Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Jedna z ostatnich książek napisanych przez słynnego podróżnika, Arkadego Fiedlera.
Tym razem autor snuje opowieści z egzotycznych podróży widziane przez pryzmat fascynujących go już od lat chłopięcych motyli. Jest to równocześnie książka autobiograficzna, w której Fiedler opisuje swój rozwój do jednego z najpoczytniejszych polskich pisarzy literatury podróżniczej.
[Opis wydawnictwa]
ISBN 83-210-0329-X
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Rok wydania: 1983
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Motyle mego życia
Arkady Fiedler
Motyle mego życia
O WIELKIEJ MIŁOŚCI I WIELU MIŁOSTKACH
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE
1983
Fotografie ze zbiorów Autora
(ç) Copyright by Arkady Fiedler. Poznań 1983
ISBN 83-210-0329-X
Redaktor: Aleksandra Karska-Zagórska
Red. techniczny: Bolesław Szwengler
Korektor: Maria Szematowicz
Printed in Poland
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • POZNAŃ 1983
Wydanie I. Nakład 79650+350 egz. Ark. wyd. 11,7; ark. druk. 12,25. Podpisano do druku 15X1 1983 r.
Druk ukończono w grudniu 1983 r. Papier offsetowy kl. V, 71 g, rola 86 cm
Zam. nr 41/82 P-2/32 Zam. drukarni 687—688/83
ZAKŁADY GRAFICZNE WSiP
Bydgoszcz, ul. Jagiellońska 1
Dwieście siedemdziesiąt sześć słów wstępnych
Jest to książka ze wszystkich moich książek najosobistsza i najemocjonalniejsza. Owe emocje zaczęły się, gdy miałem niespełna trzy lata, a trwały przez całe moje życie – oczywiście z pewnymi wyjątkami, gdy na przykład w czasie wojen należało sprostać innym emocjom. I trwają niezmiennie do dnia dzisiejszego, kiedy maszynopis oddaję do rąk wydawcy, a pierwszy w tym roku rusałkowy pawik po zimowym śnie lękliwie trzepocze skrzydełkami w przed wiosennym słońcu naszego ogrodu w Puszczykówku.
Niechaj w tej książce, przebóg, nikogo nie wprowadzają w błąd włóczące się tu i ówdzie nazwy łacińskie, które wpakowały się na łamy jakby przypadkiem, z konieczności, gdy nie było innej rady. To nie podręcznik fachowy ani praca naukowa!
Dobrych kilkadziesiąt tysięcy motyli przefrunęło przez moje życie, większość z dala ode mnie, inne bliżej; które zaś zabłąkały się najbliżej, wpadły do tej książki. Wpadła tylko nikła ich część, a gdy niniejsze słowa kreślę, już przylatuje mi na pamięć kilkanaście pominiętych witezi kanadyjskich, zwanych Papilio glaucus.
Kiedyś ujrzałem je w Ontario nad Pic River, niedaleko ujścia tej rzeki do Jeziora Górnego. Był wtedy dzień lipcowy, ale strasznie wichrowaty, więc witezie przypłaszczyły się na piasku nad rzeką i tak znieruchomiały. Były piękne, znacznie większe niż nasze pazie królowej i łatwe do zdobycia. A jednak nie tknąłem ich! Więc czymże obezwładniły drapieżnego łowcę, jakie rzuciły na niego czary wzruszeń? Epizod nad rzeką Pic, jak tyle innych, nie wszedł do książki, a zagadka witezi glaucus i człowieka zawisła w powietrzu nie rozwikłana.
Niektóre motyle były śmielsze, bardziej natrętne i patetyczne, nie dały się odepchnąć, wtargnęły między stronice. Pisząc o nich teraz, nie przemilczam także i tych, o których swego czasu rozwodziłem się niemal we wszystkich moich książkach podróżniczych i autobiograficznych od Przez wiry i porohy Dniestru aż do Wieku męskiego – zwycięskiego.
ARKADY FIEDLER
Poznań-Puszczykówko rok 1981
1. Pierwszy w życiu strach: gąsienice
Miałem wtedy chyba niespełna trzy lata.
Ojciec, którego dotychczas kochałem niezłożoną miłością, jaką darzy dziecko tę najbliższą obok matki istotę, teraz nabrał innego, głębszego znaczenia. On, krzątający się żwawo wśród magicznych przedmiotów zakładu fotochemigraficznego, urósł w moich oczach na potężnego czarodzieja, na przyjaznego cudotwórcę, ząklinacza. ów zakład znajdował się w Poznaniu przy ulicy 27 Grudnia, wówczas nazwanej Berlinerstrasse.
Za zakładem rozciągał się sad należący do nas, sad dziki, zachwaszczony, cudaczny, bardzo kuszący. Tu po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z prawdziwą ziemią, dreptałem podniecony po tej rzeczy miękkiej i przyjemnej. Tu dotykałem kory drzew, wyrywałem źdźbła trawy. Obecność przyrody sprawiała nową rozkosz, przepojoną czymś nieznanym, a jędrnym.
Aż tu nagle na pniach drzew owocowych rosnących w ogrodzie odkryłem coś, co przeszyło mnie mrożącym strachem, i był to mój pierwszy strach w życiu. Na każdym pniu powyżej mej głowy czaiła się cała chmara żywych, obrzydliwych stworów, niby gniazda węży, a wszystkie były potwornie owłosione. Przywołany gwałtownie ojciec starał się mnie uspokoić, zapewniając, że to tylko śpiące za dnia gąsienice jakichś wielkich motyli, ale zaraz dodał, żebym nie śmiał dotykać ich włosów, bo mogą bardzo parzyć. Oto obok miłych, białych myszek i ptaków przyroda odsłoniła mi kreatury mniej miłe, paskudne. Jakże otaczający świat był różnorodny i pogmatwany! Jakże jednocześnie przerażał i radował, niepokoił i nęcił.
Owe gąsienice pojawiły się w moim życiu jak błyskawice: zamigotały i natychmiast przepadły. Był to jeden blask świadomości i od razu zgasł.
Dopiero po wielu, wielu latach przypomniałem sobie tę błyskawicę i powstało pytanie, do jakich dużych motyli należały owe włochate stworzenia. Dziś nie ulega dla mnie wątpliwości: było to kilkadziesiąt gąsienic barczatki namiotówki, przez niektórych zwanej także barczatką dębolistną, chociaż cholercia wołała pożerać liście drzew owocowych niż dębów. Owa odkryta przez mnie Gastropacha quercifolia była, jak później się przekonałem, pięknym, brązowym, nocnym motylem z czcigodnej rodziny prządek, ale że wrogów miała do licha i trochę, samiczka tego motyla ponoć znosiła diabelnie wiele jajek: jeśli wierzyć Hannie Zdzitowieckiej, autorce uroczej książki Pozie i rusałki, a chyba wierzyć trzeba, to gorliwa matka quercifolia składała ich w życiu do dziewięciuset. Niezły rekord, chwalebna zapobiegliwość, twórczy zapał!
A jak twórczy, przekonał się później ów wystraszony berbeć. Toż to dostał zastrzyk radosnego ferworu na długie lata i stał się na całe życie zapalonym czcicielem owych łuskoskrzydłych ślicznot.
2. Cossus cossus
W następnych czterech, pięciu latach nie było pewnie motyli w moim życiu. A jeśli coś było, poszło w zupełną niepamięć. Natomiast jak przez miły sen pamiętam niezwykle pogodną atmosferę domu rodzinnego, w którym było wiele romantycznej sielskości, wiele dobrych słów i wielu dobrych przyjaciół, którzy przybywali do moich rodziców jak motyle do kwiatów.
Z tych dziecięcych lat przypominam sobie tylko ową aurę rodzinnego ciepła, natomiast zupełnie wyleciały z pamięci konkretne zdarzenia i przeżycia. Wszystko to zatonęło w mętnych, choć przyjaznych oparach dopóty, dopóki nie nadszedł pamiętny wieczór lipcowy.
Rodzice moi i ich przyjaciele lubili późnymi popołudniami wychodzić na przechadzki za miasto, a były to, wzorem francuskich impresjonistów, wycieczki radosne i beztroskie, śmiechem i uśmiechami przepojone. Tak samo działo się owego lipcowego przedwieczoru. Wybrali się z nami Kazimierzostwo Szmytowie, on malarz-artysta, ona urocza kresowianka ze wschodu, oraz ich syn Felek, mój rówieśnik i druh.
A oprócz nich były obecne kuzynki Lucia i Zosia Dankowskie, znacznie starsze niż ja, młokos siedmioletni, one zaś już podlotki co się zowie, i pewnie był jeszcze ktoś przyjazny i przyjemny, dziś zapomniany.
Tym razem urządziliśmy wycieczkę na północny brzeg poznańskiej Cytadeli, którą Niemcy wtedy nazywali Kernwerkiem. Mieliśmy od strony Cytadeli gęsty las, najeżony duchem wrogiej niemczyzny, natomiast z drugiej strony rozległe pola tchnące polskością. Rosły tam zboża, łubiny i seradele (dziś tych pól już nie ma: powstało tu urodziwe osiedle Winogrady).
Słońce właśnie zaszło, nastawał półmrok. Było jeszcze widno, gdy ojciec nagle kazał nam wszystkim zamilknąć i wytężyć słuch: doszedł nas głośny, basowy, tajemniczy szum. Wtedy ujrzeliśmy między łodygami łubinu jakiś ruch, a był to ogromnie duży owad. Szedł od niego ów niski, burczący szmer, który wydał mi się czymś nadprzyrodzonym. Zatkało mnie z przejęcia.
Ojciec skoczył w kierunku intruza. Widziałem, jak ojciec zerwał swój kapelusz i padając na ziemię, przykrył nim stwora.
– Mam go! – zawołał uradowany. – Dajcie welon!
Dostał welon od którejś z kobiet i uwięził w nim owada. Był to motyl duży, ogromnie gruby i niezwykle silny. Uwięziony, wyrywał się na wszystkie strony i wciąż buczał, a to buczenie było przejmujące i prawie przerażało Buczał drgającymi skrzydłami.
Zabraliśmy go żywego do domu i spod welonu wpakowaliśmy więźnia do obszernej klatki. Uspokoił się, złożył skrzydła, przestał wreszcie buczeć i przywarł cicho do ściany swego więzienia.
Ale nie przestał być niesamowitą sensacją, a po dwóch, trzech dniach uciążliwym kłopotem. Co z nim zrobić? Ojciec jeszcze wtedy nie zbierał motyli, nie miał przyrządów do ich zabijania, zresztą ani on, ani my wszyscy nie myśleliśmy o zabijaniu olbrzyma. Ale co z nim zrobić?! Zaczął ciążyć nam na sumieniu i w końcu rodzice postanowili wypuścić go na wolność. Jednakże z tym zastrzeżeniem, że i ja się na to zgodzę.
W pierwszej chwili stawiłem opór przykro mi było wypuszczać motyla! Rodzice, nieprzyjemnie zdumieni, dali mi czas do namysłu. Miałem niespokojną, złą noc. Następnego dnia widziałem ich markotne skupienie i już nie obstawałem przy swoim. Gdy wieczór nadszedł, kazano mi otworzyć klatkę i wypuścić motyla. Zrobiłem to. Po chwili wyfrunął i przepadł w ciemności. Odetchnęliśmy: on się uwolnił i myśmy się uwolnili.
Był to wyjątkowo duży okaz trociniarki czerwicy, po łacinie Cossus cossus, motyla w zasadzie szarego, ale na przednich skrzydłach kapryśnie porysowanego nierównymi, czarnymi linijkami. Jak później się dowiadywałem, był to motyl z rodziny prządek, niezwykły, bo gąsienica jego żerowała nie na liściach, lecz w drewnie niektórych naszych drzew, szczególnie wierzb. A że była żarłoczna i przeważnie żyła znacznie dłużej niż rok, czyniła poważne spustoszenia wśród naszego drzewostanu.
Kiedyś ujrzałem taką wyrośniętą gąsienicę, która opuściła wierzbę i wędrowała po murawie, by w bezpiecznym miejscu zamienić się w poczwarkę. Była to zdumiewająca szkarada. Dłuższa i grubsza niż wskazujący palec tęgiego mężczyzny, wyglądała jak żywy kawał surowego, czerwonego mięsa, co sprawiało paskudne wrażenie. Przecież miałem wówczas już zuchowate siedem lat, a w pierwszej chwili poczułem odrazę; lękałem się jej dotknąć. Miała mocną, twardą skórę, nie jak inne gąsienice, wojownicza, jak gdyby chciała mnie ugryźć.
Niektórzy badacze odkryli, że owo czerwone straszydło miało skłonności kanibalistyczne: gdy w swym ciemnym żerowisku w drzewie napotykało bratnią gąsienicę, wszczynało walkę i w razie zwycięstwa zżerało przeciwniczkę.
Dzień lipcowy, kiedy ojciec złowił burczącą trociniarkę, stał się jakimś zwrotnym dniem w naszym, ojca i moim, życiu. Ojciec postanowił zbierać motyle. Wkrótce zabrał się do ich łowienia, a ja mu pomagałem. Poza tym w siedmioletnim chłystku coś tajemniczego się przebudziło, jak gdyby oczy mu się otworzyły. Zaczął widzieć coraz wyraźniej świat obok siebie i pamiętać wiele z tego, co się wokół działo.
3. Urok motyli i krajobrazu
A działo się. Dużo się działo, zwłaszcza gdy wchodziliśmy w przyrodę i odkrywali jej tajemnice. Ojciec wiele wtedy polował na wszelaką zwierzynę na różnych łowiskach Wielkopolski; potem, nie zaprzestając łowiectwa, żywo przerzucił się na połów szczupaków i sandaczy; ale nigdy nie zaniedbywał słonecznych łąk i motyli w słońcu bujających. Wówczas Puszczykowo i jego okolice, o kilkanaście kilometrów na południe od Poznania, odegrały doniosłą rolę.
Motyle weszły w świadomość ojca razem z lasem wcześnie, gdy był jeszcze chłopcem i żył w leśniczówce swego ojca w Jedlcu pod Pleszewem. A gdy ja dobrnąłem do lat ośmiu, dziewięciu, rzecz nabrała wagi także i dla mnie. Razem z ojcem, raczej przy jego pomocy, zacząłem łowić motyle. W Puszczykowie były pyszne łąki niedaleko dworca kolejowego, na zachód od niego ku stronie zalesionego łańcucha wzniesień morenowych nad pradoliną Warty. Tu, na tych czarownych błoniach, zwłaszcza w pobliżu skraju lasu, istniał prawdziwy raj motyli, bo wiele rosło tam rozmaitych roślin zarówno na łąkach, jak w samym lesie.
Niektóre niedziele dla połowu ryb były do bani, gdy świeciło zbyt pięknie słońce, a od wschodu powiewał powabny zefir: wtedy szczupaki, jak gdyby im paszcze zatkano, strajkowały jak jeden mąż. Toteż w takie dni braliśmy siatki na motyle i – hulajże dusza! – zapędzaliśmy się na łąki puszczykowskie. Co złe dla ryb, to niebem dla motyli: zwykle wschodni wietrzyk ustawał w porannych godzinach i wtedy ciepłe słońce wywabiało całe roje wszelkiego rodzaju barwnych owadów. Co tam bujało w powietrzu, nie sposób wyliczyć; były i pazie królowej, i szachownice, cytrynki, skalniki i zorzynki, całe plejady rusałek pawików i admirałów: bujały pokrzywniki, ceiki, dukaciki, dostojki, modraszki, kraśniki, ach, szkoda wyliczać, a do tego całe pospólstwo wszechbylskich bielinków.
Był pewien okres, kiedy na tych bogatych łąkach bardzo zaciekawiały mnie kraśniki, owe niewielkie, dzienne motyle o wydłużonych skrzydełkach z charakterystycznymi na nich kropkami; na przykład u goryszowca z czerwonymi cętkami na granatowociemnym tle. Co mnie uderzało: gdy kraśniki siadały na kwiecie, na dzikiej marchwi, szałwi czy na złocieniu, obżartuchy tak się pogrążały w rozkoszy spijania nektaru, że już im ani się nie śniło lecieć dalej. Nawet gdy dotykała ich ręka najgroźniejszego drapieżnika, człowieka, nie uciekały. Wszystkie inne motyle były płoche i czmychały, jak tylko mogły; kraśniki nie. Na pewno miały instynktu samozachowawczego tyle, ile inne motyle, ale widocznie niezachwianą wiarę pokładały w jakiejś swej tajnej broni. I chyba skutecznej: kraśników na naszych polach nie ubywało. A jaka to była broń? Może wydzielały odstręczający zapach?
Dowcipnie o tych uroczych śmierdzielach pisze nasz fraszkopis Lech Konopiński w jednej z fraszek swej książki Z kwiatka na kwiatek:
Czemu jest czerwony kraśnik?
On sam prosto to wyjaśnił.
Rzekł: – Ze wstydu się czerwienię,
bo śmierdzącym jestem leniem.
Więc uwijało się wśród łęgów, traw i kwiatów, wśród rozłogów i chaszczy dwóch zagorzałych łowców, jeden młodzik, śmigły jak źrebak, drugi starszy, trzydziestokilkuletni, ale jeszcze śmiglejszy niż tamten, bo silniejszy; i obydwaj z przejęciem gonili motyle. Rozigrani, roześmiani, swawolni. Promienie i radość były na tych łąkach, blask spływał z powietrza i z nieba.
Barwnych motyli fruwało przedziwnie dużo i mnóstwo ich łowiliśmy. Ale dziś, po wielu latach, wiem, że nam nie tylko chodziło o motyle. Łowiliśmy cenniejszą zdobycz: łowiliśmy słońce i jego twórczą jasność; piliśmy rozkosz świata. Jaki piękny, jaki przejmująco piękny był ten nasz świat łąk i traw, a tym dla nas piękniejszy, że wszystkie te cuda odkrywaliśmy razem, ojciec i ja, ramię w ramię, jeden przy drugim. Serca biły nam tym samym wzruszeniem, bo tak bardzo i bezgranicznie czuliśmy się sobie bliscy.
Ale, powtarzam, nie tyIko obfitość motyli zwabiała nas do Puszczykowa. Otaczało nas tam wyjątkowe wprost piękno krajobrazu, rozłożone na niewiarygodną ilość uroczych zakątków, chyba setek zacisznych ustroni. A każdy z tych fragmentów był klejnotem przyrodniczego wdzięku i powabu. Toteż ojciec równie chętnie jak siatkę na motyle, a nawet może chętniej, przywoził tu swe sztalugi, pędzle i farby, i on, żarliwy amator, przelewał na płótno to, co w sobie czuł. Ach, Boże, jakże w tych latach uczyłem się od niego kochać to, co było tak warte kochania.
4. Meyera gablota z paziami królowej
Sklep w suterenie starego Meyera, brodatego Niemca, handlarza motyli i wszelkich przyborów do łowienia owadów, znajdował się w Poznaniu przy ulicy nazwanej dziś ulicą Tadeusza Kościuszki. Na dziesięciu-, jedenastoletnim zapaleńcu sklep wywierał za każdym razem, gdy tam wchodził, oszałamiające wrażenie. Przy otwieraniu drzwi do Meyera pierwsze spojrzenie padało na dużą, wiszącą na ścianie gablotę z trzydziestoma czy więcej motylami Papilio machaon. Owe pazie królowej nieskazitelnie wyprasowane, promieniały wspaniale w dwóch pionowych szeregach i w moich olśnionych oczach wydawały się zawsze czymś urzekającym; zjawą paziowej okazałości. Owe łańcuchy motylich pereł pozostały mi w pamięci na całe życie jako coś, co było wyobrażeniem najwyższego piękna. Przez długie lata marzyłem o tym, by samemu stworzyć sobie równie fascynującą gablotę.
Na szczęście nie doszło do tego. A jednak nawet po wielu latach, gdy już nabrałem odrazy do zabijania tych boskich stworzeń, nie zczezła do cna pamięć o młodzieńczych rozkoszach w sklepie starego Meyera, z błogiej wizji motylej urody coś tam pozostało.
Dziesiątki lat minęły, przez życie przetoczyły się egzotyczne kontynenty i był bezlik motylich przygód, aż tu nagle latem 1977 roku w naszym miłym ogrodzie w Puszczykówku rozkwitły fioletowe kiście cudotwórczych kwiatów krzewin budlei. Cudotwórczych, bo budleje miały nieprzepartą siłę przyciągania do siebie motyli z całej okolicy. Do ich nektaru przylatywały dziesiątki, w końcu setki dziennych motyli, a wśród nich szczególnie rusałek pawików, pokrzywników, ceinków, w sierpniu zaś bujnych admirałów. Z podziwem patrzeliśmy na ów nalot, istny fenomen przyrody.
Motyle były tak kuszące i tak liczne, że wydawało się, jakoby chciały przebudzić we mnie starego chytrusa szatana, od wielu lat przecież śpiącego snem kamiennym. Jak gdyby wizja ponętnej gablotki starego Meyera, wizja naprawdę anielska, choć wabiąca jak czart okrutny, oto nabierać znów śmiała zachęcających barw. A nektar budlei był tak zwodniczy, że upojone rusałki traciły swą zwykłą płochliwość i łatwo dałyby się schwytać.
Jakiś wewnętrzny chochlik zachichotał we mnie na żartobliwą myśl o tym, jak łatwo byłoby złapać kilkadziesiąt pawików i admirałów i stworzyć fantastycznie barwną gablotę na wzór owej Meyerowej. Byłaby to – o rety! – istna feeria kolorów!
Owa swawolna myśl tylko lekko musnęła mnie, ot tak sobie, ale widocznie musiała wyjść mi także i z ust, a usłyszał ją syn, Arkady Radosław, który był w pobliżu. On nagle zerwał się jak oparzony, tak potworna wydała mu się myśl uśmiercania motyli naszego ogrodu.
– Nie, nie! – zawołał gromko, pełen serdecznego wzruszenia. – Nie zabijajmy naszych motyli! Niech żyją! Niech się weselą!
– Ależ tak! Niech żyją! Niech się weselą! – ochoczo powtórzyłem a nim.
O, kochany synu! Najchętniej gorąco uścisnąłbym ciebie, obrońcę życia naszych motyli, gdyby okazywanie podobnej czułości nie uchodziło w naszej rodzinie za ckliwą czułostkowość.
A uścisnąłbym ciebie dlatego, że kiedyś, wiele lat temu, moi rodzice, a twoi dziadkowie, Arkady Radosławie, bardzo podobnych słów użyli i tych samych wzruszeń doznali, gdy pewnego dnia lipcowego w Starym Puszczykowie obronili życie stu poczciwym rusałkom pawikom przed zachłannością młodego zagorzalca.
5. Mieniak tęczowiec
„...Dęby niesamowite, giganty; śniłem o nich. Gdy się zbudziłem, żałowałem, że się zbudziłem. Nie mogłem znaleźć drogi do nich. Potwory z odkosami. Trzy potężne dęby rogalińskie. Łąka zasiana anemonami, kręgi pod dębami. Dopiero przy końcu maja zaczynają puszczać. Mówiłem o tych snach hrabinie Raczyńskiej...”
Tak napisze w swym notatniku Leon Wyczółkowski, gdy pozna dęby w Rogalinie, przedmiot natchnienia artysty. Podziwiał dęby z dziuplami, podziwiał dąb czarny z czupryną.
Mnie, młokosa, dęby również darzyły natchnieniem, chociaż artystą nie byłem. Gdy brnęliśmy łąkami na przełaj między jednym a drugim zakolem Warty, zawsze kroczyłem za ojcem i spoza jego pleców bezpiecznie spozierałem na dęby. Rosły w pewnych odstępach od siebie wszędzie na błoniach w pradolinie rzeki, majestatycznym cielskiem wywierając na mnie wielki urok: toż to pamiętały zamierzchłe wieki Piastów.
Na tych łąkach rogalińskich miło i często marzyło się nam, ojcu i mnie, o Amazonce i o puszczy amazońskiej. Wszystko, co było dokoła nas, romantyka bujnego uroczyska, uroda olbrzymich dębów, fantastyczność wielokilometrowych starorzeczy, wszystko to ułatwiało naszej wyobraźni, by żywo wypływała w daleki, egzotyczny świat.
Tak wędrując pewnego latowego dnia poprzez łąki, by dotrzeć do łowisk szczupakowych, ciekawą wiedliśmy rozmowę. Raczej ojciec mówił, ja tylko słuchałem z wypiekami na policzkach. Prawił o uroku puszczy tropikalnej.
Gdy dobrnęliśmy do skraju lasu rosnącego na skarpie, która była brzegiem pradoliny Warty, ojciec raptownie zatrzymał się i wskazał mi motyla wygrzewającego się w słońcu o kilka kroków przed nami. Mocniej zabiło mi serce. Był to mieniak tęczowiec, dość duży i rzadki w tych stronach piękniś, błyszczący na skrzydłach fioletowoniebieskim odblaskiem.
Nie dał się schwytać, był kaducznie czujny i uciekł nam, zanim podkradliśmy się ze siatką. Uciekł, ale jak nas podniecił!
– Pomyśl sobie – podjął ojciec poprzednią rozmowę – że tam, nad Amazonką, są podobne motyle, lecz kilka razy większe i znacznie silniej błyszczące! Są jak lazurowe gwiazdy!... Nazywają się Morpho...
Kilka dni później – były ferie szkolne – wybrałem się z dwoma przyjaciółmi na to samo miejsce. Na ziemi rozłożyliśmy przynętę z okrutnie cuchnącego sera limburskiego i w istocie, po krótkiej chwili jakiś mieniak dał się zwabić. Siadł, ale tylko na chwilę. I tym razem uciekł mi płochy goguś, i już nigdy go nie zobaczyłem.
Czy ów rogaliński mieniak tęczowiec coś zdziałał, coś tam we mnie poruszył? Chyba tak. W jakiś sposób rozigrał wyobraźnię, fantazji dał upust, zajarzyło się od niebieskich skrzydeł motylich w moich marzeniach o Amazonii.
Przychylne życie nie poskąpiło mi puszcz tropikalnych. Często odwiedzałem dalekie strony i pełnym oddechem wchłaniałem przepych gorącej przyrody. Kilka razy pławiłem się w bogactwie Amazonki i Amazonii i wielokrotnie mogłem podziwiać niebieską krasę motyli Morpho.
Aż oto któregoś dnia, znowu lipcowego, w 1978 roku na łąkach rogalińskich u skraju lasu ponownie napotkałem motyla mieniaka. Tak samo jak tamten pierwszy wygrzewał się na ziemi w promieniach słońca, jeno o trzysta kroków od miejsca spotkania z jego prapradziadkiem. Śliczny i świeżo wylęgły z poczwarki, był prawnukiem tamtego w siedemdziesiątym chyba pokoleniu, a równie ponętny, błyszczący i ostrożny. Nie dopuścił mnie do siebie bliżej niż na pięć kroków, lecz zanim się zerwał do lotu, kilka razy nerwowo podnosił i spuszczał swe lśniące skrzydła. Wyglądało to, jak gdyby figlarnie groził mi palcem.
Nie groź, mój kochany mieniaku, i nawet nie uciekaj! Nic złego ci nie zrobię! Zbyt wiele zawdzięczam twemu prapradziadkowi, który kiedyś potrafił tak rozniecić moją wyobraźnię. Zbyt wielki jest mój -życiowy dług wdzięczności.
W swej miłej książce o motylach Z kwiatka na kwiatek Lech Konopiński tak pisze o mieniaku tęczowcu:
Mieni się w lesie fiolet i miedź,
prawdziwa tęcza! Chciałbyś ją mieć?
Już na wiele lat przed postawieniem pytania w tej fraszce odpowiedziałem: nie chcę jej mieć! I powtarzam: zbyt wielki jest mój życiowy dług wdzięczności dla pewnego mieniaka tęczowca.
6. Sto motyli pawików
Piękno Puszczykowa, Rogalina i całej tej okolicy na południe od Poznania nie było naszym urojeniem. Przyciągało wielu innych miłośników przyrody, a do nich należeli tacy zasłużeni działacze jak J. W. Szulczewski, jak Karol Pluciński, Adam Wodziczko, Jarosław Urbański, Franciszek Jaśkowiak, Helena Szafran i wielu wielu innych. Gdy przez Wielkopolskę przejeżdżał w 1830 roku Julian Niemcewicz, dęby rogalińskie, obok pałacu i rodzinnej świątyni Raczyńskich, wzbudzały szczery zachwyt poety – pomimo smętnego nastroju, w jakim się wtedy znajdował.
Poprzez motyle poznawaliśmy innych łowców i nawiązywały się trwałe więzy ludzkiej sympatii. Jednym z gorliwszych zapaleńców entomologów był Karol Pluciński, człowiek nieco młodszy niż mój ojciec.
Pamięć o nim zachowałem z racji rusałek pawików. Był to chyba rok 1907, miałem trzynaście lat. Mieszkając wtedy razem z rodzicami w czasie szkolnych wakacji letnich u gospodarza w Puszczykowie Starym, nałowiłem na pobliskich pokrzywach ogromną ilość gąsienic rusałki pawika, znacznie więcej niż sto, i udało mi się wyhodować je poprzez poczwarki aż do wyklucia się dojrzałych motyli. Któregoś dnia, gdy było bardzo ciepło i parno, zaroiło się w naszym pokoju od przeszło stu pawików, które tego dnia wszystkie prawie równocześnie wylęgły się z poczwarek, a że są to chyba nasze najładniejsze motyle dzienne, powstała istna uczta dla oczu. W pokoju skrzętnie zamknęliśmy okno, żeby nie uciekły.
Tego dnia gościł u nas pan Pluciński i wszyscy z wesołym podziwem przyglądali się barwnej chmarze ślicznych „pawich oczek”. Gdzie ich nie było! Obsiadywały ściany, sufit, firanki. Fruwały z miejsca na miejsce i po całym pokoju roznosiły barwność i urodę. Wszyscy obecni tak odczuwali, natomiast ja jeszcze coś więcej przeżywałem: rozsadzała mnie radość i duma, że oto dochowałem się własną zaradnością tylu pięknych motyli i wcale przyzwoitego zysku.
Zysku: wiedziałem, co zrobić z pawikami. Był przecież w Poznaniu ów stary, brodaty Niemiec Meyer, handlarz motylami, bożyszcze i krwiopijca nas wszystkich, motylołownych chłystków. Sklep jego był nieduży, ale nas olśniewał tysiącem cudów i gablotkami pełnymi motyli. Niestety Meyer, fanatyk, pokraka z postaci, a zdzirus z nawyku, wszystko chciał wyłudzić od nas za darmo albo za pół darmo.
Wiedziałem, że ostatnio kupował wiele rusałek pawików, płacąc po osiem fenigów za sztukę, jeśli były nieskazitelne, świeżo wylęgłe z poczwarki. Obliczyłem: sto dwadzieścia pięć pawików to dziesięć marek, za które u Pfitznera na Starym Rynku mogłem dostać czterdzieści napoleoników z kawą i wraz z przyjaciółmi szaleć z rozkoszy.
Po południu tego dnia, kiedy pawiki się wykluły, zacząłem przygotowywać siatkę tudzież szklankę z cyjankiem potasu, by zabić motyle. Matka na ogół nie mieszała się do naszych spraw owadzich, ale tym razem, widząc moje przygotowania, nie powstrzymała się od uwagi:
– Tyle ładnych motyli! Czy nie szkoda ich?
Wietrząc niebezpieczeństwo dla mych zamiarów, cały się zjeżyłem:
– Nie szkoda! Są mi potrzebne! Meyer je kupi!...
Matka wstała z krzesła i nie patrząc w moją stronę, powiedziała jak gdyby do siebie:
– Zabijać tyle motyli, to prawdziwa rzeź, to jakieś jatki... Szkoda tych żyjątek...
– Nie szkoda! – twardo odrzekłem. – Meyer je kupi...
– Nie mogłabym patrzeć na to zabijanie! – oświadczyła matka smutnym głosem. – Lepiej wyjdę!
I rzeczywiście wyszła z pokoju na dwór.
Zostaliśmy sami, ojciec, pan Pluciński i ja. Po chwili milczenia ojciec się odezwał:
– Mamie nie można odmówić pewnej słuszności. To rzeczywiście będzie jakaś mordownia...
– Więc i tata zakazuje?! – parsknąłem zapalczywie.
– Bój się Boga, Artku, nic ci nie zakazuję. Zrobisz, jak sam uważasz.
– To moje motyle! – żachnąłem się. – Wychowałem je...
– Twoje, naturalnie, że twoje! Ale popatrz, jakie one śliczne, ile w nich piękna! – rzekł ojciec z dziwną powagą.
W istocie niektóre pawiki, siedzące na ścianie, składały i rozkładały skrzydła i wtedy jak gdyby pokazywały nam swe cztery pawie oczka. Były to fioletowoniebieskie koła, usłane na ślicznie brązowoczerwonym tle skrzydeł i tkwiła w tym wszystkim jakaś wielka doskonałość barw.
– Meyer je odkupi! – zaciąłem się w uporze. – A pawiki pozostaną tak samo ładne w gablotach jak teraz! Nie zmienią się, nie zmienią się!! – powtarzałem zawzięcie.
– Będą ładne w gablotach, to prawda! – przyznał ojciec. – Ale czy się nie zmienią, ej, Arkady?...
Ojciec rzadko kiedy mówił do mnie: Arkady. Brzmiało to zawsze obco i oficjalnie.
Ale nie myślałem poddawać się, wziąłem na ambicję.
– Nie zmienią się! Jakby się miały zmienić, tato? – uderzyłem w drwiący ton, bo zaczęła mnie dusić rozpacz. – Nic się nie zmienią, będą wciąż tak samo ładne!...
– Ładne, ładne! – uśmiechnął się ojciec markotnie. – Ale nie-żywe!
– Raz kozie śmierć! – palnąłem już szorstko i hardo się zaśmiałem.
– Teraz pawiki jeszcze żyją, tak samo jak my żyjemy – ciągnął ojciec tym samym spokojnym głosem, jakby nie słyszał mego śmiechu ani nie widział hardości. – I gdyby je żywo wypuścić na powietrze, będą się cieszyły słońcem tak samo jak my. Pomyśl o tym!...
Wstał z krzesła.
– Pójdę zobaczyć, co mama tam robi na dworze – rzekł i wyszedł z pokoju.
Był przygarbiony.
Pozostał pan Pluciński. On także powstał, ale zaraz zwrócił się do mnie z wyrazem jak gdyby koleżeńskiej poufałości na twarzy:
– Powiedz, Artku, jak przypuszczasz, ile Meyer ci zapłaci za pawiki? – zapytał.
– Dziesięć marek – odburknąłem.
– Ej że, tyle? To przecież straszny sknera...
– Ale pięć marek da mi na pe! – warknąłem na niego z wielką wrogością.
– Chłopcze kochany, czemu się tak unosisz? – łagodził mnie pan Pluciński i chwycił przyjaźnie za rękę. – Więc mówisz: pięć marek? Dobrze, Artku! Dostaniesz ode mnie pięć marek, jak tylko wypuścisz pawiki z pokoju. Żywe naturalnie! – dodał żartobliwie i wyszedł na dwór do moich rodziców.
Pozostałem sam. Propozycja pana Plucińskiego bardzo mnie przejęła. Trudno mi powiedzieć, co wtedy w głowie mi kotłowało. Było to piekielnie poplątane. Wzburzenie, niepokój, wściekłość, rozterka, zawstydzenie? Chyba najwięcej wstydu. Przyjazne namowy rodziców spływały po mnie bez skutku, raczej budziły głupi opór i zapalczywość; ale słowa pana Plucińskiego łamały mnie, przybijały. Działały jak uderzenie, tylko w tym sęk, że nie wiedziałem, co za uderzenie. Na pewno przykre.
Do diabła, gorąco mnie oblazło na myśl, że zobaczyłbym pana Plucińskiego, jak sięga do kieszeni i wyjmuje portmonetkę, jak wylicza pięć marek i mi je wręcza. On, tak bliski przyjaciel ojca i mój także, wypłacający mi wykup za życie motyli, jak ongiś wypłacało się dzikim Tatarom za ludzi w jasyrze. Ta myśl była nieznośna. Nie, nie, nie!
Ochłonąłem, przychodziłem do siebie. Robiło mi się nieprzyjemnie, palił mnie wstyd. Nie wiem, jak długo siedziałem w pokoju. Myślę, że niedługo. Zerwałem się, otworzyłem okno, otworzyłem drzwi i zacząłem wypędzać motyle. Niektóre były otumanione i nie chciały uciekać, trzeba im było pomagać.
Bohaterem się nie czułem. Pozbywanie się łupu niełatwo mi przyszło; bolało, ale gdy wygoniłem ostatniego motyla, doznałem ulgi i nawet radości. Osobliwej, cierpkiej, ale radości. Bałem się teraz tylko, jednej rzeczy: że gdy z dworu wrócą rodzice z panem Plucińskim i zobaczą, co się stało – ujrzę na ich twarzach uśmiech jakiegoś smętnego triumfu. Źle ich oceniłem. Gdy wrócili, był uśmiech, ale nie triumfu. Wszyscy tak szczerze się ucieszyli, że doprawdy serce mi topniało, a jeszcze większą radość sprawiłem rodzicom, gdy stanowczo odmówiłem przyjęcia pięciu marek, jakie pan Pluciński chciał mi wypłacić.
No cóż, był to dzień jakiejś próby, może nie wielkiej próby i niekoniecznie próby charakteru, ale nigdy już o tym dniu nie zapomniałem. Od wczesnej młodości mieniłem się przyjacielem zwierząt, ale, o ironio losu, nie przestałem ich zabijać przez długie jeszcze lata. Niełatwo pozbyć się resztek dzikiego człowieka i dziedzictwa zamierzchłych pokoleń.
Więc zabijałem jako myśliwy, prawidłowy myśliwy, i zabijałem jako „zbieracz okazów fauny dla celów naukowych”. Pomimo że nie ukrywałem przy tym wyrzutów sumienia i potem na niejednej stronie moich książek przyznawałem się otwarcie do poczucia winy – to jednak zabijałem. Zabijałem, a ileż trwało czasu, żeby się z tego wydostać!?
Ale wydostałem się. Dziś wiem: w jakimś stopniu pomógł mi wydostać się z dzikości ów lipcowy dzień w Puszczykowie Starym i pomogło tych serdecznych troje ludzi: matka, ojciec i Karol Pluciński.
Lech Konopiński taką na cześć pawików ułożył fraszkę:
Pewnie jesteście bardzo ciekawi,
skąd pawie oczka ma piękny pawik!
– Spijając nektar, pomaga kwiatom.
Może mu skrzydła malują za to?!
7. Catocala paranympha
Ojca i moja pasja łowienia motyli trwała kilka dobrych lat i obejmowała wszystkie grupy macrolepidopterów, więc także i nocne motyle. Ćmy – wiadomo, liczna szara masa, przysłowiowo lecąca do światła i paląca sobie skrzydła – były pospólstwem szarych kopciuszków, ale gdy się natrafiała jakaś rolnica aksamitka albo ochybnica kwietniówka, albo słynna celsia, to ho ho, tylko oczy wybałuszać i podziwiać.
Zachwyt budziła szlachetna rodzina wielkich ciem wstęgówek, których żyje u nas kilka gatunków, a jeden wspanialszy niż drugi. Ich tylne skrzydła, jaskrawo przepasane barwnymi wstęgami, niejeden raz mi się śniły w nęcących snach. W Puszczykowie dzięki bogatej i różnolitej roślinności spotykało się prawie wszystkie u nas istniejące gatunki; więc olbrzymie wstęgówki niebieskie, a także trzy gatunki wstęgówek czerwonych i dość rzadkie u nas i gdzie indziej wstęgówki żółte, dawniej nazywane Catocala paranympha, później przezywane Catocala fulminea, a dziś Ephesia fulminea.
Gąsienice owych żółtych piękności żerowały głównie na tarninie, a że na skrajach puszczykowskich lasów rosło wyjątkowo dużo tych krzaków, więc pojawiały się tu również i paranymphy. Pospolite nie były; zdobycie dwóch, trzech okazów w sezonie, to jest w lipcu, sierpniu, uważaliśmy za dobry plon.
Wstęgówki i w ogóle wszystkie ćmy łowiliśmy na przynętę przyrządzoną z syropu zaprawionego rumem i eterem, i tę pachnącą mieszaninę smarowaliśmy pod koniec dnia na pniach drzew w pobliżu tarniny. Gdy w godzinę lub dwie później, po zapadnięciu ciemności, odwiedzaliśmy pomazane pnie z latarką w ręce, a była noc ciemna i parna, siedziały już na pniu sówki zwabione do przynęty, i gorliwie ssały syrop. Światło latarki zbytnio ich nie płoszyło, bo od rumu miały lekko w czubie. Więc nie uciekały i co ciekawsze okazy zgarnialiśmy do zbiorów.
Gdy miałem czternaście, piętnaście lat, w okresie naszych najintensywniejszych łowów, ojciec abonował „Enthomologische Zeitschrift” wychodzący w Stuttgarcie, a ja, czytając jej drobne ogłoszenia, przeżywałem istne fontanny wzruszeń. Setki zbieraczy ofiarowywało tam na sprzedaż płody swoich hodowli lub połowów, a najwięcej podniecały mnie ogłoszenia dotyczące egzotycznych motyli.
Raz czy dwa razy ktoś z Nadrenii polecał jajka wstęgówki żółtej, naszej paranymphy. Byliśmy tęgo zdziwieni i rozbawieni, że żądał 80 fenigów za tuzin jajek. To wynosiło więcej, niż kosztowały wtedy kurze jaja, a przecież jajka paranymphy były małe jak mączek. Sprawa nie poszła w zapomnienie i pewnego dnia ojciec podsunął mi myśl, żebym sam próbował szczęścia jako hodowca i zdobył jajka paranymphy.
Rzecz zelektryzowała mnie i w istocie jeszcze tego samego roku schwyciliśmy samiczkę i wzięli ją na chów. Znajomy, uczciwy Niemiec, Fischer, zapalony hodowca, udzielił nam cennych rad, ale z tą pierwszą samiczką nie wyszło. Zniosła tylko kilka jajek i zdechła, na pewno z mojej winy, bo nieopatrznie podsuwałem jej za wiele syropu i prawdopodobnie ją przekarmiłem.
Porażka nie zraziła mnie; dała mi szkołę, pobudziła do nowego wysiłku. Następnego lata złowiliśmy trzy samiczki i tym razem świetnie się udało: były świeże i młode, ale już zapłodnione, toteż umiejętniej traktowane, zniosły mi na podłożonych gałązkach tarniny chyba więcej niż tysiąc zdrowych jajek. Był to wielki triumf, jakiś rekord, niemal w głowie mi się przewróciło. Wśród poznańskich łowców motyli rozniosła się fama o młodocianym szczęściarzu.
Tej samej jesieni dałem ogłoszenie do „Enthomologische Zeitschrift” i z zachodnich Niemiec, Szwajcarii oraz Francji zwaliła się lawina zamówień na jajka. Wysyłałem je w trzonie ptasiego pióra za zaliczeniem, a pobierając po 80 fenigów za tuzin, uzbierałem blisko sto marek, istny majątek. Z pierwszych zarobionych przez siebie pieniędzy byłem okropnie dumny. A jeszcze dumniejszy z listu wybitnego entomologa z Heidelbergu, proszącego.mnie o dokładny opis okolicy, z której jajka pochodziły. Dostał dokładny opis Puszczykowa.
Owe romantyczne wieczory, bogate łowy nocne, emocje ze wstęg ówkami, tarapaty hodowlane, radość z tego, że powodzenie, że jajka, że tyle pieniędzy – wszystko to wywierało silne wrażenie, a jednak schodziło na drugi plan i z biegiem lat gubiło się w cieniach przeszłości wobec pewnego przeżycia, o którym nigdy nie zapomnę. Przeżycia związanego ze wstęgówką żółtą.
Było to na hucznym przyjęciu i wieczorze tanecznym w domu Bańkowskich. Wujek Bańkowski urządzał te przyjęcia dla swych dorastających córek, moich kuzynek Luci i Zosi, uroczych panien wkraczających w wiek zamążpójścia. Na tych przyjęciach wiele było młodzieży, godziwych zalotów, zabawy i starszych krewnych tejże młodzieży, a stoły, przesunięte pod ściany, uginały się od wszelkich łakoci. Rodzice moi, jako jedni z najbliższych, stale w tych wieczorach uczestniczyli i oczywiście zawszę zabierali mnie ze sobą.