Wszystko, co lśni - Trelease Gita - ebook + książka

Wszystko, co lśni ebook

Trelease Gita

3,5

Opis

Miłość. Magia. Rewolucja.

Paryż pod koniec osiemnastego wieku. Dwór Marii Antoniny bawi się na dekadenckich balach, a na ulicach biedniejszych dzielnic zaczynają narastać buntownicze nastroje. Dwie osierocone siostry, Camille i Sophie, walczą o przetrwanie. Camille, która po pochodzącej z arystokracji matce odziedziczyła dar magii, niemal wpada w tarapaty.

Kiedy ich zadłużony, lekkomyślny starszy brat Alain je okrada, Camille z determinacją postanawia uratować siebie i Sophie. Sięga po mroczniejszą, zakazaną magię. Otwiera magiczny kufer należący niegdyś do jej matki. Znajdująca się tam suknia pozwala jej przybrać podwójną tożsamość.Camille staje się baronową z nowym wyglądem i dostępem do pałacu w Wersalu, gdzie arystokracja się bawi i przepuszcza majątek, grając w karty.

Za pomocą magicznych zdolności dziewczyna manipuluje kartami na własną korzyść, mroczna magia ma jednak swoją cenę. Gdy dziewczyna spotyka sympatycznego naukowca, jej system wartości zostaje wystawiony na próbę.

Choć we Francji magia jest zakazana, okazuje się, że na dworze w Wersalu przebywa w ukryciu sporo podobnych do Camille magów, mających mroczne interesy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 499

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (33 oceny)
7
11
9
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aquaa

Dobrze spędzony czas

Szybko i przyjemnie mi się czytało, jedynie wątek balonów niezbyt mnie interesował. Nie jestem też fanką zakończenia, miałam wrażenie, że cała akcja rozwiązała się błyskawicznie i w aż dogodny sposób dla bohaterów. Gdybym nie wiedziała, że istnieje drugi tom, po tym zakończeniu byłabym pewna, że to jednotomówka.
00
Justa1912

Całkiem niezła

Jakoś mnie nie wciągnęła, bardzo fajny pomysł ale akcja dzieje się tak naprawdę na ostatnich 100 stronach i jest bardzo przewidywalnie cukierkowa
00
MiloszC
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

4,25/5⭐️ Bardzo przyjemna książka z genialnym klimatem!! Realizm magiczny został w świetny sposób wpleciony w historię 💜
00
Ainai1

Z braku laku…

Męczyłam się z tą książką przez brak fabuły. Ciągle tylko główna bohaterka zakładała magiczną suknie i jechała do Wersalu grać w karty. Duży plus to tło historyczne Paryż 1789 r tuż przed rewolucją bardzo realistycznie przedstawione nastroje, wplecione nawet postaci historyczne. Romans mało realny. Widziałam po angielsku kolejną część ale nie planuję czytać.
00
Matahari

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo, bardzo fajna książka. Jeśli lubicie historię ze szczyptą magii, ta opowieść na pewno Wam się spodoba. Dwór Marii Antoniny tuż przed wybuchem rewolucji,pierwsze loty balonem, szalone życie arystokracji i narastające niezadowolenie reszty społeczeństwa jako tło pierwszych miłosnych uniesień Camille i Lazara ma w sobie wiele wdzięku i naprawdę super się czyta. Polecam!!
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:

All That Glitters / Enchantée

 

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska

Wydawczyni: Maria Mazurowska

Redakcja: Zuzanna Żółtowska

Korekta: Anna Burger

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Ilustracja na okładce: © Paulina Foryś

Ilustracje wykorzystane w książce: balon © Gaspar / Stock.Adobe.com; mapa na s. 478–479

© Sergey Kamshylin / Stock.Adobe.com

Wyklejka wersji drukowanej: © DGIM studio / Stock.Adobe.com

DTP: Maciej Grycz

 

Copyright © 2019 by Gita Trelease

 

Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

 

Copyright © for the Polish translation by Maria Białek, 2024

 

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

 

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8321-248-7

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Monika Lipiec

Dla Lukasa i Tima, którzy wierzyli.

Rozdział 1

 

Paryż, 1789

Yves Rencourt, uczeń świecarza, zgubił swoją perukę.

Gdy tylko ostatni klient opuścił sklep, przeszukał kosze pełne zwiniętych knotów oraz bloków pszczelego wosku i piętrzące się sterty kwitów. Rien. Nigdzie jej nie było. A potrzebował peruki na wieczór – miał osobiście dostarczyć świece na przyjęcie hrabiego d’Astignaca. Zabawa niechybnie potrwa do rana. Yves nie mógł zmarnować tej okazji. Szansy, że zostanie dostrzeżony. Że zabłyśnie. Nie mógł pokazać się z gołą głową, wyglądałby śmiesznie. Musiał prezentować się obiecująco. Jak ktoś, kto ma szansę stać się Kimś.

„Przynajmniej frak jest w porządku”, pomyślał, zdejmując z wieszaka jedwabny gołębioszary kaftan. I voilà – oto, gdzie ukryła się przeklęta peruka. Długie białe włosy związane były z tyłu czarną satynową wstążką. Założył perukę i z zadowoleniem uniósł brew, podziwiając swoje odbicie w oknie: we fraku i peruce nie wyglądał jak byle uczeń, był absolument parfait.

Wsunął do płóciennej sakwy swoje najcenniejsze świece, te, którym nadał pastelowe odcienie owocu moreli i fioletów przecinających niebo o brzasku. Jeszcze tylko pieniądze na powóz. Wyciągnął spod lady kasetkę i podniósł wieko, odsłaniając połyskujący stos monet – złote strumienie luidorów, liwrów i maleńkich solidów. Świece to złoty interes. Choć brakowało chleba, a na tabakierki albo kapelusze z piórami stać było niewielu, wszyscy potrzebowali światła. Maître Orland trzymał na zapleczu tanie świece łojowe, które śmierdziały świńskimi kopytami. Sprzedawali ich coraz więcej każdego dnia. W wyeksponowanych miejscach tuliły się w pudełkach i zwisały za knoty świece woskowe – ulubienice Yves’a. Ich kolory były niczym zaklęcia. W świetle różanych stare kobiety zdawały się młodnieć, a te błękitnoszare przypominały mu ocean. Miał nadzieję, że kiedyś, może już niebawem, wykona świece dla samej królowej.

Bo Maria Antonina – tak jak i on – kochała rzeczy wyjątkowe. Świece Yves’a zaspokoiłyby każdy jej kaprys, najskrytsze marzenie. Produkowałby ich tysiące, bo w niezliczonych pokojach i korytarzach Wersalu żadna świeca nie jest zapalana dwukrotnie.

Z kieszeni fraka wyjął skórzaną portmonetkę i zaczął wrzucać do niej liwry. Brzdęk, brzdęk, brzdęk. Jedna z monet sprawiła, że nagle przerwał. Na pierwszy rzut oka luidor nie różnił się niczym od pozostałych. Ale ponieważ Yves zajmował się świecami i codziennie sprawdzał jakość miękkiego wosku, wyczuł, że coś jest nie tak. Przyjrzał się złotej monecie w gasnącym popołudniowym słońcu. Wszystko wydawało się w porządku. Potem wsunął ją między zęby i ugryzł. Miała twardość jak inne. A jednak... Znalazł innego luidora i zważył obie monety w dłoniach. Zamknął oczy. Tak – ten w prawej dłoni był lżejszy. Niemniej kto by to dostrzegł? Tylko prawdziwy rękodzielnik, taki jak on. Już miał wrzucić monetę do portmonetki, kiedy ta drgnęła.

Luidor zaczął się ruszać.

Yves krzyknął i upuścił monetę na ladę. Ta zakręciła się na krawędzi i opadła na płask. Jej brzegi zaczęły falować, niczym wosk w płomieniu.

– Mon Dieu – szepnął Yves. Na Boga, co się dzieje?

Luidor skręcił się i odwrócił. Obdarzone orlim nosem oblicze króla zniknęło, a wraz z nim znajome korona i tarcza. Yves nie mógł oderwać wzroku od monety, która zaczęła tracić swój okrągły kształt, robiła się coraz cieńsza i zdawała się rozdzielać, aż w końcu przybrała postać zgiętej sprzączki. Z wahaniem dotknął jej jednym palcem.

To była pogięta sprzączka.

Z jękiem sięgnął po kasetkę. Pomiędzy monetami znalazł brzydki blaszany guzik, wgnieciony z jednej strony, i wykrzywioną czcionkę z literą Q na słupku. Bezwartościowe kawałki metalu.

Doskonale ją pamiętał. Nawet z nią flirtował. Ruda i piegowata, miała wystające kości policzkowe. Była głodna. Nie żeby to w jakikolwiek sposób ją usprawiedliwiało. Nie miał pojęcia, jak to zrobiła – ale jakimż okazał się głupcem, bez zastanowienia biorąc złotego luidora od dziewczyny w znoszonej pelerynie. Gdyby nie rozmyślał o tym, jak się zaprezentuje w pałacu hrabiego, nie dałby się tak podejść. Idiota! Maître Orland z pewnością mu tego nie daruje.

Otworzył na oścież drzwi prowadzące na zatłoczoną ulicę i krzyknął:

– Na pomoc! Policja! Zostaliśmy okradzeni!

Rozdział 2

Ale Camille już zdążyła przemknąć pod łukami podcieni, przecięła maleńki brukowany placyk i wąską uliczką wypełnioną zapachem świeżego pieczywa dotarła do piekarni, w której teraz stała. Ciężki kosz, wypełniony świecami i gomółkami sera, postawiła na podłodze między stopami.

Odetchnęła głęboko. Tak musi pachnieć w niebie. Stertami bułeczek z rodzynkami, plecionych brioszek, z których po ugryzieniu osypują się złociste maślane płatki, bagietek tak długich jak jej ramię i wciąż ciepłych w środku, słodkimi wypiekami, na myśl o których do ust napływa ślina. Kobieta stojąca przed nią nie śpieszyła się z zakupami, przy okazji narzekając na cenę chleba.

– Nie moja wina – warknęła żona piekarza. – Proszę winić pogodę! Albo królową! Woli kupować sobie nowe fatałaszki, zamiast napełnić brzuchy swoich poddanych.

– Prawda! – sarknęła inna kobieta. – Madame Déficit szasta pieniędzmi, jakby miało nie być jutra. I jak za to wszystko płaci? – Skrzywiła się. – Sięgając do naszej kieszeni! Będą ściągać z nas podatki, nawet jak już martwi spoczniemy w ziemi.

Palce Camille zadrżały z niecierpliwością. Ludzie narzekali na króla i królową, i na arystokratów, nawet gdy absolutnie nic nie dało się zrobić, żeby to zmienić. Jej ojciec, drukarz, nazywał arystokratów krwiopijcami, ale nawet on ich potrzebował, żeby prowadzić swój warsztat.

No szybciej. Nadciągał wieczór. Cienie wpełzały już w szemrane zakamarki miasta. Na ulice wyleją się kieszonkowcy, stręczycielki chcące usidlić młode dziewczęta i mężczyźni, którzy nie potrafią trzymać rąk przy sobie.

– Oui, mademoiselle?

– Czerstwe, s’il vous plaît. – Camille skinęła głową w stronę bochenków z poprzedniego dnia. – I… – zawahała się. – Słodkie pieczywo.

Opatuliwszy się mocniej peleryną, Camille wyszła ze sklepu. Majowe niebo wisiało ponad dachami Paryża, ciężkie, ołowiane. Powietrze miało metaliczny posmak. Rano w kuchni odkryła, że zostawioną w dzbanku wodę pokrywała warstewka lodu. Ale nieważne, że zimno, musiała załatwić jeszcze jedną sprawę, a zamglone słońce już skrywało się za wieżami katedry Notre Dame. Opuściła alejkę i zatłoczoną ulicą ruszyła przed siebie, omijając sterty końskich kup i kałuże sików oraz wszelkie obrzydlistwa wyrzucane przez okna. Aby powstrzymać się od wymiotów, zanurzyła nos w pelerynie. Pachniała lekko perfumami matki.

Kieszeń wydawała się zbyt duża i pusta. O podszewkę obijało się zaledwie kilka solidów. Koniuszkami palców wyczuła cienkie krawędzie monet. Wciąż były okrągłe. Nie miała odwagi wyjąć ich i przeliczyć. Nie na ulicy. Wystarczy na wino Alaina.

O ile monety się nie zmienią.

Czekając, aż handlarz napełni butelkę winem z beczki, nerwowo obgryzała paznokieć. Po wyjściu ze sklepu zaraz przycisnęła kosz do boku. Starała się omijać niszczejące pasaże, ich wąskie wejścia przypominały jej drzwi do grobowca. Niemal czuła na sobie ręce, które tylko czekały, by ją pochwycić. Na piętrze którejś z chylących się kamienic kwiliło dziecko.

Skręciła i zobaczyła dziewczynę w wieku swojej siostry. Biegła w jej stronę, wymijając przechodniów, którzy wybrali się na zakupy albo śpieszyli do pracy. Brwi miała uwodzicielsko przyciemnione, a gorset mocno ściągnięty, tak by drobne ciało zyskało kobiece krągłości. Jej bladą twarz znaczyły gorączkowe rumieńce, rude włosy zdawały się płonąć, pod brudnym rąbkiem sukienki migały bose stopy.

– Stój, ladacznico! – krzyknął policjant, nie mogąc przedrzeć się przez tłum.

Camille, zalękniona, naciągnęła na głowę kaptur, żeby zasłonić swoje rude włosy. Nie mogła odwrócić wzroku od na wpół ubranej uciekinierki, która zdawała się mknąć niczym wiatr. To było ucieleśnienie jej koszmarów.

– Ty, tam! – krzyknął policjant. – Zatrzymaj ją!

Camille przywarła plecami do ściany. Dziewczyna była już coraz bliżej. W półmroku Camille widziała białka jej oczu, boleśnie wychudzoną buzię, siniaki na gołych ramionach – i bułkę, którą ściskała w ręce. Na ile posiłków, ledwie tłumiących bolesne odczucie głodu, będzie musiała jej wystarczyć? A potem co? Camille pogmerała ręką w kieszeni, szukając kilku ostatnich prawdziwych solidów.

– Złodziejka! – krzyknął bezsilnie policjant. Jego twarz wykrzywiła się w złości, gdy małej udało się zniknąć w tłumie.

To zbyt niebezpieczne. Camille zacisnęła pustą dłoń. Mimo smutku i poczucia winy – bo przecież mogła pomóc – bała się zaryzykować. W obecności policjanta bała się cokolwiek zrobić. Strach przed życiem na ulicy obezwładniał ją, blokował niczym potężny mur.

Kiedy oderwała się od ściany, wciąż czuła na sobie przerażone spojrzenie uciekinierki.

Po chwili tak jak ona wtopiła się w mrok ulic Paryża.

Rozdział 3

Camille mieszkała na ostatnim piętrze sypiącej się kamienicy przy rue Charlot. Gmach, który niegdyś wznosił się dumnie, teraz opierał się chwiejnie o swojego sąsiada, jakby był zmęczony staniem prosto przez te wszystkie lata. Camille otworzyła ciężkie drzwi i weszła na dziedziniec. W ciemności rozległo się skomlenie psa, kura sąsiadki otarła się o jej spódnicę. W oknie zajmowanej przez ich rodzinę mansardy widać było światło. To oznaczało, że Alain wrócił. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak jej starszy brat odwiesza swoją oficerską pelerynę i zrzuca buty, a potem siada przy kominku, śmiejąc się z jakiegoś żartu i łaskocze kota. Tak jak dawniej.

Zaczęła wspinać się po zdradliwych, miejscami przegniłych kręconych schodach na siódme piętro. Ciężki kosz obijał się o jej nogi. Kiedy mijała trzecie piętro, otworzyły się drzwi.

– Mademoiselle Durbonne? Poproszę na słówko. – Madame Lamotte w poplamionym tłuszczem fartuchu uniosła lichtarz w stronę Camille. – Zalegacie z czynszem dwa tygodnie. To nie przytułek.

Camille zamrugała. Nie uzbierała jeszcze kwoty na zapłacenie całego czynszu – dwustu liwrów – ośmiu grubych złotych luidorów. A przecież nie mogła zaryzykować i zapłacić madame fałszywymi monetami. Kiedy w końcu zamieniłyby się w kawałki metalu, z których powstały – a było to nieuniknione, bo Camille nie potrafiła dokonać trwałej przemiany – madame kazałaby im się wynosić, bien sûr, nieważne, jak bardzo lubiła ich zmarłych rodziców i współczuła im jako sierotom. I skończyłyby z Sophie jako powsinogi pod mostem. Prostytutki. Albo nawet trupy.

Camille nie znosiła prosić.

– Jeszcze kilka dni?

Madame Lamotte z niechęcią pokiwała głową.

Camille dygnęła i znów zaczęła wspinać się po schodach.

– Jeszcze jedno! – zawołała gospodyni. – Twój brat.

Camille zatrzymała się. Nawet madame zauważyła.

– Przepraszam… – zaczęła, próbując ukryć irytację.

– Jeszcze nic nie powiedziałam!

– Proszę mówić, madame. – Jeśli miała coś do powiedzenia na temat Alaina, to nie mogło być to nic dobrego.

Madame Lamotte ściszyła głos.

– Po prostu uważaj. Miej na niego oko.

– Oczywiście, proszę pani – odparła, choć było to niewykonalne zadanie, absolutnie nierealne. Potrzeba by tysiąca oczu, by go dopilnować.

Kiedy Camille dotarła na siódme piętro, zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać. Czy to… muzyka? Otworzyła drzwi do mieszkania. Na środku pokoju jej młodsza siostra, Sophie, tańczyła sarabandę, podczas gdy Alain przygrywał jej na swoim wojskowym flecie. W blasku świecy jej włosy lśniły bladym złotem, a szeroko rozstawione niebieskie oczy błyszczały z radości. Niesamowite, jak bardzo przypominała ich matkę, ze swoimi delikatnymi rysami i lekko zadartym nosem, albo księżniczkę z jednej z baśni Perraulta. Sophie zawsze była drobna – jej stopy i dłonie wydawały się filigranowe niczym łapki kota, szczuplutka talia sprawiała wrażenie nawet smuklejszej, gdy spódnice wirowały, kiedy kręciła piruety.

Kiedy Sophie dostrzegła Camille, zatrzymała się w pół kroku. Jej rozradowaną twarz pokrywały rumieńce, szyja pulsowała w przyśpieszonym rytmie uderzeń serca.

– Przyłącz się do zabawy, Camille!

Alain rozparł się na ich najlepszym krześle, nogi położył na blacie stołu. Blask ognia podkreślił kilkudniowy zarost na jednym policzku, trikorn pogrążył resztę jego twarzy w cieniu. Włosy, niegdyś złote jak włosy Sophie, a teraz ciemne niczym bursztyn, zostały niedbale związane czarną wstążką.

– Wiem, że uwielbiasz tańczyć, kochanie… – zaczęła ostrożnie Camille, obserwując spod oka Alaina. – Ale ostatnio tak bardzo chorowałaś…

– Ale Alain mnie poprosił. – Sophie ciężko oddychała. – Chciał się przekonać, czy nadal jestem dobrą tancerką.

– I jest! – Alain się rozpromienił. – Niedługo znajdę dla niej męża. Zobaczysz.

– Nie żartuj sobie ze mnie, Alainie. Nikt mnie teraz nie zechce. – Sophie opuściła głowę, by włosy zakryły widoczne na jej czole małe blizny po ospie. – Prawda, Camille?

Camille zawahała się. Nie umiała znaleźć dobrej odpowiedzi na to pytanie.

– Nie słuchaj Camille! Na dworze wszystkie szlachetnie urodzone damy noszą sztuczne pieprzyki zakrywające blizny po ospie. – Alain podniósł kieliszek. – Za Sophie! Ćwicz swój taniec i robótki, a znajdziemy ci męża przystojnego niczym książę.

– Ma piętnaście lat, Alainie. – Camille obrzuciła brata gniewnym spojrzeniem. – Chodź, Sophie, usiądź przy kominku. Odpocznij, a ja przygotuję jedzenie. Nogi ze stołu, Alainie. – Zepchnęła jego stopy i z ulgą odstawiła ciężki kosz.

Po przetarciu blatu położyła na nim z lekka pokiereszowaną drewnianą deskę, ser, chleb i nóż. Słodką bułkę podała Sophie.

– Och, to za wiele – powiedziała dziewczynka, ale jej twarz rozjaśniła się z zadowolenia.

– Bien! Podtucz ją, Camille. Pozwoliłaś, żeby wychudła.

Camille chciała odwarknąć: „Pozwoliłam? To moja wina?”. Ale zdusiła w sobie słowa.

– Masz w tym koszu coś dla mnie? – zapytał Alain.

Camille postawiła na stole butelkę wina.

– Dobra robota – powiedział. – Nalej sobie kieliszek. Teraz mamy wina pod dostatkiem.

– Co masz na myśli, mówiąc „pod dostatkiem”? – Camille dostrzegła butelkę przy kominku i serce w niej zamarło. – Alainie, gdzie jest kurczak?

– Jaki kurczak?

Camille wyczuła, że Sophie skamieniała. Nagle pokój zrobił się mały, bardzo mały.

– Pamiętasz, że monsieur Dimnier zawsze podziwiał maman? – odparła Camille spokojnie. – Poprosiłam cię, żebyś odebrał kurczaka, którego dla nas odłożył. Takiego, który nie przybrał na wadze. Którego już wcześniej zarżnął.

Alain skrzywił się.

– Nic mi nie mówiłaś o żadnym chudym kurczaku.

Mówiła, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia.

– Nieważne, pójdę go odebrać. To niedaleko. – Camille wyciągnęła rękę. – Oddaj mi pieniądze.

Alain się roześmiał.

– Musisz zrobić ich więcej. Ja nic nie mam.

– Co?

– To, co słyszysz. – Alain łyknął wina z kieliszka i otarł usta rękawem. – Nic nie mam.

– Nie możesz trwonić prawdziwych pieniędzy! – Camille sięgnęła do kieszeni. Tak jak myślała, poza kilkoma niesfałszowanymi solidami, pozostałe monety utraciły swoją magię i teraz stały się tym, czym były rano: powyginanymi bezużytecznymi gwoździami, które wyciągnęła z zepsutych drzwi. – Nie mogę tym zapłacić Dimnierowi! – krzyknęła. – Musimy dawać mu prawdziwe pieniądze, pamiętasz? Jeśli przestanie nam sprzedawać, co zrobimy? – Rzuciła gwoździe na stół tak mocno, że odbiły się od blatu i spadły na podłogę.

Alain wzruszył ramionami.

– Pójdziesz trochę dalej.

Camille tupnęła.

– Nie mam już dokąd iść! Nie wiesz, jak daleko dziś musiałam się udać po sam chleb. W naszej dzielnicy już tylko Dimnier nam ufa. A ty zrezygnowałeś z kurczaka dla butelki wina!

– Skąd mogłem wiedzieć, że będziesz pamiętać, żeby kupić wino?

Camille poczuła, że krew uderza jej do głowy. Niełatwo było związać koniec z końcem, używając la magie ordinaire – zwykłej magii – do przemieniania kawałków metalu w monety. Ale ostatnio jej ręce cały czas drżały i schudła niemal tak samo jak Sophie. Po trochu, z dnia na dzień, magia coraz bardziej ją wycieńczała. Czasami miała wrażenie, że może ją zabić.

Chwyciła butelkę.

– Nie. – Alain chwiejnie poderwał się na nogi. – Oddaj.

– Nie zasługujesz na nią! – Camille podniosła butelkę nad głowę i rzuciła do wanny. Rozległ się zgrzytliwy trzask i pokój wypełnił drażniący zapach wina.

Alain złapał nóż leżący na stole.

– To było moje wino.

– Było moje, idioto. Zapracowałam na nie. Kupiłam je.

– Uspokój się, Camille. – W głosie Sophie słychać było rozpacz. – Proszę, nie kłóćcie się! Alain zastępuje teraz naszego ojca. Musisz go słuchać.

– Nasz ojciec nie był dziewiętnastoletnim darmozjadem! – odwarknęła Camille.

Alain rzucił się w stronę Camille, opierając się o stół. Pomimo chłodu jego twarz błyszczała od potu. Wpatrywał się w nią nieobecnym spojrzeniem, które sprawiało, że dostawała gęsiej skórki.

– Prześpij się, Alainie. Posprzątam. Comme d’habitude – dodała cicho. Jak zwykle.

Nim się zorientowała, przyłożył nóż do jej gardła. Zamarła. Czuła każde uderzenie pulsu pod skórą.

– Co robisz, Alainie? Odłóż nóż.

Ręka Alaina zadrżała i nagle poczuła ostry ból. Strużka krwi zebrała się w zagłębieniu jej obojczyka, gorąca i mokra. Przez tyle tygodni groził, że ją zrani, i teraz, pijany po nie wiadomo ilu butelkach wina, w końcu to zrobił. Chciała się wściec, chciała szlochać z powodu tej niesprawiedliwości. Ale nawet nie drgnęła.

– Nie próbuj mi rozkazywać, Camille Durbonne – warknął Alain. – Jestem żołnierzem i zarabiam na swoje utrzymanie.

– Więc idź i przynieś pieniądze. Choć raz staw się na służbę. Zapłać czynsz. – Stała bez ruchu. Wszystko w niej krzyczało, że powinna uciekać, ale nie mogła pozwolić na to, żeby dostrzegł paraliżujący ją lęk. Nigdy. – Nie mogę dłużej tak żyć.

– Nie bój się, zrobię, co do mnie należy. A tymczasem ty – powiedział, przysuwając się tak blisko, że Camille poczuła kwaśny odór jego oddechu – rób to, do czego się nadajesz. Dalej, la magie czeka. – Rzucił nóż na podłogę i zataczając się, ruszył w stronę drzwi, które otworzył z rozmachem.

Wściekła i zasmucona słuchała jego chwiejnych kroków, które odbijały się echem na klatce schodowej. Teraz, dzięki niemu, magia przyjdzie bez trudu. Drobne czary la magie ordinaire wymagały od niej wszystkich umiejętności, które doskonaliła pod okiem matki, i smutku. Bez smutku nie ma transformacji, nie ma magii.

Dziś było go pod dostatkiem.

Rozdział 4

Tej nocy Sophie męczyły koszmary. Zaczęły się, kiedy zachorowała na ospę. Czasem, jak zwierzyła się Camille, cofała się w snach sześć miesięcy, rok – do czasów, kiedy rodzice jeszcze żyli, byli dobrzy i szczęśliwi. Czasem tylko wydawało się, że są żywi, bo gdy Sophie próbowała ich objąć, w jej ramionach zamieniali się w pył. Czasem przenosiła się tylko trzy miesiące wstecz, kiedy rodzice umierali na czarną ospę – w tych snach Sophie musiała zwymiotować jakikolwiek skrawek jedzenia, który zdążyła zjeść, żeby ich nakarmić. To była bezustanna makabra pełna strachu, winy i boleści.

Camille, która przycupnęła na skraju łóżka, obserwowała gałki oczne Sophie mimowolnie poruszające się pod sinymi powiekami i wsłuchiwała się w jej ciężki, drżący oddech. Ilekroć Sophie miała się obudzić, łapała powietrze niczym topielec. W końcu ocknęła się, ale nie otworzyła zaciśniętych oczu.

– Proszę – szepnęła – moje lekarstwo na sen.

Camille przyjrzała się brązowej buteleczce laudanum przy świetle świecy. Była niemal pusta. Wlała do ust Sophie ostatnie parę kropel. Niedługo potem nalewka z opium zaczęła działać, Sophie opadła na poduszkę i pogrążyła się w sennym letargu. Jej powieki delikatnie trzepotały.

– W moim śnie maman nie miała palców – wymamrotała. – Sprzedała je wszystkie, żeby kupić jedzenie. Zostań ze mną, Camille, żeby koszmary nie wróciły.

Camille naciągnęła halkę na kolana i oparła się o ścianę. Ściskając szczuplutką dłoń siostry, obserwowała narzutę, która unosiła się i opadała w rytm oddechu Sophie, coraz wolniej, coraz spokojniej. Gdy w kominku tlił się już tylko żar, Camille ściągnęła koce z łóżka Alaina i otuliła nimi Sophie. Czarny kot zwinął się w kłębek na jej brzuchu, a ciszę wypełniło głębokie mruczenie.

– Ach, Fantôme – szepnęła Sophie. Puściła dłoń Camille i zanurzyła ją w kocim futerku.

– Tak. Śpij, ma chèrie. – Camille odgarnęła z czoła Sophie ciemne od potu włosy. Musi umyć je rano. A to oznacza, że będą potrzebowali więcej drewna do podgrzania wody. Więcej drewna, więcej pieniędzy, więcej laudanum, więcej magii.

Ostrożnie dotknęła miejsca nad obojczykiem, gdzie nóż Alaina przeciął jej skórę. Przestało krwawić. „Mogło być gorzej”, powiedziała sobie, badając palcami ranę. Czasami miała nadzieję, że brat nie wróci, choć oczywiście zasmuciłoby to Sophie. Camille zdawała sobie sprawę z tego, że powinna współczuć Alainowi albo próbować go zrozumieć, bo przecież starał się, przynajmniej na początku, zapewnić im pożywienie i odzienie. Nie jego wina, że nie potrafił używać magii. Och, Dieu, jak bardzo tego pragnął. Ale to wszystko, co przyszło potem? Hazard i alkohol? To nie był Alain, którego znała.

Być może jej prawdziwy brat nigdy nie wróci.

Alain miał niewiele pieniędzy w kieszeniach, ale to go nie powstrzymywało – wkrótce będzie obstawiać zakłady w pokojach gier w Palais-Royal, wspaniałym paryskim pałacu należącym do kuzyna króla i znanego hazardzisty, księcia Orleanu, który otworzył swój dom dla wszystkich mieszkańców Paryża. Tam Alain stawiał to, co miał, żeby wygrać cokolwiek mógł, pijąc na kredyt dopóty, dopóki był w stanie podpisać się w zeszycie pod swoim długiem. Zawsze kończyło się to tak samo. Tydzień czy dwa tygodnie później w drzwiach stawał poborca należności wraz z zaglądającą mu przez ramię madame Lamotte, żeby wcisnąć Camille zapaskudzony kwit dłużny.

Było to pewne.

Camille zostawiła śpiącą Sophie i cicho przemknęła boso do drugiego pokoju. Zatrzymała się przy drzwiczkach prowadzących do pomieszczenia pod okapem dachu. Wyjęła kluczyk ukryty pod luźną deską podłogową, wsunęła go do zamka i przekręciła. Pokoik wyłożony był tapetą ozdobioną wypłowiałym już wzorem róży stulistnej. W świetle świecy kwiaty zdawały się przypominać tłum gapiących się na nią twarzy. W półmroku widać było kilka zwiniętych starych dywanów, zbyt wytartych, żeby dało się je sprzedać. Obok stały drewniane kufry. Jeden z nich, cały osmolony, wyglądał tak, jakby ledwo ocalał z pożaru. Camille minęła go, udając, że go tam nie ma. Choć oczywiście nie było to możliwe. Bo na samą myśl o nim słyszała w głowie ostrzeżenie maman: „Nie dotykaj spalonego kufra. Jest znacznie bardziej niebezpieczny, niż możesz to sobie wyobrazić”, i czuła na karku jej zatrwożony oddech.

Maman nauczyła ją, że na świecie istnieją trzy rodzaje magii. Magie ordinaire, za pomocą której można zmieniać przedmioty. Glamoire, za pomocą której można zmieniać siebie. I magie bibelot, za pomocą której można nasycać przedmioty magią, czyniąc je istotami rozumnymi.

Niedorzecznym było myśleć, że okopcony kufer wpatrywał się w nią, ale takie miała właśnie wrażenie. Otuliła się mocniej chustą.

Drugi kufer pełnił funkcję sejfu przykręconego do podłogi.

Z sekretnej kieszonki przy szwie spódnicy wyjęła garść monet: resztę otrzymaną za przemienionego luidora, którym zapłaciła w sklepie ze świecami. Dwadzieścia liwrów. Alain przepił pieniądze przeznaczone na zakup kurczaka, ale na szczęście nie położył łap na prawdziwych monetach. Poczuła szczyptę żalu, wrzucając je do kufra. Sophie potrzebowała wzmocnienia, ale pieniądze na czynsz były bardziej potrzebne niż mięso, a ona miała tylko kilka dni na zdobycie kolejnych stu osiemdziesięciu liwrów.

Choć słaniała się ze zmęczenia, nie myślała o spaniu. Miała tyle do zrobienia. Zamknęła drzwiczki na klucz i stąpając po rysujących się na podłodze bladych rombach księżycowego światła, dotarła do kominka. Uklękła, aby ogrzać dłonie nad żarem. Z leżącej obok sterty wzięła garść zabrudzonych próbnych wydruków, pozostałość po warsztacie drukarskim ojca. „Powstańcie, Obywatele! – zachęcał jeden nich. – Nadszedł nasz dzień!”. Rzuciła je na węgiel. Jasne płomienie łapczywie przedarły się przez papier, oświetlając półkę nad kominkiem. Kosztowniejsze bibeloty, które niegdyś tam stały – porcelanowa pasterka, lew z chińskiej laki z falistą grzywą – zostały sprzedane, kiedy rodzice zmarli. Teraz poniewierało się tam tylko kilka papierowych figurek. Podniosła maleńką łódkę i dmuchnęła w żagle, żeby zatrzepotały.

Bagatelles, tak mówił na nie papa – durnostojki. Królowe z piętrzącymi się perukami i mleczarki dźwigające wiadra, rycerze z kopiami i ziejące ogniem smoki – wszystkie figurki wykonano z pokrytych tuszem kartek z pisanych przez ojca agitek i pamfletów. Nawet teraz jego słowa maszerowały przez żagle szkunera: „Czas podjąć działania”. Płomienie strzelające z paszczy smoka głosiły „Liberté” – choć L odwrócone było niczym lustrzane odbicie.

Na samo wspomnienie poczuła ciarki wstydu. Ustawienie czcionki w formie tak, by w rezultacie wszystkie litery na wydruku zwrócone były we właściwą stronę, wymagało umiejętności i praktyki. Camille przekonała się o tym, kiedy zapytała ojca, czy pozwoli jej zostać jego uczennicą. Słysząc jej prośbę, podniósł ją i zakręcił nią w kółko, aż jego twarz stała się rozmytą smugą radości i dumy. To ciężki kawałek chleba dla małej dziewczynki. Nie chodziło tylko o to, że musiała godzinami stać na taborecie podczas ustawiania czcionek, ale o odpowiednie nałożenie i roztarcie farby drukarskiej, aby czcionki były odpowiednio czarne, i wieszanie się na dźwigni, za pomocą której opuszcza się płytę formową, tak by pokryte farbą litery ucałowały papier. Błędy były nieuniknione – pomylone litery, kleksy i smugi. Nie chciała, żeby papa je zauważył, ale znalazł ukryte przez nią kartki. Starł łzy z jej policzków i powiedział: „Próbując, wykazujesz się odwagą. Bądź odważna”.

Aby nie czuła, że jej rozmazane odbitki były nic niewarte, poskładał kartki w statki, pociął tak, że przypominały wymyślne peruki, albo zrobił z nich tańczące niedźwiadki. Większość bagatelles nie przetrwała. Papier okazał się zbyt kruchy, a którejś lodowatej nocy ktoś użył ich jako rozpałki. Ale kilka sztuk się uchowało.

Zatrzymała je, żeby nie zapomnieć.

Nie zapomnieć tego, jak papa uczył ją swojego rzemiosła, żeby pewnego dnia stała się najlepszym drukarzem w Paryżu – mimo że drukarzami zawsze byli mężczyźni.

Nie zapomnieć tego, jak promieniał dumą, gdy wydrukowane przez nią arkusze suszyły się na sznurkach. Wciąż pamiętała dreszcz emocji, kiedy gładki papier pokrywał się drukiem, i ekscytację, że papa wierzył, iż jest wystarczająco dorosła i wystarczająco mądra, by mieć własne zdanie o otaczającym ich świecie. I poprzez układanie czcionek w formie drukarskiej może ten świat zmienić. Prasa drukarska uwieczniała na papierze myśli krążące w czyjejś głowie, tak że każdy mógł je poznać. To przypominało magię. Magię, za pomocą której dało się zmienić świat.

Ale wszystko to było melodią przeszłości. Czasami, kiedy kładła się w łóżku obok Sophie, ze stopami bolącymi ją od coraz dłuższych wędrówek i duszą poranioną od czarów, pocieszała się, że któregoś dnia znów będzie mieć swoją szansę. Ale z każdym porankiem ten „któryś dzień” coraz bardziej i bardziej się oddalał. W końcu zniknie jej z oczu na dobre. Próbowała zdusić wzbierający w niej smutek, ale coraz bardziej ściskał jej żebra, jej gardło. Boleśnie pulsował nawet w małym palcu.

Nie chciała tego robić – nie teraz, czuła się taka zmęczona – ale nie miała wyboru. A skoro była przytomna, to dlaczego nie.

Odłożyła na miejsce papierowy stateczek i poszła po ciężkie pudło na kapelusze, w którym grzechotały kawałki metalu. Połamane czcionki z prasy drukarskiej. Pogładziła palcem krągłości litery i proste metalowe krawędzie słupka. Pochodziły z ozdobnej bordiury, nad którą pracowała, tuż przed tym, jak papa zamknął warsztat i sprzedał maszynę. Jakże pusty wydawał się warsztat bez prasy, papieru, kaszt i czcionek, kiedy wypełniały go tylko wirujące drobinki kurzu i zapach farby drukarskiej.

Pusty, pusty, puściutki.

Wspomnienia sprawiły, że smutek wezbrał i rozlał się w niej niczym wino albo laudanum, ciemny, gorzki, niepowstrzymany. Nie próbowała już go zdusić. Nie próbowała wmówić sobie, że któregoś dnia będzie lepiej.

Zamiast tego obracała czcionkę między palcami, aż stała się ciepła i zaczęła tracić kształt. Gładziła ją, jeszcze i jeszcze, przywołując w pamięci śmierć rodziców. Pierwsze czerwone, żółte i białe krostki, niczym ukąszenia, które w końcu przekształciły się w ropne pęcherze. Rozognione, sączące się rany na ramionach i klatce piersiowej matki. Gorączkowe majaczenia ojca. Przejmujące poczucie samotności, gdy maman powiedziała, że teraz Camille będzie musiała uprawiać magię. Że teraz Camille będzie musiała czerpać ze źródła smutku, aby utrzymać rodzinę przy życiu.

Nienawidziła la magie, ale to było wszystko, co miała.

Siedząc przy zniszczonym stole, Camille co rusz zanurzała się w ciemną otchłań – wracała pamięcią do śmierci rodziców, do ich dawnego życia. Pogrążała się w coraz większym cierpieniu, które połyskiwało mrocznie niczym srebrna ryba w głębokim czarnym stawie. Maman. Papa. I Alain, który niegdyś przytrzymywał ją na parapecie, żeby pokazać jej gniazdo uwite przez jaskółki. Wszyscy zniknęli w bezdennej toni. Do jej oczu napłynęły łzy, ale ona dalej obracała w palcach połamaną metalową czcionkę, aż ta w końcu stwardniała i przybrała postać monety.

Rozdział 5

Rano kaszel Sophie zelżał. Wstała przed Camille, wprawnie opiekła nad paleniskiem resztki chleba, zaparzyła stare liście herbaty i postawiła śniadanie na podłodze, obok krzesła, na którym zasnęła Camille.

– Pachnie jak lato. – W głosie Sophie słychać było cień ekscytacji.

Camille wyprostowała się i zmrużyła oczy. Przez okienko nad okapem dachu do mieszkania wlewało się słońce.

– Która godzina? – Dotknęła włosów Sophie, które w blasku słońca wydawały się złote. – Umyłaś włosy.

– Sprytnie, prawda? – Sophie rozrzuciła je na ramionach. – I już prawie wyschły.

– Alain przyniósł rano wodę?

– Wczoraj wieczorem. Zanim wróciłaś. – Sophie wyraźnie osowiała. – Myślisz, że coś się stało?

Poza tym, że urżnął się w trupa? Żałując, że nie ma cukru, Camille obróciła wyszczerbioną filiżankę drugą stroną, i upiła łyk herbaty.

– Nie.

– Ale jeśli ktoś go okradł w Palais-Royal? To jest tam nagminne, tak mi powiedział. A co, jeśli wpadł do Sekwany?

– Jestem pewna, że nic mu nie jest i tylko odsypia swój… zły nastrój. – Filiżanka zaklekotała cicho o trzymany przez Camille talerzyk.

– Drżysz.

– Jestem trochę zmęczona, to wszystko.

Sophie wyciągnęła rękę w stronę gardła Camille, ale nie dotknęła rany.

– To nie w porządku.

Camille uniosła brew. Sophie zwykle nie dostrzegała wad swojego starszego brata.

– Czasami mnie przeraża. Nie wiem, co mu się stało, że się tak zmienił.

– Nie żebym go usprawiedliwiała – odezwała się Sophie – ale strasznie się denerwuje naszą sytuacją.

– Naprawdę? – Camille zdusiła w sobie resztę słów. Kiedyś Alain faktycznie był prawdziwym starszym bratem, który się nią przejmował. Bratem, którego ubóstwiała. Ale teraz stał się ciężarem, który coraz dotkliwiej odczuwała.

– Nie powinnaś była przemieniać w nocy monet. Zbyt wiele cię to kosztuje. Jestem pewna, że Alain przyniesie do domu swoją wygraną. – Sophie ścisnęła rękę Camille. Écoute-moi. Mam pomysł – wyjdźmy i zabawmy się, tylko raz! Nieważne, że będziemy musiały daleko iść. Obie potrzebujemy nowych trzewików.

Camille dopiła do końca słabą herbatę.

– Ty chcesz mieć nowe trzewiki.

– Potrzebuję nowych trzewików. Jak inaczej mam wyglądać stosownie? S’il te plaît. – Oplotła rękami ramiona Camille i ponownie wyszeptała prosto do ucha: – Proszę.

– Już niedługo, ma chère – odparła Camille. – Ale do tego czasu… Wiesz, że wyglądasz uroczo, niezależnie od wszystkiego, prawda?

Camille wyślizgnęła się z ramion siostry i wstała. Przez otwarte drzwi widziała stół, a na nim podrapaną zieloną puszkę, która pełniła funkcję skarbonki. W nocy zużyła wszystkie powyginane czcionki z pudełka na kapelusze, ale i to okazało się niewystarczające. Koniec końców musiała się uciec do wyciągania gwoździ ze ścian.

– Ale teraz mamy już tyle…

– Nie mamy! – Zabrzmiało to ostrzej, niż zamierzała. – Wybacz mi, kochanie, ale madame Lamotte zatrzymała mnie wczoraj na schodach. Zalegamy z czynszem. A Alain…

– Dobrze. – Sophie wyprostowała się, sztywna i wyprężona niczym ołowiany żołnierzyk. – To gdzie pójdziemy?

Rozdział 6

Na przedmieściach Paryża budynki skarlały, a niebo znów zaciągnęło się ciemnymi chmurami. Domy, niektóre z dachami pokrytymi strzechą, stały blisko drogi, czasem oddzielone od kurzu i błota kamiennymi murami. Spoglądając ponad nimi, Camille mogła zobaczyć zieleń ogrodów – pełne życia liście jabłoni, splątane łodygi grochu, obsypane różowymi kwiatkami. Sophie uniosła głowę i zmarszczyła nos.

– Wcześniej było tak ładnie. Teraz wygląda tak, jakby miało zacząć padać.

– Jesteśmy prawie na miejscu.

Do jednego z większych domów przylegał warsztat podkuwacza koni, tylna ściana wbudowana była w mur ciągnący się wzdłuż alejki. Z komina ulatywał dym, z wnętrza zakładu wylatywały iskry, gasnące po zetknięciu z piachem na podwórku, gdzie podkuwano konie.

– Tutaj? – Sophie rozglądała się, jakby spodziewała się, że jacyś przystojni uczniowie wręczą im pudełka pełne resztek metalu.

Camille roześmiała się. Nie miało sensu złościć się na Sophie. Podwinęła spódnicę i przykucnęła w kurzu. Wbiła paznokcie w piach, wyciągnęła wygięty gwóźdź i podniosła go, żeby pokazać Sophie.

– Widzisz? Nie potrzeba nam żadnych uczniów.

– Nie zgadzam się – odparła nadąsana Sophie, ale zaraz potem odłamała dwa patyki z gałęzi zwisającej nad murem, podała jeden Camille, przykucnęła i zaczęła kopać.

Powoli, powolutku w worku po mące, który przyniosła ze sobą i położyła między nimi, rosła sterta metalowych śmieci. Nie była to trudna praca, ale brudna. Miną dni, zanim uda im się doczyścić paznokcie. Z każdym skrawkiem metalu, z każdym gwoździem rzuconym na stosik, gniew Camille przybierał na sile, aż czuła, że się w niej gotuje. Alain nigdy nie pomagał jej kopać. Nie wędrował po ulicach z oczami wbitymi w pokrywające je błoto, gotów wygrzebać z niego każdy ułomek metalu. Nie musiał. Był pełen wydumanych obietnic – o tym, jak to awansuje i w jakie dostatki będą wtedy opływać! Camille wyciągnęła z ziemi długi gwóźdź i rzuciła go na stertę. Alain nie potrafił nawet utrzymać w czystości swojego munduru. Rzadko kiedy chyba też zgłaszał się na służbę. W jaki sposób miałby awansować? A jego długi tylko rosły i rosły, choć on twierdził, że nie ma się czym przejmować.

Camille zawzięcie kopała w ziemi, wyszarpywała z niej kawałki metalu, które z brzękiem lądowały w worku. Obietnice Alaina nie były nic warte, jak skrawki papieru, które podpisywali szlachetnie urodzeni klienci ojca. Bezwartościowe. I w końcu ona musiała zrobić coś z niczego.

– Jeszcze trochę i nie damy rady donieść tego do domu – powiedziała Camille, podnosząc worek.

– Grace à Dieu – mruknęła Sophie, wstając. – Potrzebujemy rękawiczek, Camille. Mam tyle piachu pod paznokciami, że aż mnie boli.

Wóz konny toczył się drogą w ich stronę, wzniecając tumany kurzu. Jeszcze zanim zdążył je minąć, Sophie rozkaszlała się, zgięta wpół.

– Już spokojnie – Camille przytuliła Sophie. – Dobrze się czujesz?

– Moje płuca… nie całkiem… wydobrzały – wydusiła z siebie Sophie.

Niedaleko niski murek prowadził w stronę pola. Po drugiej stronie parobkowie ścinali pierwsze plony, ich sierpy błyskały raz po raz. Lekki wiatr wzdymał rękawy ich koszul. Za mężczyznami, pod ciemniejącym niebem, ciągnął się pas drzew. Camille przysiadła na murku i pociągnęła za sobą Sophie. Przez cienką tkaninę sukienki widać było wystające łopatki. Oddech wiązł jej w gardle. Camille żałowała, że nie może oddychać za nią, by oszczędzić jej cierpienia. Wtuliła jasnowłosą głowę Sophie w zagłębienie szyi, przymknęła powieki i pomyślała życzenie: w jakiś sposób, kiedyś, wkrótce niech…

Chwilę później przygnębiona Sophie kopała obcasami w kamienie.

– Zniszczysz buty w ten sposób.

Sophie wzruszyła ramionami, jakby mówiąc: i tak są już zniszczone.

– Mogłabym wziąć więcej zleceń od madame Bénard. Zawsze mówi, że mam dryg do wykańczania kapeluszy. Może mogłabym nawet obsługiwać klientów w zakładzie.

To by na pewno pomogło.

– Jesteś pewna? Z twoim zdrowiem?

Sophie ostrożnie wygładziła brudnymi palcami fałdki na rękawie sukienki Camille.

– Nie musiałabyś wtedy uprawiać la magie…

– Ale to tak dużo kapeluszy. – Camille przestała się uśmiechać, widząc mroczne spojrzenie Sophie.

– Nie każdy może parać się magią.

To był drażliwy temat od samego początku, kiedy tylko maman zaczęła uczyć Sophie najprostszego rodzaju magii, la magie ordinaire. Sophie twierdziła, że tego nie potrafi. A Camille wiedziała, że nie chce. I w przeciwieństwie do Camille, która potrafiła i musiała uprawiać magię, Sophie magię porzuciła.

– Teraz nikomu nie jest łatwo – powiedziała Camille, dusząc w sobie rozżalenie. – Nie jesteśmy jedyni. Z wyjątkiem szlachetnie urodzonych wszyscy mieszkańcy Francji są głodni.

Na polu parobkowie posuwali się wzdłuż zielonych rzędów.

– Może w tym roku zbiory okażą się lepsze.

– Jedne zbiory nie naprawią naszego życia. Cena chleba trochę się obniży, bien sûr. Ale my wciąż będziemy musiały grzebać się w błocie w poszukiwaniu kawałków metalu.

– Nie będziemy już zawsze żyć z la magie. Coś się zmieni.

Sophie zerknęła spod oka na Camille.

– Alain powiedział, że zabierze mnie na tańce w Palais-Royal.

– I? – odparła Camille, zaniepokojona.

– I – odpowiedziała Sophie, przesuwając palcem wzdłuż zawijasów na szczycie murku – powiedział, że mogę kogoś tam poznać. Wielu szlachetnie urodzonych bywa w Palais-Royal ze względu na rozrywki, które organizuje duc d’Orléans. Powiedział, że kupi mi sukienkę, a jego przyjaciółka pożyczy mi biżuterię.

– Naprawdę?

Gdyby Sophie poszła, co by tam znalazła, przy zatłoczonych stołach do gier i na wypolerowanym parkiecie sali balowej? Arystokratę szukającego żony? Na pewno nie. Raczej szukającego dziewczyny na wieczór albo może tydzień. Nie baśniowego romansu, o którym tak marzyła.

– Kto miałby kupić ci sukienkę – Alain czy duc?

– Alain, głuptasie. – Sophie lekko pchnęła ramię Camille. – Mogę bogato wyjść za mąż, jestem tego pewna. Znaleźć kogoś, kto zadba o nas wszystkich.

Camille miała ochotę krzyczeć. Albo się poddać. Ze wszystkich głupot, które Alain wyczyniał – picia, hazardu, lekceważącego stosunku do pieniędzy – zachęcanie Sophie do wyjścia za mąż ponad stan było najgorsze. Nawet kiedy żyli rodzice, nie miało to sensu. A maman napędzała to swoimi historiami. Opowiadała im, jak żyła w Wersalu, gdy była małą dziewczynką – miała ładnego pieska na czerwonej wstążce, białego kucyka, emaliowaną szkatułkę na pierścionki. Ale jej historie przepełniał przyćmiony, migotliwy posmak snu – brakowało im konkretu. A po tym, jak papa musiał sprzedać prasę drukarską, po tym, jak rodzice zmarli, bogaty mąż dla Sophie stanowił bardzo niebezpieczną mrzonkę. Camille zauważyła, że Sophie wpatruje się w nią – niebieskie oczy wydawały się ogromne w drobnej twarzyczce, usta były rozchylone w oczekiwaniu. W nadziei.

Sięgnęła po dłoń Sophie. Obciągnięte skórą kości wydawały się lekkie jak u ptaszka.

– Masz tylko piętnaście lat, ma chère.

– Królowa wyszła za mąż, mając lat czternaście. – Sophie pociągnęła nosem.

„Dużo dobrego jej to nie przyniosło”, pomyślała Camille. Francuzi gardzili Marią Antoniną.

– Niemniej, dlaczego nie poczekać. Mogłabyś…

– Spójrz! – Sophie nagle ześlizgnęła się z murka. – Tam, na niebie!

Wysoko, wysoko, pośród szaroniebieskich chmur połyskiwało coś dużego. Coś, czego wcześniej tam nie było. Żółte i białe, przypominało jedwabny woreczek w paski, ściągnięty sznureczkiem i wyrzucony do góry nogami w powietrze.

– Dieu, to montgolfière! – krzyknęła Camille. – Pamiętasz?

Sophie zeszła na drogę, obserwując latający statek.

– Jak mogłabym zapomnieć?

Sześć lat wcześniej papa zabrał ich aż do pałacu wersalskiego. Zanim wyszli, w domu, podniósł Camille wysoko, aż pod sam sufit, żeby poczuła, jak jest tam ciepło w porównaniu z poziomem zimnej z rana podłogi. „Ciepłe powietrze unosi się – powiedział. – Zapamiętaj to”. Camille i Sophie były wtedy małe i trzygodzinna jazda bryczką po wyboistej drodze tylko po to, żeby zobaczyć worek pełen gorącego powietrza, wydawała się przesadą. Papa znał kogoś w pałacu, ogrodnika, który wpuścił ich przez wąską żelazną bramę. Na przeogromnym zatłoczonym dziedzińcu stał latający statek, którego balon wykonano z papieru i udekorowano niczym haftowaną poduszkę.

Ojciec trzymał Camille i Sophie na ramionach, tak żeby mogły zobaczyć, jak zwierzęta – owca, kaczka i kogut – były ładowane do dużego wiklinowego kosza. Sztywna czasza kiwała się na lekkim wietrze. Ludzie klaskali i wznosili okrzyki, skandowali: „Montauciel! Montauciel!”. Camille wykrzyczała w ucho ojca: „Kim jest Montauciel?”. Ojciec roześmiał się i żartobliwie uszczypnął ją w nos. To było imię owcy – „Wspinająca się do Nieba”. Jakżeż tłum zaryczał, kiedy asystenci zwolnili balast i latająca maszyna poszybowała w górę.

Wznosiła się, ale nie tak jak ptak. Raczej jak święty na kościelnych malowidłach, prosto do nieba.

Tamten balon został wykonany z papieru – bracia Montgolfier zajmowali się wytwarzaniem tego materiału – ale ten został wykonany z marszczącej się tkaniny, być może jedwabiu. Sylwetki w gondoli poruszały się to w przód, to w tył.

– Lepiej będzie widać na polu – powiedziała Sophie. – Pośpiesz się! Wydaje mi się, że lecą nim ludzie!

Balon szybował w ich stronę, wyżej niż jakakolwiek kościelna wieża. Wyżej niż cokolwiek. „Jak nasiono dmuchawca – pomyślała Camille. – Albo życzenie”.

Jedna postać pochyliła się nad ogniem w centrum, druga stała przy burcie i obserwowała okolicę przez lunetę. Wiatr szarpał jej czarne włosy. Za balonem ciągnęły się pasma ciemniejących chmur, zwiastujących burzę. Pod wpływem podmuchów wiatru liście topoli odwracały się, ukazując blade spody. Zbierało się na deszcz.

– Zupełnie jak w baśni – powiedziała cicho Camille.

– W baśniach nie ma balonów.

– W moich są. – Choć Camille wiedziała, że to gorące powietrze utrzymywało balon nad ziemią, i tak wydawało się to nieprawdopodobne.

Balon zaczął opadać, gondola unosiła się tuż ponad drzewami.

– Tutaj wyląduje! – Sophie pociągnęła Camille w stronę bramy w murze. – Chodź!

Gondola już ocierała się o korony drzew. Jedna z postaci dźwignęła coś dużego i wyrzuciła przez burtę. Kotwica uderzyła o ziemię, ale nie zaczepiła się i tylko bezużytecznie wlokła się po ziemi za rozpędzonym balonem. Statek szybował za nisko, nie lądując ani nie unosząc się. Znad palnika unosił się gęsty dym.

– Coś jest nie tak, prawda? – Sophie przygryzła wargę.

Mknący nad polem balon zdawał się drżeć. Jeden z pasażerów krzyknął do parobków:

– Pomóżcie nam, mes frères! Złapcie kosz!

Robotnicy, zastygli z przerażenia i podziwu zarazem, gapili się na nich z otwartymi ustami, sierpy dyndały w ich opuszczonych rękach. Balon coraz szybciej zbliżał się ku ziemi. Pasażerowie w gondoli zapewne przygotowali się na najgorsze.

– Zabiją się! – lamentowała Sophie, wtulając twarz w ramię Camille. – Dlaczego nikt im nie pomaga?

Niespodziewanie balon runął w dół, rozbryzgując wokół ziemię i kamienie. Siła uderzenia wyrzuciła gondolę i jej pasażerów z powrotem w powietrze, niczym liście miotane podczas burzy. Bezradnych. Bezsilnych. Nie do uratowania.

Po śmierci ciała jej rodziców wyglądały na ciężkie, ale puste. Gdy Sophie zanosiła się płaczem, zostały podźwignięte na drewniane nosze i zniesione siedem ciemnych pięter w dół. Camille szła za nimi. Ramię ojca wysunęło się spod całunu, jego skórę znaczyły ślady po czarnej ospie, czubki palców były szare od blednącej farby drukarskiej. Światło zostało zgaszone. Czuła w gardle wzbierający szloch na myśl o pustce, którą zostawili po sobie maman i papa, niczym dziurze wyciętej nożycami w niebie.

– Zostań tutaj! – krzyknęła Camille, po czym chwyciła spódnice i puściła się biegiem.

Rozdział 7

Minęła umajone kwieciem kasztanowce obok płotu, otwartą bramę i ruszyła przez miękki grunt. Nie zważała na okrzyki parobków i przyśpieszone tętno. Balon mknął w jej kierunku, teraz znajdował się już tylko kilka stóp nad ziemią.

– Messieurs! Ratujcie nas! – krzyknął ciemnowłosy baloniarz, ale parobkowie rozproszyli się po polu, i chroniąc głowy ramionami, pędzili w stronę drzew.

Camille poślizgnęła się na luźnej glebie, ale szybko odzyskała równowagę i pobiegła dalej. Każdy oddech był walką z krępującym jej klatkę piersiową gorsetem. Bolały ją płuca, ostry kurz drażnił gardło.

Gdy znalazła się bliżej balonu, zauważyła, że lotnicy nie byli dorosłymi mężczyznami, ale młodzieńcami, niewiele starszymi od niej. Jeden z nich – mały, chudy, w koszuli bez fraka – usiłował ciągnąć za linę przywiązaną do otworu nad koksownikiem.

– Lazare, zawór upustowy nie działa! – krzyknął.

– A czyja to wina? – odparł jego towarzysz. Jego włosy falowały na wietrze niczym flaga, halsztuk odznaczał się bielą pod zabrudzoną sadzą twarzą.

– Twoja!

– Gdybyśmy mieli wystarczający balast, nie znaleźlibyśmy się w tej sytuacji! – odkrzyknął ciemnowłosy baloniarz. Na jego twarzy widać było strach.

Miała wrażenie, że śni. Gdzieś z daleka dobiegł ją głos Sophie. Wykrzykiwała jej imię.

Prawie dobiegła. Widziała, że gondola została spleciona z wiklinowych gałązek, a drzwiczki są umocowane na zwykłych skórzanych paskach. Widziała drżące od napięcia naprężone liny. Była taka delikatna. W jednej chwili mogła zostać zgnieciona. Nad koksownikiem buchał dym, bladolicy chłopak oparł się o burtę gondoli.

Szybciej. Szybciej. Zmuszała nogi do wytężonej pracy.

Balon co rusz uderzał o ziemię, ale kosz się nie rozleciał, chłopcy trzymali się go kurczowo.

Cztery długości. Dwie długości. Już byli na wyciągnięcie ręki.

Skulony przy burcie ciemnowłosy chłopak wpatrywał się w biegnącą Camille z nieśmiałym uśmiechem.

– Ratuj nas, mademoiselle! Złap za burtę!

W jego oczach nie była sobą, lecz kimś innym. Kimś, kto może czegoś dokonać.

Chwyciła burtę obiema rękami. Pęd balonu poderwał ją w powietrze. Pole uciekało spod jej stóp przerażająco szybko. Ciemnowłosy chłopak przecisnął się między przyrządami w gondoli, złapał jej ręce i podciągnął ją wyżej.

– Mademoiselle, proszę trzymać się mocno i uważać na stopy! – krzyknął na wietrze.

– Proszę nie puszczać, m’sieur – udało jej się wykrztusić.

Jego twarz była tak blisko, że widziała w jego oczach złote drobinki i dostrzegła determinację.

Wzięła bolesny oddech.

Drugi. Trzeci.

I nagle było po wszystkim. Balon zadrżał i runął na ziemię, wyrzucając w powietrze chmury kurzu. Gondola zakołysała się, po czym znieruchomiała, ale Camille wciąż trzymała się burty. Brakowało jej tchu. Usta miała pełne piachu. Jej nogi trzęsły się tak bardzo, że pragnęła tylko osunąć się na kolana – prosto na ziemię.

Chłopak wybuchnął śmiechem.

Camille otarła usta.

– To jest śmieszne?

– Żyjemy! – Chłopak otoczył ramieniem swojego kompana, po czym wyciągnął rękę w stronę Camille. – Pani, mademoiselle, pani nas uratowała!

Camille się roześmiała. Faktycznie. Ona, Camille Durbonne, której jedyny talent – według Alaina – polegał na krótkotrwałym przemienianiu gwoździ w monety, uratowała ich. I proszę, obaj młodzieńcy stali tutaj, cali i zdrowi.

– Cieszę się, że mogłam pomóc – powiedziała poważnie.

Drugi chłopak westchnął.

– Nigdy nie byliśmy w niebezpieczeństwie.

– Nie byliście w niebezpieczeństwie? – Camille nie mogła się powstrzymać. – A co by panowie zrobili, gdyby mnie tutaj nie było? Rozbilibyście się na drobne kawałki!

– Nonsens – zaprotestował chłopak. – Balon odbiłby się od ziemi.

Ciemnowłosy młodzieniec, ten, który trzymał ją, kiedy mknęli tuż ponad polem, nic nie powiedział. Zamiast tego przechylił się nad burtą gondoli i spojrzał na nią.

Nawet usmarowany sadzą i kurzem był niedorzecznie przystojny. Miał skórę w kolorze ciepłego miedzianego brązu, a włosy błyszczące i czarne niczym heban. Wyraziste kości policzkowe podkreślały głęboki brąz oczu, okolonych rzęsami, których pozazdrościłaby każda dziewczyna. Ekspresywne czarne brwi układały się w kształt łagodnego łuku. Lewą dzieliła blizna. Ale najbardziej uderzające było to, że jego całą twarz zdawało się rozjaśniać wewnętrzne światło, które sprawiało, że stawał się najbardziej żywym obiektem w krajobrazie – jakby artysta szkicujący scenę użył szarego ołówka, by narysować wszystko poza jedną postacią, w przypadku której nie szczędził najbogatszych farb.

– Nieprawdopodobna – powiedział chłopak.

– Co takiego? – zapytała Camille.

– Jeszcze pani pyta? – odparł zaskoczony. – Pani, oczywiście. Nasza wybawicielka. – Przeskoczywszy lekko przez burtę gondoli, stanął niespodziewanie przed nią. – Lazare Mellais – powiedział, zginając się w pas – pani uniżony sługa.

Dygnęła.

– Camille Durbonne.

– Mademoiselle Durbonne, nie ma wielu osób, o których mogę to powiedzieć, ale po tym, co dzisiaj pani dla nas zrobiła, zaryzykowałbym stwierdzenie, że pani brak poszanowania dla własnego życia jest zapewne równy mojemu.

Wcześniej nie pomyślałaby w ten sposób. Ale to, jak na nią patrzył, sprawiało, że czuła się odważniejsza. Może nawet trochę lekkomyślna.

– A co innego można zrobić z życiem, niż je przeżyć?

– Armandzie, sięgnij po szampana – polecił Lazare, nie odwracając od niej wzroku. – Trzeba to uczcić.

– Nie jestem twoim służącym – odwarknął jego blady towarzysz, wciąż stojąc w gondoli. – Poza tym zaraz zacznie padać.

Miał rację. Za drzewami majaczyły burzowe chmury przypominające kształtem kowadła. Na dole były stalowoszare od deszczu. Nadchodziła nawałnica.

– Wiem, że będzie padać – odparł Lazare. – Niech mi pani tylko powie: dlaczego ruszyła nam pani z pomocą?

Camille przestąpiła z nogi na nogę, zawstydzona. Jak miała to wytłumaczyć? Po tym, jak rodzice zmarli, jej życie stało się tak bardzo ograniczone. Czuła się jak w więzieniu. Ale czasem przetrwanie to nie wszystko. Czasem człowiek potrzebuje więcej niż tylko dachu nad głową i jedzenia. Ona potrzebowała nadziei, wiary, że może coś zrobić.

– Wydawało mi się, że dam radę – odparła.

– Nie potrzebowalibyśmy jej pomocy, gdyby nie zabrakło nam paliwa – powiedział kolega Lazare’a podchodząc do burty. Był drobny, miał wąskie ramiona. Jego brązowe włosy przeplatało pasmo siwizny, jak u borsuka. Palce miał poplamione tuszem na niebiesko i sadzą na czarno. W ręku trzymał okulary w rogowej oprawce, które z determinacją polerował rękawem. – To była twoja działka, Lazare.

– Mademoiselle, czy mogę pani przedstawić naszego głównego inżyniera, monsieur Armanda?

Camille dygnęła, ale borsukowaty chłopak ledwo raczył skinąć głową i kontynuował:

– Powinieneś był zadbać o większą ilość słomy! – Coraz mocniej polerował szkła. – Powietrze w balonie zrobiło się za zimne.

– A więcej paliwa by temu zaradziło?

– Więcej słomy równa się więcej ognia! – odparł Armand.

„To nie takie proste”, pomyślała Camille.

– Ale kiedy spala się paliwo, spala się także część balastu, prawda? – zapytała.

Armand włożył okulary na nos i spojrzał na nią z ukosa.

– No i?

– I wtedy, jeśli trzeba się unieść, nie ma niczego, co można by wyrzucić, żeby zmniejszyć obciążenie.

Policzki Armanda spłonęły rumieńcem.

– Skąd może pani to wiedzieć?

Już miała to wytłumaczyć, ale Armand odwrócił wzrok i skrzyżował ręce na piersi. Tak bardzo pragnęła włączyć się do rozmowy, że obraziła go. A nie chciała zostać odcięta od tego nowego wspaniałego świata, który nagle pojawił się przed jej oczami.

Spróbowała jeszcze raz.

– Wiecie, messieurs, że wasz balon nie jest pierwszym, który widziałam? Ojciec zabrał mnie do Wersalu, kiedy demonstrowano montgolfierę.

– W osiemdziesiątym trzecim? – wykrzyknął Lazare. – Też tam byłem. – W jego oczach coś zamigotało i na chwilę jego spojrzenie stało się nieobecne. – Cały czas żałowałem, że nie mogę lecieć w koszu ze zwierzętami.

– Za to latasz ze mną – mruknął Armand.

Zimny wiatr gnał przez pole, szarpiąc za ich ubrania i sflaczałą jedwabną czaszę.

– Nie złość się, mon ami. Potrzebujemy lepszego zaworu upustowego wypuszczającego gorące powietrze. Inaczej zostanie nam nadzieja, że gorące powietrze ochłodzi się dokładnie w chwili, gdy będziemy przelatywać nad polem. Albo że mademoiselle będzie na miejscu, żeby nam pomóc.

Armand rzucił mu gniewne spojrzenie.

– Gdzie jest Rosier z wozem? W każdej chwili może lunąć.

– Mamy czas wznieść toast za naszą wybawicielkę – powiedział Lazare, gdy pochylił się do wnętrza gondoli, by wyjąć butelkę. – Na szczęście dla nas oszczędziłem ją i nie zrzuciłem jej na głowę jakiegoś parobka.

– Zaraz parobkowie rzucą się na nas i rozbiorą gondolę na podpałkę – warknął Armand.

Bodaj z kieszeni Lazare wyciągnął kilka kieliszków.

– Udawajmy, że Armanda tutaj nie ma, mademoiselle – powiedział teatralnym szeptem.

– Doprawdy, Lazare, tego już za wiele – sarknął Armand. – Poza tym – kontynuował z czymś w rodzaju radości – chyba nadchodzi siostra mademoiselle.

Sophie doszła do nich, zdyszana, z włosami w nieładzie, spódnicami powalanymi ziemią. Objęła Camille.

– Grâce à Dieu – powiedziała. – Przestraszyłaś mnie!

Camille spłonęła ze wstydu. Była tak pochłonięta tym, co się dzieje, że zapomniała o Sophie. A gdyby spadła i połamana leżała na ziemi? Co wtedy stałoby się z Sophie? Byłaby jeszcze jedną biedną dziewczynką włóczącą się po niebezpiecznych ulicach Paryża.

W niebieskich oczach Sophie błyszczał gniew.

– Co to było, monsieur? Mogliście zabić moją siostrę!

– Proszę o wybaczenie, mademoiselle. – W głosie Lazare’a brzmiał prawdziwy żal. – Nie powinienem był prosić jej o pomoc. Postąpiłem bardzo nierozważnie, ale musi pani przyznać, że pani siostra była wspaniała!

– Była – przyznała Sophie, najwyraźniej nie mogąc oprzeć się przystojnemu nieznajomemu. – Wspaniała i szalona.

I nierozważna. Bezmyślna. Teraz to widziała. A jednak przez chwilę, kiedy tak biegła przez pole, a jej płuca trawił ogień i serce waliło niczym młot, czuła, że żyje. Że jest wolna.

Lazare uniósł butelkę.

– Szybko, wznieśmy toast! Za nasze szalone marzenia. Za nas wszystkich!

Zagrzmiało, tym razem bliżej. Ale poza niskim pomrukiem Camille usłyszała coś jeszcze. Stukot kopyt.

W ich stronę galopem zmierzał jeździec na smukłym siwym koniu. Miał mysie kręcone włosy, które wydawały się spychać mu kapelusz z głowy. Pod pachą ściskał notatnik, którego strony trzepotały na wietrze. Za nim skrajem pola toczył się kryty wóz.

– Très bien! – zakrzyknął chłopak na koniu. – Nie ruszajcie się!

– Z góry proszę o wybaczenie, mesdemoiselles – rzucił Lazare z uśmiechem.

Nim Camille mogła zapytać dlaczego, kędzierzawy chłopak zatrzymał konia, zeskoczył na ziemię, rzucił niedbale lejce i ruszył w stronę balonu, jedną ręką przytrzymując przekrzywiony kapelusz, a drugą wymachując notesem.

– Widziałem wszystko! I wszystko zapisałem! Już spoglądaliście w oczy śmierci! Co za wspaniały moment w historii!

Co takiego? Camille rzuciła Lazare’owi ukradkowe spojrzenie. Ten uniósł brew, tę przeciętą blizną. Kiedy rozemocjonowany chłopak dobiegł do nich, padł przed nią na kolana i złapał za rękę.

– Mademoiselle! Jest pani aniołem! – zakrzyknął, wpatrując się w nią bystrymi czarnymi oczami. – Nie, wymaż to. Joanną d’Arc Przestworzy! Prawdziwą bohaterką!

– Ale ja nie…

– Pani imię znajdzie się w annałach francuskiej historii, mademoiselle! – rzekł, po czym poderwał się na nogi i z rozmachem zdjął kapelusz. – Charles Rosier, pani uniżony sługa.

– Miło mi poznać. – Camille próbowała zachować powagę.

Kim byli ci ludzie? Miała wrażenie, że napatoczyła się na cyrk Astleya albo teatr, coś szalonego, nieokiełznanego i cudownego – zupełnie niepasującego do jej życia.

Rosier przyłożył rękę do serca i ukłonił się Sophie.

– Mademoiselle, dziękuję, że przyszła pani obserwować nasz lot. Mieliśmy wielkie szczęście, mając tak uroczą widownię.

– To było coś – odparła Sophie ze śmiechem.

– Wyszło całkiem efektownie, prawda? – Lazare objął ramieniem Rosiera.

Rosier ucałował koniuszki palców.

– Imponująco. Wypadki pasują do ciebie, Lazare. W przyszłości możesz je planować. Chociaż następnym razem powinniśmy sprzedawać bilety chcącym oglądać twoje lądowanie.

W chwili, gdy Camille miała się zapytać, w jaki sposób ktoś mógłby zaplanować wypadek, lunęło. Zimne, ciężkie krople deszczu uderzyły w ich ubrania i sprawiły, że ziemia na polu stała się jeszcze ciemniejsza. Parobkowie, którzy ostrożnie zaczęli do nich podchodzić, rzucili się biegiem w stronę bramy, uciekając przed ulewą. Kolejny grzmot przetoczył się nad nimi, rozwidlona błyskawica rozbieliła czubki drzew.

Przygoda zbliżała się ku końcowi, a Camille tego nie chciała.

– Przestań gadać i pomóż z balonem! – krzyknął Armand. Opadł na kolana i zaczął niedbale zwijać jedwab. – Jeszcze chwila i cały będzie przemoczony!

Lazare sięgnął po dłoń Camille.

– Proszę mi powiedzieć, mademoiselle, czy mieszka pani w pobliżu?

Camille niemal podała mu dłoń, kiedy oprzytomniała. Jej paznokcie były uwalane ziemią po wykopywaniu gwoździ – pięć obrzydliwie brudnych półksiężyców. Zażenowana, schowała ręce w fałdy spódnicy.

– Ja…

Twarz Lazare’a sposępniała. Zawahał się, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zaraz ukłonił się i dołączył do Armanda. Rosier pomagał ustawić wóz we właściwym miejscu. Wiatr szarpiący jedwab płoszył konie. Wszyscy pokrzykiwali na siebie, to dopingując się, to obrażając, usiłując załadować balon, gondolę i pozostałe sprzęty na wóz.

– Jeśli nie ruszymy teraz, przemokniemy do suchej nitki. – Sophie pociągnęła Camille za rękę. – Chodź. Oni są zajęci.

W całym tym zamieszaniu Camille próbowała powiedzieć adieu Lazare’owi, ale on całą swoją uwagę skupił na balonie i schowaniu go przed deszczem. Jakby ona nie istniała. Przypomniała sobie, jak – kiedy balon braci Montgolfier uniósł się w powietrze – nieznajomi padali sobie w ramiona. W ferworze chwili ludzie robią dziwne rzeczy. Ale kiedy wraz z Sophie brnęły przez pole nie mogła się powstrzymać i obejrzała się za siebie.

Lazare uspokajał konia prowadzącego zaprzęg, otwartą dłoń trzymał na wygiętej szyi zwierzęcia. Powoli, jakby czując na sobie jej spojrzenie, odwrócił głowę. Zamachał raz, ale po chwili znów skupił się na koniu, wozie i balonie.

Czego się spodziewała? Że kiedy świat otworzy dla niej drzwi, te pozostaną otwarte niezależnie od tego, co uczyni?

– Camille – ponagliła ją Sophie – chodź.

Ziemia pod butami Camille zamieniła się w błoto usiane pasemkami jasnozielonych chwastów zgniecionych na miazgę. Worek z kawałkami metalu uderzał ponuro o jej spódnice.

Postanowiła nie myśleć o nich więcej. Co z oczu, to i z serca.

Gdy tak szły w stronę domu, oddalając się od pól na skraju miasta, ulice Paryża robiły się coraz bardziej zatłoczone. Coraz mroczniejsze. Policjanci obserwowali setki zmęczonych ludzi wracających do domu, małoletnich gazeciarzy z dziennikami w rękach, wykrzykujących ostatnie skandale, opowiadających o rozbitych szybach w piekarni i rosnących cenach chleba, i spalonych kukłach poborców podatkowych. Wozy ciągnione przez konie i woły kręciły się po obskurnych uliczkach, a ponad tym wszystkim rozchodziły się podniosły dźwięk dzwonów kościelnych, pokrzykiwania straganiarzy i melancholijne bębnienie strug deszczu o ziemię.

To był Paryż utrudzonej biedoty, a nie baloniarzy. To był jej Paryż, dokładnie taki sam jak rano.

Ale może ona się zmieniła.

Rozdział 8

W mieszkaniu, podczas gdy deszcz powoli się uciszał, Sophie zaczęła wplatać jedwabne róże w ozdobę do włosów dla sklepu madame Bénard.

– Spodobałaś mu się, wiesz?

– Komu? Temu z siwym pasmem we włosach? Czy temu kędzierzawemu, który myśli, że jestem Joanną d’Arc Przestworzy? Myślę, że to ty mu się spodobałaś.

Camille wytarła ostatnie naczynie po kolacji i odstawiła na miejsce. W pustawym kredensie talerz Alaina czekał na niego niczym wyrzut sumienia. Któregoś razu Alain próbował żonglować talerzami – jak żonglerzy z cyrku Astleya – i rozbił dwa. Papa był wściekły, dopóki Camille nie nazwała tego eksperymentem i uszło im to na sucho.

Alain był przyczyną, dlaczego było tak mało do jedzenia, ale tego wieczora miało się to zmienić. Po drodze do domu Sophie wstąpiła do sklepu madame Bénard i powiedziała, że z chęcią weźmie więcej zleceń. Uradowana madame wcisnęła Sophie do rąk stertę jedwabnych kwiatów i bawełniany woreczek. Wynagrodzenie za tę pracę wystarczy im na coś smacznego. Żołądek Camille aż skręcił się na samą myśl o jedzeniu.

– Oczywiście, że nie ten z pasmem – odparła Sophie, owijając wstążkę wokół łodyg. – Ten ciemny, przystojny. Jak bohater powieści.

– Masz na myśli Lazare’a Mellaisa – powiedziała Camille na tyle nonszalancko, na ile było ją stać. W jej ustach jego imię i nazwisko zdawały się przypominać inkantację, zaklęcie mające go do niej sprowadzić. Nim Sophie zdołała dostrzec jej spłonione policzki, Camille sięgnęła po ścierkę i zaczęła wycierać stół.

– Wiedziałam, że ci się spodobał! – roześmiała się Sophie. – To musiało być najdziwniejsze pierwsze spotkanie kochanków!

Camille wciąż czuła na ramionach ciepło jego silnych dłoni. Przez chwilę miała wrażenie, że tylko on trzyma ją w przestrzeni, która kołysała się i wirowała.

– Jak ktoś w naszym wieku może wejść w posiadanie balonu?

Sophie udawała, że się namyśla.

– Musi mieć pieniądze? Widać było, że jest dość zamożny.

Ale bracia Montgolfier, którzy zaprezentowali swój balon w Wersalu, byli tylko wytwórcami papieru.

– Czy ten kędzierzawy, Rosier, nie mówił czegoś o publiczności? Może sprzedają bilety?

Sophie już otwierała usta, żeby jej odpowiedzieć, kiedy na schodach rozległo się echo ciężkich kroków.

– To madame Lamotte – rzuciła szeptem spanikowana Camille. – Powiedz jej, że mamy plan, jak zdobyć pieniądze. Ciebie lubi najbardziej.

Sophie wstała, nie wypuszczając z rąk materiałowych róż.

– Ale myślałam, że mamy jeszcze cztery dni?

Kroki się zatrzymały.

Ktoś załomotał w drzwi tak mocno, że aż zatrzęsła się futryna.

– To nie madame – powiedziała Sophie.

Drzwi otworzyły się z rozmachem i uderzyły w ścianę.

Alain. Dawniej Camille podbiegłaby do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała w policzek. Ale nie teraz. Teraz miejsce, które kiedyś zajmowało tamto uczucie, stanowiło pustą otchłań.

– Żadnego uśmiechu? Serdecznego powitania? – Otrząsnął pelerynę z deszczu, opryskując podłogę. – Miałem nadzieję, że będziecie się bardziej cieszyć na mój widok, siostrzyczki.

– Cieszymy się! – powiedziała Sophie, podchodząc do niego, by go przywitać. – Byłyśmy tylko zaskoczone. To wszystko.

– Zaskoczone widokiem własnego brata? – Alain wszedł do pokoju w utytłanych błotem butach. Jego blond włosy zwisały wokół twarzy w strąkach, policzki miał nierówno ogolone, śmierdział przetrawionym winem. – Cóż, nie będę was dziś dłużej niepokoił. Dajcie mi tylko pieniądze.

– Musimy zapłacić czynsz, Alainie – powiedziała Camille, siląc się na spokój. Obiecała sobie, że nie da się tym razem sprowokować.

– Nie ma sprawy. – Wzruszył ramionami. – Po prostu dajcie mi to, co macie.

– Nie możemy – odparła cicho Sophie. – Wyrzucą nas, jeśli nie zapłacimy madame Lamotte.

– Ale macie pieniądze?

Camille oczami wyobraźni zobaczyła ich „sejf”, paski żelaza mocujące go do podłogi, a w środku dwadzieścia prawdziwych liwrów. To było wszystko, co mieli. Wiedziała, że klucz jest dobrze ukryty pod deskami podłogowymi, ale nie sprawiało to, że łatwiej jej było oddychać. Jak bardzo pragnęła, żeby dał spokój i sobie poszedł.

– Miałyśmy nadzieję, że to ty przyniesiesz trochę pieniędzy, Alainie. Wciąż nam sporo brakuje.

– Sądzisz, że gdybym miał pieniądze, to przyszedłbym tutaj? – Alain ruszył sztywnym krokiem w stronę Camille. – Nie rób sobie żartów z rzeczy, których nie rozumiesz.

– Nie robiłam sobie żartów.

– To pomóż nam zrozumieć – zaapelowała do niego Sophie.

Alain zacisnął dłonie w pięści.

– Mam u kogoś dług – powiedział zdławionym głosem. Camille nie wiedziała, czy była to oznaka gniewu, czy strachu. – Mój dług jest ogromny. Większy, niż możecie to sobie wyobrazić. A on ma dosyć czekania.

„Tak jak ja. Jak madame Lamotte”, pomyślała Camille.

– Wszyscy mamy dosyć czekania, Alainie – powiedziała.

Sophie zrobiła kilka kroków w bok, w kierunku Camille i stołu, na którym leżał jej bawełniany woreczek.

– Tak czy owak, on chce pieniędzy. – Alain poszperał w kieszeni kurtki od munduru i wyciągnął z niej buteleczkę. Przechylił głowę do tyłu i wypił z niej, po czym wytarł usta rękawem.

– Łatwiej byłoby go spłacić, gdybyś przestał pić – rzuciła Camille ponurym tonem. – I wrócił do wojska.

Chwiejąc się z lekka na nogach, Alain pozwolił buteleczce upaść na podłogę i potoczyć się na środek pokoju.

– Przestanę, obiecuję, ale muszę mu coś dać już teraz, żeby wiedział, że dotrzymuję słowa.

Jak on mógł prosić je o coś takiego?

– Dlaczego nie powiesz swojemu wierzycielowi, że zapłacisz mu na raty, kiedy będziesz mieć pieniądze? Powiedz mu, że Sophie coraz lepiej się czuje, ale wciąż potrzebuje leków. Z pewnością jest rozsądny.

– Nie nazwałbym go „rozsądnym” – odparł Alain.

– Rozejrzyj się po mieszkaniu, Alainie. – W głosie Camille słychać było konsternację. – Nic już nie mamy. Nawet kości kurczaka.

– Sądzisz, że to dowcip? – warknął Alain. – To nie jest miły człowiek. Widziałem, co potrafi zrobić. Mógłbym powiedzieć mu, gdzie mieszkacie, przyszedłby tu i zabrał was w zamian za mój dług. Pożarłby wasze ciała i zgniótł kości. – Alain otarł ślinę z warg. – Albo zrobił z was dziwki. Co ty na to, Camille?

Dziewczyna na ulicy, jej szkarłatne usta, brudne stopy – dziewczyna mknąca niczym wiatr. Camille nie może pozwolić, żeby to samo spotkało ją albo Sophie.

– Jesteś niemożliwy – powiedziała wściekła. – Przepijasz pieniądze, które ci daję, i wracasz tylko po to, żeby zażądać jeszcze więcej. A potem grozisz mi, że sprzedasz mnie jako dziwkę swojemu wierzycielowi? – Zrobiła krok w jego kierunku. Jej oczy płonęły ogniem, brodę uniosła wyzywająco. – Nigdy nie będę nierządnicą. A jeśli myślisz, że zrobię to, żeby uratować twoją żałosną skórę, to się grubo mylisz.

W jednej chwili jego postawa się zmieniła. Camille zdążyła tylko pomyśleć: „To jest prawdziwy Alain”, nim zdzielił ją pięścią w twarz.

Miała wrażenie, że trafił w nią piorun. Że wszystko się zapada.

Ktoś zawodził.

Nie wiedziała, czy to Sophie, czy ona sama.

Camille podciągnęła się na łokcie. Ogień migotał. Coś przeszkadzało jej widzieć – jakby czerwona zasłona. Przetarła twarz wierzchem dłoni, aby się jej pozbyć. Na rzęsach miała krew, ściekała jej do ucha.

Przy kominku mocowały się dwie postaci. Alain – zrozumiała jakby przez mgłę. I Sophie. Alain odwrócony był do Camille plecami. Jedną ręką złapał włosy Sophie, drugą, zaciśniętą w pięść, potrząsał przed jej bladą twarzą. Coś w niej trzymał. Bawełniany woreczek.

– To wszystko, co macie?!

Camille usiłowała wstać. Pokój zawirował jej przed oczami i poleciała na bok. Wszystko było jakieś rozmazane. Posunął się za daleko. Jej prawdziwy brat już nigdy nie wróci. Weźmie świecznik ze stołu i rozbije mu nim głowę.

Camille wczepiła paznokcie w podłogę, usiłując podczołgać się do przodu.

– To twoja ostatnia szansa, ma sœur – wybełkotał Alain. – Wiem, że ty i ta kłamczucha macie gdzieś skitrane więcej. – Pociągnął Sophie za włosy, aż jęknęła. – Gdyby nasi rodzice żyli, nigdy by mi nie odmówili.

„Oczywiście, że by odmówili – pomyślała Camille. – Nie jesteś już ich synem. Stałeś się kimś zupełnie obcym”.

Camille podczołgała się nieco bliżej stołu.

W tej chwili oczy Sophie napotkały wzrok Camille. Czarne źrenice zdawały się ogromne. Wpatrywały się w nią nagląco. Sophie ukradkiem wskazała podłogę. Chciała, żeby Camille położyła się z powrotem.

Podłoga zakołysała się, Camille opadła na nią z łoskotem.

Widziała tylko jego buty, umazane błotem z ulicy. Zgnieciona słoma przyczepiła się do obcasów. Pod wymiętą kurtką łańcuszek od zegarka połyskiwał dziwnie słabo. Sam zegarek już dawno został oddany w zastaw. Brakowało ostatniej dewizki – sekretnika z miniaturowym portretem Sophie i Camille.

Sophie machnęła nieskładnie ręką w stronę Camille.

– Zobacz, co zrobiłeś! Zabiłeś ją!

„Ach! – Camille zamknęła oczy i wstrzymała oddech. – Moja siostra aktorka”.

– Nie bądź głupia. Nie jest martwa – zająknął się.

Sophie opadła na podłogę obok Camille.

– Otwórz okno i zawołaj policjanta!

Alain pochylił się nad nią i przyjrzał się jej badawczo.

– Nie rusza się.

Sophie przycisnęła delikatnie dłoń do gardła Camille.

– Jej serce wciąż bije.

– Boże w niebie! – wykrzyknął. – Pozwól jej żyć! Nie chciałem tego zrobić. Nie chciałem. – Podniósł dłoń Camille i przyłożył do swojego policzka. – Musisz mi uwierzyć.

– Tym razem jej nie zabiłeś. Ale Alainie, zastanów się! Co ty wyprawiasz?

Alain się wzdrygnął.

– Nic nie rozumiesz. On nie jest jak inni ludzie. – Zaniósł się żałosnym płaczem. – Jeśli nie dostanie pieniędzy, zabije mnie. Albo gorzej.

– Ale skrzywdziłeś własną siostrę!

– Żeby ją chronić! – szlochał. – Żeby chronić nas wszystkich!

Sophie zdjęła ręce z Camille, a ta dostrzegła błysk srebra, gdy Sophie włożyła parę liwrów – ile, och, ile? – w dłoń brata.

– Weź to i idź, zanim zawołam policję. I nie wracaj, jeśli będziesz pijany.

W drzwiach Alain złapał się kurczowo Sophie niczym wyrośnięte dziecko. Zawsze był największy, najstarszy, najodważniejszy. To on nosił je obie na ramionach. Teraz nie mógł znieść widoku Camille leżącej na podłodze.

– Obiecuję, że się zmienię. Pozbędę się mojego dręczyciela i wtedy, zobaczysz, będziemy wolni – powiedział.

Nie wierzyła w jego obietnice. Miała nadzieję, że zniknie na zawsze.

Wciąż jęczał, kiedy Sophie wypchnęła go na korytarz i zamknęła za nim drzwi.

Dziewczyna czekała, nieruchomo niczym obserwowana mysz, aż odgłos kroków na schodach ucichł. Potem wyjęła klucz z zamka, podeszła do stołu i krok po kroku, przy akompaniamencie zgrzytu ocierających się o podłogę drewnianych nóg i metalicznego dźwięku kołyszących się świeczników, dosunęła go do drzwi. Oddychała ciężko, kiedy uklękła obok Camille.

– Boli?

„Och, nie, wcale”, pomyślała Camille. W uszach jej dzwoniło, myśli tłukły się po głowie niepohamowane jak drzwi trzaskające na wietrze. Skrzywdził ją. Bardzo. Co było w niej takiego, że nie mógł powstrzymać gniewu? Cofnęła się myślami – uderzenie, dziwne pstryknięcie w szyi, osunięcie się na podłogę, mokre od płaczu usta Alaina.

– Możesz wstać? – Sophie wsunęła rękę pod ramiona Camille i pomogła jej usiąść.

Miała wrażenie, że sufit wisi za nisko.

– Wszystko się kołysze. Oprzyj mnie o ścianę. Jest źle?

– Strasznie – szepnęła Sophie. – Jego pierścień skaleczył cię tuż nad okiem. To dlatego jest tyle krwi.

– Merde. – Camille dotknęła brwi. Przejmujący ból sprawił, że się wzdrygnęła.

Ogrzaną na ogniu wodą i miękką szmatką Sophie otarła krew z uszu Camille, szyi, gdzie już zdążyła zaschnąć, i odmoczyła tę zakrzepłą z linii włosów. Gdy skończyła, na jej twarzy pojawił się wyraz ponurego zadowolenia.

– Na szczęście rana nie jest duża. Nie trzeba jej zszywać.

Na myśl o drobnym równiutkim szwie na jej skórze żołądek Camille podskoczył do gardła.

– Alain zabrał wszystko, prawda?

Nic nie zostawało. Nieważne, co robiła. Zbierała kawałki metalu i przywoływała smutek, by przemienić je w monety, ale one znikały. Maman i papa, prasa drukarska, marzenia, dawna rodzina. Choć tak usilnie próbowała to utrzymać, w końcu i tak wszystko znikało niczym woda przelewająca się przez palce.

Nic nie zostawało.

– Co masz na myśli, mówiąc „wszystko”? – Sophie wyżęła zakrwawioną szmatkę, po czym wrzuciła ją do miednicy z zaróżowioną wodą.

– Nie dostał się do sejfu?

– Och, nie. Wziął tylko to, co było w portmonetce.

– Ale to całe twoje wynagrodzenie!

– Nie całe. – Sophie się uśmiechnęła. – W gruncie rzeczy, raczej niewiele.

– Co zrobiłaś z resztą? – zapytała Camille ze zdumieniem.

– Wrzuciłam w popiół, kiedy trzymał mnie za włosy.

Camille roześmiała się, mimo że bolały ją od tego żebra.

– Dobra robota, moja bohaterko.