Wszystkie kolory nieba - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Wszystkie kolory nieba ebook i audiobook

Krystyna Mirek

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestsellerowa autorka na specjalne życzenie czytelniczek (i z wyjątkową dla nich dedykacją!) wznawia drugą ze swoich ulubionych powieści. Jak każda jej książka i ta mówi o tym, co dobre, mądre, optymistyczne.

Iga powoli przestaje cieszyć się z codzienności, zmęczona walką z uzależnionym ojcem i nieprzychylnie nastawioną do niej matką Wiktora. Zniechęcenie potęguje również brak wsparcia ze strony partnera. Ich uczucie zostanie wystawione na poważną próbę. Życie przyjaciół również jest pełne zawirowań. Janek spotyka wreszcie miłość, która wywraca jego świat do góry nogami. Amelia w końcu daje się przekonać, że ona też ma prawo do szczęścia. A dzieje się tak za sprawą pewnej wyjątkowej kobiety o imieniu Ludwika... Opowieść, z której można czerpać życiową mądrość pełnymi garściami i w której odnajdziesz dobro, pogodę ducha oraz wszystkie najpiękniejsze cechy i emocje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 51 min

Lektor: Michał Zarzycki

Oceny
4,6 (129 ocen)
93
27
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gosiagaj

Nie oderwiesz się od lektury

Ebook :) Czemu tak trudno nam się przyznać do tego, co na prawdę czujemy ? Nawet przed sobą :)świetna seria Polecam :)
00
PaulaCzyta91

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo pozytywna 😊
00
KateMoon-35

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

Niezwłocznie sięgnęłam po kontynuację serii z Igą i Wiktorem, ciekawa ich dalszych losów. Radość Igi mąci nieprzychylność przyszłej teściowej oraz ciągła walka z uzależnionym ojcem, nie pomaga też brak wsparcia ze strony partnera. Ich uczucie zostanie wystawione na poważną próbę. W tej części autorka pochyla się również nad drugoplanowymi postaciami cyklu. Janek spotyka wreszcie miłość, która wywraca jego świat do góry nogami, a i Amelia w końcu daje się przekonać, że ona też ma prawo do szczęścia. "Wszystkie kolory nieba" Krystyny Mirek to lekka i bardzo przyjemna opowieść o nowych początkach i o tym, że mimo niepowodzeń, warto walczyć o swoje szczęście. Zakochanym nie będzie łatwo, są bowiem tacy, co sądzą, że lepiej wiedzą, co dla nich najlepsze. Myślę, że książka spodoba się wielbicielom ciepłych i uroczych powieści obyczajowych, kochających szczęśliwe zakończenia. Dużą wagę przywiązuję do miejsca akcji, tutaj jest to Kraków nad Wisłą, opisany tak uroczo, że zapragnęłam powtórn...
00
EwelinaSiwy

Nie oderwiesz się od lektury

polecam dobrze się słucha,trzyma w napięciu do końca
00

Popularność




Rozdział 1

– Kocham cię – powie­dział Wik­tor i rozej­rzał się wokół, tak jakby się spo­dzie­wał, że świat w jakiś szcze­gólny spo­sób zare­aguje na to wyzna­nie. To był prze­cież nie­zwy­kły moment. Po tylu latach te słowa prze­szły mu gładko przez gar­dło, jakby godzi­nami tre­no­wał. A od tak dawna ich nie wypo­wia­dał. Wyda­wało mu się nawet, że zapo­mniał, jak to się robi, i już ni­gdy nie zdo­bę­dzie się na taką dekla­ra­cję.

Ale wszystko się zmie­niło. Nie chciał cze­kać ani chwili dłu­żej. Paląca potrzeba, by wresz­cie wyznać swoje uczu­cie, była tak gwał­towna, że nie zdo­łał jej opa­no­wać. Choć miej­sce i czas nie były ku temu spe­cjal­nie odpo­wied­nie.

Iga też zamarła w ocze­ki­wa­niu na reak­cję oto­cze­nia. Wie­działa, że oboje są czuj­nie, choć dys­kret­nie obser­wo­wani przez per­so­nel restau­ra­cji. Są prze­cież w pracy. Ledwo Nata­lia, z którą Wik­tor był zwią­zany od trzech lat, znik­nęła za rogiem kamie­nicy, a już padły takie mocne słowa. Iga była zasko­czona. Choć tro­chę już zdą­żyła przy­wyk­nąć do szyb­kiego tempa, w jakim roz­wi­jał się ten zwią­zek, to wyzna­nie ją prze­ro­sło. Na chwilę zabra­kło jej tchu, a zaraz potem policzki pokrył krwi­sty rumie­niec. W głębi serca czuła nara­sta­jącą gwał­tow­nie potężną falę szczę­ścia. Siła przy­pływu była tak wielka, że Iga musiała zaci­snąć dło­nie na krze­śle, żeby choć tro­chę się opa­no­wać. To było jak pier­wotny instynkt, natu­ralna siła doma­ga­jąca się, by natych­miast wszystko jej pod­po­rząd­ko­wać i pod­dać się temu upa­ja­ją­cemu uczu­ciu.

Odrzu­cić precz wszel­kie pod­szepty rozumu, logikę i resztki zdro­wego roz­sądku. Dać się porwać emo­cjom.

Nie zro­biła tego. Wyzna­nie Wik­tora, choć piękne, było jak wyce­lo­wany w sam śro­dek serca pisto­let.

Miłość boli – przy­po­mniała sobie pod­sta­wową lek­cję, jaką dało jej życie. – Im więk­sza, tym moc­niej.

Ode­brała zbyt wiele cel­nych strza­łów, by teraz nie wie­dzieć, że taka broń może wypa­lić w każ­dej chwili. Trzeba się osło­nić. Za wszelką cenę. Naj­szyb­ciej jak to tylko moż­liwe. Kolana drżały jej pod sto­łem, na szczę­ście dość wyso­kim, więc nie trząsł się razem z nią. Musiała odcze­kać, żeby móc pod­nieść wzrok. Emo­cje szar­pały jej wnę­trze. Ist­niała poważna obawa, że za moment porwą ją w nie­zna­nym i – co gor­sza – nie­chcia­nym kie­runku.

I tylko świat zewnętrzny pod­szedł do sprawy zupeł­nie obo­jęt­nie. Wokół na­dal toczyło się zwy­czajne życie. Przy sto­li­kach sie­dzieli goście i spo­koj­nie pili poranną kawę, zagry­za­jąc ją wykwint­nym roga­li­kiem lub sier­mięż­nymi płat­kami owsia­nymi, w zależ­no­ści od poglą­dów na temat żywie­nia. Nie zwra­cali już więk­szej uwagi na sie­dzą­cego przy oknie wła­ści­ciela, prze­ży­wa­ją­cego wła­śnie tak ważną chwilę. Pochła­niały ich wła­sne sprawy.

Kel­nerki wpraw­dzie co rusz rzu­cały w stronę tej pary czujne spoj­rze­nia, ale sku­pione na swo­ich obo­wiąz­kach nie miały czasu, by o tym na razie plot­ko­wać.

Wik­tor uśmiech­nął się. Czuł wielką ulgę i radość. Miał teraz głowę pełną pomy­słów, a jego ciało wypeł­niała ener­gia doma­ga­jąca się natych­mia­sto­wych dzia­łań. Chciał podać Idze rękę, wypro­wa­dzić z restau­ra­cji, zawieźć w jakieś ustronne miej­sce, po czym poka­zać, jak bar­dzo praw­dziwe i gorące jest jego uczu­cie.

Policzki go paliły, a serce biło inten­syw­nym, nie­rów­nym ryt­mem. Jakby ktoś cof­nął mu licz­nik i odjął pięt­na­ście lat. Był szczę­śli­wym mło­ko­sem zako­cha­nym po raz pierw­szy. Bo pamięć też mu się nagle zre­se­to­wała. Wyczy­ściły się wspo­mnie­nia o poprzed­nich związ­kach. Po raz pierw­szy wziął dziew­czynę za rękę i nie pomy­ślał o zmar­łej dawno temu żonie. O Nata­lii też nie pamię­tał już wcale, choć roz­sta­nie było bar­dzo świeże, a pozo­stałe kobiety, z któ­rymi wią­zał się w ciągu ostat­niego czasu, pró­bu­jąc stwo­rzyć nowy dom dla swo­jego dziecka, zlały mu się nagle w jedną postać, która zaraz potem roz­wiała się jak kra­kow­ski smog pod wpły­wem sil­nej wichury.

Liczyła się tylko Iga.

– Dam ci wszystko – zapew­nił gorącz­kowo. – Już nie będziesz się o nic mar­twić. Prze­sta­niesz tak ciężko pra­co­wać, szu­kać swo­jego miej­sca na świe­cie, zma­gać się samot­nie z pro­ble­mami taty. Ja zadbam o każdą sprawę.

Uniósł głowę, spo­dzie­wa­jąc się pochwały. Czyż Nata­lia, jego była dziew­czyna, nie cze­kała na te słowa trzy lata? A inne kobiety? Rzu­cały mu się na szyję z powodu o wiele bar­dziej powścią­gli­wych wyznań. Teraz liczył na wyjąt­kowe dowody wza­jem­no­ści. Jego męskie ego prze­ży­wało wła­śnie swoją wielką chwilę. Spo­dzie­wał się, że Iga odczyta wszel­kie jego pra­gnie­nia. Wsta­nie, poca­łuje go, a potem natych­miast stąd wyjdą, by w ustron­nym miej­scu kon­ty­nu­ować roz­mowę, wzbo­ga­ca­jąc ją o nowe argu­menty, naj­le­piej prak­tyczne. W końcu mowa ciała jest podobno jedyną praw­dziwą. Aż mu się gorąco zro­biło na samą myśl, co mógłby w ten spo­sób prze­ka­zać.

Ale chyba nie było na to szans. Iga sie­działa po dru­giej stro­nie sto­lika, sple­cione dło­nie poło­żyła na bla­cie i uśmie­chała się w cha­rak­te­ry­styczny, pełen uroku spo­sób. Spra­wiała wra­że­nie cho­ler­nie spo­koj­nej. Dłu­gie, ciemne włosy opa­dały jej na poli­czek, draż­niąc wyobraź­nię Wik­tora. Chciał znów potar­gać je, przy­ci­ska­jąc mocno do ust.

– Chodźmy stąd! – powie­dział, wsta­jąc ener­gicz­nie. Naj­wy­raź­niej nie było co liczyć, że dziew­czyna sama się domy­śli. Ale jego pro­po­zy­cja pozo­stała bez odzewu.

Iga też chciała to zro­bić. Jej pra­gnie­nia były w pełni zgodne z zamia­rami męż­czy­zny. Wie­działa, że spo­tkało ją wła­śnie coś nie­zwy­kłego. Była jak Kop­ciu­szek, wybrana spo­śród wielu przez wyjąt­ko­wego męż­czy­znę. Szczę­ście prze­ni­kało ją nara­sta­ją­cymi falami, któ­rym tak bar­dzo chciała się pod­dać. A jed­no­cze­śnie w jej gło­wie od pierw­szej chwili paliło się mocne ostrze­gaw­cze świa­tło. Nie było czer­wone, jak to się naj­czę­ściej zda­rza w takich przy­pad­kach, lecz zimne, sino­nie­bie­skie jak lodo­wate fale pol­skiego morza. Miga­jące ostro litery powta­rzały słowa Nata­lii.

