadczając, że wydaje mu się bardzo oswojone albo chore. Znienacka zwierz zerwał się gwałtownym ruchem, z gniewną błyskawicą w ślepiach i dzikim charkotem, i jednym szarpnięciem kłów wydarł kij z ręki chłopaka. Wściekle szczerzył zęby. Chłopak cofnął się z odruchem przerażenia.

— Si, senhor! — przedrzeźniał stary Metys. — Bardzo oswojony!

Ludzie patrzyli na jaguara z niekłamanym podziwem.

— To mi junak! — słychać było głosy uznania. — Zuch leśny! Nie da się. Patrzcie go, patrzcie! Jaki dziki!...

Wszystkim świeciły się oczy. Ludzie byli rozbawieni i podnieceni. Śmiali się do zwierza jak do bohatera. Najchętniej głaskaliby jego puszystą sierść.

Nagły wybuch jaguara jak gdyby odsłonił ukryte w nich zasoby tkliwości. A może odsłonił coś więcej, ich potrzebę kultu dla bohaterstwa, kultu niezbędnego im jak odżywczy promień w szarym, twardym bycie, pełnym wyrzeczeń w puszczy?

 II Puszcza amazońska — piekło i raj

 9.Mały Czikinio i wielka Amazonka

Czikinio wracał z matką do swego domu nad górną Amazonką po trzyletnim pobycie w Portugalii. On zatem widział już raz Amazonkę, a ja jej jeszcze nie widziałem, i z tej racji mały Czikinio miał wielką nade mną przewagę. Opowiadał mi o Amazonce niestworzone rzeczy. Raz tylko wyprowadziłem go z równowagi. Mianowicie nie mógł mi powiedzieć, jak wielka była Amazonka Długo kombinował w małej główce, aż w końcu powiedział Amazonka jest tak wielka jak jego ojciec, do którego teraz wracał, a trochę mniejsza od samego Pana Boga.

Czikinio miał rację: Amazonka uderzała ogromem. Płynęliśmy jeszcze na pełnym Atlantyku, a morze już zaczynało zmieniać swą dotychczasową modrą barwę i zapowiadać, że coś się dzieje. Woda stawała się coraz zieleńsza, potem coraz bardziej żółta i mętna, aż w końcu, po wielu godzinach, zupełnie zżółkła. Wtedy oświadczono nam, że jesteśmy w samym ujściu rzeki, chociaż widoczny był tylko jeden brzeg, południowy, drugiego ani śladu. Ładna rzeka, z której widziało się tylko jeden brzeg!

Tak płynęliśmy przez kilka godzin. Powoli zaczynały rysować się także na północy mgliste kształty (zbliżaliśmy się do Amazonki od południa, od portu Sao Luis) i ujrzeliśmy tam wreszcie ziemię. Nie był to jeszcze przeciwległy brzeg rzeki, lecz wyspa Marażo.

Tu luby Czikinio stał się szowinistą brazylijskim i chwalił się, że wyspa Marażo razem z innymi wyspami u ujścia Amazonki była tak wielka, jak cała Portugalia. Przyznałem mu słuszność, lecz zarazem napomknąłem, że na tej miłej wyspie grasowały tysiące brzydkich kajmanów, z których każdy mógłby połknąć pięciu Czikiniów na raz. To nic, chełpił się Czikinio, gdy dorośnie, to powystrzela wszystkie kajmany. Czikinio był bardzo odważny, ale kajmanów jest tam podobno takie mrowie, że trudno je wytępić.

Dopiero dalej na północ, za wyspą Marażo, toczyły się wody właściwego, północnego ujścia Amazonki, które razem z południowym, będącym równocześnie ujściem rzeki Tocantins, zajmowało przestrzeń blisko czterystu kilometrów, czyli więcej, niż wynosi odległość z Gdańska do Szczecina. Szerokość ujścia nie dawała jeszcze należytego wyobrażenia o olbrzymiej masie wód, spływającej z dorzecza Amazonki do Atlantyku. Należało ponadto uwzględnić nieprawdopodobną głębokość tej rzeki, wynoszącą przy ujściu miejscami do stu metrów; w Manaus, o tysiąc siedemset kilometrów powyżej ujścia — około pięćdziesięciu metrów, a pod Iquitos, o cztery tysiące sześćset kilometrów w górę i już niedaleko Kordylierów — jeszcze dwadzieścia metrów. Tyle wynosiła głębokość w czasie posuchy, natomiast pod koniec pory deszczowej — w maju, czerwcu — przybierały wody Amazonki czasem o piętnaście metrów. Dla porównania przytoczę fakt, że przeciętna głębia Wisły pod Warszawą wynosi, jeśli się nie mylę, dwa metry.

Taka głębokość Amazonki sprawiała, że nasz „Hilary”, normalny statek oceaniczny, mógł spokojnie wpłynąć do Manaus, a gdyby chciał, to jeszcze wyżej, Tylko jeden jedyny raz osiadł na mieliźnie, ale to dlatego, że pilotowi brazylijskiemu zbyt smakowało ciężkie, angielskie piwo stout, Do Manaus mogło podobno zawitać trzy czwarte wszystkich okrętów wojennych.

Kto przypuszczałby, że płynąc po Amazonce, przez cały czas będzie widział odpowiednio szeroką rzekę, dozna zawodu. Byliśmy na niej już trzeci tydzień, a mimo to po opuszczeniu właściwego ujścia płynęliśmy przeważnie rzeką nie szerszą niż dwie do trzech Wiseł pod Toruniem. To, co najczęściej widzieliśmy, nie było oczywiście całą Amazonką, lecz tylko jedną z jej kilkunastu odnóg. Tym bowiem różniła się Amazonka od innych wielkich rzek, że rozwidlała się w szereg łożysk i kanałów, tworzących między sobą gmatwaninę niezliczdnych wysp, nieraz bardzo wielkich.

Innym charakterystycznym objawem było to, że wskutek niewielkiego spadu rzeki odczuwało się bardzo daleko przypływ i odpływ morza. W Santarem, mieście leżącym blisko tysiąc kilometrów od ujścia rzeki, mały Czikinio nieledwie wpadł do wody ze zdziwienia, gdy nagle spostrzegł, że rzeka w pewnej chwili zaczęła płynąć w przeciwnym kierunku, pod górę, w stronę Andów. Przypływ morza sięgał aż do Santarem.

Już zaraz na wstępie, przy samym ujściu, Amazonka pokazała nam, jakie bogactwo kryła w swych głębinach. Na widok licznych stad olbrzymich, dwumetrowych ryb, wynurzających się co chwila z wody, zdawało nam się, że płynęliśmy przez zaczarowany ogród zoologiczny. Były to piraruku, charakterystyczne dla Amazonki, jedne z największych na świecie ryb słodkowodnych. I od tej chwili wyłaniały się bezustannie z jej głębin jakieś dziwaczne potwory, wywołujące zachwyt małego Czikinia i mój, jakieś delfiny słodkowodne, jakieś ryby tłuste o różowych cielskach i o paszczach straszydeł, i to wszystko przewalało się z łoskotem, złowrogie i zuchwałe, tuż pod burtą statku.