Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Perwersyjne dzieło w trzech aktach: miłość, śmierć i rozkład.
Kultowa powieść grozy, nazywana przewodnikiem po piekle, polecana przez mistrzów gatunku.
W dusznej, dekadenckiej scenerii Nowego Orleanu spotyka się dwóch mężczyzn – Andrew i Jay. Łączy ich jedno: obsesja na punkcie śmierci i ciał. Kiedy ich drogi się przecinają, rodzi się mroczna relacja, której fundamentem stają się pożądanie, przemoc i przekraczanie wszelkich granic. Ich ofiarą ma stać się Tran – młody chłopak, który nieświadomie wkracza w świat, z którego nie ma ucieczki.
„Wykwintne zwłoki” to powieść szokująca, prowokacyjna i absolutnie nie do zapomnienia. Poppy Z. Brite z chirurgiczną precyzją rozkłada na części pierwsze ludzką cielesność, pragnienie i śmierć, tworząc dzieło, które balansuje na granicy horroru, poezji i filozofii zbrodni. Dziś uchodzi za jedną z najważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych pozycji ekstremalnego horroru i queer grozy.
Przewodnik po piekle. — Peter Straub, autor Upiornej opowieści
Z inteligencją, rozmachem i głęboko niepokojącą erotyczną siłą. — Dennis Cooper, autor Frisk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej matce,
Connie Burton Brite,
która natchnęła mnie odwagą
na całe życie
Raport z przeprowadzonej w roku 1994 sekcji zwłok seryjnego mordercy Jeffreya Dahmera ujawnia, że podczas całego zabiegu, z polecenia władz, trzymano ciało Dahmera ze skutymi nogami – „tak bardzo bano się tego człowieka”, wspomina patolog Robert Huntington.
„Milwaukee Journal”
– AP, 17 marca 1995
Czasami człowiek się zmęczy dźwiganiem wszystkiego, co świat zwala mu na głowę. Ramiona opadają, kręgosłup boleśnie wygina się w pałąk, mięśnie drżą z wysiłku. Nadzieja na ulgę przygasa. I wtedy człowiek musi zdecydować, czy zrzucić z siebie ciężar, czy znosić go, aż kark mu trzaśnie jak sucha gałąź jesienią.
W takiej sytuacji znalazłem się pod koniec trzydziestego trzeciego roku życia. Zasłużyłem wprawdzie na wszystko, czym świat mnie obarczył – a także na pośmiertne udręki, jakich nie zna ten świat: katowanie szkieletu, gwałt i rozczłonkowanie duszy nieśmiertelnej – jakkolwiek jednak zasłużyłem na to wszystko, i więcej, stwierdziłem, że dłużej nie zniosę tego brzemienia.
Po prostu uprzytomniłem sobie, że nie muszę go znosić. Pojąłem, że mam wybór. Nawet Jezusowi musiało być ciężko znosić udrękę krzyża – brud, pragnienie, okrutne drzazgi wrażające się w galaretowate mięśnie dłoni – skoro wiedział, że ma wybór. A ja Jezusem nie jestem, nawet w połowie.
Nazywam się Andrew Compton. W latach 1977–1988 zabiłem w Londynie dwudziestu trzech chłopców i młodych mężczyzn. Zacząłem jako siedemnastolatek, miałem dwadzieścia osiem lat, gdy mnie złapali. Przez cały czas w więzieniu wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek mnie wypuszczą, będę zabijał dalej. Ale miałem przy tym pewność, że nie wypuszczą mnie nigdy.
Moi chłopcy i młodzi mężczyźni byli w mieście przejazdem: bez przyjaciół, głodni, spragnieni, odurzeni pierwszorzędną pakistańską heroiną, która krążyła w londyńskich żyłach od swinging sixties. Dawałem im porządne jedzenie, mocną herbatę, ciepłe miejsce w łóżku i te nieliczne rozkosze zmysłowe, na które stać było moje ciało. W zamian żądałem tylko ich życia. Niektórzy rozstawali się z nim równie chętnie, jak z byle jaką własnością.
Pamiętam skinheada o sarnich oczach, który poszedł ze mną do domu, bo uznał, że jestem sympatycznym białym facetem, a nie parszywym zboczeńcem, jak większość tych, co go zagadywali w pubach Soho. (Co on sam robił w pubach Soho – nie mam pojęcia). I nie był skłonny zmienić zdania, nawet kiedy mu obciągnąłem i wetknąłem w odbyt dwa dobrze natłuszczone palce. Potem zauważyłem, że ma tatuaż wokół szyi: szkarłatną kropkowaną linię, a pod nią napis CIĄĆ TUTAJ. Wystarczyło zastosować się do instrukcji. („Wyglądasz jak parszywy zboczeniec”, oświadczyłem jego bezgłowemu ciału, ale Panicz Biały Anglik nie miał już nic do powiedzenia).
Większość moich dwudziestu trzech ofiar uśmierciłem przez poderżnięcie gardła. Nożem albo brzytwą przecinałem główne tętnice pijanym do nieprzytomności. Zabijałem w ten sposób nie z tchórzostwa czy z niechęci do szarpaniny – chociaż nie jestem potężny, pokonałbym w uczciwej walce każdego z moich naćpanych głodomorów. Podrzynałem im gardła przez szacunek dla pięknych obiektów, którymi stawały się ich ciała. Podziwiałem szkarłatne wstążki krwi wijące się po aksamitnej skórze i miękko rozstępujące się mięśnie. Dwóch utopiłem w wannie, a jednego udusiłem sznurówką wyciągniętą z jego własnego martensa, kiedy leżał w pijackim stuporze. Ale większość zabiłem przez podcięcie gardła.
Nie chcę przez to powiedzieć, że rozczłonkowywałem ich dla własnej przyjemności. Ćwiartowanie zwłok w ogóle mnie nie rajcowało, przynajmniej wtedy jeszcze. Zachwycał mnie za to cichy szept i poślizg brzytwy. Podobali mi się moi chłopcy w tym stanie: takie duże lalki z krwawiącymi dodatkowymi ustami. Trzymałem ich u siebie nieraz do tygodnia, dopóki smród w mieszkaniu nie stał się zbyt oczywisty. Mnie zapach śmierci nie brzydził. Przypominał woń ciętych kwiatów trzymanych zbyt długo w niezmienianej wodzie – ciężka, mdląca słodycz przywierała od wewnątrz do nozdrzy i z każdym oddechem zbierała się w gardle.
Ale sąsiedzi się skarżyli, więc musiałem wymyślać coraz to nowe usprawiedliwienia, a to że dawno nie wyrzucałem śmieci, a to że sedes mi się zatkał. (Było to upokarzające i w sumie nieskuteczne, bo właśnie sąsiad wezwał w końcu policję). Kiedy szedłem do pracy, zostawiałem chłopaka w fotelu, żeby czekał cierpliwie, aż wrócę. Brałem go później do łóżka i przez całą noc tuliłem woskowatą, zimną gładkość. Przez dzień, dwa, tydzień nie czułem się samotny. A potem przychodził czas na następnego.
Piłą przecinałem delikwenta na pół w pasie, oddzielałem ramiona od tułowia, nogi obcinałem na linii kolan. Poszczególne części wpychałem do worków na odpady organiczne, które maskowały ich osobliwe kształty i smród, i wynosiłem do śmietnika. Potem piłem whisky, dopóki pokój nie zaczął wirować mi w oczach, rzygałem do umywalki i zasypiałem z płaczem po kolejnej straconej miłości. Estetyką ćwiartowania zachwyciłem się znacznie później.
Teraz jednak siedziałem w obskurnej celi Painswick, Więzienia Jej Królewskiej Mości we wsi Lower Slaughter, nieopodal przemysłowych ugorów Birmingham. Ponure nazewnictwo ma budzić lęk i siać zwątpienie w duszy – co też czyni. Znaleźć je można na każdej mapie Anglii, tak samo jak miejscowości o nazwach Grimsby, Kettle Crag, Fitful Head, Mousehole, Devil’s Elbow, czy Stool End Farm. W Anglii nie żałuje się osobliwego kolorytu, nadając nazwy miejscowościom, choćby i były odstręczające.
Gdy mnie tutaj wepchnęli pięć lat temu, rozejrzałem się po celi z niemałym zaciekawieniem. Wiedziałem, że zaliczyli mnie do więźniów kategorii A. (Do kategorii D należeli najmniej groźni, do C i B – typy, do których lepiej nie odwracać się plecami, zaś w kategorii A lądowali, oczywiście, niereformowalni mordercy). Gazety mnie ochrzciły „Wieczystym Gospodarzem”, a mojemu pospolitemu, czarno-białemu wizerunkowi nadały rys demoniczny, czyniąc z niego ikonę zła. Ze sto razy przeszukali pieczołowicie moje mieszkanie. Proces w sądzie był cyrkowym spektaklem najpodlejszego gatunku. Uznano, że moja ewentualna ucieczka byłaby wielce niebezpieczna dla społeczeństwa. Do śmierci miałem więc pozostać więźniem kategorii A, wpatrzonym tępo w ponurą wieczność poza czterema zapleśniałymi ścianami tej celi.
Nikt nie mógł mnie odwiedzić bez zgody dyrektora więzienia – a i to pod ścisłą obserwacją. Miałem to gdzieś; wszyscy, których kochałem, już nie żyli. Nie miałem pozwolenia ani na naukę, ani na rozrywki, ale i tak nie chciałem się już niczego uczyć i nie pragnąłem rozrywek. Światło w mojej celi paliło się nieustannie dzień i noc, jego powidok miałem utrwalony pod powiekami. Z dwojga złego wolałem wpatrywać się w swoje unurzane we krwi ręce.
Poza rozjarzoną żarówką i haniebnymi rękami miałem żelazne łóżko przytwierdzone do ściany i nakryte cienkim, gruzłowatym materacem, rozchwiany stolik, krzesło i nocnik. Często pocieszałem się tym, że mam przynajmniej nocnik, ale co to za pociecha – zwłaszcza w zimowe ranki w Painswick. Cały ten dobytek mieścił się w kamiennej skrzyni o wymiarach trzy i pół na cztery metry.
Ciekaw byłem, ilu więźniów Jej Królewskiej Mości zdaje sobie sprawę z tego, że dodatkowe pół metra wzdłuż bocznych ścian stanowi wyrafinowaną formę tortury. (Oscar Wilde, gdy go przeganiali w łańcuchach wokół spacerniaka, stwierdził, że skoro Jej Królewska Mość tak traktuje swoich więźniów, to widać nie są jej potrzebni). Kiedy patrzyłem dłużej na tę ścianę – a inaczej patrzeć na nią nie umiałem – asymetria celi raziła mnie w oczy. Niedoskonały kwadrat dręczył mnie przez ponad rok. Wyobrażałem sobie, że wszystkie ściany dośrodkowują się ze zgrzytem, odcinają upiorne pół metra i kruszą się powoli wokół mnie. Stopniowo jednak przywykłem, co mnie zmroziło nie mniej niż dawna tortura. Nigdy nie lubiłem przyzwyczajać się do czegokolwiek, zwłaszcza gdy nie dawano mi wyboru.
Kiedy zrozumieli, że nie będą mieć ze mną kłopotu, dostałem tyle zeszytów i ołówków, ile chciałem. Z celi nadal wypuszczali mnie rzadko, tylko na samotną gimnastykę i pod prysznic. Nijakie, brejowate posiłki przynosili milczący strażnicy o twarzach jak ze sceny Sądu Ostatecznego. A przecież nie mogłem nikomu zrobić krzywdy ołówkiem, tym bardziej że spisywałem grafity na kołek.
W pierwszym roku zapisałem dwadzieścia zeszytów, w drugim trzydzieści jeden, w trzecim dziewiętnaście. Przez cały ten czas byłem bliższy poczucia winy niż kiedykolwiek w życiu. Czułem się, jakbym przespał jedenaście lat i obudził się w świecie, który ledwo poznaję. Jak mogłem popełnić dwadzieścia trzy morderstwa? Skąd brała się we mnie chęć zabijania? Usiłowałem zgłębić własną duszę słowami. Drobiazgowo roztrząsałem swoje dzieciństwo i układy rodzinne (dołujące, ale przecież nie traumatyczne), życie seksualne (poronione), moją karierę urzędniczą w kilku resortach (całkowicie nijaką, jeśli nie liczyć kilku zwolnień z pracy za niesubordynację).
To uczyniwszy, z niewielkim zresztą dla siebie pożytkiem, przystąpiłem do pisania o swoich bieżących zainteresowaniach. Odkryłem, że z upodobaniem mnożę opisy zabójstw i aktów seksualnych z młodymi nieboszczykami. Przypominałem sobie drobne szczegóły, jak ten, że odcisk palca utrwala się na udzie trupa niczym w wosku, albo że zimna strużka nasienia wypływa z wiotkiego penisa, gdy toczę go po języku.
Jedynym stałym motywem moich więziennych zapisków była przemożna samotność bez wyraźnego początku i wyobrażalnego końca. Ale trup ma tę zaletę, że cię nie opuści.
Z czasem zrozumiałem, że te wspomnienia są moim zbawieniem. Już nie chciałem wiedzieć, dlaczego popełniałem pewne czyny, jeśli miało to znaczyć, że odechce mi się popełniać je w przyszłości. Odłożyłem na zawsze zapisane zeszyty. Byłem inny, i tyle. Zawsze wiedziałem, że jestem inny. Nie umiałem brnąć przez życie zadowolony, że przeżuwam byle jaki kęs, który akurat wpadł mi w usta – jak to zdawali się robić wszyscy dookoła. Moi chłopcy byli tylko jedną z rzeczy, które odróżniały mnie od reszty ludzi.
Moich chłopców ktoś kiedyś kochał – ktoś, kto nie musiał okradać ich z życia, żeby okazać miłość. Każdy z nich był kiedyś czyimś dzieckiem. Ale ja też byłem dzieckiem, i co mi z tego przyszło? Podobno wyszedłem z łona matki cały siny, z pępowiną zaciśniętą na szyi, i przez kilka pierwszych minut moje życie wisiało na włosku – aż łapczywie zaczerpnąłem powietrza i zacząłem oddychać samodzielnie. Chłopcy, których zabijałem, mogli urodzić się jako okazy zdrowia, lecz w chwili śmierci byli skończonymi ćpunami używającymi wspólnej igły tak jak pożyczonej chusteczki do nosa, zawsze gotowymi komuś obciągnąć w zamian za kasę albo działkę. Z tych, których jeszcze żywych brałem do łóżka, żaden nie zażądał, żebym użył kondoma, żaden nie oburzył się, że łykam jego spermę. Z perspektywy czasu przypuszczam, że mordując niektórych, ocaliłem czyjeś życie.
Nigdy nie byłem moralizatorem, więc jak miałbym teraz prawić o etyce? Kapryśne, spontaniczne morderstwo nie ma usprawiedliwienia. Mnie zresztą, jak w końcu zrozumiałem, usprawiedliwienie było niepotrzebne. Potrzebowałem tylko powodu, a straszliwa radość tego czynu była powodem dostatecznym. Pragnąłem wrócić do tej sztuki, spełnić swoje oczywiste przeznaczenie. Pragnąłem przez resztę życia robić, co zechcę, i nie miałem wątpliwości, co by to miało być. Świerzbiły mnie ręce spragnione dotyku brzytwy, ciepła świeżej krwi, marmurowej gładkości trzydniowych zwłok.
Postanowiłem wykorzystać wolny wybór.
Zanim zacząłem zabijać chłopców, i później, gdy żadnego nie udawało mi się znaleźć albo nie miałem siły wyjść na łów, praktykowałem czasem coś innego. Zaczęło się od ordynarnej masturbacji, a skończyło na krawędzi mistycyzmu. Na rozprawie nazwali mnie nekrofilem, nie uwzględniając źródłosłowu tego terminu ani głębi jego znaczenia. Byłem przyjacielem zmarłych, kochankiem zmarłych. A najlepszym przyjacielem i kochankiem byłem sam dla siebie.
Po raz pierwszy zdarzyło się to, gdy miałem trzynaście lat. Leżałem na plecach i powoli rozluźniałem wszystkie mięśnie, kończyna po kończynie, włókno za włóknem. Wyobrażałem sobie, że organy mojego ciała przemieniają się w gorzką zupę, a mózg w czaszce topnieje. Czasami przeciągałem brzytwą po klatce piersiowej, żeby widzieć krew ściekającą po żebrach i gromadzącą się w zagłębieniu pępka. Nieraz powlekałem swą naturalnie bladą twarz sino-kredowym makijażem, z czasem dodając tu i tam fioletowe ślady, co było moją własną artystyczną interpretacją zasinień i plam opadowych. Usiłowałem uciec z nienawistnego więzienia ciała; potrafiłem je kochać, tylko wyobrażając sobie, że jestem poza nim.
Po pewnym czasie tych praktyk zacząłem odczuwać w ciele pewne zmiany. Nigdy nie udało mi się całkowicie oddzielić ducha od ciała. W przeciwnym razie zapewne bym do niego nie wrócił. Osiągnąłem jednak stan zawieszenia między świadomością a pustką – stan, w którym miałem wrażenie, że płuca nie czerpią już powietrza, a serce przestaje bić. Nadal słyszałem podprogowy szmer fizjologii, ale nie czułem ani pulsu, ani oddechu. Zdawało mi się, że skóra oddziela się od tkanki łącznej, oczy pod sinawymi powiekami wysychają i całe wnętrze stygnie.
W więzieniu też to robiłem od czasu do czasu, rzecz jasna bez makijażu i brzytwy, wspominając tego czy owego z moich chłopców i wyobrażając sobie moje cuchnące życiem ciało obok kochanych zwłok. Pięć lat minęło, zanim olśniło mnie, że mogę swój talent wykorzystać w inny sposób – taki, dzięki któremu kiedyś znów będę mógł tulić do piersi prawdziwego trupa.
Większość czasu spędzałem, leżąc na pryczy. Wdychałem duszną, zawiesistą woń setek mężczyzn, którzy jedzą, pocą się, sikają, srają i spółkują, żyjąc razem w ciasnej, brudnej przestrzeni, gdzie zwykle raz na tydzień mogą wziąć prysznic. Z przymkniętymi oczami wsłuchiwałem się w rytmy swojego ciała, śledząc kanały i kanaliki krwi, występowanie potu na powierzchnię skóry, równomierne ssanie i uwalnianie powietrza z płuc, nikły, elektryczny szum mózgu i wszystkich jego odgałęzień.
Zastanawiałem się, jak dalece mógłbym to wszystko spowolnić, co dałoby się wyeliminować. Ciekawiło mnie też, czy – gdybym to osiągnął – zdołałbym uruchomić się na nowo. Myślałem o czymś bardziej zaawansowanym niż dziecinne zabawy w trupa. Musiałbym umrzeć tak dalece, żeby oszukać strażników, pielęgniarza, a nawet doktora. Czytałem jednak o hinduskich fakirach, którzy zatrzymywali własne serce i dawali się pogrzebać na całe tygodnie bez dostępu tlenu. Wiedziałem, że to możliwe. Przypuszczałem, że mnie też się uda.
Ograniczyłem racje żywnościowe do połowy, a w więzieniu nie karmią zbyt obficie. Na wolności byłem typem smakosza. Często brałem moich chłopców do restauracji przed wieczornymi igraszkami, chociaż uważali moje posiłki za egzotyczne: vindaloo z jagnięciny i płatki chleba nan, chińskie bułeczki z wieprzowiną, węgorz w galarecie, roladki z liści winorośli, szmaragdowe curry po wietnamsku, etiopski tatar itepe. Żarcie więzienne było albo tłuste, albo mączne, albo kapuściane. Bez trudu zostawiałem połowę na talerzu. Wiedziałem zresztą, że mózg przysłuży mi się lepiej niż żołądek; zawsze tak było. Czułem też, że mizerny wygląd pomoże mi w planowanym zamiarze.
(– Już się nażarłeś, Compton? – To był jedyny komentarz strażnika przynoszącego i wynoszącego miski. Zdobywałem się na wymuszone skinienie głową, wiedząc, że strażnik w ten sposób okazuje mi przyjaźń. Niektórzy strażnicy próbowali mnie zagadywać, pewnie po to, żeby móc w domu opowiedzieć żonie i dzieciakom, że gadali z Wieczystym Gospodarzem. Nie chciałem jednak, żeby ten akurat strażnik zapamiętał nasz dzisiejszy kontakt).
Któregoś dnia specjalnie rozwaliłem sobie czoło o kraty. Strażnikowi powiedziałem, że się potknąłem, za co trafiła mi się wycieczka do izby chorych. Miałem wprawdzie skute ręce i nogi, ale udało mi się rozejrzeć dookoła, gdy gadatliwy pielęgniarz odkażał i zszywał moją ranę.
– Był u was Hummer? – spytałem o więźnia kategorii A, miesiąc wcześniej zmarłego na zawał.
– Artie? Nie, nie umieliśmy ustalić przyczyny śmierci, więc odwieźli go karetką. Sekcja zwłok odbyła się w Lower Slaughter, a to, co z niego zostało, wysłali rodzinie. Artie siedział za zastrzelenie żony i syna, ale miał jeszcze córkę w szkolnym internacie. Pewnie nie ucieszyła się z powrotu tatusia, no nie?
– Co robią z organami po sekcji? – zapytałem, głównie po to, żeby nie zapamiętał mojego jedynego pytania, ale i ze szczerej ciekawości.
– Rozrzucają po podłodze, a wypatroszone zwłoki zaszywają. A, i jeszcze zabierają mózg do badań. Interesują ich szczególnie mózgi morderców. Założę się, że i pański mózg, Compton, trafi kiedyś do słoja z formaliną.
– Możliwe – odrzekłem. Całkiem możliwe, że ktoś się zajmie moim mózgiem. Ale nie wyszczerzone łapiduchy z Lower Slaughter, jeszcze czego!
Tego samego dnia pielęgniarz pobrał mi krew, całą fiolkę, chociaż nie wiedziałem po co. Po tygodniu odeskortowali mnie znów do izby chorych, gdzie dowiedziałem się, że coś może mi pomóc bardziej, niż mogłem marzyć.
– Dodatni wynik testu na HIV? – spytałem bladego, spoconego pielęgniarza. – Co to znaczy?
– No wie pan, Compton, może nic. – Ujął w dwa palce cienką broszurkę i bardzo ostrożnie mi ją podał. Zauważyłem, że nosi gumowe rękawiczki. – Ale może też być, że choruje pan na AIDS.
Z zaciekawieniem przejrzałem broszurkę, po czym spojrzałem na smętną twarz pielęgniarza. Miał przekrwione białka oczu i wyglądał, jakby od kilku dni zapominał się ogolić.
– Czytam tu, że wirus AIDS może się przenieść przez kontakt seksualny albo przez kontakt z krwią chorego – zauważyłem. – Pan mi w tamtym tygodniu zszywał ranę. Nie było to dla pana niebezpieczne?
– My tego… Ja tego… – Zapatrzył się na swoje palce w gumowych rękawiczkach i, bliski płaczu, pokręcił głową. – Nikt tego nie wie.
Po powrocie do celi przeczytałem broszurę dwukrotnie, usiłując sobie przypomnieć, co słyszałem wcześniej o tej chorobie zrodzonej z płynów miłości. Zanim mnie aresztowali, zwróciłem uwagę na osobliwy artykuł w gazecie, ale że nigdy nie pasjonowałem się bieżącymi wydarzeniami, nie sięgałem w więzieniu po prasę. Parę tytułów było w więziennej bibliotece, lecz ja wolałem swój cenny czas spędzać nad książkami. Nie wierzyłem, aby mogły mi jakkolwiek pomóc wiadomości ze świata.
A jednak utkwił mi w pamięci intrygujący zalew doniesień: histerycznych nagłówków o HOMOEPIDEMII, zapewnień, że to wszystko robota laburzystów, panikarskie spekulacje, że każdy może się zarazić przez byle co. Mimo to zdołałem upewnić się, że najbardziej narażeni są geje i narkomani używający preparatów dożylnych. Przeszło mi przez myśl, że któryś z moich chłopców mógł mieć AIDS, ale ani w głowie mi nie postało, że sam mógłbym się zarazić. Przecież zbliżałem się do nich głównie po śmierci, a zakładałem, że wszelkie wirusy umarły wraz z nimi. Teraz jednak wyglądało na to, że istnieje wirus żywotniejszy od młodych mężczyzn.
No, Andrew – powiedziałem sobie – nikt, kto bezcześci sanktuarium dupy martwego chłopaka, nie może oczekiwać, że ujdzie mu to płazem. Ale teraz zapomnij, że możesz zachorować, bo na razie nie jesteś chory, i pamiętaj tylko, że wirus obecny w twojej krwi sprawia, że inni się ciebie boją. I że możesz go użyć przeciwko każdemu, kto się ciebie boi.
Przynieśli mi tacę z kolacją. Zjadłem plaster gotowanej wołowiny, rozmiękły liść kapusty i parę kęsów czerstwego chleba. Ległem potem na pryczy i gapiąc się na niebieskawą siatkę żył pod skórą ręki, obmyślałem chytry plan opuszczenia Painswick.
***
– Compton…
Zacisnąłem powieki i odwróciłem się twarzą do odgłosu morza. Czułem słońce jak płynne złoto rozlewające mi się po policzkach, piersi, chudych nogach. Wciskałem palce stóp w chłodny, żyzny piach po cofnięciu się fali. Miałem dziesięć lat i spędzałem wakacje z rodziną na Isle of Man.
– Andrew Compton…
Jaskrawożółte kolcolisty i ciemnofioletowe wrzosy stanowiły ruchomą ścianę, dość wysoką, by ukryć leżącego na plecach chłopczyka, który uparcie ani drgnął, uparcie nie odpowiadał. Nikt na świecie nie wiedział, gdzie jestem, ani nawet kim jestem. Ogarniało mnie uczucie spadania z ziemi w bezkresne błękitne niebo. Utonąłbym w nim jak w morzu, wierzgając rękami i nogami, walcząc o oddech, a zamiast powietrza wsysając krystaliczne hausty obłoków. Obłoki miałyby smak dropsów miętowych i – tak sobie wyobrażałem – momentalnie zmieniłyby moje wnętrzności w bryłę lodu.
Doszedłem do wniosku, że nie miałbym nic przeciwko runięciu w niebo. Spróbowałem się wyluzować, przestać wierzyć w grawitację. Ale ziemia trzymała mnie mocno, jakby chciała mnie w siebie wciągnąć.
No dobra, pomyślałem. To zapadnę się w ziemię. Wypuszczę z ciała pożywne soki, które nasączą korzenie wrzosów, pozwolę robakom i żukom oskubać się z ciała do kości. Ale ziemia także mnie nie chciała. Tkwiłem w pułapce pułapu nieba, ziemi i morza, oddzielony od nich wszystkich, scalony tylko z własnym przeklętym ciałem.
– COMP… TOOON…
Te dwie bezsensowne sylaby brzmiały równie absurdalnie, jak towarzyszący im klangor. Była skrzynka zrobiona z kamienia, w tej skrzynce znajdowała się metalowa sztaba zarzucona cienką szmatą, a na tej szmacie leżał nieruchomy przedmiot z kości obleczonych mięsem. Byłem przytroczony do tego przedmiotu niewidzialnymi więzami, subtelną liną ektoplazmy i przyzwyczajenia. Wszystkie czasy i wszystkie miejsca zdawały się nieustannie ruchomą rzeką. Dopóki nieruchomy przedmiot leżał na brzegu tej rzeki, byłem zanurzony w jej wodach. Tylko subtelna lina ektoplazmy broniła mnie przed zniesieniem w główny nurt. Czułem narastające napięcie tej liny, rozpadanie się efemerycznej tkanki.
Usłyszałem głuchy zgrzyt metalu i kamień i rozpoznałem go jako otwieranie drzwi celi. Szczęknęła odbezpieczana broń i zabrzmiał tupot stóp po zimnym kamieniu.
– Tylko żadnych sztuczek, Compton, bo kula w łeb! Co ty, żarty sobie robisz?
Inny głos podpowiedział:
– Strzel mu w dupę, Arnie, i zobaczymy, czy się ruszy. – Pierwszy strażnik nie odpowiedział echem na wulgarny rechot. Moje mięśnie się nie napięły, powieki nie drgnęły. Ciekaw byłem, czy – jeśli strażnik do mnie strzeli – poczuję, jak pocisk drąży tunel w ciele.
Stalowe bransoletki zatrzasnęły mi się na nadgarstkach – znane uczucie – a potem gruboskórne paluchy sprawdziły mój puls. Coś zimnego i gładkiego otarło mi się o usta. Strażnik zwany Arniem znów się odezwał, w jego stłumionym głosie pobrzmiewał nabożny lęk.
– Chyba nie żyje.
– Compton nie żyje? Niemożliwe! On jest jak kot, ma tylko dwadzieścia trzy życia.
– Zamknij się, Blackie. On nie oddycha. Puls niewyczuwalny. Lepiej zadzwońmy na izbę chorych.
Kompulsywny morderca bywa dobrym aktorem. Odgrywałem w tej chwili rolę swojego życia: własną śmierć. I wcale nie czułem, żebym grał.
Seria następujących po sobie stopklatek, staccato wspomnień. Hurgot noszy na kółkach w długim korytarzu z pustaków. Moje ciało ciasno przypinane pasami. Kajdanki dalej na rękach – nawet jako umarły zasługuję na skrępowanie. Woń medykamentów i pleśni, po której poznaję więzienną izbę chorych. Lekkie ukłucie w zgięcie ramienia, w podeszwę stopy. Zimny krążek metalu na klatce piersiowej, na brzuchu. Szarpnięcie w górę prawej powieki i promień światła, ostry i cienki jak drut.
Pamiętam, że usłyszałem głos dyrektora więzienia, którego zimne, bladoniebieskie spojrzenie świdrowało mnie zawsze tak, jakbym ukatrupił jego pierworodnego syna:
– Nie macie zamiaru zbadać ciała? Musimy wiedzieć, co go zabiło, zanim go stąd wypuścimy.
– Przykro mi, panie dyrektorze. – To powiedział pielęgniarz, który zszywał mi przecięte czoło. Słychać było, że jest zestrachany bardziej niż zwykle. – Andrew Compton miał ostatnio dodatni wynik testu HIV. Mógł umrzeć na powikłania związane z AIDS. Nie jestem uprawniony do zbadania go.
– Do jasnej cholery! Ludzie nie umierają chyba na AIDS z dnia na dzień? Dostają najpierw rozstępów skórnych i innych zmian, no nie?
– Ja się nie znam, panie dyrektorze. To u nas pierwszy przypadek śmiertelny. Większość osadzonych z dodatnim HIV przeniesiono do Wormwood Scrubs. Compton w końcu też by tam trafił.
Moja znękana dusza wzdrygnęła się z rozkoszy. Gdybym wylądował w Wormwood Scrubs, mała byłaby szansa, że wyszedłbym stamtąd żywy czy martwy. Tamtejsze więzienie było największym w Anglii, z własnym szpitalem i kostnicą.
– No tak, nie możemy się tu babrać w chorobach zakaźnych. Zrobią mu sekcję w Lower Slaughter. Zadzwońcie do doktora Mastersa, niech przyjdzie wystawić świadectwo zgonu. Bez świadectwa go stąd nie wezmą.
Z doktorem Mastersem widziałem się dokładnie pięć razy, na dorocznych obowiązkowych badaniach. A teraz zjawił się ponownie. Dłonie miał jak zawsze delikatne i suche, a jego oddech zalatywał jedliną z podtekstem zgnilizny.
– Biedaczysko – wymamrotał tak cicho, że nikt nie mógł go usłyszeć, kiedy wziął kluczyk od strażnika i rozkuł mi ręce. Na darmo zbadał puls, zdjął ze mnie więzienny uniform, obmacał brzuch i odwróciwszy mnie plecami do góry, wetknął cienki szklany termometr w mój stygnący odbyt. A ja rozluźniłem wątłe więzy łączące mnie ze światem i wypuściłem duszę poza smoliste fale zapomnienia.
– Na co więc umarł?
– Naprawdę nie mam pojęcia – odrzekł cicho doktor Masters.
Były to ostatnie słowa, jakie słyszałem.
Metaliczne pobrzękiwanie, a potem kółka noszy zaszemrały na chodniku. Na terenie więzienia nie było chodników. Nie mogłem ryzykować otwarcia oczu, a nawet gdybym chciał, powieki miałem ciężkie, jakby je przygniatały worki z piaskiem. Słyszałem podzwanianie jakichś rurek i butelek, przerywany jazgot radiowego skanera, odgłosy ulicy i górujące nad tym wszystkim wycie syreny alarmowej. Znajdowałem się w karetce. Wydostałem się z Painswick. Teraz wystarczyło tylko powrócić do życia. Ale nie od razu.
Przepięli mnie na inne nosze i poturlali obcym korytarzem, w którym odgłos kółek budził szersze echo – jakby ściany w tym gmachu były ze szkła, a nie ze zwietrzałych pustaków. Następny zimny metalowy stół pod gołymi plecami – i nagle znalazłem się w opakowaniu z ciężkiego, szeleszczącego plastiku. W worku na zwłoki.
Gdybym oddychał, we wnętrzu worka w mig zrobiłoby się nieznośnie ciepło i wilgotno. Zużywszy cały zamknięty ze mną w worku tlen, zapewne bym się udusił. Lecz płuca miałem wyłączone, nasączone jak dwie gąbki wystarczającym na razie zapasem tlenu. Mogłem więc delektować się obecnością w worku na zwłoki i stopniowym stygnięciem ciała. Wedle wszelkich kryteriów wypełniona mięsem koperta skóry zwana Andrew Comptonem była trupem.
Myślałem o latach wielkich epidemii w Londynie, o wąskich, błotnistych uliczkach pozamienianych w ossuaria, o stertach nagich zwłok na wozach ciągnionych przez miasto, o szarzejących trupach w pierwszych fazach rozkładu. Wyobrażałem sobie wszechobecny smród palonych zwłok, fetor choroby, turkot żelaznych kół po szczerbatym bruku, nieustanne nawoływanie: „Wynoście swoich zmarłych!”. Wyobraziłem sobie, że to mnie rzucają bez pardonu na drabiniasty wóz, na wierzch sterty moich zmarłych współbraci, gdzie ląduję twarzą w obrzękłą twarz ofiary epidemii, z której sączy się ropa, zalewając mi oczy i usta…
Przestraszyłem się, że dostanę erekcji i wszystko się wyda. Całkiem głupio i niepotrzebnie. Wiedziałem przecież, że martwemu mężczyźnie może pięknie stanąć. Lekarze też na pewno to wiedzieli.
Nagle przez powieki przesączyło mi się ostre białe światło, wydobywając siatkę neonowo czerwonych żyłek. A potem zgasło. Przestałem czuć upływ czasu. W głowie rozbrzmiewały mi echem bezsensowne słowa, lecz i to w końcu minęło. Nie pamiętałem, jak się nazywam ani co się ze mną dzieje. Możliwe, że wirowałem w próżni pozbawionej jakichkolwiek cech i wymiarów – w pustym świecie własnego projektu. Więc to tu zasadzone jest ziarno świadomości w glinie istnienia. Tu poczułem, że mógłbym tak wiecznie wirować, tonąc coraz głębiej. Nie muszę wracać. Już ledwo pamiętałem, po co chciałem wrócić.
Wtedy chyba mogłem umrzeć. W świetle prawa i medycyny już umarłem. Mojego serca nasłuchiwano bezskutecznie – bezskutecznie badano mi puls. Nic łatwiejszego, niż odpuścić.
Lecz w ziarnie świadomości gnieździ się zarazek ego. Nigdy nie wątpiłem, że ego jest tą częścią organizmu, która umiera ostatnia. W oczach niektórych z moich chłopców widywałem ostatni zryw bezsilnej furii, gdy uświadamiali sobie, że naprawdę konają: jak mogło się to przytrafić właśnie im? A czymże był duch, jak nie pozostałością ego niezdolnego uwierzyć, że własne śmiertelne ciało wystrychnęło je na dudka?
Także i mój duch, ego czy dusza – nigdy nie zdradziło mi, jak woli być nazywane – nie chciało się do końca oddzielić od gęstego szarego motka nerwów, który od trzydziestu trzech lat użyczał mu domu. Jak dzikie zwierzę zbyt długo trzymane w klatce, bało się wyjść na zewnątrz po otwarciu drzwi.
Trwałem więc w zawieszeniu między życiem a śmiercią, niezdolny wahnąć się w którąkolwiek stronę, wirujący jak pająk na końcu mocnej nici pajęczyny. Czyżbym utkwił na dobre w próżni niepełnej świadomości? Czyżbym sam dobrowolnie wydał się na taki los – nekrofil usidlony we własnym gnijącym ciele?
Dawniej wyobrażałem sobie mniej pożądane losy. Ale nie teraz, nie kiedy postanowiłem żyć dalej na tym świecie i cieszyć się owocami przeznaczenia. Wiedziałem, że mam niespożytą siłę woli. Przydawała mi się do roztaczania uroku, chociaż nie byłem uroczy, do odstraszania sąsiadów skarżących się na fetor z mojego mieszkania, do zatrzymania w miejscu chłopca, który mi się wyrwał i biegł do drzwi – wystarczyło, że wymówiłem jego imię. (Bardzo sobie ceniłem to wspomnienie. – Benjamin – rzekłem cicho, ale z taką mocą, z jaką nie zetknął się jeszcze nigdy w życiu. Odwrócił się, a w jego twarzy odbijały się sprzeczne emocje – pożądanie i lęk, i pragnienie, żeby już było po wszystkim – które szybko spełniłem).
Całą siłą woli spróbowałem się teraz unieść, obudzić. Początkowo poczułem nie tyle własne ciało, ile jego granice i przestrzeń, którą zajmowało, nad którymi to granicami i przestrzenią nie miałem żadnej władzy. Nagle jednak serce drgnęło, mózg się naprężył, a ciało wyrosło wokół mnie jak pudło trumny. Nawiasem mówiąc, nawet w trumnie nie doznałbym takiej klaustrofobii.
Byłem z powrotem w sobie – jeśli faktycznie opuściłem przedtem ciało. Lecz wciąż nie mogłem się poruszyć.
Nagle rozpięto i ściągnięto ze mnie worek. Znowu poczułem pod plecami metalowy stół – byliśmy już dobrymi znajomymi, chociaż przyjmował mnie raczej chłodno. Zapachniało formaliną, środkiem dezynfekcyjnym i cebulą z czyichś ust. Poczułem, że osłonięte rękawiczkami dłonie, przypominające w dotyku plastry gotowanego mięsa, obmacują mi klatkę piersiową i ściskają bicepsy paluchami jak tłuste parówki.
– Zamknij te drzwi – odezwał się nieznany mi głos. – Stale ktoś tu zagląda, żeby się na niego pogapić, a mnie to przeszkadza.
Nie był to więc doktor Masters. Całe szczęście. Tego dosyć lubiłem.
Usłyszałem klik i osoba, która mnie obmacywała, zaczęła mówić, zapewne do magnetofonu:
– Piąty listopada… Doktor Martin Drummond w asyście lekarza rezydenta Waringa… Podmiotem autopsji jest Andrew Compton, mężczyzna, biały, lat trzydzieści trzy, od pięciu lat osadzony… Zauważalne zasinienie skóry, plam opadowych brak. Rigor mortis prawdopodobnie już minął. Otwórz mu usta, Waring. – Palec spowity obrzydliwą w smaku gumą rozwarł mi szczęki. – Zęby w dobrym stanie… Zmarły miał pozytywny wynik testu HIV, bez objawów AIDS. Przyczyna śmierci pozostaje nieznana.
Gdyby zapach i dotyk Drummonda nie były tak odpychające, myślałbym, że czyta mi wiersz miłosny.
Następny termometr w dupę.
– Temperatura jelit rośnie – meldował Drummond – co może świadczyć o wczesnym początku rozkładu.
Usłyszałem głos Waringa, młodzieńczy i nerwowy:
– Taki drobny chudzielec… Jak on mógł zabić dwudziestu trzech facetów?
– To nie byli faceci, tylko nastoletni narkomani. (Kłamstwo: większość miała ponad dwadzieścia lat). Punki i męskie prostytutki. Myślisz, że tacy by się bronili?
– Może… jak już wiedzieli, że umrą? – zasugerował nieśmiało Waring.
– Odurzał ich narkotykami. Nie widzieli zbliżającej się śmierci. – Znowu kłamstwo. Częstowałem moich gości tylko alkoholem. Owszem, dolewałem im co chwila, jak przystało na gospodarza. No i, niestety, wielu zauważało bliską śmierć – rzecz w tym, że mało który się tym przejmował.
Lekarze przerwali oględziny, żeby coś zapisać. Wiedziałem, że gdy do mnie wrócą, zaczną działać. Naczytałem się o sekcji zwłok. Zaraz przystąpią do mnie ze skalpelem, z zamiarem rozcięcia torsu w kształcie Y, począwszy od obojczyków. Skośne linie zbiegną się na mostku i cięcie pójdzie dalej prosto, przez brzuch do kości łonowej. Otworzą klatkę piersiową i z trzaskiem rozewrą żebra, po czym usuną, zważą i zbadają wnętrzności. Słyszałem, że organy ludzi zmarłych na ciężkie, wyniszczające choroby, wyglądają jak po detonacji – lecz moje, oczywiście, były w dobrym stanie.
Po spakowaniu w worki i skatalogowaniu moich bebechów pozostanie tylko ściągnąć część twarzową czaszki, spiłować czubek głowy i usunąć mózg, który wrzucą do słoja ze spirytusem. Będzie się tam marynował przez dwa tygodnie zanim stwardnieje dostatecznie, by poddać go sekcji i analizie. Mózg w chwili śmierci zaczyna się zamieniać w galaretę. Zanim skończą te wszystkie operacje, będę zapewne naprawdę martwy.
Próbowałem na siłę podpiąć się z powrotem pod układ nerwowy, odzyskać władzę nad mięśniami i szkieletem. Wszystko to było dla mnie niesamowicie zawiłą gmatwaniną. Zapomniałem, jak ją obsługiwać – jeśli w ogóle kiedykolwiek to wiedziałem. Miałem uczucie, że wynurzyłem się z mrocznej otchłani postrzegania zmysłowego i napieram na cienką, lecz bardzo mocną błonę powierzchni.
– Otwieram go – oznajmił Drummond. Ostrze z nierdzewnej stali weszło głęboko w mój lewy mięsień piersiowy. Ból przebił błonę zmysłów, przeszył nerwy jak elektrowstrząs i wyciągnął mnie z czeluści śmierci.
Rozwarłem gwałtownie powieki i spojrzałem prosto w ogłupiałe oczy Drummonda o barwie błota. Moja lewa ręka wzniosła się, chwyciła lekarza za rzadkie włosy i przyciągnęła mi do brzucha. Prawa ręka chwyciła skalpel i wyrwała go z palców Drummonda. Ostrze wyślizgnęło się z nacięcia i ze świstem opuściło dłoń patomorfologa, rozcinając gumową rękawiczkę i tłusty mięsień pod nią aż do kości. Drummond rozdziawił gębę ze zdziwienia, a może z bólu, ukazując komplet pożółkłych zębów i bladoróżowy język pokryty nalotem.
Zanim zdążył zareagować, jednym zamachem wraziłem skalpel w jego błotniste oko – a ściślej mówiąc, nadziałem na ostrze całą głowę. Po palcach spłynęła mi gorąca, krwawa ciecz. Drummond zachwiał się do przodu, wbijając sobie skalpel głęboko w mózg. Obudziłem się! Żyłem! Radowałem się każdym świadectwem zmysłów: cichym cmoknięciem zapadającej się w głąb czaszki gałki ocznej, kloacznym smrodem niezdolnego już do oporu zwieracza, histerycznym skowytem dobywającym się zapewne z gardła młodego asystenta.
Oczodół siorbnął zmysłowo, gdy wyciągałem skalpel. Zostawiłbym go, gdzie był – takim sprawnym narzędziom tnącym należy się jakaś nagroda – ale potrzebowałem broni. Ciekaw byłem, czy zdołam wstać, podpierając się o stół, lecz natychmiast uprzytomniłem sobie, że już stoję. Waring cofał się przede mną w stronę drzwi. Nie mogłem dopuścić do jego ucieczki.
Dłonie miałem śliskie od krwi Drummonda i wydzieliny z jego oka. Przycisnąłem lewą do piersi, a ona jeszcze bardziej się zakrwawiła. Zaryzykowałem zerknięcie w dół, na ranę. Skóra dokoła niej była wzdęta, rozpulchniona, a krew lała mi się po gołym torsie, wsiąkając we włosy łonowe i kapiąc na podłogę. Sięgnąłem nią gwałtownie do Waringa. Odskoczył w bok, oddalając się od drzwi.
Zbliżałem się do niego ze skalpelem w jednej ręce i zakażoną krwią na drugiej, wpatrując mu się w oczy. Były przejrzyście błękitne, jak to u Anglików, ukryte za prostokątnymi okularkami w złotej oprawce. Włosy miał jasne jak len i obcięte prosto jak u chłopczyka. Twarz ciastowata, bez wyrazu. Wyglądał wypisz, wymaluj jak postać z Yorkshire, jakie opisywał w swoich powieściach James Herriot. Gdyby nie strużka śliny na brodzie, można by go wziąć za wiecznie zdziwionego praktykanta od wiejskiego weterynarza, ze stetoskopem na szyi i rumieńcem opalenizny na zdrowej, jasnej cerze.
– Proszę pana, panie Compton – zajęczał. – Bardzo pana proszę. Pasjonuję się seryjnymi mordercami i nigdy bym na pana nie doniósł…
Cofał się przede mną prosto na wózek wyładowany lśniącymi zaciskami chirurgicznymi i rozpieraczami kości. Wózek się wywrócił z ogłuszającym brzękiem. Waring zachwiał się w tył i runął na stalowe instrumenty. Wierzgał bezskutecznie nogami, kiedy się nad nim nachyliłem, by ściągnąć okulary. Przesunąłem mu dłonią po oczach, oślepiając je krwią. Chciał ugryźć mnie w rękę, ale tylko łyknął posoki. Wbiłem mu skalpel w gardło i przeciąłem je aż po kość obojczyka. Ciało jędrne jak u wiejskiego parobka wzdrygnęło się pode mną spazmatycznie.
Przekręciłem zatopione w gardle ostrze. Waring spróbował resztką sił pochwycić mnie za ręce. Złapałem go za te piękne lniane włosy, poczerniałe od krwi, i rozwaliłem mu głowę o rozpieracz kości. Czaszka pękła z zadowalającym chrupnięciem. Waring rzucił się jeszcze raz i znieruchomiał.
Niemal zapomniany, ale znajomy ciału dreszcz rozkoszy wywołany bezwładnym ciężarem trzymanym w ramionach… nagła szklistość powlekająca półprzymknięte oczy… nieznaczne zesztywnienie palców, ich agonalny dygot i skulenie do wnętrza dłoni… błoga twarz pogrążona w pustce bezkresnego snu. Zawsze podobali mi się blondyni. Mają naturalnie mleczną cerę, która eksponuje niebieskie żyłki na skroniach, a ich włosy nasiąkłe krwią przypominają jasny jedwab oglądany przez rubinowe szkło.
Nachyliłem się i pocałowałem Waringa, zaznajamiając się na nowo z teksturą ust i zębów z silnie metalicznym posmakiem jamy ustnej pełnej krwi. Smakował tak wybornie, że miałem ochotę lec obok niego na zimnej posadzce i chwilę się nim pobawić. Ale nie śmiałem. Chociaż tyle się naczytałem o sekcji zwłok, nie miałem pojęcia, jak długo może ona trwać. Wprawdzie drzwi były zamknięte, ale lada chwila ktoś z zewnątrz mógł otworzyć je kluczem i ta chwila nastąpi prawdopodobnie wcześniej niż później.
Po raz pierwszy od pięciu lat miałem do dyspozycji pięknego martwego chłopca – i nic z nim nie mogłem zrobić.
Oderwałem od niego oczy, żeby pospiesznie się rozejrzeć. Znajdowaliśmy się w małym, podłużnym pomieszczeniu, stanowiącym zapewne przedsionek kostnicy. Niski betonowy sufit, ściany pokryte glazurą, żadnych okien. Tłuste zwłoki Drummonda leżały byle jak pod metalowym stołem sekcyjnym, natomiast młody Waring spoczywał w moich objęciach wśród zwojów poplamionych czymś ciemnym szlauchów, częściowo schowanych pod zlewem. Wyglądało na to, że wyjść można tylko przez drzwi.
Byłem goły jak święty turecki i obficie krwawiłem. Jeżeli pracownicy szpitala wiedzieli, że przywieziono mnie tu na sekcję, to mieli świeżo w pamięci moją twarz. A jednak musiałem się przedrzeć na zewnątrz. Przypuszczałem, że da się to zrobić; więcej: byłem pewien, że zdołam to zrobić. Przyznać trzeba, że nie miałem wielkiego wyboru.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Exquisite Corpse
Redaktorzy prowadzący: Marta Budnik, Wojciech Ciuraj
Wydawca: Wojciech Ciuraj
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Sylwia Zazulak
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Ilustracja na okładce: © EdeStudio, © Andrey Kiselev / Stock.Adobe.com
Wyklejka: © levgen Skrypko, © Karjalas, © photka, © ptewort, © Сергей
Васильченко, © Vladimir Liverts / Stock.Adobe.com
Exquisite Corpse
Copyright © 1996 by Poppy Z. Brite
All rights reserved
Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Jolanta Kozak, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-547-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Okładka
Karta tytułowa: Poppy Z. Brite, Wykwintne zwłoki
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
Epilog
Karta redakcyjna