Kim dla niego będziesz? Utrzy­manką? Kobietą, która nic nie ma do zaofe­ro­wa­nia, a wszystko trzeba jej dać? Bez kon­kret­nego zawodu, z ojcem alko­ho­li­kiem i jego wiecz­nymi dłu­gami na karku?

Nie mogła na to pozwo­lić. Jeśli chciała być dla niego kimś wię­cej niż dziew­czyną na chwilę, musiała mocno sta­nąć na wła­snych nogach. Zaczerp­nęła powie­trza i odważ­nie spoj­rzała mu w oczy. Zawsze jej się uda­wało zacho­wać wojow­ni­czą postawę, w chwi­lach gdy bała się naj­moc­niej. Tak było i tym razem.

– Ja nie mogę – odpo­wie­działa, a jej głos w nie­wiel­kim tylko stop­niu zdra­dził tar­ga­jące nią emo­cje. Miała sporą wprawę w ich ukry­wa­niu. – Jestem prze­cież w pracy. Dziew­czyny na razie dają radę. – Wska­zała w stronę kel­ne­rek sto­ją­cych w rogu sali. – Ale za godzinę zacznie się praw­dziwy ruch.

Wik­tor spoj­rzał na nią z wyraź­nym zasko­cze­niem. Jakby dzi­wiło go jej sta­no­wi­sko, choć oso­bi­ście zatrud­nił ją w swo­jej restau­ra­cji. Iga wciąż miała na sobie służ­bową sukienkę w ciem­no­bor­do­wym kolo­rze. Jej zmiana zaczęła się godzinę temu. Kole­żanki co chwilę spo­glą­dały w stronę sto­lika pod oknem, nie­chęt­nym wzro­kiem mie­rząc szefa trzy­ma­ją­cego Igę za rękę. Zwłasz­cza Domi­nika, bez­sku­tecz­nie wzdy­cha­jąca przez lata do przy­stoj­nego prze­ło­żo­nego, spra­wiała wra­że­nie wzbu­rzo­nej.

– Ale… – powie­dział i wyraź­nie się zawa­hał. – Prze­cież teraz to już nie ma zna­cze­nia – dokoń­czył takim tonem, jakby go dzi­wiła koniecz­ność tłu­ma­cze­nia spraw oczy­wi­stych.

Z dol­nego poziomu restau­ra­cji na chwilę wyj­rzała Alek­san­dra Janicka i zba­dała sytu­ację mat­czy­nym wzro­kiem, mają­cym moc prze­świe­tla­nia ludz­kich wnętrz aż do naj­taj­niej­szych zaka­mar­ków. Już wcze­śniej kil­ka­krot­nie spraw­dzała, co się dzieje przy naj­lep­szym sto­liku usta­wio­nym pod oknem, z wido­kiem na kra­kow­ski rynek. Widząc swo­jego syna z wyra­zem szczę­ścia na twa­rzy, z więk­szą apro­batą uśmiech­nęła się w stronę Igi. Wpraw­dzie teraz mło­dzi wyja­śniali sobie jakieś sprawy i byli bar­dzo sku­pieni, ale można było dostrzec, jak mocne łączą ich emo­cje.

– Może nie będzie tak źle? – zwró­ciła się do Wandy, sze­fo­wej kuchni, a pry­wat­nie przy­ja­ciółki rodziny, która sta­nęła tuż obok, pchana tą samą cie­ka­wo­ścią. – Ta dziew­czyna wygląda na roz­sądną osobę. Jeśli potrafi spra­wić, że mój syn będzie szczę­śliwy, jestem gotowa jej pomóc, wszyst­kiego nauczyć.

– A Nata­lia? – Wanda nie umiała tak szybko się prze­sta­wić. Jesz­cze kilka dni temu Wik­tor oznaj­miał, że ma zamiar się zarę­czyć. Rodzina szy­ko­wała uro­czy­sty obiad, a teraz sie­dział przy sto­liku i publicz­nie trzy­mał za rękę inną kobietę, na doda­tek kel­nerkę, choć w tej restau­ra­cji od dzie­się­cio­leci obo­wią­zy­wała zasada, że szef nie uma­wia się na randki z pra­cow­ni­cami.

– Poszła już. – Alek­san­dra mimo­cho­dem spoj­rzała na widoczny przez wiel­kie okna chod­nik i roz­cią­ga­jącą się za nim pano­ramę kra­kow­skiego rynku. Zaraz jed­nak jej wzrok znów spo­czął na twa­rzy syna. Zwy­kle trudno było z niej coś odczy­tać, teraz wyraź­nie poka­zy­wała silne uczu­cia. – Jest dobrze – pod­su­mo­wała.

Wanda zasznu­ro­wała usta. Nie do końca podo­bała jej się ta sytu­acja, choć kibi­co­wała swo­jemu ulu­bień­cowi i chciała, by zna­lazł wresz­cie szczę­ście w życiu pry­wat­nym.

– Może do niej zadzwo­nisz? – zapro­po­no­wała. – Ta nagła zmiana musi być dla niej trudna, a wy prze­cież bli­sko się przy­jaź­ni­ły­ście.

– Zro­bię to, ale za chwilę – odpo­wie­działa Alek­san­dra nie­uważ­nie. – Teraz są pil­niej­sze sprawy.

Zeszły na dolny poziom restau­ra­cji. Wanda zaj­rzała do kuchni, gdzie jak zwy­kle działo się kilka waż­nych rze­czy jed­no­cze­śnie. Zupy paro­wały, nasą­cza­jąc powie­trze aro­ma­tem ziół i warzyw. Mięsa dusiły się na nie­wiel­kim ogniu. W piecu rosły bułki, a kucha­rze krę­cili masy do ciast. Stu­kały pokrywki, noże ryt­micz­nie ude­rzały o blaty, co jakiś czas ktoś się odzy­wał, wybu­chał krótki śmiech i znów każdy pogrą­żał się w pracy.

Sze­fowa spraw­dziła, czy wszystko jest w porządku, i wró­ciła na chwilę do Alek­san­dry. Miała naj­wy­żej kwa­drans. Dese­rem dnia była dzi­siaj beza z mali­no­wym musem oraz kre­mem z serka mascar­pone oraz bitej śmie­tany, danie, które Wanda musiała przy­go­to­wać oso­bi­ście. Uzy­ska­nie dosko­na­łej har­mo­nii pomię­dzy roz­pły­wa­ją­cym się w ustach wnę­trzem a chru­piącą złotą powłoką bezy było bar­dzo trudne. Wyma­gało lat doświad­cze­nia, spraw­nej ręki oraz pew­nej intu­icji, któ­rej nie da się nabyć, z tym darem trzeba się uro­dzić.

Pani Wanda spraw­dziła szybko stan dzia­łań, po czym uznała, że może sobie jesz­cze pozwo­lić na kwa­drans spę­dzony na swo­jej dru­giej pod­sta­wo­wej dzia­łal­no­ści, czyli anga­żo­wa­niu się w życie pry­watne swo­jego prze­ło­żo­nego.

– Co tam pla­nu­jesz? – Usia­dła naprze­ciwko byłej wła­ści­cielki, która, choć prze­ka­zała już wszel­kie prawa synowi, wciąż mocno się anga­żo­wała w sprawy zwią­zane z pro­wa­dze­niem lokalu, a także w życie syna, w czym spo­ty­kały się z Wandą i bar­dzo czę­sto spie­rały ogni­ście.

– Wszystko. – Alek­san­dra spra­wiała wra­że­nie, jakby się upiła mło­dym fran­cu­skim winem. Tak bar­dzo była prze­jęta. – Iga z Wik­to­rem za chwilę się zarę­czą. Czuję to. Czeka mnie teraz mnó­stwo pracy. Tę dziew­czynę trzeba prze­cież przy­go­to­wać, odpo­wied­nio ubrać, nauczyć tylu rze­czy. Natych­miast musi zre­zy­gno­wać z etatu kel­nerki, to nie­do­pusz­czalne. Naj­le­piej niech się od razu prze­pro­wa­dzi do Wik­tora, szybki ślub jest koniecz­no­ścią. Dom sta­now­czo wymaga kobie­cej ręki.

– A potem uro­dzi dziecko, a naj­le­piej dwoje – pod­po­wie­działa z prze­ką­sem Wanda, ale Alek­san­dra nie wyczuła iro­nii.

– Oczy­wi­ście, a co w tym złego? – obu­rzyła się. – Mój syn jest mło­dym męż­czy­zną, a Oli­wie­rowi przyda się rodzeń­stwo.

– Ale…

– Pro­szę cię. Nie mnóż trud­no­ści i pozwól mi wszystko zapla­no­wać. Całej naszej rodzi­nie od dawna należy się tro­chę szczę­ścia i spo­koju.

– Nie chcia­ła­byś naj­pierw zapy­tać Igi o zda­nie?

– Ach, daj spo­kój. Prze­cież jasne, że na wszystko się zgo­dzi. To dla każ­dej dziew­czyny marze­nie życia. Gwiazdka z nieba. Wik­tor spełni wszyst­kie potrzeby. I jesz­cze będzie ją szcze­rze kochał. Bajka.

– To nie o to cho­dzi…

– Innego wyj­ścia i tak nie ma – prze­rwała jej sta­now­czo Alek­san­dra. – Iga sama sobie nie pora­dzi. Jest zdana na moją pomoc. Musi słu­chać. Ina­czej straci wszystko, co jej tak nagle spa­dło z nieba.

Wanda pokrę­ciła głową. Ten sce­na­riusz już znała. Nie spraw­dził się naj­le­piej. Nata­lia robiła skru­pu­lat­nie, co jej pora­dziła mama Wik­tora. Wbrew sobie, wkła­da­jąc w swoje sta­ra­nia sporo wysiłku. Co osią­gnęła? Gwał­towne zerwa­nie tuż przed pla­no­wa­nymi zarę­czy­nami. Widok męż­czy­zny, z któ­rym była zwią­zana od trzech lat, wpa­tru­ją­cego się roz­iskrzo­nym wzro­kiem w inną. Obser­wo­wa­nie, jak pono­szą go uczu­cia, na które ona darem­nie cze­kała. Jakby się nagłe obu­dziły z dłu­giego uśpie­nia. To musiało być trudne. Wanda nie była bli­sko zwią­zana z Nata­lią, ale żało­wała dziew­czyny. Nato­miast Janicka, zaprzy­jaź­niona z part­nerką syna od lat, spra­wiała wra­że­nie, jakby w jed­nej sekun­dzie zapo­mniała o łączą­cej je rela­cji.

– Nic nie mów. – Alek­san­dra wstała. – Jadę do domu. Muszę się zasta­no­wić nad szcze­gó­łami i zanieść dobre wie­ści Ambro­żemu. Spodoba mu się to, co usły­szy. Zdaj się na mnie – dodała, widząc wyraź­nie nie­za­do­wo­loną minę przy­ja­ciółki. – Niech każdy robi to, na czym się naj­le­piej zna. Ty spo­koj­nie sobie gotuj, a mnie zostaw nad­zór nad uczu­ciami Wik­tora. Mam w tym znacz­nie więk­szą wprawę.

Wanda tylko się skrzy­wiła. Ale nie pod­jęła tematu. Nie­po­trzebna była kolejna osoba mie­sza­jąca się w tę deli­katną sytu­ację. Poza tym musiała pil­nie wra­cać do kuchni. Sta­nęła na swoim sta­no­wi­sku z głową pełną obaw i ser­cem prze­peł­nio­nym nie­do­brym prze­czu­ciem.

***

Wik­tor czuł się, jakby po wspa­nia­łym locie ze spa­do­chro­nem gwał­tow­nie upadł na zie­mię. Jakby popeł­nił przy lądo­wa­niu ele­men­tarny błąd, choć na takie ni­gdy sobie nie pozwa­lał. Ale zasady rzą­dzące jaką­kol­wiek dys­cy­pliną sportu, jak już się wie­lo­krot­nie prze­ko­nał, były o wiele prost­sze niż te kie­ru­jące uczu­ciami.

Sie­dział wciąż w tym samym miej­scu, ale uczu­cie szczę­ścia, które jesz­cze przed momen­tem go prze­peł­niało, mocno tłu­mił widok Igi obsłu­gu­ją­cej gości. Jakby nic się w jej życiu nie zmie­niło. A prze­cież wła­śnie wyznał jej miłość! Chciał porwać ją ze sobą, wszyst­kim się z nią podzie­lić. Jed­nak jego pro­po­zy­cja pozo­stała bez odzewu.

Nie był przy­zwy­cza­jony do takiego trak­to­wa­nia. Przy­stojny, zamożny, wyspor­to­wany, wierny rodzin­nym tra­dy­cjom, sta­no­wił zwy­kle cel inten­syw­nych kobie­cych sta­rań. Nie­jedna wiele by oddała, by usły­szeć słowa, które przed momen­tem wypo­wie­dział, i z pew­no­ścią porzu­ci­łaby w jed­nej chwili obo­wiązki kel­nerki, by zamie­nić je na inne, o wiele przy­jem­niej­sze.

Ale nie Iga.

Ona spra­wiała wra­że­nie spo­koj­nej, zaan­ga­żo­wa­nej w obsłu­gi­wa­nie klien­tów. Znów go zasko­czyła. Ale ta zdol­ność, która jesz­cze tak nie­dawno powo­do­wała w nim gwał­tow­niej­sze bicie serca, teraz tylko potę­go­wała nara­sta­jącą wście­kłość.

Roz­draż­nie­nie się­gnęło zenitu przed momen­tem, kiedy Iga wstała, prze­pro­siła go i ruszyła 
do swo­ich obo­wiąz­ków. Jakby mu ktoś chlu­snął zim­nym piwem w twarz. W pierw­szej chwili aż mu dech zaparło z obu­rze­nia. Sie­dział jesz­cze przy sto­liku, ale z każdą minutą czuł się coraz bar­dziej nie­zręcz­nie. Jak czło­wiek, który wła­śnie dostał kosza. Wzdry­gnął się na samą myśl. Paskudne wra­że­nie. Nic takiego się wpraw­dzie nie stało. Iga uśmiech­nęła się i uści­snęła mu dłoń, zanim ode­szła. Ale, do licha cięż­kiego, nie o to mu prze­cież cho­dziło. Zgrzyt­nął zębami w bez­sil­nej zło­ści, po czym wstał i ruszył w stronę swo­jego gabi­netu. Był teraz naprawdę roz­złosz­czony i nawet zamie­rzał minąć Igę bez słowa. Ale kiedy zna­lazł się tuż obok, pod­nio­sła głowę i znów się uśmiech­nęła. W ten swój zadziorny, lekko nie­śmiały spo­sób. Pełen nie­jed­no­znacz­nych prze­słań. Zapro­szeń i odmowy, zachęty i dystansu. Dopro­wa­dzało go to do szału, lecz jed­no­cze­śnie ten stan nie­pew­no­ści, zmu­sza­jący go do pod­ję­cia walki, coraz bar­dziej go pocią­gał. Ponad wszystko kochał wyzwa­nia.

Z tru­dem powstrzy­mał się, by nie porwać jej w ramiona i w ten pro­sty, męski spo­sób nie roz­wią­zać pro­blemu. Zabrać stąd i zro­bić, co uważa za sto­sowne. Ale nie mógł. Zbyt dobrze wie­dział, że to ozna­cza­łoby koniec kru­chego, ledwo roz­wi­ja­ją­cego się związku. Iga nie nale­żała do kobiet, które łatwo nabie­rają zaufa­nia.

– Spo­tkamy się po pracy – powie­dział cicho i uśmiech­nął się, cho­ciaż miał ochotę zakląć szpet­nie. Zszedł po scho­dach, po czym zamknął się w gabi­ne­cie. Usiadł na swoim ulu­bio­nym wysłu­żo­nym fotelu i poło­żył głowę na ster­cie papie­rzysk, wiecz­nie cze­ka­ją­cej, by ją uprząt­nąć. Czoło miał roz­pa­lone.

***

– Gra­tu­luję odwagi i zdol­no­ści aktor­skich. – Domi­nika sta­nęła pod kuchen­nym okien­kiem w ocze­ki­wa­niu na zamó­wie­nie.

Iga zaru­mie­niła się po czubki uszu.

– To nie tak jak myślisz… – zaczęła, ale prze­rwała szybko. Czyż nie w ten spo­sób tłu­ma­czą się wszy­scy winni. Ale jak to ina­czej ująć?

– Oczy­wi­ście. – Iro­nia w gło­sie kole­żanki pełna była zawodu, nad­uży­tego zaufa­nia, gory­czy i smutku.

– Pro­szę cię. – Iga pró­bo­wała dotknąć jej ramie­nia. – Dla mnie samej jest to rów­nie wiel­kie zasko­cze­nie. Sprawy toczą się tak szybko. Wcale nie wie­rzę, że to wszystko naprawdę się wyda­rzyło.

– Nie ma powodu, by się tłu­ma­czyć. – Domi­nika odsu­nęła się. – W końcu my teraz jeste­śmy ostat­nimi oso­bami, na któ­rych będzie ci zale­żeć. – Popra­wiła ner­wowo koł­nie­rzyk sukienki. – A zwie­rzać się nie lubi­łaś już wcze­śniej. Słu­cha­łaś spo­koj­nie, jak ja ci opo­wia­da­łam o naj­bar­dziej oso­bi­stych spra­wach, a ty się nie ode­zwa­łaś nawet sło­wem, że roman­su­jesz pota­jem­nie z sze­fem. Tym bar­dziej teraz…

– Prze­stań, pro­szę… – Iga poczuła palące uczu­cie krzywdy. Prawda była inna, ale nikogo chyba nie inte­re­so­wała.

– To musiało dłu­żej trwać. – Do roz­mowy włą­czyła się Kasia, która rów­nież usta­wiła się w kolejce po swoje zamó­wie­nie. – Może wcale to nie był taki przy­pa­dek, że się tutaj poja­wi­łaś.

– Jak możesz? – Iga poczuła, jak robi jej się słabo. Lubiła swoje kole­żanki. Była z nimi szczera, zale­żało jej na nich. Jeśli o nie­któ­rych spra­wach nie mówiła, to tylko dla­tego, że ni­gdy dotąd nie zwie­rzała się ze swo­ich tajem­nic nikomu, prócz naj­lep­szej i jedy­nej przy­ja­ciółki. Nie umiała tak od razu zmie­nić tego nawyku. A uczu­cie Wik­tora naprawdę ją zasko­czyło.

Zaczerp­nęła powie­trza i otwo­rzyła usta. Tak bar­dzo chciała to wyja­śnić.

– To i tak już nie ma zna­cze­nia. – Domi­nika nie dała jej szansy. – Oszczędź nam szcze­gó­łów. Nikt nie chce tego słu­chać. Zosta­niesz pew­nie jego żoną – mówiła, a w kąci­kach jej oczu poja­wił się łzy. – Będziesz sobie leżeć i pach­nieć. Ale nie tego ci naj­bar­dziej zazdrosz­czę. Tylko odwagi, że uwie­rzy­łaś, że to moż­liwe. Nie wyco­fa­łaś się tak jak ja, głu­pia.

– Mam tyle samo wąt­pli­wo­ści co wcze­śniej! – zawo­łała Iga. Bolało ją, że jest tak nie­spra­wie­dli­wie oce­niana, nikt nie chce jej wysłu­chać. – Nic wam nie powie­dzia­łam, bo to było tak bar­dzo nie­praw­do­po­dobne. Zwy­czaj­nie nie zdą­ży­łam. Ale w jed­nym masz rację. Odwa­ży­łam się, posta­no­wi­łam dać nam szansę. Prze­sta­łam ucie­kać.

Domi­nika otarła łzę z policzka.

Iga miała wra­że­nie, że za chwilę pusz­czą jej wszel­kie blo­kady i też zacznie pła­kać. Te słowa wiele ją kosz­to­wały. Lubiła Domi­nikę, kibi­co­wała jej w życio­wych zma­ga­niach. Dobrze wie­działa, że kole­żanka od lat bez­na­dziej­nie kocha się w sze­fie, a wszy­scy wokół wciąż jej tłu­ma­czą, żeby dała sobie spo­kój, bo to nie­re­alne. Szef ni­gdy nie zako­cha się w kel­nerce. Nie wia­domo, kto pierw­szy to wymy­ślił, ale od lat pra­cow­nicy upar­cie powta­rzali te słowa. Nie znali Wik­tora, czas poka­zał, że nic o nim nie wie­dzieli. Iga potra­fiła sobie wyobra­zić, co Domi­nika teraz czuje. Jej marze­nie mogło się speł­nić, gdyby miała tro­chę wię­cej odwagi. Teraz było już za późno.

A może nie?

Iga na samą myśl poczuła dreszcz prze­ra­że­nia, który uświa­do­mił jej, jak mocno się zako­chała. Mogła wszyst­kim wokół tłu­ma­czyć, że to uczu­cie dopiero się zaczyna, ale prawda była inna. Kochała Wik­tora od pierw­szej wspól­nej roz­mowy, a więź, jaka ich łączyła, roz­wi­jała się z wielką pręd­ko­ścią. Nara­stała lawi­nowo. Każda kolejna minuta, każda myśl, wspo­mnie­nie, wypo­wie­dziane słowo spra­wiały, że jej serce prze­peł­nione było jedną tylko emo­cją, a rozum myślą – o nim.

– Naj­gor­sze, że szef znowu będzie całymi tygo­dniami szu­kał trze­ciej kel­nerki na naszą zmianę. – Kasia znów włą­czyła się do roz­mowy. – A w tym sta­nie ducha nie pój­dzie mu łatwo. Ja to bym mu naj­chęt­niej zaapli­ko­wała jakiś dobry śro­dek na grypę albo na nie­straw­ność. Bo wygląda, jakby miał objawy jed­nego i dru­giego. Może by tro­chę otrzeź­wiał.

– Ja nie rezy­gnuję z pracy. – Iga wypro­sto­wała się i zaczęła ostroż­nie nakła­dać tale­rze na tacę. Pięk­nie ude­ko­ro­wane potrawy były już gotowe.

Dziew­czyny zamil­kły zasko­czone. Pani Wanda, która usły­szała te słowa, rów­nież zamarła w pół gestu, ale szybko się otrzą­snęła.

– Jak ty to sobie wyobra­żasz? – wyszep­tała gniew­nie. – Będziesz się pałę­tać mię­dzy nami jak jakiś pół­pro­dukt? Nie wia­domo co? Narze­czona szefa, wła­ści­cielka czy pod­rzędna kel­nerka? To się nie uda.

Dziew­czyny sto­jące z Igą poczuły się tro­chę ura­żone ostat­nim okre­śle­niem.

– My też jeste­śmy prze­ciw – powie­działa Kasia sta­now­czo. – Nie wyobra­żam sobie, jak mia­ły­by­śmy razem pra­co­wać po tym, jak nas okła­ma­łaś.

– Ja to w ogóle zamie­rzam się zwol­nić. – Domi­nika wytarła nos i poszła umyć ręce do łazienki. – Nie będę na to patrzeć każ­dego dnia.

– To się jesz­cze okaże. – Pani Wanda wyszła na kory­tarz. – To nie czas i miej­sce na roz­mowy o takich waż­nych spra­wach. Do roboty! – zawo­łała. – Nakła­dać zamó­wie­nia i do klien­tów. Póki co wszyst­kie trzy macie zmianę.

Dziew­czyny zro­biły, co im naka­zano. W mil­cze­niu, z minami wyra­ża­ją­cymi pełną dez­apro­batę pako­wały tale­rze na tace, pil­nu­jąc się, by nie dotknąć Igi nawet przy­pad­kiem, nie spoj­rzeć na nią. Duszna, gęsta nie­chęć uno­siła się nad pysz­nymi potra­wami.

– A tobie powiem jedno. – Sze­fowa kuchni zła­pała Igę za łokieć, kiedy jej kole­żanki odda­liły się już w stronę sto­li­ków. – Nie kuś losu. Nie wiem, jak tego doko­na­łaś, ale spo­tkało cię wiel­kie szczę­ście. Łatwiej jed­nak zło­wić księ­cia na parę ujmu­ją­cych uśmie­chów, niż potem pora­dzić sobie w pałacu. Więc nie fikaj, tylko grzecz­nie dosto­suj się do roli, bo wszystko może skoń­czyć się rów­nie szybko, jak się zaczęło.

– Dzię­kuję. – Iga powoli zaczy­nała się uod­par­niać. Wciąż ktoś ją pouczał, jak ma się zacho­wać, z czego cie­szyć, jakie wyko­nać kolejne kroki. Być może wielu czy­niło to dla jej dobra. Ale ona wie­działa swoje. Wła­śnie speł­niało się jej marze­nie i chciała, by było piękne, praw­dziwe. Bez żad­nych kom­pro­mi­sów. Nie zamie­rzała reali­zo­wać cudzych pla­nów. Zbyt dobrze wie­działa, że to zwy­kle koń­czy się kata­strofą.

Chciała pozo­stać sobą, choć co chwilę strach pod­ci­nał jej nogi. Czy warto szy­ko­wać się do walki z całym świa­tem? Czuła, że przyj­dzie jej się zmie­rzyć nie tylko z per­so­ne­lem restau­ra­cji i rodziną Wik­tora, lecz także z nim samym. Nie wyglą­dał na zado­wo­lo­nego, kiedy usły­szał, że chce pozo­stać w pracy. Bała się.

Wciąż też przy­po­mi­nały jej się wypo­wie­dziane przez Nata­lię słowa. Że to wszystko jest ułudą, mrzonką, a ona nie ma nic do zaofe­ro­wa­nia. Może co naj­wy­żej być utrzy­manką. Kobietą w pełni zależną od swo­jego part­nera czy męża. Bez dobrego zawodu, pracy, wła­snych pie­nię­dzy, rodziny, która mogłaby ją wspie­rać. Mogła być tylko dopeł­nie­niem, czer­pać całą życiową dumę wyłącz­nie z osią­gnięć swo­jego męż­czy­zny. Nie chciała takiego życia. Nata­lia wyświad­czyła jej wielką przy­sługę, ostrze­ga­jąc już na wstę­pie, co może się zda­rzyć.

Iga wynio­sła tacę na górę. Deli­katny sos pokry­wa­jący jago­dowe babeczki nawet nie drgnął.

Uśmiech­nęła się do dwóch star­szych kobiet, które zamó­wiły ten sma­ko­łyk. Lubiła swoją pracę, nawet teraz kiedy atmos­fera stała się trudna. Była kel­nerką. I nie zamie­rzała uda­wać nikogo innego.

Rozdział 2

– Och, Ambre! Wychodź w tej chwili z łazienki. Są teraz waż­niej­sze sprawy niż sika­nie. Jakie to swoją drogą męskie, korzy­stać z toa­lety w takim momen­cie.

Alek­san­dra weszła do domu i już w przed­po­koju pod­nie­sio­nym gło­sem zaata­ko­wała męża, który niczego nie­świa­dom, spo­koj­nie zamie­rzał zała­twić pilną potrzebę.

– Cóż się znowu stało? – Zaafe­ro­wany męż­czy­zna wyszedł z mokrymi rękami, któ­rych nie zdą­żył wytrzeć, i nie­za­pię­tym paskiem od spodni.

– Mówię ci. – Żona mocno zła­pała go za ramię. – Będzie ślub. Naresz­cie.

Ambroży otwo­rzył usta, ale nie zdą­żył powie­dzieć nawet słowa.

– Ani się waż pro­te­sto­wać! – zawo­łała Alek­san­dra. – Nie psuj tej wyjąt­ko­wej chwili. Lepiej popatrz tutaj. – Wycią­gnęła z torebki nie­wielki tablet i włą­czyła go. – Zna­la­złam tę suk­nię w pięć minut. Na par­kingu pod restau­ra­cją, zanim ruszy­łam do domu. Piękna! – Roz­pro­mie­niła się w uśmie­chu. – Naj­lep­sze fran­cu­skie koronki.

– Nie wiem, czy Nata­lia…

– Ależ o czym ty mówisz? Jaka Nata­lia? To już prze­szłość. Nasz syn wresz­cie naprawdę się zako­chał. W Idze – wyja­śniła mu jak wyjąt­kowo opor­nemu uczniowi, choć jego zasko­cze­nie było prze­cież zro­zu­miałe. Nie był w restau­ra­cji i miał prawo nie znać naj­now­szych donie­sień.

– Słu­cham?

– No tak. Z Nata­lią już koniec. Zerwali dzi­siaj rano, choć do niej jesz­cze to chyba nie dotarło w pełni – uświa­do­miła sobie. – Ale o tym poroz­ma­wiamy póź­niej. Są teraz waż­niej­sze sprawy. Żebyś ty widział, jak on patrzy na Igę…

Ambroży wró­cił do łazienki, wytarł dło­nie i spo­koj­nie zapiął pasek.

– To nie­zbyt podobne do Wik­tora – powie­dział, kiedy sta­nął znów obok żony. Nawet nie spoj­rzał na pianę koro­nek, które pysz­niły się na pod­su­nię­tym mu zdję­ciu. – Takie nagłe zwroty akcji to zupeł­nie nie w jego stylu.

– Ma prawo być szczę­śliwy – powie­działa Alek­san­dra obron­nie i prze­su­nęła na table­cie kolejne zdję­cie. Nie mogła się zde­cy­do­wać, która kre­acja bar­dziej jej się podoba. – Nata­lia rze­czy­wi­ście chyba nie była dla niego odpo­wied­nia – powie­działa po chwili. – Może tro­chę za zimna dla naszego syna? No i nie zmie­ści­łaby się w tę sukienkę.

– Przy­po­mi­nam, że jesz­cze nie tak dawno bar­dzo ją lubi­łaś i dopiero co miała tu miej­sce podobna roz­mowa, kiedy inten­syw­nie kła­dłaś mi do głowy, że mam się przy­go­to­wać na to, że ta dziew­czyna będzie żoną Wik­tora. A teraz tak po pro­stu zmie­niasz zda­nie?

– Och, prze­stań być taki zasad­ni­czy. Co ja mogę? To wybór naszego syna i nie zamie­rzam się wtrą­cać – powie­działa z urazą.

– Aha – wes­tchnął Ambroży. – Chciał­bym to dostać na piśmie i z jakąś urzę­dową pie­czę­cią. Tylko że zapewne i tak by to nie pomo­gło.

Alek­san­dra nic już nie odparła. Prze­glą­dała strony z sukien­kami ślub­nymi. Jej mąż wyszedł do kuchni, żeby zapa­rzyć sobie dobrą her­batę. Czuł, że ciśnie­nie znacz­nie mu się pod­nio­sło. Nic z tego wszyst­kiego nie rozu­miał. Rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu tele­fonu. Woda już szu­miała w czaj­niku, kiedy odna­lazł apa­rat na szafce noc­nej w sypialni. Miał wła­śnie zamiar wybrać numer syna, by u źró­dła potwier­dzić sen­sa­cyjne donie­sie­nia, gdy usły­szał głos żony.

– Tak, pro­szę pana, potrze­bu­jemy szybko firmy remon­to­wej. Synowa będzie się chciała natych­miast prze­nieść do nowego domu, a takie prace prze­cież wyma­gają czasu.

Ambroży bez­wład­nie opu­ścił dłoń.

Co ona wypra­wia? – pomy­ślał zdu­miony.

– Ja jesz­cze nie wiem. – Alek­san­dra mówiła szybko, naj­wy­raź­niej była w swoim żywiole. – Synowa o wszyst­kim zade­cy­duje. Cena nie gra roli. Musi być pięk­nie. Sam pan rozu­mie. Cie­szymy się szczę­ściem mło­dych. Czło­wiek naj­chęt­niej nieba by im przy­chy­lił. A oni oboje będą w domu spę­dzać sporo czasu, bo synowa wła­śnie się zwal­nia z pracy. Nie musi się męczyć, bo…

– Co ty mówisz obcemu czło­wie­kowi? – Ambroży sta­nął w drzwiach.

– Oczy­wi­ście, pro­szę pana. Będziemy w kon­tak­cie. – Roz­łą­czyła się natych­miast.

– Prze­pra­szam – powie­działa, ocie­ra­jąc czoło. – Rze­czy­wi­ście tro­chę się zaga­lo­po­wa­łam. To z tej rado­ści. Ale też przez cie­bie – dodała z satys­fak­cją, zna­la­zł­szy dobre wytłu­ma­cze­nie swo­jej nie­dy­skre­cji. – Bo nie chcesz mnie słu­chać i zmu­szona jestem zwie­rzać się jakie­muś budow­lań­cowi.

Ambroży zaci­snął usta.

– No już. – Pode­szła do niego. – Nie obra­żaj się. Tak się pod­eks­cy­to­wa­łam, że sama nie wiem, co plotę. Ty jesteś i tak jedyny na całym świe­cie. Nawet kiedy się dąsasz.

Przy­tu­liła się do niego, a on objął ją ramie­niem.

– Spró­buj zacho­wać spo­kój – popro­sił.

– Wiem – wes­tchnęła. – Masz rację. Ale to takie trudne. Tyle się teraz będzie działo wspa­nia­łych rze­czy. Chcia­ła­bym je przy­spie­szyć. Już wię­cej nie cze­kać. Robi­łam to tak długo.

Ambroży poca­ło­wał żonę w czu­bek głowy. Cza­sem bywała nie­zno­śna, ale kochał ją nie­słab­ną­cym uczu­ciem. Mimo upływu lat tak samo mocno i wciąż tro­chę ślepo, jak wtedy, gdy ją pierw­szy raz zoba­czył w Paryżu, w let­niej sukience tar­ga­nej wia­trem. Alek­san­dra ode­brała jego gest jako znak pojed­na­nia.

– Może Iga na począ­tek zamiesz­ka­łaby z nami?! – zawo­łała, wra­ca­jąc do uko­cha­nego tematu. – Może ją krę­po­wać taka nagła prze­pro­wadzka do Wik­tora, a u nas jest tyle miej­sca. Poza tym mia­ła­bym czas, by ją wszyst­kiego nauczyć.

– Nie! – sta­now­czo odparł Ambroży. – To zły pomysł i koniec roz­mowy na ten temat. Idziemy do kina. Jest nowa kome­dia roman­tyczna. Widzia­łem pla­katy.

– Ale ty prze­cież nie lubisz.

– Przez całe życie oglą­dam je z tobą, więc wła­ści­wie już się przy­zwy­cza­iłem i sta­łem się cał­kiem nie­złym spe­cem. Roz­róż­niam nawet tych wszyst­kich iden­tycz­nych face­tów, w któ­rych się kocha­cie. Nie wiem wpraw­dzie dla­czego, bo to zwy­kłe cia­majdy, ale to teraz nie ma zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze to ode­rwać cię od pochop­nych pla­nów. Ubierz się pięk­nie. Zabiorę cię potem gdzieś na tańce.

Alek­san­drze zabły­sły oczy. Uwiel­biała bawić się przy muzyce, a już dawno ni­gdzie nie byli.

– Daj mi pół godzinki! – zawo­łała, zamy­ka­jąc za sobą drzwi łazienki. Na chwilę zapo­mniała nawet o ślub­nej sukience dla Igi, sku­piła się na wybo­rze stroju dla sie­bie.

Ambroży wes­tchnął z ulgą i ruszył na poszu­ki­wa­nie naj­star­szych, ale wyjąt­kowo wygod­nych butów. Czuł, że czeka go długa noc. Żonę koniecz­nie nale­żało porząd­nie zmę­czyć.

Rozdział 3

Wik­tor wró­cił do domu w złym humo­rze. Skoń­czone obo­wiązki nie roz­wią­zały jego naj­bar­dziej palą­cego pro­blemu. Iga wpraw­dzie umó­wiła się z nim na wie­czór, zro­biła to chęt­nie i nawet pozwo­liła się poca­ło­wać ukrad­kiem. Ale czuł się jak nasto­la­tek, który tygo­dniami musi się zma­gać, by się umó­wić na praw­dziwą randkę. Po głęb­szym zasta­no­wie­niu doszedł do wnio­sku, że chyba jed­nak nie to naj­bar­dziej go roz­draż­niło. Ow­szem, już od kilku dni wyobra­żał sobie gorące sceny z Igą w roli głów­nej, choć sta­rał się dys­cy­pli­no­wać myśli. Tro­chę bole­śnie prze­żył dzi­siej­sze zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią. Ale nie to sta­no­wiło teraz naj­więk­szy pro­blem. Miał prze­czu­cie, że inne sprawy będą się toczyć rów­nie opor­nie.

Iga spra­wiała wra­że­nie sła­bej. Pła­kała ze wstydu, kiedy nie­trzeźwy ojciec odwie­dził restau­ra­cję. Trzę­sła się ze stra­chu i bywała nie­śmiała. A jed­no­cze­śnie czuł w niej nie­złomną siłę. To ona pozwała tej dziew­czy­nie wysoko nosić głowę 
i nie pod­da­wać się w trud­nych sytu­acjach. Mówić ryzy­kowne słowa. Wal­czyć o swoje racje.

– To nie będzie łatwe – wyszep­tał, wcho­dząc do domu. – Ale może lepiej nie dzie­lić kota na czworo, tylko spo­koj­nie pocze­kać. – Gdyby Nata­lia sły­szała te słowa, wie­dzia­łaby, że jest wyjąt­kowo prze­jęty. Tylko w takich chwi­lach mylił powie­dzonka.

Z salonu dobiegł go śmiech syna. To nie było czę­ste zja­wi­sko. Zro­bił kilka kro­ków i zaj­rzał ostroż­nie do środka.

– Cześć, tato. – Chło­pak zerwał się, jakby tylko na niego cze­kał. – Wujek przy­szedł.

– Jak tam? – zapy­tał Janek, pod­no­sząc się z krze­sła. – Czy mój naj­lep­szy przy­ja­ciel poko­nał dzi­siej­szy dzień, czy to jego powa­lono? – uśmiech­nął się. – W razie czego służę radą w spra­wach kobie­cych.

Prze­je­chał dło­nią po krótko obcię­tych wło­sach i pogła­dził nie­wiel­kie zakola. Czas ata­ko­wał go zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem, ale Janek, mimo nie­uchron­nych zmian, nie tra­cił na atrak­cyj­no­ści. Choć włosy go opusz­czały jeden po dru­gim, wesołe uspo­so­bie­nie, pogoda ducha i ener­gia spra­wiały, że wciąż był świet­nym kom­pa­nem dla męż­czyzn i cie­szył się nie­słab­ną­cym powo­dze­niem u kobiet. Wła­śnie posłał Wik­to­rowi jedno ze swo­ich słyn­nych uwo­dzi­ciel­skich spoj­rzeń.

– Co to miało być? – Ten obu­rzył się szcze­rze. – Lek­cja poglą­dowa?

– Uczyć trzeba się nie­usta­jąco. Każdy moment jest dobry. A po two­jej minie widzę, że nie wszystko poszło zgod­nie z pla­nem.

Wik­tor spoj­rzał na syna. Nie był pewien, czy dora­sta­jący nasto­la­tek powi­nien wysłu­chi­wać zwie­rzeń ojca, który od lat nie może poukła­dać sobie życia uczu­cio­wego.

– Pokłó­ci­łeś się z Igą? – zapy­tał Oli­wier z nie­po­ko­jem. Kibi­co­wał temu związ­kowi.

– Nie. Spo­ty­kamy się dzi­siaj wie­czo­rem. Trzeba będzie… – zamilkł nagle w ostat­niej chwili, powstrzy­mu­jąc się, by nie wspo­mnieć jak zwy­kle o koniecz­no­ści zamó­wie­nia opie­kunki. Jego syn nie był już dziec­kiem. Ostat­nie wyda­rze­nia, bójka, ucieczka, wynie­siona z domu biżu­te­ria poka­zały wyraź­nie, że jest chłop­cem, który ostro będzie wal­czył o prawo do nie­za­leż­no­ści. Roz­wią­za­nia siłowe jak na razie niczego dobrego nie przy­nio­sły. Nale­żało szu­kać innych spo­so­bów. – A może chciał­byś dzi­siaj prze­no­co­wać u wujka? – wpadł nagle na genialny pomysł i od razu jego mózg został zaata­ko­wany kil­koma moż­li­wymi sce­na­riu­szami roz­woju akcji, które umoż­li­wiała tak zwana wolna chata. Chyba te myśli odbiły się na jego twa­rzy.

– Fiu, fiu! – gwizd­nął Oli­wier i pokle­pał ojca po ramie­niu. – To rozu­miem. Jasna sprawa. Natych­miast się zbie­ramy. Nawet dym po nas nie zosta­nie, bo wujek grzecz­nie palił na tara­sie. A ty baw się, jak tylko możesz naj­le­piej.

– Prze­stań! – zawo­łał Wik­tor. – Cho­dzi tylko o to, że mogę wró­cić późno, a ty lubisz grać z Jan­kiem po nocach, więc wyjąt­kowo ci pozwolę, bo jutro masz na jede­na­stą do szkoły.

Jego tłu­ma­cze­nia wywo­łały tylko kolejne uśmie­chy.

– Jakie ja mia­łem dobre prze­czu­cie co do tej dziew­czyny – powie­dział Oli­wier, wska­ku­jąc na schody pro­wa­dzące do jego pokoju. – Nawet grać po nocach mi teraz wolno. To był praw­dziwy strzał w dzie­siątkę. Pozbie­ram rze­czy i zaraz będę gotowy – dodał, po czym znik­nął za drzwiami.

– Chyba słabo to roze­gra­łem. – Wik­tor skrzy­wił się. – Chcia­łem tylko poka­zać, że mu ufam. Że też jestem gotowy iść na ustęp­stwa.

– Ale nie na tyle, by go zosta­wić samego w domu wie­czo­rem. – Janek dopił her­batę i zaczął wkła­dać buty.

– Daj spo­kój. Prze­cież jest nie­peł­no­letni.

– Chwilę mógłby zostać, tylko że tu zapewne cho­dzi o całą noc. – Janek puścił oko. – Ale o nic się nie martw, chęt­nie go prze­trzy­mam i rano pod­rzucę do szkoły. Mnie nie trzeba niczego tłu­ma­czyć. Uwa­żam, że kobiety to dobro naro­dowe, skarb, źró­dło zdro­wia i wital­no­ści. Należy zaży­wać codzien­nie. Przedaw­ko­wać się nie da.

Wik­to­rowi nie udzie­lił się dobry nastrój przy­ja­ciela. W nor­mal­nej sytu­acji pew­nie by się uśmiech­nął. Bo Janek miał rację. Nie miał nic prze­ciwko dam­skim uro­kom, choć nie anga­żo­wał się łatwo. Ale jeśli już uma­wiał się na randki, zwy­kle szybko koń­czyły się one w łóżku. Nie tylko dla­tego, że tego chciał, ale przede wszyst­kim z powodu inten­syw­nych sta­rań jego part­ne­rek. Czuł jed­nak, że tym razem nie ma co liczyć na żadne naiwne ani nawet bar­dziej zaawan­so­wane sztuczki. Iga nie będzie pró­bo­wała usi­dlić go w ten spo­sób. Nie­stety. Zwie­rzył się z tej myśli przy­ja­cie­lowi.

– To poważna sprawa – zasę­pił się Janek, wysłu­chaw­szy uważ­nie skró­co­nej rela­cji z dzi­siej­szych wyda­rzeń. – Ale nie rozu­miem, o co ci cho­dzi. Zawsze tego chcia­łeś. Wiecz­nie narze­ka­łeś na narzu­ca­jące się dziew­czyny. Oga­nia­łeś się, stwa­rza­łeś trud­no­ści, mar­nu­jąc milion oka­zji na miły wie­czór. To teraz powi­nie­neś się cie­szyć.

– Ale jakoś nie mogę. Sam się sobie dzi­wię. Co mi się w tych natręt­nych kobie­tach nie podo­bało? – Wik­tor roze­śmiał się, ale czuł, że jest w tym tro­chę prawdy. Narze­kał, ale chyba tro­chę lubił dawne życie.

Naprawdę nie mógł się roze­znać we wła­snych uczu­ciach. Działo się coś, co wykra­czało poza jego dotych­cza­sowe doświad­cze­nia. Nie przy­po­mi­nało roman­tycz­nego zauro­cze­nia, jakie go ogar­nęło, kiedy poznał uko­chaną żonę, zmarłą po pię­ciu latach mał­żeń­stwa, ani żad­nego ze związ­ków, w jakie się póź­niej z mniej­szymi lub więk­szymi suk­ce­sami anga­żo­wał. Potarł czoło.

– Widzę, że ogar­nia cię gorączka – powie­dział Janek. – Cóż, ja ci dziew­czyny nie podam na tacy, choć zawsze służę doświad­cze­niem i teo­re­tycz­nym wspar­ciem.

– W jakiej spra­wie? – Oli­wier zbiegł ze scho­dów i czuj­nie nasta­wił uszu. – Czyżby tata potrze­bo­wał kore­pe­ty­cji? – roze­śmiał się.

– Natych­miast prze­stań­cie! – Wik­tor się wypro­sto­wał i pod­jął próbę uspo­ko­je­nia zarówno wła­snych emo­cji, jak i wyraź­nie roz­pę­dzo­nej wyobraźni syna. – Jutro pro­szę się zamel­do­wać naj­póź­niej o dzie­wią­tej – zwró­cił się do niego. – Pani Mary­sia już będzie.

– Ja i tak wcze­śnie wstaję – powie­dział Janek. – Mamy zebra­nie zarządu i jesz­cze parę spraw zostało do ogar­nię­cia.

Wik­tor poczuł wyrzuty sumie­nia. Wie­dział, co ozna­czają takie słowa. Janek uwiel­biał w pracy zwle­kać. Zwłasz­cza z obo­wiąz­kami, które go nie krę­ciły. A do takich nale­żało przy­go­to­wy­wa­nie się do zebrań. Zwy­kle robił wszystko na ostat­nią chwilę. A kiedy zarze­kał się, że ma tylko ostat­nie szcze­góły do dopię­cia, ozna­czało to, że jesz­cze nawet nie zaczął. Zapewne zamie­rzał sie­dzieć przez całą noc. To nie było w porządku – pod­rzu­cać mu chrze­śniaka.

Nie zdą­żył jed­nak nic powie­dzieć, bo jego myśli zostały prze­kie­ro­wane na inny tor.

– Pani Mary­sia chciała z tobą poroz­ma­wiać – powie­dział Oli­wier – więc nie wychodź zbyt wcze­śnie do pracy. Pro­siła kilka razy, żeby ci to koniecz­nie prze­ka­zać.

Wik­tor poczuł rosnący nie­po­kój. Dobrze znał takie sytu­acje.

– Dzwo­niła do mnie w tej spra­wie. Mar­twię się. Czy ty coś wiesz? – zwró­cił się do syna.

– Tak, ale lepiej, jeśli ona sama ci powie. To nie są złe wia­do­mo­ści. Jej rodzi­nie się poszczę­ściło i chce się z tobą podzie­lić pewną wia­do­mo­ścią.

– To dobrze. – Wik­tor ode­tchnął z ulgą. – Bo już się zaczy­na­łem oba­wiać, że ma zamiar się zwol­nić, tak jak poprzed­nie nasze pomoce domowe. Nie masz poję­cia, jak trudno zna­leźć kogoś zaufa­nego.

Oli­wier odwró­cił wzrok. Nie do końca czy­ste sumie­nie spra­wiło, że nagle zaczął się spie­szyć.

– Chodźmy już – powie­dział do Janka i po chwili obaj kie­ro­wali się już w stronę furtki, a ich gło­śny śmiech prze­ni­kał nawet solidne dębowe drzwi.

***

Wik­tor został sam. Cisza pustego domu szybko zaczęła dźwię­czeć mu w uszach. Nie­zbyt czę­sto spę­dzał tu wie­czory, a już pra­wie ni­gdy bez towa­rzy­stwa. Zwy­kle sie­dział do póź­nych godzin w restau­ra­cji albo uma­wiał się z Nata­lią. Cza­sem oglą­dali z Oli­wie­rem jakiś film, ale rachu­nek sumie­nia, jaki sobie bły­ska­wicz­nie zro­bił, poka­zy­wał wyraź­nie, że takich chwil było jed­nak naj­mniej.

– To się teraz zmieni – posta­no­wił po raz kolejny. Wyda­rze­nia ostat­nich dni mocno go otrzeź­wiły. Ina­czej spoj­rzał na sie­bie i nie miał zamiaru ucie­kać od wnio­sków, nawet jeśli bar­dzo bolały i raniły jego męską dumę.

Cho­dził po poko­jach roz­le­głego domu, w któ­rym miesz­kał od wielu lat, i roz­glą­dał się, jakby widział te pomiesz­cze­nia po raz pierw­szy. Nic się tu nie zmie­niło od śmierci żony. Znik­nęły tylko rodzinne foto­gra­fie, scho­wane, by nie wywo­ły­wały ata­ków roz­pa­czy czte­ro­let­niego wów­czas Oli­wiera. Ale teraz chło­pak był już kimś innym. Dorósł, zmęż­niał i zde­cy­do­wa­nie wyszedł z cie­nia. Zaczął spra­wiać poważne kło­poty, sta­wiał nie­wy­godne pyta­nia i żądał prawa do samo­dziel­no­ści. A prze­cież wciąż był dziec­kiem. Ale nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że nie można go było na­dal tak trak­to­wać.

Do tego domu sta­now­czo musiało powró­cić nor­malne życie. Czas żałoby wła­śnie się skoń­czył, trwał i tak zbyt długo. Wik­tor rozej­rzał się wokół. Wewnętrzna zmiana potrze­bo­wała jakie­goś nama­cal­nego znaku. Cze­goś kon­kret­nego, co mogłoby pomóc męskiemu umy­słowi poukła­dać emo­cje. Remont był sprawą naj­prost­szą do prze­pro­wa­dze­nia. Bez­piecz­nym tery­to­rium, po któ­rym śmiało można się było poru­szać.

– Naj­wyż­szy czas wpro­wa­dzić tu coś nowego – wyszep­tał Wik­tor i drgnął, bo usły­szał dźwięk tele­fonu. Ode­brał i z tru­dem roz­po­znał głos mamy, dobie­ga­jący wśród dźwię­ków gło­śnej muzyki.

– Mam tylko chwilę! – zawo­łała Alek­san­dra, prze­krzy­ku­jąc hałas, aż musiał odsu­nąć słu­chawkę. – Za to dużo dobrych wie­ści. Niczym się nie przej­muj. Zamó­wi­łam już ekipę budow­laną, a w pozo­sta­łych spra­wach…

Roz­łą­czyła się nagle i domy­ślił się, że zapewne ojciec zna­lazł się w pobliżu. Zwy­kle nie pochwa­lał wtrą­ca­nia się w życie syna, więc roz­mowa musiała zostać prze­rwana.

Wik­tor poczuł dreszcz. Tele­pa­tia mamy cza­sem go prze­ra­żała. Ale mimo woli zapa­lił się do pomy­słu. Chciał stwo­rzyć dla Igi nowy dom. Zmie­nić meble, poma­lo­wać ściany, zawie­sić w oknach nowe firanki. Wpu­ścić świeży wiatr, który poru­szy nie­ru­chome powie­trze w pustych poko­jach.

Jesz­cze raz pod­niósł słu­chawkę i wybrał numer Igi.

– Gdzie jesteś? – zapy­tał.

– Wró­ci­łam do sie­bie i wła­śnie się wyką­pa­łam. Za godzinę powin­nam dotrzeć na miej­sce.

Wik­tor poczuł, że robi mu się sucho w ustach na myśl o gład­kim, mokrym ciele Igi. Na moment zapo­mniał, w jakiej spra­wie dzwoni.

– Chcia­łem zapro­po­no­wać – zakasz­lał, bo głos miał dziw­nie zachryp­nięty – że może byśmy się spo­tkali u mnie w domu – dodał po chwili.

– Jasne, chęt­nie – odpo­wie­działa Iga. – Zoba­czymy się przy oka­zji z Oli­wie­rem.

– Wyszedł.

– Ale…

– Ale ja jestem – powie­dział szybko, nie dając jej dokoń­czyć myśli. Kochał tę kobietę i chciał ją zapro­sić do domu. Dla­czego to musiało być takie trudne? Czemu ona się nie zachwy­ciła tym pomy­słem? Był prze­cież świetny. Dawał tyle moż­li­wo­ści.

– Dobrze – zgo­dziła się nie­po­dzie­wa­nie, a Wik­tor, znaj­du­jący się wła­śnie u szczytu napię­tego ocze­ki­wa­nia, poczuł, jak nagle zjeż­dża z poczu­ciem ulgi.

– Będę u cie­bie za chwilę. Przy­wiozę cię, nie będziesz musiała stać na przy­stanku – powie­dział i od razu zaczął się spie­szyć.

Wkła­dał buty, pod­trzy­mu­jąc słu­chawkę ramie­niem. Napę­dzała go nadzieja, że jeśli zadziała bez zwłoki, może zdąży ją zastać w tym roz­kosz­nym sta­nie tuż po kąpieli, kiedy ciało jest roz­grzane, a skóra wil­gotna. Złudne to były ocze­ki­wa­nia, miał tego świa­do­mość. Ale wypadł z domu, po czym prze­sko­czył trzy schodki pro­wa­dzące do garażu. Wystar­to­wał z rykiem sil­nika, lecz przy wyjeź­dzie z bramy zatrzy­mał się i – kie­ro­wany wypra­co­wy­wa­nymi przez lata odru­chami – spo­koj­nie poje­chał dalej, mini­mal­nie tylko prze­kra­cza­jąc dozwo­loną pręd­kość.

Rozdział 4

– Może zaj­rzymy na chwilę do pani Marysi? – popro­sił Oli­wier, kiedy tylko zna­leźli się kilka metrów od domu.

– Jak to? – zdzi­wił się Janek. – Chcesz do niej teraz jechać? Prze­cież spę­dzi­li­ście dzi­siaj razem dwie godziny po szkole. Gada­li­ście jak najęci. Sam sły­sza­łem. Daw­niej trzeba cię było siłą cią­gnąć, żebyś łaska­wie zamie­nił słowo z pomocą domową.

– Wiem. – Oli­wier odwró­cił głowę, jakby się nagle zawsty­dził. – Ona jest tro­chę inna – przy­znał nie­chęt­nie. – I wiem, że jed­nak chce się zwol­nić. Muszę ją jakoś przy­go­to­wać na spo­tka­nie z ojcem. On to bar­dzo prze­żyje. Wiesz, że wiecz­nie szuka nowych opie­ku­nek i nie chce się uspo­koić. Iga to moja jedyna nadzieja. Może jeśli zaj­mie się nią, mnie da tro­chę spo­koju.

– Teraz to prze­sa­dzi­łeś – obu­rzył się Janek, soli­dar­nie sta­jąc po stro­nie przy­ja­ciela. – Ostat­nią chyba rze­czą, jaką można powie­dzieć o twoim ojcu, jest to, że się narzuca. Prze­cież wiecz­nie sie­dzi w pracy i teraz go gryzą wyrzuty sumie­nia.

– Fakt. Ale jed­no­cze­śnie na każ­dym kroku mnie osa­cza. Cią­gle pil­nuje, nie ufa. Trudno w tym wszyst­kim zła­pać oddech.

– No, ostat­nimi wyda­rze­niami to sobie nie pomo­głeś w tej spra­wie. – Janek zmie­nił pas, w ostat­niej chwili wci­ska­jąc się pomię­dzy dwa samo­chody. Lubił ostrą jazdę, cza­sem nawet bra­wurę i szczy­cił się, że ni­gdy nie miał wypadku.

– Gdyby tata zoba­czył, jak jeź­dzisz, już by mi nie pozwo­lił wsiąść do two­jego auta.

– Jestem naj­lep­szy. – Janek uśmiech­nął się zawa­diacko. – I wierz mi. Ni­gdy bym cię nie nara­ził na nie­bez­pie­czeń­stwo. Ale ci nie powiem dla­czego.

Oli­wier uśmiech­nął się. I tak wie­dział, że wujek, choć nie był bra­tem ojca, lecz przy­ja­cie­lem, kochał go jak wła­snego syna. Od lat mocno się anga­żo­wał w jego wycho­wa­nie i było odpo­wie­dzialny za wszyst­kie sza­leń­stwa jego dzie­ciń­stwa. Tata, cho­ciaż był ener­gicz­nym męż­czy­zną i lubił wyzwa­nia, spor­tową rywa­li­za­cję i ryzyko, w kon­tak­tach z synem sta­wał się wyjąt­kowo zasad­ni­czy. Wuj­kowi Oli­wer zawdzię­czał luz i weso­łość.

– Poza tym nie zmie­niaj tematu – powie­dział Janek sta­now­czo i ostrym łukiem wyprze­dził cię­ża­rówkę. – Mam nadzieję, że wycią­gną­łeś wnio­ski i już się nie będziesz anga­żo­wał w żadne podej­rzane towa­rzy­stwo ani szem­rane inte­resy.

– To jak? Odwie­dzisz ze mną panią Mary­się? – Chło­pak kon­se­kwent­nie trzy­mał się z dala od nie­chcia­nego wątku.

– Dobrze. Co mi zależy? Może ona ma jakąś piękną córkę? Czło­wiek ni­gdy nie wie, co go może spo­tkać wie­czo­rem. Na każ­dym kroku czai się oka­zja i naj­waż­niej­sze to korzy­stać. Ile tylko się da.

– Mnie jakoś to omija. – Chło­pak wes­tchnął i odwró­cił wzrok. Nie prze­pa­dał za zwie­rze­niami, ale cza­sem coś mu się wyry­wało z głębi serca. Naj­czę­ściej w towa­rzy­stwie Janka.

– Nie martw się. Wujek wszyst­kiego cię nauczy. Warunki masz po ojcu, będzie z cie­bie nie­złe cia­cho. – Spoj­rzał na dłu­gie nogi chłopca i jego twarz. Wargi wciąż nosiły ślady nie­daw­nej bójki, włosy były potar­gane, a bluza roz­cią­gnięta, ale było już widać, że Oli­wier rośnie na przy­stoj­nego męż­czy­znę. – Bra­kuje ci tylko pew­no­ści sie­bie i weso­łych przy­ja­ciół – pod­su­mo­wał tonem znawcy.

Na ostat­nie słowo chło­pak tylko się skrzy­wił. Na razie nie szu­kał kum­pli. Ostatni przy­pa­dek skoń­czył się dla niego nie­zbyt szczę­śli­wie. Został oszu­kany, pobity, a pie­nią­dze, które miały być jego wkła­dem we wspólny biz­nes, znik­nęły, podob­nie jak sprawcy zaj­ścia. Było mu cho­ler­nie wstyd, że oka­zał się taki naiwny.

– Gdzie to było? – zapy­tał Janek, wjeż­dża­jąc w boczną uliczkę.

– Tutaj. – Oli­wer wska­zał na nie­wielki par­te­rowy dom, sto­jący w ogródku ze sta­rymi drze­wami. Niski płot oddzie­lał domo­stwo od chod­nika. Budy­nek stał tak bli­sko, że z ulicy można było zoba­czyć wnę­trze pokoju, jesz­cze nie­za­sło­nięte kota­rami. Janek mimo woli zapu­ścił żura­wia i zoba­czył młodą kobietę z małym dziec­kiem na ręku.

Zapar­ko­wał szybko.

– Chodźmy. – Oli­wier wyszedł z samo­chodu i otwo­rzył furtkę. Był tutaj raz z ojcem tuż po pierw­szej roz­mo­wie Wik­tora z panią Mary­sią. Został wtedy w samo­cho­dzie, zły na cały świat, zasta­na­wia­jąc się, jak się szybko pozbyć kolej­nej pomocy domo­wej. Ale nie spo­dzie­wał się, że pozna kogoś wyjąt­ko­wego. Że po raz pierw­szy w życiu będzie mu żal, że gospo­sia chce zre­zy­gno­wać z pracy.

Wszedł po kamien­nych schod­kach i naci­snął dzwo­nek.

– Oli­wier, bój się Boga! Co się znowu stało? – przy­wi­tał go zna­jomy głos pełen ser­decz­no­ści i przy­gany jed­no­cze­śnie. Szcze­rej rado­ści z powodu nie­spo­dzie­wa­nej wizyty i nie­po­koju, czy nie wyda­rzyło się coś złego. Tylko pani Mary­sia umiała zawrzeć tyle sprzecz­nych emo­cji w krót­kim zawo­ła­niu.

– Wszystko dobrze – odpo­wie­dział. – Jadę na noc do wujka i pomy­śla­łem, że wpad­niemy. Już nas pani nie będzie codzien­nie odwie­dzać, a jest o czym poga­dać.

– O! – ucie­szyła się. – Faj­nie, że tak mówisz. Zapra­szam, pozna­cie moją synową i dzie­ciaki.

Weszli do środka. Janek, od lat inwe­stu­jący w nie­ru­cho­mo­ści, odru­chowo zaczął się roz­glą­dać wokół, facho­wym okiem dostrze­ga­jąc te ele­menty, które miały zna­cze­nie przy ewen­tu­al­nej wyce­nie. I choć taki przy­pa­dek nie wcho­dził tutaj w rachubę, od razu dostrzegł, że dom jest stary, wypo­sa­że­nie bar­dzo ubo­gie i rów­nie leciwe jak wła­ści­ciele. Jego wpraw­nemu oku nie umknął fakt, że budy­nek wyma­gał wielu pil­nych prac remon­to­wych. Ale szybko porzu­cił te biz­ne­sowe roz­wa­ża­nia i sku­pił się na sto­ją­cej w progu pokoju mło­dej kobie­cie o przy­jem­nej apa­ry­cji. Uśmiech­nął się. To było rów­nie odru­chowe i bez­re­flek­syjne dzia­ła­nie jak sza­co­wa­nie war­to­ści miesz­kań, które odwie­dzał. Zawsze wkła­dał mak­si­mum zaan­ga­żo­wa­nia w kon­takty towa­rzy­skie, wycho­dząc z zało­że­nia, że ni­gdy nie wia­domo, co może wynik­nąć z przy­pad­ko­wego spo­tka­nia.

Według nie­któ­rych był nie­po­praw­nym uwo­dzi­cie­lem. On sam zwykł się raczej okre­ślać kone­se­rem życio­wych przy­jem­no­ści. Choć przy­jaźń z Wik­to­rem była jedyną trwałą rela­cją w jego życiu, szczy­cił się, że ni­gdy nie skrzyw­dził żad­nej z licz­nych part­ne­rek. Z każdą roz­sta­wał się w przy­ja­znej atmos­fe­rze.

– Rączki dziecka to naj­pięk­niej­sza kolia, jaką można zoba­czyć na szyi kobiety – powie­dział i posłał Ame­lii jedno ze swo­ich zabój­czych spoj­rzeń, choć nie miał zamiaru jej kokie­to­wać. Nie zaj­mo­wał się roz­bi­ja­niem związ­ków, a zwy­kle tam, gdzie znaj­do­wały się pocie­chy, czaił się rów­nież mąż. W tym przy­padku sprawa była bar­dziej skom­pli­ko­wana, co nieco o niej sły­szał, ale i tak kla­sy­fi­ko­wał tę kobietę do kate­go­rii: zajęta, nie­do­stępna.

– Pięk­nie pan to powie­dział. – Z sąsied­niego pomiesz­cze­nia wyje­chał star­szy męż­czy­zna na wózku inwa­lidz­kim. – Nie każdy by tak potra­fił. Mam na imię Andrzej – przy­wi­tał się. – Jestem teściem naszej Amelki i szczę­śli­wym dziad­kiem tej roz­bry­ka­nej gro­mady.

Janek popa­trzył na dzieci. Chło­piec i młod­sza od niego dziew­czynka bie­gali wokół niego bez skrę­po­wa­nia, goniąc się zacie­kle, a naj­mniej­sze z rodzeń­stwa wyry­wało się w ich stronę z ramion matki.

– Pro­szę o spo­kój! – upo­mniała ich Ame­lia. – Wejdź­cie do pokoju – zapro­siła gości i jed­no­cze­śnie popra­wiała włosy. Nagle opu­ściło ją zmę­cze­nie. Miała za sobą ciężki dzień w pracy, a ledwo prze­kro­czyła próg domu, musiała się zająć dziećmi i nie miała ani chwili, by choć troszkę ode­tchnąć. Ale teraz czuła się, jakby jej ktoś zaapli­ko­wał zastrzyk ener­gii. Zro­biło jej się wesoło i nabrała nowych sił. – Przy­go­tuję her­batę – powie­działa, po czym zosta­wiła synka na pod­ło­dze pod czuj­nym okiem teścio­wej.

– Chodź, Pio­trek, poba­wimy się – zapro­po­no­wał Oli­wier i chwilę póź­niej Janek z wiel­kim zdu­mie­niem wpa­try­wał się w zgraną grupę pochy­loną nad stertą kloc­ków. Nie pozna­wał chłopca, któ­rego pamię­tał od pierw­szych jego chwil w szpi­talu zaraz po naro­dzi­nach. Nasto­la­tek, zwy­kle nie­ufny wobec obcych, całe dnie pochy­lony nad ekra­nem kom­pu­tera, bro­niący się
wszel­kimi siłami przed każ­dym rodzin­nym spo­tka­niem, teraz dobro­wol­nie zaba­wiał cudze dzieci.

Cuda się jed­nak zda­rzają – pomy­ślał.

– Pro­szę bar­dzo. – Ame­lia posta­wiła na stole her­batę w szklan­kach w meta­lo­wych koszycz­kach. Dawno już takich nie widział. Kie­dyś jego bab­cia miała podobne, ale rodzina dawno je już wyrzu­ciła, zamie­nia­jąc na wygod­niej­sze kubki i fili­żanki. – Nie mamy nie­stety żad­nego cia­sta – dodała, a dzieci pod­nio­sły czuj­nie głowy. – Gdy­by­śmy wie­dzieli, że będziemy mieć takich gości…

– Ależ to nic takiego – uśmiech­nął się Janek. – Sam się czuję tro­chę skrę­po­wany, wpa­da­jąc tak bez zapo­wie­dzi. Oli­wier chciał koniecz­nie poroz­ma­wiać z panią Mary­sią, a teraz bawi się kloc­kami. Jesz­cze dzie­ciak z cie­bie! – zawo­łał, bo chło­pak spoj­rzał na niego, ale nawet się nie spe­szył na te słowa.

– Prze­pra­szam na chwilę – powie­działa Ame­lia, kiedy zadzwo­nił jej tele­fon. – Muszę ode­brać. Może to kupiec. – Spoj­rzała na teściową, a ta poka­zała, że trzyma kciuki.

Ame­lia wyszła i roz­ma­wiała w kuchni, a Janek przy­glą­dał się roz­ba­wio­nym dzie­ciom. Miał wra­że­nie, że ich dzia­dek naj­chęt­niej też usiadłby na pod­ło­dze i zaczął budo­wać jakąś wieżę.

– Fajna gro­madka – powie­dział do Marysi.

– Dzię­kuję – uśmiech­nęła się. – Są moją wielką rado­ścią – dodała cicho. – Szkoda tylko, że syn nie może zoba­czyć, jak rosną.

– Wiem – powie­dział ze współ­czu­ciem. Znał tę histo­rię. Pani Mary­sia już mu ją opowie­działa. Wie­dział też, że naj­młod­szy chłop­czyk nie jest tak naprawdę jej wnu­kiem, lecz owo­cem jedy­nego związku, w jaki Ame­lia zaan­ga­żo­wała się po śmierci męża. To była bar­dzo nie­udana próba. Począt­kowo Jan­kowi impo­no­wało to, że pani Mary­sia z mężem tak tro­skli­wie zaj­mują się obcym dziec­kiem, ale kiedy zoba­czył tego malca, pomy­ślał, że to sama przy­jem­ność. Chłop­czyk był wyjąt­kowo uro­czy.

– Jestem. – Mama Pio­tru­sia wró­ciła do pokoju. Spoj­rzała kon­tro­l­nie na dzieci, a widząc, że grzecz­nie się bawią, usia­dła z ulgą przy stole.

– I jak? – Mary­sia nie zdo­łała opa­no­wać cie­ka­wo­ści. – Czy to był jakiś kupiec?

– Tak – wes­tchnęła. – Ale chce dać aż pięć­dzie­siąt tysięcy mniej.

– Zdzierca. Nie myśl o nim. Będzie jesz­cze wiele ofert.

– Szału nie ma – powie­działa Ame­lia. – Ten był dopiero drugi, a ogło­sze­nie w sieci od tygo­dnia. Może trzeba korzy­stać z oka­zji? Wbrew pozo­rom wcale nie tak łatwo sprze­dać miesz­ka­nie, a w naszym przy­padku loka­li­za­cja nie jest szcze­gól­nie dobra.

– O! – zain­te­re­so­wał się Janek. – Może będę mógł pomóc. Znam się tro­chę na nie­ru­cho­mo­ściach. Mam kilka uda­nych inwe­sty­cji za sobą.

– Pro­szę – ucie­szyła się Mary­sia. – Chyba niebo nam pana zesłało.

– Dzię­kuję – odparł i poczuł się zde­cy­do­wa­nie lepiej, jak zawsze, gdy mógł się wypo­wie­dzieć na temat swo­jej pasji. – Chęt­nie pomogę. Pro­szę powie­dzieć, gdzie się dokład­nie znaj­duje to miesz­ka­nie i jaki ma metraż, oraz podać wszel­kie istotne szcze­góły. Może będę znał poten­cjal­nego kupca. Albo sam się sku­szę – dodał po chwili i uśmiech­nął się do Ame­lii.

A ona czuła, jak z każdą chwilą przy­bywa jej sił. Popra­wiła włosy i wygła­dziła bluzkę, bo wyda­wało jej się, że brzydko się układa na brzu­chu. Następ­nie z ener­gią i dobrym humo­rem, jakiego dawno u niej nie widziano, przy­stą­piła do poda­wa­nia danych, o które została popro­szona.

– Moim zda­niem to brzmi inte­re­su­jąco. – Janek dopił her­batę. – Możemy poje­chać i rozej­rzeć się na miej­scu, nawet teraz. Ma pani z kim zosta­wić dzieci, a to, które ja mam pod opieką – puścił oko do Oli­wiera – zała­twi spo­koj­nie swoją sprawę.

– Chęt­nie. – Dziew­czyna zerwała się z krze­sła. Bar­dzo się ucie­szyła, choć pro­po­zy­cja była czy­sto biz­ne­sowa. Ale już nie pamię­tała, kiedy ostatni raz wyszła gdzieś z domu z kimś inte­re­su­ją­cym, choćby i na służ­bowe spo­tka­nie. Pra­co­wała jako reje­stra­torka w przy­chodni. Całe dnie uspo­ka­jała pode­ner­wo­wa­nych pacjen­tów, łago­dziła nastroje humo­rza­stych leka­rzy, wysłu­chi­wała narze­kań na służbę zdro­wia i tylko cza­sem mogła poroz­ma­wiać z kole­żanką. Były to rzad­kie chwile, bo kolejka przed jej okien­kiem wła­ści­wie ni­gdy się nie koń­czyła.

Po dyżu­rze bie­gła ode­brać dzieci. Kolejno z przed­szkola i szkol­nej świe­tlicy. Potem szyb­kie zakupy w towa­rzy­stwie całej trójki, powrót do miesz­ka­nia, a następ­nie przy­go­to­wy­wa­nie posiłku. W ide­al­nej wer­sji planu dnia znaj­do­wał się punkt o wie­czor­nym goto­wa­niu obiadu na następny dzień, ale w rze­czy­wi­sto­ści wtedy, kiedy dzieci zasy­piały, ona też padała. Pró­bo­wała zdać się na sto­łówki, z któ­rych jej pocie­chy korzy­stały, ale widziała, że wie­czo­rami malu­chy są głodne i chęt­nie zje­dzą coś wię­cej niż zwy­kłe kanapki.

Czuła się tro­chę jak nie­wol­nik przy­kuty do kie­ratu, z szansą na zmianę za jakieś osiem­na­ście lat,
kiedy już wszyst­kie dzieci się usa­mo­dziel­nią. Cier­piała z tęsk­noty za mężem i leczyła rany po ostat­nim nie­uda­nym związku. Została sama ze swo­imi pro­ble­mami. Mogła liczyć jedy­nie na pomoc teściów. Ale oni byli już sta­rzy, scho­ro­wani i mieli wła­sne kło­poty. Choć ostat­nio w jej życiu zaświ­tała nadzieja.

Mogła pod­jąć prze­rwane stu­dia i zdo­być zawód sto­ma­to­loga, o któ­rym od dziecka marzyła. Warun­kiem była jed­nak sprze­daż miesz­ka­nia. Potrze­bo­wała fun­du­szy, by prze­żyć do dyplomu. Dziad­ko­wie obie­cali, że zajmą się wnu­kami i zaofe­rują jej na ten czas dach nad głową w swoim nie­wiel­kim domu. Do tej pory na myśl o ich ser­decz­no­ści ści­skało jej w gar­dle. Chciała nawet odmó­wić. Wie­działa, jak wiel­kie jest to z ich strony poświę­ce­nie. Ale nie zro­biła tego. Czuła, że szansa zapu­kała do jej drzwi tylko raz. Jeśli jej nie wpu­ści, odej­dzie do kogoś innego i być może ni­gdy nie wróci.

– Poje­dziemy moim samo­cho­dem, nie ma sensu brać dwóch – zapro­po­no­wał Janek, a Ame­lia tylko się uśmiech­nęła. Temu męż­czyź­nie chyba nawet nie przy­szło do głowy, że ona może nie mieć wła­snego auta.

– Dobrze – zgo­dziła się. Szybko przy­go­to­wała się do wyj­ścia. Tym razem było to nawet łatwe. Dzieci zaab­sor­bo­wane zabawą z Oli­wie­rem nie zauwa­żyły, że mama się ubiera. Zwy­kle w takiej sytu­acji włą­czał im się sys­tem alar­mowy. Pio­truś przy­kle­jał się jej do kolan, a star­sze dzieci koniecz­nie chciały jechać z nią, nie­ważne, dokąd się wybie­rała. Cie­szyła się więc, że może się spo­koj­nie ubrać, wło­żyć buty, wziąć torebkę i wyjść. Takie małe rado­ści ugi­na­ją­cej się pod cię­ża­rem codzien­no­ści mło­dej mamy.

Wsia­dła do samo­chodu i poczuła się jesz­cze lepiej. Z minuty na minutę nasi­lał się jej dobry nastrój.

Kiedy dotarli na miej­sce, Janek rozej­rzał się po oko­licy. Spraw­dził poło­że­nie skle­pów, przy­stanki auto­bu­sowe, odle­głość do szkoły i przed­szkola, a także pobli­ski park. Wynik tych oglę­dzin mu się spodo­bał.

– Dla­czego pani sądzi, że loka­li­za­cja jest nie­ko­rzystna? – zapy­tał.

– Nie wiem – zasta­no­wiła się. – Tak pomy­śla­łam, bo ja mam bar­dzo daleko do pracy i do teściów. Muszę się prze­dzie­rać przez całe mia­sto. Ale to rze­czy­wi­ście bez sensu, to prze­cież tylko mój punkt widze­nia. Chodźmy obej­rzeć miesz­ka­nie – zapro­siła.

Otwo­rzyła drzwi pro­wa­dzące na klatkę scho­dową, a męż­czy­zna pod­trzy­mał je i puścił 
ją przo­dem. Wes­tchnęła tylko. Jej zmarły mąż też był takim opie­kuń­czym typem o dobrych manie­rach. Już zapo­mniała, jak to jest być kobietą, któ­rej ktoś pomaga, trosz­czy się o nią, osła­nia. Od momentu, kiedy została sama, kształ­ciła w sobie inne cechy. Siłę, deter­mi­na­cję, twar­dość cha­rak­teru. Ale w głębi serca bar­dzo pra­gnęła znów stać się tamtą Ame­lią, która śmieje się bez­tro­sko na nie­dziel­nych spa­ce­rach, nie wie, gdzie się znaj­duje zawór gazu i jak się odpo­wie­trza kalo­ry­fery. Bo od takich spraw jest obok niej ktoś inny.

– Zapra­szam. – Wpu­ściła Janka do miesz­ka­nia. Pano­wał tam nie­zwy­kły ład. Od dwóch dni na razie tro­chę na próbę pomiesz­ki­wała u teściów, a tutaj wysprzą­tała sta­ran­nie na wypa­dek, gdyby ktoś z kupu­ją­cych umó­wił się na spo­tka­nie. Teraz prze­cha­dzała się po dziw­nie pustych poko­jach, zwy­kle wypeł­nio­nych zabaw­kami, papie­rami, malo­wan­kami i ubra­niami, a przede wszyst­kim nie­usta­ją­cym gwa­rem dzie­cię­cych gło­sów.

Poczuła wzru­sze­nie na widok tego spo­koju. Czę­sto wyda­wało jej się, że czy­ste miesz­ka­nie i chwila ciszy to jej naj­więk­sze marze­nie. Ale teraz uświa­do­miła sobie, jakie to szczę­ście, że ma dzieci. Jak ciężko byłoby jej unieść żałobę w pustych ścia­nach. Poczuła, że łzy nagle napły­wają jej do oczu.

– Cza­sem bywam nad­mier­nie uczu­ciowa. – Spoj­rzała na Janka i szybko otarła oczy. Ale on był już w łazience. Spraw­dzał stan urzą­dzeń, skro­bał paznok­ciem po fugach i bacz­nie się roz­glą­dał. To spra­wiło, że Ame­lia rów­nież w innym świe­tle zoba­czyła swój, wyda­wa­łoby się, nie­ska­zi­telny porzą­dek. Ściany popi­sane kred­kami, ze śla­dami dzie­cin­nych rączek, ode­rwany tuż przy listwie kawa­łek tapety, plama na kana­pie, kurz na wyżej poło­żo­nych pół­kach, kafelki w kuchni ze śla­dami wielu ugo­to­wa­nych posił­ków. Można by tu jesz­cze tydzień puco­wać, żeby spro­stać ocze­ki­wa­niom Janka, który wyraź­nie widział te wszyst­kie detale. Wła­śnie otwie­rał okno. Na szczę­ście świeżo umyte. Oglę­dziny trwały tak długo, że Ame­lia usia­dła na kana­pie i oddała się roz­my­śla­niom. Dobrze się czuła w towa­rzy­stwie tego sku­pio­nego, mil­czą­cego męż­czy­zny, który co kilka chwil spo­glą­dał na nią i posy­łał jej miły uśmiech.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki