Słodkie życie - Krystyna Mirek - ebook + książka

Słodkie życie ebook

Krystyna Mirek

4,5

Opis

Kornelia Rudzka wreszcie opuszcza dom rodzinny. Nie jest to łatwe, jeśli spędziło się w nim prawie 30 lat. Kornelia nie wierzy w siebie, wyprowadzka to dla niej trudny krok. Na szczęście dziewczyna ma kilka pięknych marzeń, które dodają jej skrzydeł. Przed nią wielkie wyzwania, kilka trudnych decyzji i walka z własnymi słabościami. Dziewczyna spotyka na swojej drodze życzliwe osoby, dzięki którym to, co wydaje się trudne, staje się możliwe. Okazuje się, że wystarczy otworzyć serce na świat i ludzi wokół, aby wypełnić dojmującą pustkę i poczuć się mniej samotnym. Tak właśnie wygląda życie. Wszyscy musimy przedrzeć się przez gąszcz życiowych wyborów, by kiedyś wreszcie, w jednej chwili, poczuć słodki smak życia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (120 ocen)
78
30
10
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Nie polecam

Nie wiem co autorka chciała przekazać, ale wyszło z tego, że dziewczyna z nadwagą nawet jak kogoś zainteresuje to i tak nie ma szans na związek dopóki nie schudnie
10
Agnieszka886

Z braku laku…

strasznie tendencyjna i stereotypowa historia... gruba dziewczyna,której nikt nie kocha, zajadajqca batonikami stres i zakochana bez wzajemności nagle postanawia zmienić swoje życie i oczywiście schudnosc bo szczupłość daje szczęście... bo tylko bycie pięknym i chudym może sprawić,że ktoś nas pokocha
10
Marzena_Kujawa

Nie oderwiesz się od lektury

Książka godna polecenia. Dużo życiowych mądrości. Warto przeczytać.
00
wisiona21

Całkiem niezła

generalnie bardzo klasyczny romans, be, zaskakujacych momentów, ale przyjemna
00
krysfil62

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczną opowiesc. Polecam😘
00

Popularność




Rozdział 1

Gdyby nie fakt, że tej nocy psu sąsia­dów zebrało się na amory, życie Kor­ne­lii Rud­nic­kiej poto­czy­łoby się zupeł­nie ina­czej. Rano poszłaby jak zwy­kle do pracy i tam ode­brała codzienną por­cję przy­kro­ści. Wszystko, co ważne, swoim zwy­cza­jem odło­ży­łaby na póź­niej, sądząc, jak wielu innych ludzi, że ma jesz­cze mnó­stwo czasu.

Ale tej pamięt­nej nocy pies poczuł wolę bożą i wył jak wście­kły w swoim bok­sie, doma­ga­jąc się wypusz­cze­nia na wol­ność. Sąsiad wyje­chał zapewne do swo­jej naj­now­szej narze­czo­nej, bo też był w roman­so­wym uspo­so­bie­niu, więc pies nie docze­kał się żad­nej reak­cji ze strony wła­ści­ciela. Odpo­wia­dali mu tylko inni towa­rzy­sze nie­doli powią­zani na łań­cu­chach lub zamknięci w sąsied­nich ogro­dach. Kon­cert trwał do pią­tej nad ranem.

Zabiorę cię kie­dyś – posta­no­wiła po raz tysięczny Kor­ne­lia, słu­cha­jąc żało­snego uja­da­nia psa, choć dobrze wie­działa, że nie wystar­czy jej odwagi, by zmie­rzyć się z aro­ganc­kim wła­ści­cie­lem zwie­rzaka. Raz spró­bo­wała i do tej pory na samą myśl o kon­fron­ta­cji wią­zał jej się w gar­dle supeł nie do prze­łknię­cia.

Kiedy psy w końcu uci­chły, Kor­ne­lia, umę­czona prze­wra­ca­niem się w pościeli i bez­sku­tecz­nymi pró­bami zdy­stan­so­wa­nia się od sytu­acji za oknem, zasnęła sta­lo­wym snem.

Śniło jej się, że naprawdę żyje.

Jest szczę­śliwa i zako­chana. Reali­zuje marze­nia, snuje plany. Ta wizja pochło­nęła ją do tego stop­nia, że nie usły­szała dzwo­nią­cego kil­ka­krot­nie budzika ani poran­nego roz­gar­dia­szu na par­te­rze. Rodzina jadła śnia­da­nie, stu­kały obcasy, szu­miała woda w rurach, a pod oknami domu trza­skały drzwiczki samo­cho­dów. W końcu i to uci­chło.

Kor­ne­lia prze­wró­ciła się na drugi bok. We śnie każdy może być, kim tylko zechce. Cza­sem ten senny świat nie zamie­rza współ­pra­co­wać i fun­duje czło­wie­kowi jakiś kosz­mar, ale bywa, że prze­nosi nas do alter­na­tyw­nego życia. Tam wła­śnie znaj­do­wała się Kor­ne­lia. Była szczu­płą, atrak­cyjną bru­netką i miesz­kała w domu z drew­nia­nym gan­kiem, który zapro­jek­to­wał jej mąż, ozda­bia­jąc go jedy­nymi w swoim rodzaju rzeź­bio­nymi orna­men­tami. Była abso­lut­nie szczę­śliwa. Wyko­ny­wała pasjo­nu­jący zawód, miała dwóch synów, cud­nie kwit­nący ogród i wyma­rzo­nego męż­czy­znę u boku.

Kiedy wresz­cie otwo­rzyła oczy, przez chwilę trwała w upo­je­niu, delek­tu­jąc się tym przy­jem­nym uczu­ciem, po czym, mocno roze­spana i w związku z tym prze­ko­nana, że musi być jesz­cze bar­dzo wcze­śnie, się­gnęła po tele­fon. Spoj­rzała na wyświe­tlacz i przez chwilę nie mogła zro­zu­mieć odczy­ta­nej infor­ma­cji. Dzie­siąta trzy­dzie­ści?!

Dziwna godzina – pomy­ślała jesz­cze nie cał­kiem przy­tom­nie. Jest sobota – uspo­ko­iła się, nie znaj­du­jąc chwi­lowo innego wytłu­ma­cze­nia.

Spoj­rzała ponow­nie i momen­tal­nie otrzeź­wiała. Szes­na­ście nie­ode­bra­nych połą­czeń z pracy! To nie była żadna sobota, tylko zwy­czajna cho­lerna środa, koniec wrze­śnia. Kor­ne­lia już dawno powinna być w szkole. Od siód­mej czter­dzie­ści pięć peł­nić dyżur na kory­ta­rzu, a potem przez osiem godzin bez wytchnie­nia pro­wa­dzić zaję­cia, zno­sząc ze sztucz­nym, siłą przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem wszystko, co dzień przy­nie­sie, czyli jak zwy­kle rze­czy nie­przy­jemne albo przy­kre.

Przez moment trwała w apa­tii, wpa­tru­jąc się w wyświe­tlacz smart­fona. Nie miała poję­cia, co dalej robić.

Pierw­szy raz w życiu spóź­niła się do pracy. Od dziecka była punk­tu­alna i świet­nie zor­ga­ni­zo­wana. Tego wyma­gała od niej mama. Mar­tyna Rud­nicka, która pra­cu­jąc jako peda­gog w miej­sco­wej szkole pod­sta­wo­wej, na wła­snych dzie­ciach testo­wała wszyst­kie kon­cep­cje wycho­waw­cze i nie akcep­to­wała żad­nej skazy na ide­al­nym wize­runku potom­stwa. Tylko wygląd Kor­ne­lii musiała jakoś prze­łknąć. Choć nie można jej zarzu­cić, że nie wal­czyła. Opo­wia­dała na prawo i lewo, jak wspiera córkę psy­chicz­nie i ile kilo­gra­mów dziecko schu­dło w ostat­nim mie­siącu. A dziecko dosta­wało gęsiej skórki od tych publicz­nych wyznań. Poły­kało w samot­no­ści łzy i kolejne bato­niki, a waga wbrew zapew­nie­niom mamy cią­gle rosła.

Aktu­alny wynik wyno­sił dzie­więć­dzie­siąt pięć kilo­gra­mów, co przy wzro­ście Kor­ne­lii ozna­czało solidny obwód w talii. A prze­cież dziew­czyna była jesz­cze młoda. Jaką liczbę pokaże wyświe­tlacz wagi za pięć czy dzie­sięć lat?

Buka, wie­lo­ryb, krą­żow­nik, czołg, tan­ko­wiec – to były te bar­dziej ele­ganc­kie okre­śle­nia, jakie sły­szała od uczniów. Nie­stety, nie­je­dyne. Były też takie jak pro­się, beka, wieprz i wiele innych, o któ­rych sta­rała się zapo­mnieć.

Nie bez trudu pod­nio­sła cięż­kie ciało z łóżka. Usia­dła na kra­wę­dzi i spu­ściła głowę.

W szkole pew­nie radość – pomy­ślała.

Nie ma więk­szego święta w liceum niż cho­roba nauczy­ciela fizyki. Na cały rocz­nik uczniów liczący ponad sto osób fizykę lubiło co naj­wy­żej sześć. Można więc przy­jąć, że Kor­ne­lię darzyło sym­pa­tią nie­wielu. Wcale się temu nie dzi­wiła, sama czuła do sie­bie wyłącz­nie pogardę, nie prze­pa­dała też za swo­imi uczniami, a oni odwza­jem­niali jej uczu­cia z nawiązką. Byli bandą prze­mą­drza­łych, szczu­płych i w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze zako­cha­nych nasto­lat­ków. Zazdro­ściła im wszyst­kiego.

Wsu­nęła pulchne stopy w wiel­kie pan­to­fle i owi­nęła się szczel­nie szla­fro­kiem sze­ro­kim niczym płótno namio­towe.

Wes­tchnęła z rezy­gna­cją na samą myśl o koniecz­no­ści wyko­na­nia tele­fonu do pracy. Potra­fiła sobie wyobra­zić, co tam się teraz dzieje. Jakby sły­szała te wszyst­kie komen­ta­rze: „Taka sen­sa­cja. Pani Rud­nicka nie przy­szła do pracy i, wyobraź sobie, nawet nie zadzwo­niła!”.

