MADAGASKAR Okrutny czarodziej - Arkady Fiedler - ebook

MADAGASKAR Okrutny czarodziej ebook

Arkady Fiedler

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Jest wyspą leżącą na południe i na południowy zachód w od­ległości około tysiąca mil od Sokotry. Mieszkańcy są Saracenami i czczą Mahometa... Wiedzcie, że ta wyspa jest jedną z najważ­niejszych i największych na świecie. Obwodu bowiem liczy około cztery tysiące mil. Mieszkańcy żyją z handlu i rękodzieła. Powia­dam wam, że na tej wyspie żyje więcej zwierząt niż w innych okolicach. I wiedzcie, że w całym świecie nie sprzedaje się i nie kupuje tyle kłów słoniowych co na tej wyspie i na wyspie Zan-gibar. I wiedzcie, że na wyspie tej jedzą jedynie mięso wielbłą­dzie. I wiedzcie, że dziennie tyle tam ich zabijają, że nikt nie uwierzy, kto usłyszy o tym, a nie widział... Wiedzcie też, że na wyspie tej znajdują się drzewa sandałowe czerwone, tak wiel­kie jak drzewa naszych krajów. Te drzewa miałyby wielką war­tość w innych krajach, lecz oni używają ich na opał, jak my na­szych drzew leśnych...

[Bajdy Marka Pola]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 ARKADY FIEDLER

MADAGASKAR

OKRUTNY CZARODZIEJ

WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE 1969

 Obwolutę projektował

JÓZEF SKORACKI

Wyklejkę wykonał

MIECZYSŁAW KOWALCZYK

Fotografie ze zbiorów Autora

  CZĘŚĆ PIERWSZA MADZUNGA: Wśród Sakalawów Północy 

Zmieniło się na Oceanie Indyjskim

To już nie to, co było dawniej. Jak ogromnie świat się zmienił w rejonie Oceanu Indyjskiego, doznałem na własnej skórze na francuskim statku. Miałem niezłą zabawę.

Z Dar esSalam płynąłem do Madzungi w klasie turystycznej. Dawniej pasażerowie tej klasy mieli się dobrze, czuli się jak u Pana Boga za piecem, otaczano ich wygodą i szacunkiem. Dziś linia okrętowa, „Messageries Maritimes”, pobierała stosunkowo nie mniejszą niż dawniej opłatę, ale poświęcała tych pasażerów duchowi nowych czasów. Rzucała ich na żer ambicjom Trzeciego Świata. Ratowała jakieś dywidendy czy racje stanu.

Więc wygodę i szacunek dla klasy turystycznej diabli wzięli w Moroni, porcie wysp Komoryjskich. Podniecona chmara dwustu czy iluś świeżych pasażerów trzeciej i czwartej klasy wpadła tu na statek, by jechać z nami na Madagaskar. Byli ciemnoskórzy, rozkrzyczani, spoceni, namiętnie ruchliwi i zaborczy. Z bezwzględnością nowych zdobywców wdarli się na pokład klasy turystycznej i okupowali jej teren do końca podróży. Włóczyli się po naszych korytarzach, natarczywie otwierali drzwi do kabin, zazierali do środka i budzili pasażerów z poobiedniej drzemki. Nikt ich nie przeganiał, wszyscy ich znosili. Załoga statku nie mieszała się.

Dotychczasowi podróżni klasy turystycznej oburzali się, ale niewiele im to pomagało. Byli to Francuzi o średnich zarobkach i dziwili się pobłażliwości załogi.

Ja się nie dziwiłem: przecież służyliśmy do tego, żeby ludzie z Komorów, wysp należących wciąż niezmiennie do Francji, czuli się nam równi, i żeby jednocześnie ludzie uprzywilejowani, pasażerowie pierwszej klasy, zaznawali wciąż jeszcze wygody i spokoju. Spokoju tu na statku i potem tam na lądzie.

Następnego dnia pod wieczór dopłynęliśmy do Madzungi. Port, malowniczy o tej porze dnia, czarował nas powiewną linią białych budynków i wdziękiem wysmukłych palm, ale na statku mieliśmy piekiełko i czaru nie odczuwaliśmy.

Kto z klasy turystycznej chciał się dostać na ląd, musiał przejść na statku przez kontrolę paszportów, lecz do tej kontroli tłoczyło się już dwustu niepohamowanych pasażerów z trzeciej i czwartej klasy. Panował okropny bezład, kolejki nie było, wszystkie krzepkie ciemne ciała pchały co sił do przodu, srogo ugniatając siebie, a jeszcze srożej białych pasażerów z klasy turystycznej. Dostałem się w taki ścisk, że nie mogłem rękami ruszać i ledwo oddychałem. Byłem uwięziony ciałami ludzkimi.

Po zawziętych minach otaczających mnie Komoryjczyków miarkowałem, że dusili mnie z rozmysłem. Oto dostali białych ludzi między siebie i odgrywali się na nich. O kilka kroków ode mnie tak samo męczyli młodego misjonarza, wracającego z urlopu na Madagaskar. Poczciwy pѐre usiłował w tłoku się uśmiechać, ale błędne oczy wychodziły mu z orbit. Za kilka wieków poniewierki i żyłowania kolorowy człowiek odpłacał się białemu i jakoś nie miałem mu tego za złe, że mi miażdżył klatkę piersiową. Odpokutowywałem za winy popełniane przez ludzi białych jak ja.

Ale mój ciemny sąsiad z prawego boku miał zakazaną gębę i niewątpliwie nadużywał słusznego prawa zemsty. W ciżbie było duszno i gorąco, pociliśmy się wszyscy i pocił się mój sąsiad. Więc kapiący mu z czoła i z nosa, i z brody pot ocierał o moje ramię, a robił to rzetelnie, z pasją.

Niestety miałem na sobie jasnopopielatą marynarkę, w której chciałem przedstawiać się w ministerstwach w Tananariwie, toteż smutkiem napełniała mnie rosnąca na ramieniu plama potu i brudu od nie mytej twarzy. I nie było od tego ucieczki: nie mogłem odsunąć się ani o cal od sąsiada, a prosić go, żeby mnie nie brudził, byłoby prowokacyjnym dolewaniem oliwy do ognia.

Naraz przyszło mi parsknąć wesołym śmiechem i spojrzeć na sąsiada inaczej, przyjaźnie: z tym wycieraniem zroszonego czoła kosztem białego człowieka cudacznie wyrastał szelma na jakiś zgryźliwy symbol, głupi, bo głupi, ale symbol, i już nawet nie widziałem u niego niezdarzonej gęby, a okropny ścisk w tym tłumie wydawał się słusznym pokłosiem dawnych grzechów. Biały pokutnik musiał przepychać się przez czyściec, by wejść do raju. 

Porównywano baobab z przeróżnymi rzeczami, byleby były olbrzymie a krępe...

Hieronim Obsł nie chciał uznać klęski. Wzywał do czupurnej walki...

Królowa podczas fotografowania przybrała majestatyczna powagę. Ale tylko na chwilę... 

A żebyś wiedział, że jestem dorosła... 

Bajdy Marka Pola

Do raju?... Niech i tak będzie.

Przypomniało mi to Marka Pola. Ów wenecjański zuch, największy w średniowieczu podróżnik, w drugiej połowie XIII wieku odbywający podróż na Daleki Wschód, skrzętnie rejestrował wszystko, co widział i słyszał po drodze. Tak powstało jego wiekopomne dzieło Opisanie świata, najbardziej porywająca — według słów J. L. Bakera w książce Odkrycia i wyprawy geograficzne — opowieść podróżnicza, która nie ma sobie równej w całej literaturze światowej i nigdy nie straci wartości. A chociaż Marko Polo Madagaskaru sam nie zwiedził, dał o wyspie, nazwanej przez niego Mogelasio, ciekawy, a szumny opis:

„Jest wyspą leżącą na południe i na południowy zachód w odległości około tysiąca mil od Sokotry. Mieszkańcy są Saracenami i czczą Mahometa... Wiedzcie, że ta wyspa jest jedną z najważniejszych i największych na świecie. Obwodu bowiem liczy około cztery tysiące mil. Mieszkańcy żyją z handlu i rękodzieła. Powiadam wam, że na tej wyspie żyje więcej zwierząt niż w innych okolicach. I wiedzcie, że w całym świecie nie sprzedaje się i nie kupuje tyle kłów słoniowych co na tej wyspie i na wyspie Zangibar. I wiedzcie, że na wyspie tej jedzą jedynie mięso wielbłądzie. I wiedzcie, że dziennie tyle tam ich zabijają, że nikt nie uwierzy, kto usłyszy o tym, a nie widział... Wiedzcie też, że na wyspie tej znajdują się drzewa sandałowe czerwone, tak wielkie jak drzewa naszych krajów. Te drzewa miałyby wielką wartość w innych krajach, lecz oni używają ich na opał, jak my naszych drzew leśnych...

Mają wiele ambry, gdyż na morzach tych jest wielka obfitość waleni i kaszalotów. I z połowu owych waleni i kaszalotów uzyskują ambrę w znacznej ilości. Wiecie bowiem, że wieloryby dają ambrę...

Żyją tam lamparty i rysie, lwów jest tam niezmierzona liczba. Innych zwierząt jest tam pod dostatkiem, jak kozłów, jeleni, danieli  oraz im podobnych. Bogate są polowania na ptactwo. Żyją tam bardzo wielkie strusie...

Przybijają tu okręty z przeróżnymi towarami — a są tam złotogłowy i jedwabne tkaniny rozmaitego gatunku, i wielorakie inne rzeczy — i wszystkie tu sprzedają lub wymieniają na płody owej wyspy... Powiadam wam, że kupcy tam zyski mają i zdobywają wielkie majątki...

I wiedzcie, że zaiste na owych rozlicznych wyspach, leżących na południu, żyje — jak opowiadają ludzie — ptak Ruk... Nieprawdą jest, jakoby był na poły lwem, a na poły ptakiem, lecz mówią ci, którzy go oglądali, że jest całkiem taki jak orzeł, lecz ponad miarę olbrzymi... Opowiadają, że jest tak wielki i tak potężny, że w szponach swoich uniesie słonia i porywa go wysoko w powietrze, .następnie opuszcza go na ziemię, tak że się całkiem gruchoce. Wówczas ptaki rozdziobują go, pożerają i żywią się nim... Skrzydła jego mają trzydzieści kroków rozpiętości... Wysłańcy wracając, przynieśli Wielkiemu Chanowi jedno pióro ze skrzydła owego ptaka, które ja, Marko Polo, zmierzyłem i przekonałem się, że jest długie na dziewięćdziesiąt piędzi; trzon zaś owego pióra miał obwodu dwie pięści mojej ręki... Mieszkańcy wyspy ptaka zowią skałą — Ruk...

Opowiadali też, że dziki są tam wielkości bawołu i żyją tam żyrafy oraz dzikie osły... Dziwnie o tym słuchać, a jeszcze dziwniej patrzeć na to...”

Opisanie świata zdobyło sobie wielką sławę. Przez dwa bite wieki nie było w Europie innego dzieła tak wziętego, które by tak urzekająco prawiło o dalekich krajach na wschodzie. Ludzie, rzecz prosta, ulegali urokowi. Królowie i giermkowie, zbrodniarze i święci, awanturnicy i pionierzy, zaborcy i misjonarze, mistycy i ludzie czynu wpadali w Europie w zachwyt, snuli plany, roili. Przyszłe wieki zdzierały zasłonę tajemnic, ujawniały bzdury w opisach Marka Polo, kłam zadawały mrzonkom, ale rzecz dziwna i znamienna, Madagaskar najdłużej zachował rozgłos „jednej z najważniejszych wysp na świecie” i nie chciał tracić tego miana.

Nie chciał odsłaniać prawdziwego oblicza — i to chyba do dnia dzisiejszego. Chciał pozostać wciąż wabiącym rajem. 

Madzunga, miasto krokodyla i baobabu

Więc z tłocznego czyśćca na francuskim statku przepchałem się poprzez malgaskie cło do miasta Madzungi niby do raju. Chociaż to jeszcze pytanie, czy do raju.

W Madzundze zamieszkałem w ,,Nouvel Hotel” niedaleko portu, a w hotelu i w jego okolicy w pewnych godzinach dnia straszny roznosił się odór. Miły właściciel, Pagoulatos, wyjaśnił mi, że to tylko przypływ morza wpychał z powrotem do miejskich kanałów fekalia spływające z miasta do zatoki — i tym mnie uspokoił. Ostatecznie dostojne kroniki nie wspominały, jak w raju pachniało, więc mógł to być i raj.

Madzunga, leżąca na północnozachodnim wybrzeżu wyspy, u ujścia potężnej Betsiboki, drugi na wyspie port po Tamatawie — była punktem wyjścia w 1895 roku francuskiej wyprawy wojennej, która podbiła Madagaskar. Stąd różne o tym mieście powstawały zdania wśród Francuzów, zależne od nastroju ducha, stanu wątroby i przekonań politycznych tego, który zdania owe wygłaszał. Więc niektórzy chwalili wniebogłosy, że to siedlisko szczęścia i kwiatów, że tonie w uśmiechach, że do marzeń usposabia; inni, że tu nuda, kurz, smród, skwar i najpaskudniejsza na świecie dziura.

Mnie Madzunga się podobała, bo dwadzieścia osiem lat temu na podwórzu u pewnego hinduskiego kupca zobaczyłem tu wypchanego krokodylagiganta, siedmiometrowego potwora. Bestia miała obleśnie błogi grymas na wrednym pysku, nękający mnie długo potem w różnych snach, i makabrycznych, i nieprzyzwoitych.

Inną imponującą osobliwością Madzungi był jej słynny na Ocean Indyjski baobab. Najpotężniejszy na Madagaskarze i zapewne w całej Afryce, więc chyba największy na ziemi, miał pień o obwodzie kilkudziesięciu metrów i można było dopatrywać się w nim wszystkiego, lecz najmniej drzewa. Porównywano go już z przeróżnymi rzeczami i stworami, byleby były olbrzymie a krępe, więc najczęściej z mamutem, ale to za mało: to był supermamut.

Baobab nic się nie zmienił od dwudziestu ośmiu lat, stał znowu bez liści, napuszał się w pobliżu oceanu u wylotu alei noszącej chwalebnie (czy politycznie?) tę samą co dawniej nazwę: Avenue de France, i przypominał mi Fryderyka Schnacka. Ów niemiecki pisarz, jak zresztą każdy inny tu podróżnik (nie wyłączając A. F.), pisał o baobabie wzruszonym piórem, a że Schnack był uroczym wielbicielem motyli, kwiatów i niewinnych dziewic, bardzo go lubiłem.

Ów baobab stanowił niezawodnie symbol wieczności, ale musiał służyć także doczesnym celom. Przybili mu do czcigodnej kory dwa plakaty: jeden zapowiadał mające się odbyć teatralne przedstawienie „Judasy”, zapewne jakiegoś zespołu amatorskiego, drugi plakat był jeszcze ważniejszy, bo zapraszał na mecz piłki nożnej. Oj, Judasy, Judasy! Ale ci malgascy judasy przynajmniej nie wycinali kory, jak to czynili obywatele rogalińscy z tysiącletnimi dębami nad Wartą: raz koło Wielkanocy ludzie z Rogalinka potrzebowali paliwa do wędzenia szynek, więc brali je ze sławnych dębów.

Madzunga, licząca blisko pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, była uderzającym zbiorowiskiem wielu ludów, ras i odcieni skóry, ale główne piętno nadawali jej nie Malgasze, lecz Hindusi, którzy opanowali handel i rzemiosło. Nie zawsze tak było. Dawnymi czasy Arabowie z wysp Komoryjskich, z Zanzibaru i nawet z Arabii ściągali licznie do ujścia rzeki Betsiboki, zakładali tu faktorie handlowe i byli ważnymi pośrednikami między szerokim światem a ludnością malgaską. Gdy pod koniec siedemnastego wieku Sakalawowie, przybywający jako zdobywcy z południa, stwarzali tu swe rozległe królestwo Boina, kupcy arabscy byli im wielką pomocą. Towary, które wojacy od Arabów dostawali, a zwłaszcza strzelby i amunicja, dawały im przewagę nad innymi szczepami. Był okres, kiedy nawet dalecy Merinowie, później tak dumny i zwycięski naród, musieli składać Sakalawom hołd i daninę.

Więc przypuszczalnie rzutkim Arabom zawdzięczała Madzunga swe powstanie, ale tradycja Sakalawów inne dawała wyjaśnienie tych początków. Mianowicie ich król Andriamandisoarivo w swym zwycięskim pochodzie z południa doszedłszy nad brzegi Betsiboki,  ujrzał przed sobą potężną rzekę pełną wirów i krokodyli, i w mężnym sercu nieco się zatrwożył. Chcąc się przekonać, czy Zanahary, najwyższe bóstwo Malgaszów, wciąż sprzyjało jego wyprawie, król postanowił poświęcić swą najulubieńszą córkę. Więc kazał zbudować kruchą tratwę i na niej puścił dziewczynę na rzekę. Jego ludzie, zdjęci miłosierdziem — jak to zwykle bywało w takich procedurach — błagali go, by tego nie czynił, ale oczywiście błagali daremnie, bo był to władca niezłomny.

Bóstwo okazało się przychylne. Mała księżniczka wyszła cało z próby boskiej i szczęśliwie wylądowała po drugiej stronie Betsiboki u jej ujścia do morza. Uradowani król i jego Sakalawowie przepłynęli rzekę i w miejscu lądowania królewskiej córki założyli miasto; a pewni poparcia boskiego, pokonali szczepy na północy i na wschodzie i stworzyli potężne królestwo Boina.

Miasto nazwali Mudzangayeh czyli Miejscem Boskiego Wyboru, a dziewczynę Andriamihantanarivo czyli KsiężniczkąOKtórej ŻycieTysiąceSięModliły. Z biegiem czasu Mudzangayeh przemieniło się w Madzungę. 

Magistrat, smutne przedmieście i uśmiechnięte dziewczyny

Tsiranana, prezydent dzisiejszej Republiki Malgaskiej, nie miał co prawda córki, którą by rzucał na łaskę wirów Betsiboki, ale równie lubił Madzungę i podbijał serca ludzi, żyjących tu na północy i zachodzie Madagaskaru. Byli to poza Sakalawami głównie jego krajanie ze szczepu Tsimihetów, żyjący niedaleko w głębi wyspy, więc nie dziw, że w tym swoim mateczniku w prowincji Madzunga Tsiranana cieszył się mirem jak nikt inny i tu najwięcej dostawał głosów przy wyborach. A że miał serce wdzięczne i ręka rękę myła, hojnie się odpłacał: w Madzundze wyrastały jak grzyby po deszczu okazałe budynki, wymierzane nad stan. Płakał ponoć w Tananariwie malgaski minister finansów, marszczyli czoła francuscy doradcy, ale Tsiranana uparł się w szerokim geście i Madzundze nie szczędził budowli. Takim magistratem nie mogła poszczycić się nawet Tananariwa i rzecz ludzka, także nie miała takiego pomnika prezydenta, wznoszącego dumne czoło na placu przed magistratem.

Więc było przyjemnie patrzeć na architektoniczny awans Madzungi i na śmiały gmach magistratu. Stał na skraju śródmieścia, symbol nowych czasów, będąc niejako zakończeniem kilku szerokich bulwarów stworzonych przez Francuzów jeszcze w czasach kolonialnych. W magistracie urzędowali Merinowie z centralnego płaskowyżu i nieliczni Tsimiheci, a najmniej było miejscowych ludzi, Sakalawów, zatrudnionych jako woźni.

Natomiast o kilkaset metrów za magistratem rozpoczynało się ludne przedmieście Mahabibo, skupisko brudu, nędzy, chorób i woniejących ścieków. Tu w Mahabibo, w stłoczonych chatach kurnych i w krzywych budach z blachy po puszkach, gnieździli się wyłącznie Sakalawowie, ostatnia biedota. Dawni panowie tej ziemi, niezwalczeni ongiś wojownicy, dziś wydziedziczeni i brutalnie wypchnięci ze swej stolicy na wydmuchowiska, tu dociągali beznadziejnego żywota. 

Między Mahabibo a śródmieściem rozciągało się wielkie targowisko, w godzinach porannych pełne ruchu, strojnych Malgaszek i wesołości, jak gdyby chciano tutaj powetować smutek sakalawskich chat. Chodziłem między straganami, by fotografować, a na trzeci dzień znano mnie już jak kulawego psa: kto był brzydki lub źle ubrany, unikał mnie z daleka, natomiast dziewczyny, przystrojone w barwne lamby kuani, raczej garnęły się i zdjęć nie miały mi za złe.

Były to przeważnie Sakalawki, niektóre wcale ładne, a wszystkie przyodziane w tanie kolorowe kretony, zapewne cały majątek, jaki posiadały. Na targowisku przeżywały osobliwe chwile, jak gdyby jakieś malgaskie uniesienie. Przez godzinę upajały się radością otoczenia, z tłumem płynęły rozgwarzoną falą, żyły tu w odrębnym świecie jakiejś małej swej bajki, która się kończyła dopiero, gdy wracały do ciemnych bud z blachy. Spostrzegałem wyraźnie, że w tej gwarnej godzinie czuły się kimś innym, niż były w swych chatach; czuły się jak motyle, które z cienia wyfrunęły na słońce, albo jak tancerki wykonujące czarowny taniec. A że były szczęśliwe i uśmiechnięte i miały barwne kretony na sobie, chętnie pozwalały się fotografować. 

Życiodajny grób

Bywało, że godziłem na ulicy rykszarza i głusząc leciutką rozterkę sumienia, na jego poussepousse wyjeżdżałem za miasto do wiosek sakalawskich. W tych ubogich wioskach nie było zasobnych sklepów, świątyń ani kościołów, ani świętych kamieniołtarzy, natomiast w niektórych znajdowały się groby dawnych sakalawskich wodzów i królów. Owe groby stanowiły dla Sakalawów bardzo ważną rzecz, najważniejszą w ich życiu. Otaczało się je do dziś bezprzykładną czcią, gdyż były to jedyne ślady i dowody dawnej świetności, po której nic innego nie pozostało.

Najbliższy grób znajdował się w Doana Vovo o trzy kilometry od Madzungi. Wieś, zbudowana na piaskach, składała się z kilkudziesięciu chatynek skleconych z liści palmowych, a na rozległym placu ciągnął się wielki, czworoboczny ostrokół o bokach chyba stumetrowych. Za tym płotem, ukryty przed ludzkim okiem, leżał grób niejakiego Damisary, zapewne niegdyś dużej miary woja. Cała wieś związana była z istnieniem grobu, wszyscy mieszkańcy tworzyli jego straż honorową, a jako główny opiekun przedstawił się Hommadi Bacari, właściciel nędznego straganu, Komoryjczyk, ale sakalawskięgo pochodzenia.

Bacari grzecznie mnie prosił, żebym nie podchodził do świętego ostrokołu bliżej niż na kilkadziesiąt kroków, bo to niepokoiłoby ducha zmarłego. Zaraz też wyjaśnił, że on sam także nie mógł zbliżać się do grobu, jak tylko w godziwym odzieniu, a teraz był źle ubrany. Kury, ptaki plugawe, uchodziły w Doana Vovo za fadi, rzecz zakazaną, i nie istniały w wiosce, za to chętnie widziano tu bydło, mające u Sakalawów cechy istot nadprzyrodzonych. — Niestety — westchnął Bacari — ludzie są ubodzy i posiadają mało bydła.

Podczas tej rozmowy mieszkańcy zaczęli się schodzić i stając dokoła nas przyglądali się białemu gościowi z życzliwą ciekawością. Byli mi chętni, bo okazywałem szacunek dla świętości grobu, więc pozwalali się fotografować, a niektórzy chłopaczkowie przybiegali, by poszczycić się posiadaniem procy. Zakupiłem u sklepikarza tanich cukierków i kazałem rozdać je wszystkim obecnym. Był to skromny, łagodny i szczęśliwy na swój sposób ludek, więc za te cukierki urosłem w jego oczach na dobroczyńcę i przyjaciela.

W Doana Vovo panował osobliwy pokój. Niewątpliwie nastrój dostojnej relikwii udzielał się całej wsi, kładł swe piętno na ludzi, chaty i nawet na kilka okazałych drzew tamaryndowych: były one ważnym sztafażem świętego gaju. Ale nie przez cały rok trwał tu spokój. Raz do roku odbywały się uroczystości na cześć ducha zmarłego bohatera, trwające wiele dni. Ludzie tłumnie przybywali z daleka, ze wszystkich stron znosili sute picie i pokarm, tańczyli i śpiewali, upijali się toaką, grzęźli w rozpasaniu. Niektórzy wpadali w szał i tańczyli taniec trombę. — Po tym kilkudniowym wybuchu radości i oszołomienia ludzie mają serca nasycone dawnością — kończył opowiadanie sklepikarz Bacari — więc zadowoleni wracają do swych chat i do szarej codzienności.

Gdy pożegnałem się z mieszkańcami Doany Vovo i poussepoussem, wracałem do Madzungi, miałem i ja serce czymś napełnione, chyba rzewnością. W połowie XX wieku, tuż pod bokiem żywotnego portu Madzunga, takie ubóstwo byłoby nie do zniesienia. Więc mieszkańcy wymarzyli sobie ucieczkę z nędzy dzisiejszej w promienną przeszłość: stworzyli sobie Trylogię na swą miarę. To wzruszało.

W drodze powrotnej przemierzaliśmy krajobraz niezwykle monotonny: na piaskach widniały tylko tu i ówdzie szare krzewy i wymęczone drzewa. Była to okolica przejściowa między bujnością nadbrzeżnych palm kokosowych a krainą ślicznych satrak, palm wachlarzowych, rosnących nieco dalej w głębi wyspy. Za to w przeciwieństwie do nudnej scenerii jakże podniecające bogactwo wrażeń doznanych ostatnio: tu, w Doana Vovo, żyli ludzie chwalebną przeszłością uciekając od nędzy dnia dzisiejszego; w Ma dzundze, na targowisku w Mahabibo młode Sakalawki uśmiechały się do życia dorywczym wybuchem radości i na chwilę zapominały o mrokach swych nor, w których mieszkały; a tam dalej nowoczesne budowle, wzniesione nad stan, na wyrost, czym były: mrzonką rozrzutników czy żelaznym nakazem dnia, wizją wielkiej przyszłości czy zjawą Marka Pola? 

Były to Sakalawki, niektóre wcale ładne, a wszystkie przyodziane w tanie kolorowe kretony... 

...były szczęśliwe i chętnie pozwalały się fotografować... 

Malgascy kelnerzy

Malgasze, odznaczający się nieprzeciętnymi zdolnościami umysłowymi, mieli szczególnie wyrobioną wyobraźnię, rozigraną i płatającą im, w każdym razie jeszcze do niedawna, groźne figle. W mniemaniu Malgaszów najgroźniejsze nadnaturalne niebezpieczeństwa piętrzyły się dokoła ludzi, a zły los w postaci obrzydliwych demonów i innych szkaradzieństw czyhał nieustannie na ich zgubę. Ażeby się od złego obronić, stosowali dziwne środki, często wręcz makabryczne. Więc na przykład we wszystkich prawie szczepach, żyjących na Madagaskarze, zabijano każdego noworodka, rodzącego się w feralnym dniu, a takich dni istniało w poszczególnych szczepach po dwa lub trzy w tygodniu. Gdyby dziecko pozostało przy życiu, sprowadziłoby na rodzinę same nieszczęścia i gromy. U Sakalawów szczególnie niepomyślnym dniem był czwartek. Tysiące dzieci padało rocznie ofiarą tego przesądu.

Rządy kolonialne Francuzów stłumiły okrutne praktyki, ale, rzecz jasna, wielu zabobonów nie zdołały wykorzenić. Plenna wyobraźnia Malgaszów w tym kierunku była zbyt silna. Między innymi wyjątkowo uporczywie zachowała się wiara w mpakafu czyli pożeraczy serc. Od dawien dawna wierzono, że czarownicy i inni niegodziwcy z szatańskim upodobaniem wyrywali serca swym bliźnim, skrycie na nich napadając, i je zjadali. Przesąd nabrał nawet politycznego zabarwienia w pierwszych latach po podboju Madagaskaru przez Francuzów. Wtedy na ulicach Tananariwy często znajdowano zwłoki Malgaszów z wydartymi sercami i Francuzom przypisywano zbrodnicze czary.

Gdy tuż przed drugą wojną światową byłem na Madagaskarze, wielu Malgaszów wciąż wierzyło w istnienie złośliwych mpakafu, posądzając zwłaszcza Europejczyków o bezecne zbrodnie. We wsi Ambinanitelo podobne podejrzenia ściągnął na siebie mój poczciwy towarzysz, Bogdan Kreczmer, pracownik Państwowego Muzeum Zoologicznego w Warszawie, bo zbierał wodne owady i pajęczaki do szatańskich epruwetek: kosztowało mnie niemało zachodu, by bzdurę wybić mieszkańcom wsi z głowy.

Podstępny mpakafu niekoniecznie zaraz wyrywał ofiarom serce, ale wielu ludzi nie miało wątpliwości co do tego, że przebiegłym podstępem, zazwyczaj hojnym podarkiem, Europejczyk mpakafu starał się usidlić Malgaszom dusze, ażeby potem zgotować im zagładę. Gdy młodemu głuptasowi Rakoto, tragarzowi worków kawy w Foulpointe, podarowaliśmy całą paczkę papierosów, był tą hojnością tak przerażony, że uciekł w popłochu, obawiając się z naszej strony czegoś złego. Podobna rzecz zdarzyła mi się dwu, trzykrotnie z malgaskimi kelnerami. Gdy dostali napiwne, w ich mniemaniu zbyt wygórowane, wywoływało to skutek przeciwny spodziewanemu: nagle wrogą podejrzliwość, po prostu opryskliwe zachowanie się garsona.

Mając w żywej pamięci te przedwojenne doświadczenia, udałem się obecnie podczas mego pobytu w Madzundze do „Hotel de Bretagne” i tam przy stoliku na ulicy wypiłem kawę. Kosztowała czterdzieści franków, ale ja, pełen oczekiwania, dałem malgaskiemu kelnerowi sto franków i machnąłem ręką na znak, że reszta to jego pourboire. On z lekka osłupiał, wybałuszył oczy, wszakże tylko na chwilę. Twarz pokraśniała mu niezmierną radością, jakby niebo poczuł w sercu, i podziękował z uśmiechem od ucha do ucha. Odszedł wyraźnie zadowolony. Nie, ten nie miał już strachu, że dybię na jego duszę.

Gdy następnego dnia ponownie siadłem w tej samej kawiarence, przybiegł w te pędy garson, inny niż wczorajszy, ale już uświadomiony, żem ja facet od szczodrych napiwków. I w istocie, skutek był ten sam: szelma ucieszył się sutym pourboirem i bynajmniej nie miał mi tego za złe.

Ów „Hotel de Bretagne” istniał już przed wojną i pozostał taki sam jak wtedy; morze, odległe o dwieście kroków, tak samo teraz huczało jak dawniej, a większość ulic Madzungi i stary baobab nic się nie zmieniły. Natomiast kelnerzy malgascy, co wkrótce stwierdziłem także w Tananariwie, już w białym człowieku nie dopatrywali się zjadacza serc. Pozbyli się przesądu.

Ba, weszli tak skutecznie na drogę postępu i naszej cywilizacji, że nauczyli się naciągać gości. 

Madagaskarski los Hieronima Obsta

LEGENDARNY HIERONIM OBST

W parę minut po moim wylądowaniu na Madagaskarze, kilkadziesiąt kroków od wybrzeża, podszedł do mnie ze wzruszoną twarzą i zwilgotniałymi źrenicami. Pytająco wymamrotał moje nazwisko i wśród zwykłego w takich chwilach bełkotu wylewnie się uściskaliśmy. Dwadzieścia osiem lat, jakie upłynęły od naszego ostatniego spotkania, zrobiły oczywiście swoje. Przygarbił się, przygłuchł, stracił wiele zębów, ale mimo to pozostał tym dawnym Hieronimem Obstem, dziwnie młodzieńczym: cerę miał zdrowo ogorzałą, z oczu tryskał zuchowatą werwą, w szerokim uśmiechu zachował dawną dziarską radość.

Ongiś, pisząc o moim pierwszym pobycie na Madagaskarze, poświęciłem mu wiele gorących słów pełnych zapału i wcale nie przesadzałem. To był bohater, legendarna na poły postać, pionier o rycerskim rozmachu. W swej siedzibie Antsezie nad jeziorem Kin kony, o jakie sto kilometrów na południowy zachód od Madzungi, panował niby mityczny władca, słynął z dobroci serca i z twardości pięści, a zdobył nie tylko pokaźny majątek, ale i bezgraniczny wpływ na Sakalawów całej okolicy. Ci Malgasze dalekiego zaplecza oddawali mu dziwny hołd, bo kochali go jak dobrego ducha i bali się jak demona. Ubóstwiali go, a on, olbrzym, niewiele niższy niż dwa metry, działał na ich wyobraźnię niezwykłą krzepą mięśni, bystrością oka, celnością swego karabinu i anielską dobrodusznością.

A oto dawna legenda, w postać obleczona, stała znowu przede mną.

NIEBO MADAGASKARU

Madagaskar bywał kapryśny jak żadna inna wyspa na ziemi; mało było krain równie pięknych i zarazem tak okrutnych.

Oto niebo Madagaskaru. Łaskawe, szczodre, iskrzyło się tysiącem gwiazd, promieniało radością słońca i było zapraszające jak uśmiech Malgaszek. Tu niebo jak nigdzie indziej rozpalało bujne nadzieje, budziło tęsknoty. Od niepamiętnych czasów przypływały tu ludy ze wszystkich stron świata i zakładały swe ogniska. I także ludzie Europy przypływali po dobrobyt, by gromadzić zasoby, napełniać swe spichrze, snuć plany na przyszłość. Ale to samo niebo, tak łaskawe i szczodre, zdobywało się nagle na potworne okrucieństwa i umiało wybuchać straszliwym gniewem. Co ręka ludzka wznosiła w cierpliwym mozole, to rozszalały żywioł nieba, bywało, niszczył w kilku minutach szaleństwa. Cyklony rozbijały do szczętu spichrze, plany i nadzieje ludzkie.

Nie było kapryśniejszej wyspy na ziemi niż Madagaskar.

— Jak to się stało? Jak doszło do katastrofy? — pytałem Obsta, gdy siedzieliśmy w hotelu u Pagoulatosa przy kolacji.

W roku 1939, w piętnaście lat po jego przybyciu na Madagaskar, Obst stał u szczytu swego powodzenia. Liczne woły, jakie posiadał, zwoziły mu z wiosek Sakalawów do Antsezy zbiory rafii, a z Antsezy tęgą motorówką, słynnym „Stachem”, płynął towar rzeką Mahavavy, a następnie morzem do Madzungi. Z rafii Obst ciągnął świetne zyski, ale to niespożytej jego rzutkości nie starczyło. Ów syn gospodarski spod Trzemeszna miał w sobie coś z pierwszego Piasta, lubił kołodziejstwo i majstrowanie. Więc budował tęgie dwukołowe arby i własnego pomysłu prasy do rafii, jedno i drugie wielce poszukiwane przez Malgaszów i Europejczyków. Stać go było również na to, by własnym kosztem zbudować pięćdziesiąt sześć kilometrów drogi od Antsezy w stronę Madzungi. Władze kolonialne z wdzięcznością przejęły drogę i nadal ją utrzymywały. Obst mógł częściej jeździć do Madzungi, a miał wielkiego mercedesa.

Wybuch drugiej wojny światowej uciął jak nożem eksport rafii; nikt już jej nie kupował, więc nikt także nie zamawiał wozów ani pras. Ale dopiero w 1943 spadła prawdziwie groźna klęska na Madagaskar, katastrofalna dla wyspy: cyklon. Uderzył od Oceanu Indyjskiego na wschodnie wybrzeże, gruchotał miasta, wsie i plantacje, wielkie statki w porcie Tamatawie wyrzucał na ląd. Wdzierając się dalej w głąb wyspy przybierał kształt koszmarnej ulewy. Całe bryły wody, tysiące Niagar, spadły z nieba na kraj w ciągu niewielu godzin: obłęd nieba.

Dom Obsta w Antsezie stał na wysokim wzgórzu przy brzegu jeziora Kinkony, a największe powodzie sięgały co najwyżej do stóp wzgórza. Jednak tym razem od rzeki Mahavavy szły do jeziora takie wały wzbierającej wody, że w przeraźliwie krótkim czasie poziom jeziora wzrósł o kilkanaście metrów i potop zalał cały kraj aż po wierzchołki drzew. Nawet Obstowy dom na szczycie wzgórza znalazł się w wodzie do połowy ścian.

Dopiero po dziesięciu dniach woda zaczęła opadać obnażając całą grozę zniszczenia. Dom Obsta jako tako ocalał, ale jego cenny samochód, zatopiony całkowicie przez wiele dni, stał się bezużytecznym rupieciem. Gorzej, że rzeka Mahavavy zmieniając swe koryto, zmyła dotychczasowy głęboki nurt i naniosła wszędzie tyle piasku, że w płytkiej wodzie wszelka żegluga ustała.

Pozbawiony dostępu do morza, Obst stracił życiodajną arterię. Motorówkę musiał sprzedać za bezcen.

SILNY, A NIEMAL ZRUJNOWANY

Obst był zupełnie głuchy na prawe ucho — pozostałość z okopów z pierwszej wojny światowej — a prawie głuchy na lewe ucho, więc trzeba było głośno mówić do niego, niemal krzyczeć. Prawem kontrastu ułomność ta — jak mi się zdawało — potęgowała zadzierżystość.

Gdy mi opowiadał swe dawne przejścia, patrzałem ze zdumieniem na jego twarz, była bowiem bardzo polska i tak znamienna dla wielu mieszkańców dokoła Gopła. Ale rozwinięte dolne szczęki, typowo Obstowe, świadczyły o zdumiewającej czupurności.

Powódź w 1943 roku wyrządziła mu niepowetowane szkody, ale jego samego nie złamała. Bojownik nieugięty, tak łatwo nie dał się zgnieść przeciwnościom, czego dowiódł już w okresie pierwszej wojny światowej.

Z chwilą jej wybuchu dwudziestojednoletniego drągala, zdrowego jak ryba, zaciągnięto do cesarskoniemieckiej armii i natychmiast wysłano na zachodni front. Szedł, bo nie mógł inaczej, ale swej polskości nigdzie nie ukrywał i miał stąd przykrości. Jego sierżant sztabowy, hakatysta, na każdym kroku prześladował „den Polacken” i posyłał go na najgorsze, stracone stanowiska. Ale Obst zawsze wracał cało, jak gdyby kule go się nie imały, i zdobywał jakąś osobliwą sławę w pułku. Gdy kiedyś sierżant znowu urągał „dem Polacken” przed frontem żołnierzy, Obst zuchwale wystąpił z szeregu, energicznie zaprotestował przeciw zohydzaniu jego narodowości i prosił sierżanta, żeby miast tego poszedł z nim razem walczyć na wysuniętej placówce. Powstał skandal, ale tylko sierżanta ukarano degradując go. W pułku służyło wielu Polaków.

Więc jakkolwiek Obst w powodziowej katastrofie roku 1943 postradał większość swego majątku, nie upadł na duchu, nie stracił wiary w siebie i w przyszłość. Jednak znalazł się w pozycji bojownika będącego w odwrocie i szarpiącego się z coraz większymi trudnościami. Koniec wojny nie poprawił jego położenia. Handel rafią należycie nie ruszył, nie sprzyjały mu także rosnące na Madagaskarze fermenty polityczne.

Krwawe rozruchy, jakie wybuchły w roku 1947 w centrum i na wschodzie wyspy, odbiły się dalekim echem również na zachodzie. W Antsezie żyło oprócz Obsta kilku Greków i Kreolów z Rćunion. Wobec pogłosek, że Malgasze zamierzają wyciąć wszystkich Europejczyków, ci biali schronili się do Madzungi, podczas gdy Obst, zawsze wierny sobie, oczywiście pozostał i ledwie nie przypłacił tego życiem.

Pewien Malgasz ze szczepu Betsimisaraków, przebywający w Antsezie, otumaniony powszechnym podnieceniem, postanowił zgładzić Europejczyka, rzekomego wroga. Przybył do niego z ukrytym nożem. Obsta uderzył niezdrowy blask jego oczu i dziwny, odświętny strój. Miał się na baczności, toteż gdy napastnik znienacka dobył noża, Obst jeszcze szybciej zadał mu cios pięścią i powalił go. Obst zawsze był silniejszy i żwawszy i niejeden raz w dawnych latach musiał się bronić w podobny sposób. Malgasza, który okazał się obłąkańcem podlegającym zaburzeniom umysłu, wzięli do szpitala.

Obst miał materialne oparcie o możnego sojusznika w Madzundze, szwajcarską firmę Winistörfera, której dostarczał całą swą rafię. Sam Winistörfer był ponoć jego osobistym przyjacielem, wierzył w przyszłość Madagaskaru i w przezwyciężenie powojennych kłopotów. Ale nie liczył się z kaprysami madagaskarskiego nieba. W 1950 roku nowy cyklon nawiedził wyspę i szczególnie dał się we znaki na zachodzie. Wichura zerwała dachy Winistörferowych składnic, a ulewa przemoczyła zapasy rafii do tego stopnia, że uległy zniszczeniu. Strata tysiąca trzystu bel cennego towaru doprowadziła starą firmę do upadku i szybkiego rozwiązania, a Winistörfera zmusiła do powrotu do Szwajcarii.

Więc Hieronim Obst pozostał sam w swej Antsezie, odcięty od świata — człowiek silny, ale niemal zrujnowany.

OSAMOTNIENIE

Chociaż Obst junaczył i jego pewną siebie minę opromieniał częsty uśmiech, to przecie ową samotność wyczuwałem w każdym zdaniu jego opowieści. Dawniej, gdy posiadał pieniądze, miał licznych przyjaciół wśród Francuzów, Kreolów i nawet Greków, ale teraz gdzieś się oni zapodziali. Dawniej częściej spotykał tych kilku Polaków, przebywających na Madagaskarze. Dziś Leona Barka, mieszkającego wciąż w Bealananie, od lat już nie widział, Strandman zaszył się gdzieś w broussie za Maevatananą, a Gierliński żył po drugiej stronie wyspy w waniliowej Antalaha.

Obst miał dawniej miłą towarzyszkę życia, szlachetną i oddaną mu Kreolkę, którą dobrze sobie przypominałem z przedwojennych czasów. Ale ona krótko po wojnie umarła. Dzieci nie było. Teraz w Antsezie gospodarzyła Obstowi stara Malgaszka, Sakalawka, bardzo mu obca, którą przyhołubił do siebie tylko dlatego, że była w skrajnej nędzy i miała kilkoro wygłodniałych dzieci. Jedno z tych dzieci, dziesięcioletniego chłopczyka, Obst polubił, nawet tak polubił, że zastanawiał się, czyby go nie usynowić i przywiązać serdecznie do siebie.

— Czy to chłopiec wartościowy? — spytałem.

Obst trochę się zawahał.

— Tak, chyba tak! — odrzekł. — Zresztą sami zobaczycie, gdy będziecie u mnie w Antsezie.

Umilkł i obydwaj na pewno pomyśleliśmy to samo: jakie trudne to zadanie, by rzetelnie, naszym obyczajem, przywiązać do siebie tutejszego chłopca. Malgasze żyli na ogół w odrębnym od naszego świecie uczuć. W wielu dziedzinach inaczej postępowali niż my i inne mieli reakcje.

— Czy chłopczyk okaże się wdzięczny? — bąknąłem.

Obst nie odpowiedział na pytanie, ale po chwili odezwał się zmienionym głosem, niemalże załkał:

— Tak bardzo lubię dzieci, tak bardzo do nich... 

Zdziwiłem się, więcej: prawie przeraziłem się widząc, że mgłą zaszły mu oczy. Więc nieposkromiony ongiś pionier, mężny zwycięzca i chwat takie przeszedł przeobrażenia, że oto miewał rzewne uczucia i nie ukrywał ich?

— Przecież trzeba się przywiązać do kogoś! — rzekł jakby na usprawiedliwienie.

Obst przebywał na Madagaskarze od czterdziestu dwóch lat, istną, wieczność, ani razu nie opuszczając wyspy. Miał w Polsce rodzeństwo i wiedziałem, że o swoich często serdecznie myślał i tęsknił do nich. Wybił się tu na bohatera, udowodnił, że potrafi podbijać i obcą przyrodę, i ludzi, ale w końcu los odwrócił się od niego, ślepe żywioły go pokonały, Madagaskar już go nie chciał. A ponieważ Obst miał siedemdziesiątkę, należało chyba wyciągnąć prostą konsekwencję: powinien był wracać do swoich, do kraju.

Gdy mu o tym napomknąłem, zachmurzył się i dopiero po chwili odpowiedział:

— To nie takie proste!

— Dlaczego nie? — powstałem.

— Straciłem majątek! — rzekł. — Nie mam pieniędzy.

— Czy nie starczy na drogę powrotną?

Tyle miał jeszcze, ale był inny sęk: Obst wstydziłby się wracać do Polski bez majątku. Zaśmiałem się z tej rozterki i takich wątpliwości, trącących sposobem myślenia sprzed czterdziestu dwu laty, i zapewniłem go, że gdy wróci do Polski Ludowej bez majątku, nikt mu tego wypominać nie będzie, on dobrego imienia nie straci, ani korona z głowy mu nie spadnie.

Ale okazało się, że sprawa w gruncie rzeczy nie była tak prosta, a przyczyna niepokoju leżała głębiej: w jego usposobieniu.

WSPANIAŁE, UMĘCZONE DĘBISKO

Pomimo podeszłego wieku Obst zachował niezwykłą siłę fizyczną i dziarskość, a że kolejne katastrofy podcięły mu byt, zawziął się w szczególnej ambicji. Nie chciał uznać klęski. Wyzwał do czupurnej walki przeciwny los. Niestety było to jak borykanie się z wiatrakami, jak rozpaczliwa walka kogoś nieodwołalnie spychanego. Czasem wydało mi się, że widziałem go w sieci albo w klatce, a im mocniej szarpał szczeble, tym złośliwszy stawiały one opór. Madagaskar okazywał mu oblicze coraz bardziej wrogie, ale on właśnie dlatego wziął na kieł i podjął bezskuteczną obronę. W tych warunkach nie mógł się ostać, więc krok za krokiem przegrywał.

Chociażby sprawę drogi z Antsezy do Madzungi. Właściwie drogi już nie było, dawno się zepsuła. Francuzi, będący na od jezdnym z Madagaskaru, przestali ją naprawiać, a Malgasze, którzy objęli rządy, mieli inne kłopoty na karku. Więc wszelki wywóz produktów z Antsezy ustał i Obst znalazł się niby w potrzasku. Co jeszcze zarabiał, to były tylko okruchy z ręki do ust.

Miał zawsze dobre serce i słynął z hojnej ręki, a okoliczni Malgasze skwapliwie z tego korzystali, uważając go za kogoś w rodzaju swego patriarchy czy naczelnika. Dziś im także wiodło się gorzej, więc wielu z nich w stosunkach z Obstem starało się go ocyganić i nie myślało wywiązywać się z długów.

Szczególnie zatrważający był stosunek Obsta do szefa dystryktu, podprefekta, rezydującego w Mitsinjo. Poznałem go, gdy w drodze do Obstowej Antsezy wypadło nam postać przez kilka dni w tej zatraconej mieścinie Sakalawów, będącej właściwie większą wsią.

Podprefekt miał blisko czterdzieści lat, ale był tak szczupłej postaci, że wyglądał na dwudziestokilkuletniego młodzika. Pochodził, tak samo jak prezydent Tsiranana, z dzielnego szczepu Tsimihetów z głębi wyspy. Jak wielu wybijających się Malgaszów rozkoszował się własnym krasomówstwem, mówił bardzo wiele i z nadmiernym patosem. Przy tym był naszpilkowany kompleksami niższości, więc zachowywał się z drażniącą pewnością siebie. Lubił zaglądać do butelki, przepadał za whisky. Do Polaków miał niejaki pociąg, bo kiedyś przyjaźnił się z Gierlińskim z Antalahy, również nie stroniącym od kieliszka i miłym kumplem.

Na tego podprefekta Obst patrzał z góry, z domieszką pogardy, i wcale tego nie ukrywał. Miał mu za złe, że drogi nie naprawiał, i w ogóle miał mu za złe wiele innych rzeczy. Podprefekt w obecnych warunkach ustalającego się państwa i wciąż zmieniających się warunków był wszechwładną figurą w swym ustronnym dystrykcie i jeśliby tylko chciał, mógł tu na każdym się odegrać i każdego zmiażdżyć. 

Mimo to malgaskiemu samodzierżcy Obst stawiał czoła, wypowiadał niebezpieczną wojnę. Nie zaciętą i nie ważną wojnę, ale kąśliwą, docinającą i obsesyjną. Niewątpliwie przegrywający śmiałek chciał siebie przekonać, że jeszcze tkwi w nim zadzierżystość i że stać go na igranie z ogniem. Nurtowała go konieczność utwierdzania się w wierze, że jest wciąż jeszcze kimś i że porażki życiowe winien nadrabiać czupurnością. Niestety, nie był to już dwudziestodwuletni zuch z wojska niemieckiego ani malgaski podprefekt nie był jołopowatym sierżantem pruskim.

Więc Obst miotał się, powtarzam, w zaczarowanej sieci, którą sam zarzucał na siebie, a ja coraz wyraźniej uświadamiałem sobie jego tragedię. Pewnego razu na drodze w Mitsinjo widziałem go z daleka w rozmowie z pewnym Malgaszem. Olbrzymi Obst górował tu nad ludźmi o głowę lub więcej, toteż będąc głuchy musiał stale schylać ucho do ust Sakalawy, by go rozumieć. Oto gdy go widziałem z daleka tak schylonego jak gdyby w nadludzkim wysiłku i z trudem porozumiewającego się z tutejszym człowiekiem, odniosłem wrażenie, że Obst tak samo z trudem schylał się nad dzisiejszym Madagaskarem i coraz mniej go rozumiał.

Dziarskie ongiś, dziś wciąż wspaniałe, ale umęczone dębisko spod Trzemeszna nie chciało się poddać, chociaż sprzysięgły się przeciw niemu wszystkie żywioły tej obcej wyspy. 

Wpadanie w trans, doprowadzanie się do ekstazy było ulubionym nawykiem

wielu Malgaszów... (s. 50)

Koniec boskiego, złego voay — w malgaskiej rzeźbie z drzewa...

Młódki rodu Zafindravoay były przeważnie gładkie, jędrnopierśne i dumne...

Tu krokodyl był panem... 

Katsepa: marzenia o szczęściu

Już w korespondencji, jaką wiodłem z Polski z Hieronimem: Obstem, ustaliliśmy, że w pierwszym etapie mej madagaskarskiej podróży pojadę do Antsezy i tam przez pewien czas zabawię w gościnie u przyjaciela z dawnych lat. Antseza leżała o jakieś sto kilometrów na południe od Madzungi, na południowym brzegu kapryśnego jeziora Kinkony, w kraju buńczucznych Sakalawów. Więc krótko po moim przybyciu na Madagaskar ruszyliśmy na. południe w tę podróż, mającą niestety zgotować mi przekorne niespodzianki.

Przepłynęliśmy tęgim promem przez ujście Betsiboki, szerokiej w tym miejscu na dwadzieścia kilometrów, i wylądowaliśmy na drugim brzegu w rybackiej wiosce Katsepa, ale tu zaczęły nas czarować przeciwności: wszystkie autobusiki, tak zwane taxi brousses, tego dnia już odjechały w głąb kraju i trzeba było pozostać w hoteliku madame Gordon przez całą prawie dobę.

Prom przecinał ujście Betsiboki nad tymi samymi głębinami, nad którymi wiele lat temu młodziutka księżniczka OKtórejŻycieTysiąceSięModliły rozstrzygała na kruchej tratwie los królestwa Sakalawów. Natomiast Katsepa leżała dokładnie na brzegu, z którego ojciec księżniczki, niezapomniany Andriamandisoarivo, spuścił tratwę na wodę. Spoglądałem w tę wodę: bystry prąd tworzył szpetne wiry i łacno mógł rozerwać tratwę. Za to Katsepa była ślicznym dla oka ustroniem i odpowiadała wszystkim ogranym ideałom, wydumanym przez lubowników mórz tropikalnych: palmy kokosowe pyszniły tu się urodziwsze niż gdzie indziej, malownicza pycha rozpierała chaty z bambusów, piasek pieścił tu nogi po kostki nie gorzej niż w klasycznych filmach o Tahiti, a w hotelu witała nas uśmiechem rozgwarzona rozwódka, madame Gordon.

Nad nami szeleścił dach z liści palmowych, gdy Gordonowa wdała się w powitalną gawędę z Obstem. Spotykał on na każdym kroku przyjaciół i znajomych. Nie rozumiałem, co mówili, bo posługiwali się jakąś kreolskofrancuską gwarą, ale hotelistka miała wiele do opowiadania i czyniła to z werwą czterdziestolatki wciąż czującej się młodo i zaborczo. Była żywa i dość ładna i sprawiała wrażenie zadowolonej z życia, jak należało się spodziewać, w tak rozkosznym otoczeniu. Katsepa uchodziła za najmilsze letnisko w okolicy Madzungi i tu do hotelu przypływali chętnie goście z miasta, szczególnie w czasie weekendów było ich tu pełno.