Dwie wice­dy­rek­torki, wyry­wa­jąc sobie nawza­jem z rąk księgę zarzą­dzeń, zapewne usta­lają naprędce zastęp­stwa, o każ­dym ruchu dłu­go­pisu szcze­gó­łowo infor­mu­jąc dyrek­tora, żeby wie­dział, jak bar­dzo są nie­za­stą­pione. Co dru­gie napi­sane słowo robią prze­rwę na wygło­sze­nie sąż­ni­stego komen­ta­rza na temat nie­kom­pe­ten­cji pani Rud­nic­kiej i licz­nych zastrze­żeń do jej pracy. A wszystko tylko dla­tego, że Kor­ne­lia od lat, choć nie­lu­biana przez uczniów, miała naj­wyż­sze wyniki egza­mi­nów i każ­dego roku przy­naj­mniej jed­nego olim­pij­czyka z wysoką lokatą. Błąd. Nie do wyba­cze­nia. W nie­któ­rych śro­do­wi­skach bycie naj­lep­szym to nie­bez­pieczne zaję­cie.

Na samą myśl, że ma zadzwo­nić do sekre­ta­riatu, cier­pła jej skóra. Po krót­kim namy­śle wysłała więc tylko wia­do­mość:

Jestem bar­dzo chora, prze­pra­szam, że dopiero teraz piszę. Dam znać, kiedy już będę wie­dzieć, jak długo to potrwa. Po połu­dniu mam wizytę u leka­rza.

Nie było to do końca uczciwe, ale co miała zro­bić… Musiała wyjść z tego z twa­rzą. O pracę teraz trudno, niż demo­gra­ficzny, likwi­da­cja eta­tów, a żyć z cze­goś trzeba, zwłasz­cza kiedy jest się kobietą samotną, miesz­ka­jącą kątem u rodzi­ców i zdaną wyłącz­nie na sie­bie.

Posta­no­wiła pójść pry­wat­nie do jakie­goś leka­rza i wypro­sić ze trzy dni cho­ro­bo­wego. Aku­rat wystar­czy do końca tygo­dnia. Nawet nie­źle się skła­dało. Od mie­sięcy miała zamiar prze­ba­dać się u gine­ko­loga, bo cykle w ostat­nim roku dziw­nie jej się roz­re­gu­lo­wały. Cza­sem trwały tylko dwa tygo­dnie, innym razem pół­tora mie­siąca. Nie mar­twiła się tym zbyt­nio, wszyst­kie fizyczne dole­gli­wo­ści zrzu­ca­jąc jak zawsze na karb tuszy. Ale chciała mieć pew­ność, że jest zdrowa. Wciąż nie tra­ciła jesz­cze nadziei, że znaj­dzie się jakiś despe­rat, który zechce z nią zamiesz­kać i mieć dzieci.

Koń­czyła trzy­dzie­ści lat. Dziew­czyny w jej wieku robiły kariery, cho­dziły na siłow­nię i zmie­niały part­ne­rów z pra­wie równą czę­sto­tli­wo­ścią jak wkłady w eks­pre­sie do kawy. One wciąż się bawiły, ale jej zegar bio­lo­giczny został wyre­gu­lo­wany według innych stan­dar­dów. Roz­pacz­li­wie pra­gnęła praw­dzi­wej miło­ści. Rodziny.

Gotowa była poślu­bić kogo­kol­wiek. Nie­stety, żaden, nawet naj­bar­dziej prysz­czaty, naj­mniej­szy, naj­chud­szy czy naj­głup­szy męż­czy­zna ni­gdy nie zwró­cił na nią uwagi, choć prze­cież nie spo­sób było prze­oczyć ją w towa­rzy­stwie. Wyróż­niała się zde­cy­do­wa­nie oka­załą posturą.

Powlo­kła się do łazienki.

Poczuła wielką ulgę na myśl o wol­nym dniu. Tym bar­dziej że to środa. Na dzi­siaj miała zapla­no­waną roz­mowę z Leonar­dem Kor­da­sem. Dałaby sobie rękę uciąć, że jego matka wybrała mu to imię na dobrą wróżbę, po naj­sław­niej­szym geniu­szu wszech cza­sów. Plotka gło­siła, że kiedy chrzczono nie­mowlę, jego ojciec – sam nie­speł­niony arty­sta – wło­żył mu do becika dwa pędzle. W pew­nym stop­niu sztuczka się udała. Pan Kor­das, czyli Leo – bo tak go wszy­scy nazy­wali – był wzię­tym mala­rzem, cenio­nym arty­stą i jed­no­cze­śnie prze­mą­drza­łym samot­nym ojcem.

Kiedy Kor­ne­lia usły­szała, że żona Kor­dasa wyje­chała, zdzi­wiła się począt­kowo, choć rów­no­cze­śnie dosko­nale rozu­miała decy­zję kobiety. Ten męż­czy­zna był wyjąt­ko­wym ory­gi­na­łem. Przy­stojny i cza­ru­jący, ale cza­sem wku­rza­jący do gra­nic. Podej­rze­wała, że ta mie­szanka na co dzień oka­zy­wała się nie do znie­sie­nia. Jej opi­nia nie miała jed­nak dla tego męż­czy­zny żad­nego zna­cze­nia. Spo­ty­kali się wyłącz­nie służ­bowo.

Była wycho­waw­czy­nią jego syna. Swo­jej klasy i obo­wiąz­ków wycho­wawcy nie­na­wi­dziła, o ile to moż­liwe, jesz­cze bar­dziej niż naucza­nia fizyki. Kochała swój kie­ru­nek stu­diów, zgłę­bia­nie zawi­łych kwe­stii, odkry­wa­nie tajem­nic wszech­świata. Fizyka była bliż­sza magii, niż kto­kol­wiek mógł przy­pusz­czać. Skom­pli­ko­wane obli­cze­nia zbli­żały do istoty stwo­rze­nia. Ale nie w liceum. Tu wytłu­ma­cze­nie naj­prost­szego wzoru gra­ni­czyło z cudem. Kor­ne­lia nie miała cier­pli­wo­ści dla zbun­to­wa­nych lub znu­dzo­nych nasto­lat­ków, a ci odpła­cali jej nie­chę­cią. Nie wie­działa już, jak prze­rwać ten zaklęty krąg.

A ze wszyst­kich uczniów jej klasy naj­gor­szy był Daniel Kor­das. To on wiódł prym w wymy­śla­niu nędz­nych dow­ci­pów i głu­pich komen­ta­rzy. Nie można go było nawet zosta­wić na drugi rok w tej samej kla­sie (żeby choć na chwilę zszedł z oczu), bo nie­stety był świetny z fizyki. Prócz wro­dzo­nej bły­sko­tli­wej inte­li­gen­cji i cię­tego języka Daniel miał jesz­cze swo­jego rosz­cze­nio­wego, aro­ganc­kiego ojca – miej­sco­wego arty­stę. A Leonard Kor­das wie­dział, jak korzy­stać z popu­lar­no­ści. Ludzie się z nim liczyli. Uwa­żał też, że pol­ski sys­tem szkol­nic­twa jest do niczego, i posta­wił sobie za cel poin­for­mo­wa­nie Kor­ne­lii o wszyst­kich jego absur­dach, tak jakby sama ich nie dostrze­gała.

Jed­nak naj­bar­dziej upo­ka­rza­jący w tym wszyst­kim był fakt, że wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi Kor­ne­lia od pierw­szego wej­rze­nia zako­chała się w tym męż­czyź­nie. Głu­pią, naiwną, pozba­wioną szans miło­ścią. Leo draż­nił ją, iry­to­wał, a jed­no­cze­śnie pocią­gał. I była wobec tego uczu­cia zupeł­nie bez­radna.

Na szczę­ście nikt nie znał jej tajem­nicy.

Bar­dzo dobrze się stało, że zaspa­łam – pomy­ślała. – Roz­mowę prze­pro­wa­dzi tym razem dyrek­tor i to on dowie się, jak słabo współ­cze­sna szkoła przy­go­to­wuje do życia młode poko­le­nie.

Spo­tka­nia z ojcem Daniela, wzy­wa­nym ze względu na liczne występki syna dość czę­sto, sporo ją kosz­to­wały, a jed­nak ni­gdy żad­nego nie opu­ściła. Sia­dała w jakiejś pustej sali za biur­kiem, patrzyła, jak Kor­das mości się wygod­nie w pierw­szej ławce, po czym słu­chała jego słów, z tru­dem znaj­du­jąc na nie sen­sowne odpo­wie­dzi.

Leonard nawet na nią nie patrzył, a jeśli już, to jak na istotę zupeł­nie pozba­wioną cech płcio­wych. Na jej roz­tar­gnie­nie reago­wał iry­ta­cją i wiecz­nie zgła­szał zastrze­że­nia do jej pracy. Co mu miała powie­dzieć? Że nie radzi sobie z jego bły­sko­tli­wie inte­li­gent­nym synem, który nie prze­pu­ści naj­mniej­szej oka­zji, by jej doku­czyć? Że w kon­fron­ta­cji z gro­madą prze­mą­drza­łych i pew­nych sie­bie nasto­lat­ków gubi drogę do miej­sca, gdzie zgro­ma­dzona jest cała jej wie­dza? Nie potrafi zna­leźć ripo­sty, choć nie bra­kuje jej inte­li­gen­cji, poczu­cia humoru ani danych?

Czy miała mu powie­dzieć o tym, jak bar­dzo ją to boli, po czym dodać, że cza­sem nacho­dzi ją pokusa, by posłu­żyć się tra­dy­cyj­nym orę­żem nauczy­cieli i dać chło­pa­kowi jedynkę za bez­czel­ność, a nie brak wie­dzy (choć prze­cież gar­dziła takimi meto­dami)? Czy może opowie­dzieć o marze­niu pie­lę­gno­wa­nym od lat, by Leonard zoba­czył w niej kogoś wię­cej niż nie­udolną nauczy­cielkę… Kobietę godną jego uczuć.

Z oczy­wi­stych wzglę­dów mil­czała, bo żadna z tych kwe­stii nie nada­wała się do gło­śnego wypo­wie­dze­nia, a on odcho­dził roz­draż­niony i znie­chę­cony kolejną taką samą, nudną i niczego nie­wno­szącą do sprawy roz­mową.

Tym razem wezwała Kor­dasa, bo jesz­cze od początku nowego roku szkol­nego nie poka­zał się w szkole w spra­wie syna. A skarg nie bra­ko­wało, mimo że zbli­żał się dopiero koniec wrze­śnia. Daniel jed­nak dostar­czał powo­dów do uwag każ­dego dnia. Mogłaby długo refe­ro­wać zastrze­że­nia prze­ka­zane ostat­nio przez innych nauczy­cieli. Ale cie­szyła się, że spo­tka­nie ją omi­nie. Nie miała złu­dzeń co do tego, że prze­bie­głoby dokład­nie tak jak poprzed­nie. Leo Kor­das z wła­ści­wym sobie wdzię­kiem odparłby wszyst­kie jej zarzuty.

Przy oka­zji zwol­nie­nie cho­ro­bowe spra­wiało, że prze­pa­dało jej sporo lek­cji i zajęć dodat­ko­wych, dwie godziny kółka, kilka dyżu­rów na kory­ta­rzu, jedna kon­fe­ren­cja oraz poprze­dza­jące ją nudne spo­tka­nie w zespole przed­mio­to­wym. Sporo.

Trzy dni wyzwo­le­nia od codzien­nego kosz­maru brzmiały kusząco. Rzadko mie­wała wolne, a ceniła je ponad wszystko.

Tak wła­śnie wyglą­dało jej życie. Toczyło się od jed­nej prze­rwy świą­tecz­nej do dru­giej. W jej sypialni naj­waż­niej­sze miej­sce zaj­mo­wał kalen­darz, a na nim codzien­nie skre­ślane okienka. Do kolej­nego dłu­giego week­endu. To wcale nie ozna­czało, że te wolne dni były szcze­gól­nie fascy­nu­jące. Po pro­stu tele­wi­zor, kom­pu­ter, łzawe powie­ści i… tony sło­dy­czy. Nie­ważne, czy święto było kościelne, czy pań­stwowe – wszyst­kie spę­dzała według tego samego sche­matu.

Tę dość nędzną i pełną fru­stra­cji wege­ta­cję Kor­ne­lia wio­dła w dosko­nale zor­ga­ni­zo­wa­nym domu rodzi­ców, bez szans na samo­dziel­ność. Pra­co­wała od ośmiu lat i co mie­siąc pró­bo­wała odło­żyć coś na miesz­ka­nie. Ale ceny nie­ru­cho­mo­ści wciąż rosły i kobieta była w tym wyścigu z góry ska­zana na porażkę, tym bar­dziej że więk­szość jej docho­dów pochła­niało jedze­nie.

Mówi się, że zdrowa żyw­ność jest droga, ale niech ktoś spró­buje żywić się naprawdę nie­zdrowo… Ze zdu­mie­niem prze­kona się, że koszty są jesz­cze wyż­sze. Jeden marny bato­nik kosz­to­wał pra­wie trzy złote. A żeby wie­czo­rem uspo­koić wzbu­rzony żołą­dek, tęsk­niące za miło­ścią serce i ciało szar­pane ni­gdy nie­za­spo­ko­jo­nymi potrze­bami, musiała ich zjeść kilka, a do tego ze dwie paczki cia­stek i bułkę. To wszystko oczy­wi­ście już po ofi­cjal­nej kola­cji, którą spo­ży­wała na par­te­rze, we wspól­nej kuchni, w towa­rzy­stwie rodziny. Tam jadła razowy chleb z liściem sałaty i popi­jała wodą mine­ralną, okra­szoną wyłącz­nie este­tycz­nym pla­ster­kiem cytryny, cza­sem gorzką her­batą, od któ­rej dosta­wała mdło­ści. Plecy trzy­mała wypro­sto­wane, łok­cie przy sobie. Wypo­wia­dała się peł­nymi zda­niami i grzecz­nie słu­chała codzien­nych wie­ści o suk­ce­sach star­szego rodzeń­stwa oraz taty. Uda­wała, że u niej także wszystko w porządku, choć dobrze wie­działa, że nikt jej nie wie­rzy.

***

Poczła­pała ciężko w stronę łazienki. Nie­wiel­kie pomiesz­cze­nie na pod­da­szu, prze­zna­czone tylko dla niej, miało jedno malut­kie lusterko. Wystar­czało, by zoba­czyć kawa­łek twa­rzy, wyko­nać maki­jaż i zwi­nąć dłu­gie włosy w byle jaki węzeł. Lustra, w któ­rych widać było coś wię­cej, wpę­dzały ją w zły nastrój.

Jak zawsze napeł­niła wannę do połowy, dodała sporo płynu do kąpieli i weszła do środka. Poziom piany natych­miast pod­niósł się aż do samych kra­wę­dzi.

Oszczęd­nie – pomy­ślała z satys­fak­cją.

Jej szczu­pła sio­stra i jesz­cze szczu­plej­sza szwa­gierka, żeby się w pełni zanu­rzyć, potrze­bo­wały dużo wię­cej wody.

Jakie to nie­eko­lo­giczne – skrzy­wiła się z nie­szczerą przy­ganą.

Łzy natych­miast pocie­kły jej po policz­kach.

Też zasilą poziom wil­got­no­ści w przy­ro­dzie – pomy­ślała.

W wan­nie pła­kała wła­ści­wie zawsze. Cho­wała się w obłocz­kach pach­ną­cej piany, pró­bu­jąc zapo­mnieć o tym, jak wygląda, ale i tak, żeby się umyć, musiała dotknąć zwa­li­stych ud, dwóch wiel­kich fał­dów skóry na brzu­chu, potęż­nych i obwi­słych piersi. Dla niej samej było to nie­przy­jemne, a co dopiero dla kogoś obcego. Każda, nawet naj­brzyd­sza kobieta może umó­wić się z męż­czy­zną, zga­sić świa­tło i ukryć w deli­kat­nym świe­tle świecy wszel­kie man­ka­menty urody. Ale takiej nad­wagi nie dało się zatu­szo­wać żad­nym spo­so­bem.

Powta­rzała sobie każ­dego dnia, że powinna wziąć się w garść. Tego poranka rów­nież, jak przez wszyst­kie poprzed­nie lata, posta­no­wiła wresz­cie to zro­bić. Lecz w głębi serca dobrze wie­działa, że nic z tego nie wynik­nie. Nie miała nawet pomy­słu, od czego można by zacząć. Upra­wiać sportu z taką liczbą kilo­gra­mów nie była w sta­nie. Męczyła się po dwóch minu­tach, a głód spra­wiał, że mdlała, więc wszel­kie diety też odpa­dały w przed­bie­gach.

Wes­tchnęła tylko ciężko i, sta­ra­jąc się myśleć o czymś innym, umyła się i dokład­nie wytarła.

Pół godziny póź­niej, ubrana w sze­roki czarny pod­ko­szu­lek i spodnie na gumce, zeszła do kuchni. Na szczę­ście nikogo już nie było w domu. Sio­stra poje­chała skoro świt kon­ty­nu­ować bły­sko­tliwą karierę w banku, dzięki któ­rej już nie­ba­wem miała stać się wła­ści­cielką wła­snego miesz­ka­nia, brat pil­no­wał ostat­nich prac przy budo­wie swo­jego domu, jego żona zawio­zła dzieci do przed­szkola, by zaraz potem w tym samym liceum, w któ­rym pra­co­wała Kor­ne­lia, od rana w natchnie­niu uczyć języka pol­skiego. Bra­towa lubiła swoją pracę, ale nie ma się czemu dzi­wić. Ucznio­wie patrzyli w nią jak w obraz. Na lek­cjach sie­dzieli grzecz­nie, chęt­nie się odzy­wali, uśmie­chali nawet. Jakby to były zupeł­nie inne dzieci… A prze­cież obie kobiety uczyły w tych samych oddzia­łach.

Kor­ne­lia po raz tysięczny pró­bo­wała zro­zu­mieć ten feno­men. Agnieszka zapo­mi­nała pod­sta­wo­wych doku­men­tów, wciąż miała jakieś zale­gło­ści, cza­sem nie wie­działa nawet, jaki jest dzień tygo­dnia, a wszy­scy ją cenili. Tymcza­sem Kor­ne­lia, dosko­nale reali­zu­jąca pro­gram, wiecz­nie była na sza­rym końcu ran­kin­go­wych list popu­lar­no­ści i gdyby nie wyniki naucza­nia dyrek­tor pew­nie już dawno by ją zwol­nił. Bo to jedno ją tylko rato­wało. Krwią i bli­zną wpy­chała uczniom fizykę do głów i była w tym sku­teczna. Tylko jakim kosz­tem.

Usia­dła przy stole i pod­nio­sła talerz. Na pół­mi­sku jak zwy­kle cze­kało śnia­da­nie. Mama robiła je, odkąd Kor­ne­lia się­gała pamię­cią. Wyso­ko­ka­lo­ryczne, ale pyszne. Mama była zda­nia, że ludzie, któ­rzy się odchu­dzają, powinni jeść pożywne posiłki rano, żeby w ciągu dnia nie męczyły ich pokusy. W przy­padku Kor­ne­lii to się zupeł­nie nie spraw­dzało.

Pochy­liła się nad kolo­ro­wymi kanap­kami i przez uła­mek sekundy trwała w posta­no­wie­niu, żeby je odło­żyć i zmie­nić coś wresz­cie. Ale szybko się pod­dała. Nie zjeść tego śnia­da­nia ozna­czało nara­zić się na zarzut nie­wdzięcz­no­ści – to po pierw­sze. Po dru­gie – wyma­gało to o wiele więk­szej siły woli niż ta, którą w godzi­nach poran­nych dys­po­no­wała Kor­ne­lia.

***

Leonard Kor­das klął pod nosem, sto­jąc w korku na źle zapro­jek­to­wa­nym, bez­na­dziej­nie wyko­na­nym i zbyt małym par­kingu przed szkołą pod­sta­wową. Przed momen­tem zatrzy­mał się, by wysa­dzić młod­szego syna, i teraz bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał wyje­chać. Ze zde­ner­wo­wa­nia zaci­skał dło­nie na kie­row­nicy i siłą woli powstrzy­my­wał się, by nie trą­bić co kilka sekund oraz nie wrzesz­czeć na wszyst­kich wokół. Był roz­draż­niony, jesz­cze zanim na dobre się obu­dził, ale to aku­rat od pew­nego czasu stało się u niego normą. Dener­wo­wała go koniecz­ność wsta­wa­nia o nie­ludzko dla niego wcze­snej porze, iry­to­wały poranne zma­ga­nia synów mające na celu pozbie­ra­nie wszyst­kich rze­czy koniecz­nych do wyj­ścia z domu. Wciąż cze­goś bra­ko­wało, więc albo wszy­scy szu­kali w pośpie­chu, mio­ta­jąc się po poko­jach, albo wrzesz­czeli na sie­bie nawza­jem, zrzu­ca­jąc jeden na dru­giego winę za ewi­dentny chaos.

Orga­ni­za­cja codzien­nych obo­wiąz­ków szwan­ko­wała, to fakt. W tym domu zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wało kobie­cej ręki, ale z dru­giej strony to nie do uwie­rze­nia, o ilu spra­wach powi­nien pamię­tać prze­ciętny sied­mio­la­tek każ­dego poranka. Dzi­siaj na przy­kład pierw­szo­kla­si­sta Michał musiał zgro­ma­dzić przed wyj­ściem: pla­kat na angiel­ski na spo­rym arku­szu papieru, strój na zaję­cia wycho­wa­nia fizycz­nego, tra­twę z paty­ków, którą wspól­nie z bra­tem robił wczo­raj na zada­nie domowe, klu­czyk do szafki, dru­gie śnia­da­nie, picie, kurtkę, buty i kami­zelkę odbla­skową, któ­rej brak zawsze był skru­pu­lat­nie odno­to­wy­wany przez dyżu­ru­ją­cego nauczy­ciela. I tak codzien­nie.

Pra­wie ni­gdy nie uda­wało się skom­ple­to­wać wszyst­kiego. Naj­gor­szy był klu­czyk do szafki. Mimo że przy­wią­zy­wali do niego kolo­rowe smy­cze, spo­rych roz­mia­rów bre­loczki albo odbla­skowe maskotki, wiecz­nie gdzieś się gubił. Dzi­siaj też musieli prze­ko­pać cały pokój, żeby go odna­leźć głę­boko pod łóż­kiem.

Leonard zgrzyt­nął zębami i ponow­nie zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy. Musiał się mocno spiąć, żeby nie opu­ścić szyby i nie powie­dzieć dosad­nie pozo­sta­łym kie­row­com, co myśli o tym wszyst­kim. Spoj­rzał na zega­rek. Dzie­sięć po ósmej.

– Jasna cho­lera! – zaklął po raz tysięczny.

Okropna wycho­waw­czyni jego star­szego syna już zapewne zaczęła lek­cje i teraz trzeba będzie na nią cze­kać pół godziny. Nauczy­ciele zawsze myślą, że rodzice mają czasu jak lodu i o niczym innym nie marzą, jak tylko o tym, żeby wysta­wać godzi­nami przed szkołą, a potem dowia­dy­wać się samych przy­krych rze­czy o wła­snym dziecku.

Pani Rud­nicka wpraw­dzie ni­gdy niczego kon­kret­nego nie miała do zarzu­ce­nia Danie­lowi, ale dziwne alu­zje i wiecz­nie skwa­szona mina wyraź­nie dawały do zro­zu­mie­nia, że różne sprawy nie zyskują jej apro­baty, tylko z jakie­goś powodu nie chce o nich gło­śno mówić. To było wła­śnie naj­gor­sze. Naj­bar­dziej na świe­cie Leo nie­na­wi­dził odga­dy­wać, co jakaś kobieta może mieć na myśli.

W końcu wyje­chał sprzed pod­sta­wówki i po chwili sta­nął na sze­ro­kim, o tej porze pra­wie pustym par­kingu przed liceum. Wyłą­czył sil­nik. Zaci­skał dło­nie na kie­row­nicy, po czym pro­sto­wał palce i znów zaci­skał. Bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał się uspo­koić. Trwało to dobrą chwilę. W końcu nie wytrzy­mał i ude­rzył pię­ścią w sam śro­dek. Klak­son mocno zatrą­bił.

Szlag by to tra­fił! Zawsze mu się to przy­da­rzało, kiedy pra­gnął chwili spo­koju. Robił łomot na całą oko­licę. Kiedy chciał w nocy wejść do domu nie­po­strze­że­nie, by nie obu­dzić synów, zawsze się napa­to­czyło jakieś wia­dro, w które musiał wleźć, albo pęk klu­czy spa­da­jący z hukiem i sta­wia­jący cały dom na nogi. Teraz też nie było na ulicy czło­wieka, który by się nie obej­rzał. Leo kochał małe mia­steczka z ich spe­cy­ficzną atmos­ferą, ale w tym momen­cie wolałby znaj­do­wać się w War­sza­wie, gdzie wszy­scy są ano­ni­mowi i czło­wiek ma święty spo­kój.

Wziął głę­boki oddech i poli­czył do dzie­się­ciu. Nie­wiele pomo­gło.

Minuty dłu­żyły się bar­dzo, a myśli, jakby cią­gnięte nie­wi­dzialną liną, wra­cały do praw­dzi­wej przy­czyny jego zde­ner­wo­wa­nia. Nie cho­dziło ani o zakor­ko­wany par­king przed szkołą pod­sta­wową, ani nawet o zapla­no­wane na dzi­siaj spo­tka­nie z panią Rud­nicką. Praw­dziwą przy­czynę stresu sta­no­wiła jak zwy­kle jego żona nie­żona.

W tej kwe­stii jego myśli zacho­wy­wały się jak rosyj­ska wańka-wstańka. Ile­kroć pró­bo­wał napro­wa­dzić umysł na inny temat i na chwilę uda­wało mu się ode­rwać od ponu­rych roz­wa­żań, zaraz powra­cały do punktu wyj­ścia.

Cho­lerne week­en­dowe wesele kuzynki! – pomy­ślał ze zło­ścią, w ostat­niej chwili powstrzy­mu­jąc dłoń przed kolej­nym nie­kon­tro­lo­wa­nym ude­rze­niem w klak­son.

Sprawa była naprawdę okrop­nie stre­su­jąca. Chęt­nie wcale by nie poszedł, wykrę­ca­jąc się byle pre­tek­stem, ale dobrze widział, że Michaś bar­dzo czeka na spo­tka­nie z mamą, a i Daniel tylko udaje, zresztą dość nie­umie­jęt­nie, totalną obo­jęt­ność dla sprawy.

Trzeba się będzie sta­wić na miej­scu, i to w peł­nej zbroi. Tak, żeby nikt się nie zorien­to­wał, a w szcze­gól­no­ści Lena, jak bar­dzo czują się porzu­ceni i jak okrop­nie boli ich fakt, że mama i żona pew­nego dnia naprawdę to zro­biła. Po pro­stu spa­ko­wała się i ode­szła.

Chciała się… reali­zo­wać.

To takie modne słowo wytrych. Tak ład­nie się nim tłu­ma­czy zwy­kłe tchó­rzo­stwo i brak odpo­wie­dzial­no­ści. – Miał ochotę szpet­nie zakląć. – Twier­dziła, że rodzina i powta­rzalna do bólu szara rze­czy­wi­stość ją tłam­szą. Ponoć potrze­bo­wała chwili wytchnie­nia. Rozu­miał to. Sam zna­lazł w sieci, a potem zapro­po­no­wał jej to cho­lerne szko­le­nie w zako­piań­skim spa na temat odkry­wa­nia tajem­nic kobie­co­ści i okre­śla­nia życio­wej drogi.

Oka­zało się dia­bel­nie sku­teczne. Lena rze­czy­wi­ście odna­la­zła tam pomysł na życie. Spa­ko­wała walizki i zosta­wiła dom, żeby szu­kać samo­re­ali­za­cji. Cokol­wiek mia­łoby to ozna­czać. A teraz, po mie­siącu, zamie­rzała zabrać do sie­bie dzieci.

Leonard zgrzyt­nął zębami. Kochał swo­ich synów. Kochał też na­dal swoją okropną, kapry­śną żonę, która go zosta­wiła. Naprawdę nie wie­dział, jak mogła to zro­bić.

Wysiadł z samo­chodu, trza­snął mocno drzwicz­kami i ruszył w stronę wej­ścia do szkoły. Biada tej wycho­waw­czyni, jeśli wzy­wała go dzi­siaj z bła­hego powodu!

Wszedł do środka, po czym zna­jo­mym kory­ta­rzem skie­ro­wał się pod pra­cow­nię fizyczną.

– Pan do pani Rud­nic­kiej? – zapy­tała go prze­cho­dząca nauczy­cielka.

– Tak – odparł nie­chęt­nie. Miał wra­że­nie, że wszy­scy go tutaj osą­dzają i z pew­no­ścią wie­dzą o nim wię­cej, niż chciałby ujaw­nić. Gorzej niż w szkole czuł się tylko w urzę­dzie skar­bo­wym.

– Pani Rud­nic­kiej dzi­siaj nie ma – powie­działa nauczy­cielka uprzej­mie. – Zacho­ro­wała. Zapra­szam do pana dyrek­tora.

– Dzię­kuję za infor­ma­cję – Leonard ucie­szył się jak dziecko. – A z zapro­sze­nia na razie nie sko­rzy­stam. Nie ma potrzeby zaj­mo­wa­nia cen­nego czasu pana dyrek­tora – tłu­ma­czył, szybko odda­la­jąc się od drzwi pra­cowni. – Umó­wię się z panią Rud­nicką, kiedy wróci. Do widze­nia – poże­gnał się.

Odwró­cił się na pię­cie i wyszedł, powstrzy­mu­jąc się siłą woli, żeby nie biec w pod­sko­kach.

Dzień dobroci dla rodzi­ców. Chora wycho­waw­czyni. To się nazywa praw­dziwy pre­zent od losu.

Rozdział 2

Lekarz przy­jął ją tuż po dwu­na­stej. Bada­nie, jak wszystko w życiu Kor­ne­lii, było jed­nym wiel­kim upo­ko­rze­niem. Roz­bie­ra­nie, wycho­dze­nie zza para­wanu, wspi­na­nie się na fotel gine­ko­lo­giczny. Tym bar­dziej że wszystko trwało dość długo, bo lekarz w nie­skoń­czo­ność coś spraw­dzał, badał, naci­skał brzuch i tak w kółko, aż w końcu zro­biło jej się naprawdę słabo. Wresz­cie pozwo­lił jej się ubrać.

Z praw­dziwą ulgą usia­dła na krze­śle. Plą­tała się w zezna­niach, pod­kre­śla­jąc, jak bar­dzo źle się czuje, i męt­nie moty­wu­jąc koniecz­ność uzy­ska­nia zwol­nie­nia z pracy. Ale lekarz wcale jej nie słu­chał, zajęty zapi­sy­wa­niem w kom­pu­te­rze wnio­sków z bada­nia. Następ­nie potarł zmę­czone oczy i wes­tchnął:

– Pani Kor­ne­lio, wypi­sa­łem skie­ro­wa­nie do szpi­tala, ponie­waż nie jestem w sta­nie tutaj w gabi­ne­cie dokład­nie stwier­dzić, co pani dolega, a mam poważne powody do nie­po­koju. Trzeba będzie wyko­nać serię koniecz­nych badań, a następ­nie skon­sul­to­wać wyniki ze spe­cja­li­stami.

Kor­ne­lia sie­działa naprze­ciw niego i pró­bo­wała zro­zu­mieć, co takie słowa jak „szpi­tal”, „bada­nia” i „spe­cja­li­ści” mają wspól­nego z jej zupeł­nie zwy­czaj­nym życiem, w któ­rym nie było żad­nych cho­rób. W tej chwili dole­gało jej jedy­nie to, że pil­nie potrze­bo­wała zała­twić, nie do końca legal­nie, zwol­nie­nie cho­ro­bowe.

Na wszelki wypa­dek zro­biła deli­kat­nie zbo­lałą minę, żeby lekarz nie nabrał podej­rzeń.

– Myślę, że nie ma takiej potrzeby – odparła, sta­ran­nie mie­sza­jąc opty­mizm z powagą, jaka przy­stoi oso­bie cho­rej, któ­rej należy się zwol­nie­nie. – Posie­dzę trzy dni w domu, odpocznę i wszystko wróci do normy.

Lekarz spoj­rzał na nią prze­ni­kli­wie.

– Pani Kor­ne­lio – powie­dział – na tym świe­cie są różne cho­roby. Takie, które dają natych­mia­stowe objawy, i takie, co roz­wi­jają się latami, zanim dadzą się zauwa­żyć. Tych dru­gich trzeba się bać szcze­gól­nie. Nie chciał­bym pani stra­szyć, ale to może być bar­dzo poważna sprawa. Pro­szę natych­miast udać się do szpi­tala.

– Tak po pro­stu? – zdu­miała się. – Jak stoję? Bez żad­nych przy­go­to­wań, rze­czy oso­bi­stych?

– Nie, oczy­wi­ście może pani pójść wcze­śniej do domu. Spa­ko­wać się i tak dalej, ale każdy dzień jest w takim przy­padku na wagę złota.

– Co mi kon­kret­nie dolega? – zapy­tała. Słowa leka­rza zaczy­nały powoli prze­do­sta­wać się przez blo­kadę nie­do­wie­rza­nia.

– Nie wiem na pewno. Jest wyraźna zmiana… dość duża, nie­stety. Pani chyba dawno nie była na kon­troli. – Spoj­rzał na pacjentkę z przy­ganą.

Jasne, że nie była. Gine­ko­lo­dzy są dobrzy dla zako­cha­nych narze­czo­nych albo szczę­śli­wych matek, ewen­tu­al­nie kobiet po pięć­dzie­siątce. A nie dla mło­dej zdro­wej dziew­czyny, która z nikim się nie spo­tyka.

Lekarz był chyba innego zda­nia.

– Może to po pro­stu mię­śniak, nie­groźna narośl, ale nie można tego lek­ce­wa­żyć – oświad­czył poważ­nym tonem, a w gło­wie Kor­ne­lii natych­miast zalę­gły się naj­gor­sze podej­rze­nia i zaczęły rosnąć w nie­zwy­kle szyb­kim tem­pie.

Co przy­cho­dzi do głowy czło­wie­kowi, kiedy sły­szy, że nie wia­domo, co mu jest? Wszystko, co naj­gor­sze.

Z nie­do­wie­rza­niem obra­cała w myślach słowa leka­rza.

Naj­róż­niej­sze moż­liwe opcje bły­ska­wicz­nie prze­bie­gały przez jej głowę. Pew­nie to nowo­twór albo jakieś inne paskudz­two. Cokol­wiek sły­szała na ten temat, teraz poja­wiło się jak na zawo­ła­nie. W dzi­siej­szych cza­sach trzeba by miesz­kać na pustyni, żeby nie znać choć kilku osób, które zacho­ro­wały nie­spo­dzie­wa­nie i źle się to dla nich skoń­czyło. W jed­nej chwili przy­po­mniała sobie wszyst­kie znane jej przy­padki.

Strach chwy­cił ją za gar­dło, ale gdzieś w głębi serca poja­wiło się też obu­rze­nie.

Jak to moż­liwe? – pomy­ślała. – To ona już ma przejść do takiego etapu?! Szpi­tali, stra­chu, lecze­nia i bole­snych zabie­gów?! Tylko tyle los miał jej do zaofe­ro­wa­nia?! Życie, które tak naprawdę ni­gdy się na dobre nie zaczęło, już mia­łoby się skoń­czyć?

A co ze spra­wami, które miały się zda­rzyć? Wła­ściwe wszystko, co ważne, w jej przy­padku miało prze­cież dopiero nadejść! Miłość, macie­rzyń­stwo, sku­teczna dieta, inna praca, wol­ność, przy­goda… Niczego jesz­cze od losu nie dostała. Inni żyli, ona tylko funk­cjo­no­wała. Czy tylko po to się uro­dziła, żeby prze­we­ge­to­wać trzy­dzie­ści mar­nych lat, a potem usu­nąć się w cień, nie pozo­sta­wia­jąc po sobie wła­ści­wie niczego?

Czuła wście­kłość. Kto­kol­wiek pod­jął taką decy­zję o jej losie, niech się wsty­dzi. To naprawdę był chwyt poni­żej pasa. Dosłow­nie i w prze­no­śni.

Poże­gnała się pospiesz­nie z leka­rzem, obie­cała zasto­so­wać się do jego rad, zabrała skie­ro­wa­nia i wyszła. Wybie­gła z ośrodka, mija­jąc bez słowa nie­zna­jo­mych, a także tych, któ­rzy grzecz­nie się z nią witali. Ni­gdzie nie była ano­ni­mowa. W małym mie­ście znano nauczy­cieli, a znaczna część miesz­kań­ców wolała pozo­sta­wać w dobrych sto­sun­kach z surową nauczy­cielką fizyki uczącą w jedy­nym w oko­licy liceum.

Kła­niali się jej, a ona nie odpo­wia­dała. Znowu będą plotki. Wizyta u gine­ko­loga to nośny temat.

Kor­ne­lia dopa­dła samo­chodu, trzę­są­cymi się dłońmi otwo­rzyła drzwi, wsia­dła i oparła głowę o kie­row­nicę. Długo sie­działa bez ruchu w bez­piecz­nym wnę­trzu auta. Dro­binki kurzu wiro­wały w powie­trzu, wyraź­nie widoczne w pro­mie­niach coraz moc­niej świe­cą­cego słońca. Na par­kingu pano­wał spory ruch. Przez szybę zaglą­dały osoby zmie­rza­jące na bada­nia, a także poszu­ku­jący wol­nego miej­sca kie­rowcy. Kiedy jeden z nich piąty raz prze­je­chał tuż obok, wpa­tru­jąc się w Kor­ne­lię inten­syw­nie, jakby pra­gnął odgad­nąć, czy długo zamie­rza jesz­cze tak stać, nie wytrzy­mała. Zapa­liła sil­nik i ruszyła.

Jechała bar­dzo powoli. Długo stała przy wyjeź­dzie na główną drogę, zanim zde­cy­do­wała się włą­czyć do ruchu. Bała się, że coś prze­oczy. Miała wra­że­nie, że jej umysł ściął się jak masa na cia­sto, do któ­rej zbyt szybko dodano świeży sok z cytryny. Przyj­mo­wał infor­ma­cje wolno, inter­pre­to­wał też nie­zbyt spraw­nie, a prze­cież na dro­dze cza­sem trzeba reago­wać bły­ska­wicz­nie, dosto­so­wu­jąc się do zmie­nia­ją­cej się w oka­mgnie­niu sytu­acji.

Chwilę póź­niej zapar­ko­wała na sze­ro­kim pod­jeź­dzie przed rodzin­nym gara­żem. Wysia­dła i powoli ruszyła w stronę drzwi wej­ścio­wych. Świa­do­mość, że dom jest pusty, była źró­dłem wiel­kiej ulgi.

Sta­rała się nie myśleć o tym, co przed momen­tem usły­szała. Usia­dła w cichej kuchni i przez kilka minut delek­to­wała się spo­ko­jem. Rzadko miała oka­zję być w domu sama. Liczni człon­ko­wie rodziny opusz­czali go wspól­nie wcze­śnie rano, a potem wra­cali mniej wię­cej w tym samym cza­sie. Brat z żoną i dzie­cia­kami, star­sza sio­stra Ania, mama i tata. Wciąż ktoś się krę­cił, roz­ma­wiał, oglą­dał w salo­nie tele­wi­zję. Jeżeli chciało się zyskać choć odro­binę pry­wat­no­ści, trzeba było się cho­wać w czte­rech ścia­nach swo­jego pokoju. Choć i tam spo­kój był sprawą dość względną, bo mama uwiel­biała robić nie­spo­dzie­wane naloty pod byle pre­tek­stem, by spraw­dzić, co sły­chać. Trzeba się było zamy­kać na klucz, bo puka­nie do drzwi mama uzna­wała za zwy­czaj, który nie doty­czy jej wła­snych dzieci. Jakby wciąż mieli po kilka lat.

To wszystko spra­wiało, że domow­nicy cho­wali się głę­biej, moc­niej zabez­pie­czali przed nie­spo­dzie­waną kon­trolą i – choć pod jed­nym dachem – tak naprawdę żyli zupeł­nie osobno.

W tym domu nikt nie czuł się swo­bod­nie, a już naj­mniej Kor­ne­lia. Zwłasz­cza we wspól­nej kuchni. Rodzina, jak mogła, wal­czyła z jej nad­wagą. W ciągu ostat­nich lat każdy wypra­co­wał naj­lep­szą jego zda­niem metodę i pró­bo­wał pomóc Kor­ne­lii. W związku z tym była pod stałą obser­wa­cją, a każdy jej kęs sta­wał się obiek­tem gorą­cych dys­ku­sji. O tym, żeby mogła sobie przy­rzą­dzić coś, na co naprawdę miała ochotę, a potem zjeść to w spo­koju, nie było nawet mowy. Poży­wiała się więc ukrad­kiem, w pośpie­chu i byle jak. Naj­czę­ściej nocami, w swoim pokoju. Jadła to, co można było dys­kret­nie zaku­pić w skle­pie i prze­nieść w teczce pomię­dzy szkol­nymi papie­rami.

Nie znała się spe­cjal­nie na goto­wa­niu i nie była wybredna, ale uwiel­biała piec ciastka. Do tej wsty­dli­wej sła­bo­ści nikomu się jed­nak nie przy­zna­wała. Już sobie wyobra­żała te reak­cje. Goto­wa­nie to dzi­siaj modny temat. Kobiety suk­cesu z pasją opo­wia­dają o ulu­bio­nych prze­pi­sach i wspól­nych rodzin­nych chwi­lach w kuchni. Ale im wolno. Są szczu­płe. Kor­ne­lia nato­miast w powszech­nej opi­nii o ciast­kach nie miała prawa nawet myśleć.

Tylko że ona bar­dzo to lubiła i była to jedna z tych nie­wielu rze­czy, w któ­rych naprawdę osią­gnęła per­fek­cję. Nie­zwy­kle rzadko, w peł­nej kon­spi­ra­cji, odda­wała się uko­cha­nemu zaję­ciu, po czym dokład­nie zacie­rała ślady.

Dzi­siej­szej oka­zji nie miała zamiaru zmar­no­wać bez względu na oko­licz­no­ści. Cho­roba nie uciek­nie, szpi­tal też od lat stoi na tym samym miej­scu, a szansa w postaci wol­nej kuchni z pew­no­ścią prędko się nie pojawi.

Prze­lot­nie spoj­rzała na zega­rek. Docho­dziła pierw­sza. Miała naj­wy­żej dwie godziny, aby się spa­ko­wać i wyjść nie­po­strze­że­nie. Bo co do jed­nego była abso­lut­nie pewna: wizytę w szpi­talu nale­żało ukryć przed rodziną. Sprawa zapewne szybko się wyja­śni, a gdyby kto­kol­wiek się dowie­dział, że Kor­ne­lia ma pro­blemy, ruszy­łaby lawina nie­chcia­nej opieki. Mama nale­ga­łaby na kolejną dietę, jej kole­żanki z pracy przed­sta­wia­łyby autor­skie pomy­sły na lecze­nie, tata paliłby ze zmar­twie­nia jeden papie­ros za dru­gim, oczy­wi­ście ukrad­kiem na tara­sie, a rodzeń­stwo też sta­ra­łoby się coś wymy­ślić, choć prze­cież żadne z nich nie mogło w tej spra­wie pomóc. Naj­gor­sza była jed­nak świa­do­mość, że jej pro­blem jak zwy­kle stałby się sprawą publiczną. Mama zawsze kon­sul­to­wała domowe kło­poty z kole­żan­kami z poradni peda­go­gicz­nej i nauczy­cie­lami z pod­sta­wówki, w któ­rej pra­co­wała. Ci z kolei byli czę­sto zaprzy­jaź­nieni z gro­nem peda­go­gicz­nym liceum. Kor­ne­lia z tru­dem zno­siła fakt, że nie­które zna­jome znały histo­rię jej życia od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa, ze wszyst­kimi, nawet naj­bar­dziej oso­bi­stymi szcze­gó­łami.

Lepiej wszystko zacho­wać w tajem­nicy – zde­cy­do­wała, po czym zosta­wiła ten nie­cie­kawy temat i zajęła się czymś o wiele pięk­niej­szym. Szybko zaczęła prze­glą­dać wnę­trza kuchen­nych sza­fek. Więk­szość pro­duk­tów koniecz­nych do upie­cze­nia cia­ste­czek cze­kała gotowa do uży­cia. Bra­ko­wało tylko jed­nego: cze­ko­lady. Mama sta­ran­nie pil­no­wała, by w domu nie prze­cho­wy­wać żad­nych sło­dy­czy. A jed­nak Kor­ne­lia miała pod swoim dachem praw­dziwy maga­zyn, który mógłby dopro­wa­dzić matkę do skraj­nej furii. Gdyby oczy­wi­ście o nim wie­działa. Ale dla jej poukła­da­nego umy­słu cho­wa­nie sma­ko­ły­ków w pościeli było zbyt abs­trak­cyjne, by mogło stać się przed­mio­tem ope­ra­cji myślo­wej. Ni­gdy na to nie wpa­dła.

Kor­ne­lia pobie­gła do swo­jego pokoju i, ciężko oddy­cha­jąc po poko­na­niu scho­dów, z taj­nej skrytki pod mate­ra­cem wydo­była dwie tabliczki cze­ko­lady, gorzką i białą. Wró­ciła do kuchni. Mąka, jajka, olej i inne pod­sta­wowe skład­niki były jak zawsze na swoim miej­scu. Umyła ręce i zabrała się do pracy. Mokre skład­niki do jed­nej miski, suche do dru­giej. Praw­dziwa wani­lia i wiej­skie jajka. Zawsze uży­wała naj­lep­szych skład­ni­ków. Kochała ciastka, a w miło­ści prze­cież się nie oszu­kuje. Gdyby to od niej zale­żało, ni­gdy nie tknę­łaby goto­wych sło­dy­czy ze sklepu. Gotowce były jak uda­wana miłość.

Wymie­szała z czu­ło­ścią skład­niki, po czym połą­czyła zawar­tość obu misek. Starła obie cze­ko­lady, łapiąc słod­kie okruszki, które opa­dły na blat, i wkła­da­jąc je sobie natych­miast do ust. Słod­kie, mięk­kie dro­binki roz­kosz­nie roz­pły­wały się na języku.

Szybko wycią­gnęła foremkę do muf­fi­nów i powkła­dała w otwory kolo­rowe papierki. Nalała od serca pach­ną­cej, poły­skli­wej masy, a na koniec posy­pała ją jesz­cze kawa­łecz­kami cze­ko­lady. Pie­kar­nik świe­cił już przy­jem­nie roz­grza­nym wnę­trzem. Kor­ne­lia wło­żyła do niego bla­chę.

– Rośnij­cie pięk­nie – powie­działa czule do cia­stek. Usta­wiła zegar i poszła do pokoju spa­ko­wać rze­czy.

Nie miała poję­cia, co się zabiera do szpi­tala. Ostatni raz zaj­rzała tam, kiedy rodziły się dzieci jej brata Mar­cina, ale to była zupeł­nie inna sytu­acja. Po namy­śle wrzu­ciła do torby piżamę, choć nie sądziła, by miała zostać na noc, pod­ręczną kosme­tyczkę i dwie książki. Pol­ska służba zdro­wia koja­rzyła jej się przede wszyst­kim z dłu­gim ocze­ki­wa­niem. Wolała być przy­go­to­wana.

Zeszła na dół i już na scho­dach poczuła zapach, który zupeł­nie zmie­nił wnę­trze ele­ganc­kiego, ale dość zim­nego domu. Cze­ko­la­dowy aro­mat wypeł­nił ogromną prze­strzeń salonu, zła­go­dził ostre rysy nowo­cze­snych mebli i spra­wił, że przez chwilę zro­biło się cie­pło i przy­tul­nie.

Kor­ne­lia wycią­gnęła ciastka i uło­żyła na meta­lo­wej kratce. Wyro­sły mocno ponad foremkę i pysz­niły się teraz błysz­czącą, lekko popę­kaną powierzch­nią okra­szoną gorą­cymi kawał­kami cze­ko­lady. Dała im chwilkę, żeby doszły do sie­bie, a sama zajęła się zacie­ra­niem śla­dów prze­stęp­stwa. Dokład­nie umyła i wytarła wszyst­kie naczy­nia, któ­rych uży­wała, po czym sta­ran­nie odło­żyła je na swoje miej­sca. Posprzą­tała okruszki i uchy­liła pie­kar­nik. Wyczy­ściła zlew, blaty kuchenne, prze­tarła pod­łogę. Następ­nie otwo­rzyła na oścież drzwi wej­ściowe, wyj­ście na taras i kilka okien. Prze­ciąg wdarł się do domu i powoli wyga­niał wszyst­kie zapa­chy.

Kor­ne­lia usia­dła i wresz­cie wzięła do ręki jedno ciastko. Było jesz­cze bar­dzo cie­płe, ale nie miała zamiaru dłu­żej cze­kać. Odgry­zła ostroż­nie kęs z samego wierz­chu i z lubo­ścią przy­mknęła oczy. Bło­gość roz­lała się po jej ciele, a myśli auto­ma­tycz­nie prze­nio­sły się w przy­jem­niej­sze rejony, pozo­sta­wia­jąc daleko w tyle realia codzien­no­ści.

Jadła z zamknię­tymi oczami i uda­wała, że jest kimś zupeł­nie innym. Nie ubraną w spodnie na gumce i roz­cią­gnięty swe­ter otyłą, nie­lu­bianą nauczy­cielką o samot­nie biją­cym sercu, ale miłą, speł­nioną kobietą, która ma pełne prawo usiąść we wła­snej kuchni, by zjeść ciastko. Ulga, która zawsze towa­rzy­szyła takim chwi­lom, teraz też spły­nęła na udrę­czoną zmar­twie­niami Kor­ne­lię i otu­liła ją szczel­nie.

Odkąd Kor­ne­lia pamię­tała, sło­dy­cze zawsze sta­no­wiły dla niej pomost pomię­dzy brzydką rze­czy­wi­sto­ścią a świa­tem marzeń. Odkryła ich tajną moc bar­dzo wcze­śnie i korzy­stała z niej chęt­nie, cza­sem może zbyt obfi­cie. Ale cóż, były jej jedy­nym ratun­kiem.

Otwo­rzyła oczy. Dokład­nie wydłu­bała okruszki z papier­ków, po czym zwi­nęła je i ukryła w torebce. W wor­kach na śmieci nie były bez­pieczne, bo mama miała okropny zwy­czaj zaglą­da­nia do nich przed wyrzu­ce­niem. Kor­ne­lia wstała, scho­wała resztę cia­stek do pudełka, po czym wło­żyła je do szpi­tal­nej torby.

Teraz pozo­stało już tylko poza­my­kać okna. Posta­no­wiła zosta­wić tylko jedno w kuchni lekko uchy­lone. Będzie o to awan­tura, ale wolała tłu­ma­czyć się z roz­tar­gnie­nia niż z łakom­stwa. Mama i tak za chwilę wróci, a Kor­ne­lia musiała mieć pew­ność, że w domu nie zachowa się resztka upoj­nej woni, na przy­kład gdzieś na zasło­nach. Pani Mar­tyna Rud­nicka była pod tym wzglę­dem nie­zwy­kle wyczu­lona.

Kor­ne­lia rozej­rzała się jesz­cze raz, po czym weszła na górę i zamknęła pokój na klucz.

Pół godziny póź­niej z lek­kim poczu­ciem nie­re­al­no­ści całej sytu­acji prze­kro­czyła progi szpi­tala. Szybko oka­zało się, że paku­jąc książki, wyka­zała się prze­ni­kli­wo­ścią i zna­jo­mo­ścią realiów. Przez trzy godziny musiała cze­kać w izbie przy­jęć, aż lekarz dyżurny zna­lazł czas, by zde­cy­do­wać, co należy zro­bić w jej spra­wie.

Było jej słabo z głodu, ale wsty­dziła się wycią­gnąć ciastko z pudełka i zjeść tak dorodny okaz na oczach wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych. Kobieta ze znaczną nad­wagą i ciast­kiem cze­ko­la­do­wym w ręku zawsze wzbu­dza zain­te­re­so­wa­nie. Zwłasz­cza w miej­scu, w któ­rym wszy­scy się nudzą i roz­glą­dają na boki, szu­ka­jąc cze­goś, na czym można by zawie­sić wzrok. Kor­ne­lia sta­rała się zatem cze­kać cier­pli­wie i tylko przy­ci­skała zło­żone dło­nie do brzu­cha, żeby nikt nie usły­szał mono­ton­nego bur­cze­nia.

W końcu się pod­dała. Wyszła szybko do szpi­tal­nego barku, pro­sząc sie­dzącą obok star­szą panią o przy­pil­no­wa­nie kolejki, kupiła dwa tłu­ste ham­bur­gery i zja­dła je w wiel­kim pośpie­chu, odwró­cona do ściany. Popiła colą z dużego kubka, po czym wró­ciła na miej­sce. Głód zelżał.

Lekarz w końcu ją popro­sił. Weszła do gabi­netu z ulgą. Usia­dła, a potem wszystko poto­czyło się bar­dzo szybko. Zaczął się pro­ces zmiany świa­tów. Z real­nego, dobrze zna­nego, w zupeł­nie abs­trak­cyjny.

Kiedy już się nią zajęto, zro­biono to naprawdę spraw­nie. Została ponow­nie zba­dana, pobrano jej krew, mocz, wymaz i kto wie, co jesz­cze. Spo­dzie­wała się, że zosta­nie odpra­wiona do domu, ale stało się ina­czej. Skie­ro­wano ją na oddział. Zanim się obej­rzała, pie­lę­gniarka wska­zała jej trzy­oso­bowy pokój, w któ­rym dwa łóżka były już zajęte. Kor­ne­lia szybko prze­brała się w piżamę, scho­wała swoje rze­czy do szafki i w więk­szym zdu­mie­niu niż stra­chu poło­żyła się na wol­nym łóżku. Roz­glą­dała się wokół nie­pew­nym wzro­kiem, nie bar­dzo wie­dząc, czego się teraz spo­dzie­wać. Lekarz nie udzie­lił jej żad­nych dodat­ko­wych infor­ma­cji. Wie­działa tylko, że coś jest nie w porządku, ale trzeba zro­bić szcze­gó­łowe bada­nia.

– Nie bój się, kochana – przy­wi­tała się z nią blon­dynka w śred­nim wieku leżąca obok. – To już i tak nic nie pomoże. Co los daje, trzeba przy­jąć. Nie ma rady.

Kor­ne­lia mil­czała, bo w rze­czy samej nie miała poję­cia, co odpo­wie­dzieć. Nie­wiele w tych sło­wach było pocie­chy.

– A co ci jest wła­ści­wie? – z cie­ka­wo­ścią zapy­tała kobieta, nie zra­ża­jąc się bra­kiem reak­cji.

– Jesz­cze nie wie­dzą – odparła Kor­ne­lia z tru­dem.

– No tak. – Blon­dyna poki­wała głową, jakby coś jej się dokład­nie zga­dzało. – Zawsze tak mówią, kiedy sprawa jest bar­dzo poważna.

– Niech­że pani da dziew­czy­nie spo­kój – ode­zwała się sta­ruszka leżąca po dru­giej stro­nie.

– Ja prze­cież nic nie mówię – obu­rzyła się kobieta. – Ale sama pani pamięta tę rudą, co tu była ostat­nio. Też ją tak zwo­dzili, a potem wywieźli do Rabki na onko­lo­gię. A to wia­domo, co ozna­cza…

Kor­ne­lia nie miała poję­cia, co to ozna­cza, spoj­rzała więc tylko pyta­jąco w stronę cie­kaw­skiej sąsiadki.

– Koniec, moja droga – odparła tamta, łowiąc jej zdzi­wione spoj­rze­nie. – Tylko smutny koniec.

Sta­ruszka odwró­ciła się na znak pro­te­stu do ściany, a Kor­ne­lia przy­mknęła oczy. Strach znów ści­snął ją za gar­dło.

Nie zdą­żyła nawet zebrać myśli, kiedy w pokoju poja­wił się lekarz z mnó­stwem róż­nego rodzaju zgód wyma­ga­ją­cych pod­pisu. Połowy nie zro­zu­miała, ale pod­pi­sała wszystko, bo wyja­śnie­nia wpę­dzały ją w jesz­cze więk­szy stres i zamęt. Tym bar­dziej że kobieta na łóżku obok z satys­fak­cją kiwała głową, kiedy padały nazwy poważ­nych cho­rób lub moż­li­wych, choć rzad­kich kom­pli­ka­cji. Lekarz, zado­wo­lony z szyb­kiego zała­twie­nia sprawy, zapo­wie­dział, że za pół godziny zosta­nie wyko­nany zabieg pobra­nia wycin­ków. Kor­ne­lia powinna się przy­go­to­wać, nic nie jeść i nie mar­twić się.

Ledwo wyszedł, ucie­kła do łazienki. Nie znio­słaby pół­go­dzin­nej dys­ku­sji z pesy­mi­styczną sąsiadką o swo­ich pro­ble­mach. Prze­słała mamie wia­do­mość, że nie wróci do domu, bo zostaje na noc u kole­żanki, po czym wyłą­czyła tele­fon, prze­wi­du­jąc wszyst­kie pyta­nia, które zaraz zostaną zadane. Cała rodzina wie­działa, że ona nie ma żad­nej przy­ja­ciółki. Ale to było w tej chwili bez zna­cze­nia. Jakie­kol­wiek wnio­ski wycią­gną, ich sprawa.

Pięt­na­ście minut póź­niej musiała jed­nak wró­cić na salę. W łazience było nie­przy­jem­nie chłodno. Kor­ne­lia cała się trzę­sła z zimna i stra­chu. Coraz trud­niej było jej igno­ro­wać to wszystko. Myśli o moż­li­wych kon­se­kwen­cjach nie pozwa­lały już tak łatwo się odpę­dzić.

Na samo jed­nak wspo­mnie­nie o roz­mo­wie z pozo­sta­łymi pacjent­kami skóra cier­pła jej coraz bar­dziej. Stała jesz­cze przez chwilę w nie­przy­jem­nym wnę­trzu. Wresz­cie pod­jęła decy­zję i wyszła. Bała się tego, co usły­szy, ale dal­sze zwle­ka­nie nie miało już sensu. Zanim jed­nak zamknęła za sobą drzwi, przy­po­mniała sobie, że zna prze­cież nie­za­wodny spo­sób, by odwró­cić uwagę nawet najbar­dziej gada­tli­wej osoby i unie­moż­li­wić jej wypo­wie­dze­nie wszyst­kich myśli.

Wró­ciła na salę w lep­szym nastroju. Zanim kobieta obok zdą­żyła sfor­mu­ło­wać pierw­sze zda­nie, Kor­ne­lia poczę­sto­wała ją ciast­kiem. Wycią­gnęła pudełko także w stronę star­szej pani leżą­cej pod oknem i już po chwili mogła się cie­szyć pełną zasko­cze­nia chwilą ciszy.

– Boże, jakie to pyszne! – Sąsiadce wyrwały się pierw­sze dobre słowa.

Tak – pomy­ślała Kor­ne­lia. – To jedyne praw­dziwe dobro, jakie znam. Zawsze nie­za­wodne. Sło­dy­cze.

Tematu do zachwy­tów nie zabra­kło aż do przyj­ścia pie­lę­gniarki. Kor­ne­lia pod­su­wała tylko pudełko to w jedną, to w drugą stronę, bo żadna z pań nie dys­po­no­wała taką siłą woli, by odmó­wić kolej­nego poczę­stunku. Tylko autorka kuli­nar­nego cudeńka musiała się zado­wo­lić wyłącz­nie zapa­chem i mocno naci­skać brzuch, który znów w dość natrętny spo­sób doma­gał się poży­wie­nia. Może i są na świe­cie ludzie, któ­rzy cza­sem bywają nie­głodni i nie myślą stale o zdo­by­ciu prze­ką­ski, Kor­ne­lia jed­nak do nich nie nale­żała. Jak­kol­wiek by się sta­rała, żołą­dek spra­wo­wał kon­trolę nad wszyst­kimi aspek­tami jej życia.

Wycho­dziła już na kory­tarz na zapo­wie­dziane bada­nia, kiedy dosię­gły ją dobrze znane słowa:

– Nic dziw­nego, że wygląda jak pączek w maśle. Takie sma­ko­łyki od rana do nocy… To się nazywa piękne, słod­kie życie.

Kor­ne­lii łzy zakrę­ciły się w oczach, bo choć była przy­zwy­cza­jona do komen­ta­rzy rzu­ca­nych za jej ple­cami, niby szep­tem, dzi­siaj te słowa zabo­lały ją szcze­gól­nie mocno.

Jej życie nie było ani piękne, ani słod­kie. Kiedy Bóg two­rzył kobietę, miał naprawdę dobry dzień. Łagodne linie figury, dosko­na­łość pro­por­cji, buj­ność mięk­kich, błysz­czą­cych wło­sów, oczy o nie­zwy­kłym wyra­zie, kształtne usta, a także cechy cha­rak­teru, które z cza­sem odbi­jają trwały ślad na twa­rzach. Deli­kat­ność, łagod­ność, empa­tia, zdol­ność do obda­ro­wy­wa­nia miło­ścią, prze­ka­zy­wa­nia życia. To naprawdę dosko­nały plan. Tyle że natura nie zawsze potra­fiła go pra­wi­dłowo wyko­nać. Cza­sem piękno staje się tylko pustym hasłem w słow­niku wyra­zów trud­nych.

Natura naj­wy­raź­niej się nie spi­sała w przy­padku Kor­ne­lii. Zawsze miała sporą nad­wagę, która unie­moż­li­wiała zauwa­że­nie jakich­kol­wiek atu­tów wyglądu zewnętrz­nego. Kilo­gramy naj­czę­ściej prze­sła­niały też zalety jej cha­rak­teru. Była oce­niana głów­nie przez pry­zmat oty­ło­ści, rzadko się zda­rzało, by ktoś miał czas i ochotę dostrzec jakąś inną cechę. Ona sama też ich zresztą nie widziała… Wbrew powszech­nej opi­nii nie miała też z tytułu nad­wagi żad­nych przy­jem­no­ści. Przez całe życie była na die­cie. Jadła naj­prze­róż­niej­sze wstrętne potrawy, które w ciągu lat różne auto­ry­tety uzna­wały za cudo­twór­czo odchu­dza­jące. Ni­gdy żadna nie zadzia­łała. Kor­ne­lia wiecz­nie cho­dziła głodna, ukrad­kiem zapy­chała więc bolący żołą­dek byle czym. Wsty­dziła się jeść publicz­nie, nie czę­sto­wała się na przy­ję­ciach, wese­lach, imie­ni­nach czy pod­czas rodzin­nych uro­czy­sto­ści. A potem te wszyst­kie wyszu­kane potrawy śniły jej się po nocach, po prze­bu­dze­niu obja­dała się więc do bólu ciast­kami.

Nie miała przy­ja­ciółki ani chło­paka. Cza­sem bywa, że czło­wiek z nad­wagą staje się duszą towa­rzy­stwa, cie­płą, pełną humoru osobą oto­czoną wia­nusz­kiem szczu­płych przy­ja­ciół. Zakłada rodzinę i cie­szy się życiem, umie­jęt­nie łapiąc dystans do samego sie­bie i znaj­du­jąc w sobie pokłady opty­mi­zmu, któ­rymi dzieli się z oto­cze­niem. I nie prze­kra­cza gra­nicy wago­wej, za którą pewne rze­czy stają się nie­moż­liwe.

Kor­ne­lia, nie­stety, już w dzie­ciń­stwie zna­la­zła się po dru­giej stro­nie i teraz pozo­stało jej tylko budo­wać mury oraz bro­nić się przed agre­sją. Była w tym cał­kiem dobra, stwo­rzyła zasieki nie do poko­na­nia. Złe słowa innych rzadko były ją w sta­nie dotknąć. Tylko że życie w twier­dzy oka­zało się samotne, smutne i pozba­wione smaku. Sta­no­wiło zale­d­wie uła­mek tego, czego może doświad­czać czło­wiek. Więk­szo­ści powszech­nie zna­nych uczuć ni­gdy nie zaznała. Miło­ści, wol­no­ści, szczę­ścia czy nawet zwy­kłego zado­wo­le­nia, przy­jaźni, swo­body. Nie było w jej życiu ani jed­nego zre­ali­zo­wa­nego marze­nia.

I zapewne już ni­gdy nie będzie – pomy­ślała, z tru­dem kła­dąc cięż­kie ciało na nie­wy­god­nym łóżku w sali zabie­go­wej. Nie miała wąt­pli­wo­ści co do wyni­ków badań. Widocz­nie tak już jest, że nie­któ­rzy ludzie, cze­go­kol­wiek dotkną, zamie­niają to w dotkliwą porażkę. Jeśli cho­rują, to od razu na coś wyjąt­kowo paskud­nego.

Zamknęła oczy.

Godzinę póź­niej była już po zabiegu. Pobra­nie próbki ze znie­czu­le­niem miej­sco­wym nie trwało długo, choć oka­zało się dość nie­przy­jemne. Nie nastą­piły na szczę­ście żadne kom­pli­ka­cje i po wszyst­kim Kor­ne­lia została prze­wie­ziona z powro­tem na swoją salę. Zapo­wie­dziano jej, że jeśli wszystko dobrze pój­dzie, rano wróci do domu. Pra­co­wać nie będzie jej wolno jesz­cze przez dwa tygo­dnie. W tym cza­sie powinna sporo odpo­czy­wać i spo­koj­nie cze­kać na wynik. Rów­nie dobrze mogli jej zale­cić natych­mia­stową podróż na Księ­życ. Było to dokład­nie tak samo moż­liwe jak bez­stre­sowe ocze­ki­wa­nie na wyrok.

Prze­cież ludzie mają emo­cje! Nie da się ich tak łatwo wyłą­czyć.

Poło­żyła się i zakryła szczel­nie koł­drą. Nie reago­wała na żadne zaczepki, nie odpo­wia­dała na pyta­nia. Po dłuż­szej chwili sąsiadka z łóżka obok zre­zy­gno­wała z kolej­nych prób posta­wie­nia jej dia­gnozy. Włą­czyła prze­no­śny tele­wi­zor i zaan­ga­żo­wała się w życie boha­te­rów popu­lar­nego serialu. Jej komen­ta­rze zagłu­szały dia­logi, unie­moż­li­wia­jąc pozo­sta­łym pacjent­kom śle­dze­nie akcji, ale żadna nie pro­te­sto­wała. Kobieta miała zaję­cie i dała innym spo­kój, a to było bez­cenne.

O dwu­dzie­stej dru­giej na sali zga­sły świe­tlówki, choć o ciem­no­ści, która mogłaby uła­twić zaśnię­cie, nie było nawet mowy. Nie­szczelne żalu­zje prze­pusz­czały świa­tło ulicz­nych latarni, a drzwi na kory­tarz cały przez czas pozo­sta­wały otwarte. Co rusz ktoś tam­tędy prze­cho­dził i sły­chać było odgłosy krzą­ta­niny pie­lę­gnia­rek, która w miej­scach takich jak to ni­gdy nie ustaje.

Kor­ne­lia wpa­try­wała się w sufit pokryty szarą farbą, która zapewne kie­dyś była biała, i z nie­do­wie­rza­niem po raz kolejny ana­li­zo­wała swoją sytu­ację. Czuła się jak w alter­na­tyw­nym świe­cie. Jakby została prze­nie­siona do innej rze­czy­wi­sto­ści.

Mało kto ma dzi­siaj czas, by zadbać o zdro­wie, zanim zacho­ruje. Cho­roby ata­kują znie­nacka, w zupeł­nie zwy­czajny pora­nek lub zapeł­nione codzien­nymi spra­wami popo­łu­dnie. Bez­par­do­nowo zmu­szają czło­wieka, by zna­lazł czas. Kładą do łóżka, nie zwa­ża­jąc na pilne ter­miny, rady­kal­nie prze­sta­wiają prio­ry­tety. Sprawy oczy­wi­ste prze­su­wają do rangi naj­więk­szego marze­nia o tym, by żyć dalej, wró­cić do domu, wsta­wać rano o wła­snych siłach, nie czuć bólu, dostać jesz­cze kilka lat życia… To wszystko Kor­ne­lia miała zawsze, przez myśl jej nie prze­szło, że sta­nowi to jaką­kol­wiek war­tość.

A jed­nak, choć narze­kała na swoje dotych­cza­sowe życie, nie chciała, by się skoń­czyło tak szybko, zwłasz­cza w ten spo­sób. W upo­ka­rza­ją­cej cho­ro­bie, wśród bole­snych zabie­gów, szpi­tal­nej rutyny i obcych ludzi towa­rzy­szą­cych jej w naj­bar­dziej intym­nych sytu­acjach.

W szpi­talu zba­dać cię może każdy lekarz, który aku­rat ma dyżur, towa­rzy­szyć mu będzie przy­pad­kowa pie­lę­gniarka, a pod­czas obchodu o szcze­gó­łach prze­bie­ga­ją­cego pro­cesu lecze­nia usły­szą wszy­scy, któ­rzy aku­rat będą w pobliżu. Już nie jesteś panią Kor­ne­lią Rud­nicką, nauczy­cielką, osobą obda­rzoną takimi, a nie innymi cechami cha­rak­teru. Jesteś tylko przy­pad­kiem cho­ro­bo­wym. Daj Boże cie­ka­wym, to jesz­cze masz szansę na wzbu­dze­nie zain­te­re­so­wa­nia. Gorzej, jeśli jed­nym z tysiąca, ano­ni­mo­wym, któ­rego pro­blemy nie wzru­szą nikogo.

Znie­czu­le­nie ustą­piło i brzuch bolał ją coraz moc­niej. Tak naprawdę czuła pewne dole­gli­wo­ści od dawna, ale baga­te­li­zo­wała je, zrzu­ca­jąc wszystko na karb stresu i nad­wagi.

Próbkę pobrano tylko z jed­nego miej­sca, nie trzeba jej było nawet usy­piać. Pie­lę­gniarki mówiły, że to raczej lekki przy­pa­dek, a szanse na pełne wyzdro­wie­nie są bar­dzo duże. Kor­ne­lia poczuła w tym momen­cie przy­pływ nadziei. Ale póź­niej, kiedy wie­ziono ją dłu­gim kory­ta­rzem, widziała mnó­stwo zapeł­nio­nych łóżek. Miała świa­do­mość, że nie wszyst­kie leżące na nich kobiety wrócą do domów, choć każda na to w pełni zasłu­gi­wała. Fakt, że zro­zu­mieją w tym momen­cie war­tość swo­jego życia, zdro­wia, daro­wa­nych codzien­nie chwil, nie będzie już miał żad­nego zna­cze­nia. Nie zdążą wpro­wa­dzić zmian ani zre­ali­zo­wać wycią­gnię­tych wnio­sków.

Poczuła dreszcz na ple­cach. Musiała wło­żyć wiele wysiłku, by opa­no­wać szloch i znów móc oddy­chać.

Ze mną będzie ina­czej – obie­cy­wała żar­li­wie samej sobie, kie­ru­jąc słowa w mroczną prze­strzeń. – Jeśli wyjdę stąd zdrowa, wszystko się zmieni.

Sufit przy­jął jej słowa z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią. Takich dekla­ra­cji krą­żyło po szpi­tal­nych salach mnó­stwo. W despe­ra­cji ludzie są w sta­nie przy­siąc wszystko, lecz ledwo zagro­że­nie minie, zwy­kle zapo­mi­nają i wra­cają do daw­nych błę­dów.

Ja będę pamię­tać – zade­kla­ro­wała gorąco.

Sufit mil­czał. W sumie trudno mu się dzi­wić. Nie żar­li­wość, a czas wery­fi­kuje takie obiet­nice.

Ta noc była wyjąt­kowo długa. Męczący ból brzu­cha i natrętne myśli nie pozwa­lały zasnąć nawet przez chwilę. Tuż przed świ­tem Kor­ne­lia zapa­dła w krótką drzemkę prze­rwaną gwał­tow­nie przez wej­ście poran­nej zmiany pie­lę­gnia­rek, które wszyst­kim pacjen­tom mie­rzyły tem­pe­ra­turę i wyda­wały pierw­szą por­cję lekarstw.

Na szczę­ście jej ter­mo­metr wska­zał poprawny wynik, ale na łóżku obok wysoka gorączka pacjentki ścią­gnęła z kozetki śpią­cego w dyżurce leka­rza. Kobieta o pesy­mi­stycz­nym nasta­wie­niu do życia miała naj­wy­raź­niej swoje powody, by bać się rze­czy­wi­sto­ści. Jej cho­roba postę­po­wała i zanim Kor­ne­lia zja­dła śnia­da­nie, a potem została zba­dana oraz poin­for­mo­wana, gdzie może się udać po wypis, tamta usły­szała słowa, któ­rych tak bar­dzo się bała. Miała zostać prze­wie­ziona na onko­lo­gię i roz­po­cząć walkę z prze­ciw­ni­kiem, który nie prze­biera w środ­kach. Ope­ra­cja, naświe­tla­nia, che­mio­te­ra­pia…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki