Saga rodu Cantendorfów 2: Cena szczęścia - Krystyna Mirek - ebook + audiobook

Saga rodu Cantendorfów 2: Cena szczęścia ebook i audiobook

Krystyna Mirek

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Współczesna opowieść o Kopciuszku, wielkich namiętnościach, sile więzi i niezwyciężonej odwadze.

Długo skrywane za murami zamku tajemnice zaczynają wychodzić na jaw. Kto jest sprawcą, a kto ofiarą? Kto przyjacielem, a kto wrogiem?

Aleksander, zakochany w biednej, lecz niezwykłej Kate, po raz pierwszy pragnie przeciwstawić się rodzinie, która do tej pory wybierała mu żony. Oświadcza się ukochanej.

Kate dowiaduje się od wiedźmy Alice, że ma do odegrania ogromną rolę w życiu hrabiego. Alice postanawia pomóc Kornelii w zamian za zdobycie informacji o tym, kim naprawdę jest. Tuż przed śmiercią wychowująca ją wiedźma mówi jej, że klucz do tajemnicy jej pochodzenia znajdzie na zamku.

Duchy przeszłości zrobią wszystko, by przeszkodzić szczęściu. Za każdą błędną decyzję trzeba będzie zapłacić wysoką cenę. Czy prawdziwa miłość przezwycięży największe przeciwności losu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Lektor: Beata Mes
Oceny
4,6 (146 ocen)
104
29
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mardon1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna polecam serdecznie, nie oderwiesz się.
00
Elwira1980

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie przedstawione tamte czasy. Polecam
00
opryszek2020

Nie oderwiesz się od lektury

Warto sięgnąć po drugą część sagi. Polecam
00
krysfil62

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna hustoria❤️
00
Malinka93

Nie oderwiesz się od lektury

Super cała seria. miło się czyta
00

Popularność




Rozdział 1

Plotka w spo­koj­nie żyją­cej spo­łecz­no­ści jest niczym pierw­sze wio­senne cie­pło, które dotyka sku­tej mro­zem rzeki. Wydaje się wyłącz­nie deli­kat­no­ścią, a łamie wiel­kie płyty lodu, które ruszają zaraz potem z wielką siłą, zmia­ta­jąc wszystko, co znaj­dzie się na ich dro­dze. Podob­nie jedna cicha pogło­ska potrafi odmie­nić porzą­dek spo­łeczny, zane­go­wać stałe zasady. Wywró­cić wszystko do góry nogami. Można to zja­wi­sko obser­wo­wać z fascy­na­cją, prze­jąć się, zlek­ce­wa­żyć albo zająć wła­snymi spra­wami. Wybór należy do czło­wieka. Nie spo­sób uczy­nić tylko jed­nego – powstrzy­mać żywiołu.

A ten roz­pę­tał się na dobre nad małym mia­stecz­kiem poło­żo­nym u stóp zamku Can­ten­dorf. Jedno zda­nie wypo­wie­dziane mimo­cho­dem przy stra­ga­nie na targu spra­wiło, że dotych­cza­sowe układy spo­jone soli­dar­no­ścią klas spo­łecz­nych, uświę­cone tra­dy­cją i sce­men­to­wane pie­niędzmi nagle zaczęły się kru­szyć.

– Hra­bia Alek­san­der Can­ten­dorf zarę­czył się z nic nie­zna­czącą, pod każ­dym wzglę­dem zwy­czajną, abso­lut­nie nie­od­po­wied­nią dziew­czyną. Pozba­wioną posagu, bez tytu­łów, liczą­cego się nazwi­ska, konek­sji, manier, umie­jęt­no­ści, klasy… – Lady Met­calf na chwilę zabra­kło tchu, by kon­ty­nu­ować listę bra­ków tej naj­gor­szej kan­dy­datki do tytułu pani na zamku. Wia­do­mość o zarę­czy­nach zasko­czyła ją tak bar­dzo, że po raz pierw­szy w życiu nie mogła opa­no­wać emo­cji. Wzbu­rze­nie poko­nało nawet jej wro­dzoną nie­chęć do dzie­le­nia się plot­kami w miej­scu tak pospo­li­tym jak sklep z kape­lu­szami.

Wszystko zaczęło się zupeł­nie nie­win­nie. Lady Met­calf szła spo­koj­nie przez targ. Dzień był wyjąt­kowo piękny, a ona miała ochotę pooglą­dać wysta­wione na sprze­daż towary. Nie spo­dzie­wała się, że prze­żyje taki szok. Już sama infor­ma­cja o zapro­sze­niu nie­szcze­gól­nie cenio­nego w śro­do­wi­sku mał­żeń­stwa Mil­to­nów wraz z ich skrom­nymi, pozba­wio­nymi klasy cór­kami na obiad do zamku wzbu­rzyła śro­do­wi­sko. Ale wieść o nagłych zarę­czy­nach hra­biego z rudo­włosą Kate była czymś bez pre­ce­densu. Wyda­rze­niem do tego stop­nia nie­praw­do­po­dob­nym, że lady Mar­ga­ret Met­calf wypu­ściła z rąk jedwabny szal, po czym ode­szła na bok, by z dala od ludz­kich oczu uspo­koić emo­cje.

– To nie­moż­liwe – powta­rzała w kółko. – Nie do uwie­rze­nia. Mógł prze­cież wybie­rać spo­śród naj­lep­szych.

Miała rację. Hra­bia Alek­san­der Can­ten­dorf – naj­bo­gat­szy, nie­zwy­kle przy­stojny, choć tajem­ni­czy czło­wiek – sta­no­wił od lat naj­lep­szą par­tię w oko­licy. Korzy­stał z tych przy­mio­tów bez ogra­ni­czeń. Oświad­czył się już cztery razy i tyle samo razy prze­no­sił piękne, posażne, dobrze uro­dzone żony przez próg wie­ko­wego zamku.

Kolejka kan­dy­da­tek do jego serca ni­gdy się nie koń­czyła, cho­ciaż z upły­wem lat hra­bia cie­szył się coraz gor­szą sławą. Jego żony umie­rały w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach. Mimo wysiłku władz i miej­sco­wych cie­kaw­skich plot­ka­rzy szcze­góły tych tra­gicz­nych zda­rzeń ni­gdy nie zostały wyja­śnione. Ofi­cjalne przy­czyny zgo­nów, czyli suchoty oraz kom­pli­ka­cje poro­dowe, choć czę­sto spo­ty­kane wśród mło­dych męża­tek, nikogo do końca nie prze­ko­ny­wały. Za dużo tego w jed­nej rodzi­nie. Za szybko.

Po każ­dym pogrze­bie uczu­cia oko­licz­nych miesz­kań­ców wobec wła­ści­ciela zamku ule­gały ochło­dze­niu. Hra­bia odczu­wał pustkę wokół sie­bie, a panny na wyda­niu wysy­łano w podróż, by je chro­nić przed ewen­tu­al­nymi oświad­czy­nami. Czas jed­nak pły­nął i poczu­cie nie­bez­pie­czeń­stwa szybko zaczy­nało bled­nąć. Zamożne rodziny prze­ko­ny­wały się nawza­jem z coraz więk­szym zaan­ga­żo­wa­niem, że hra­bia to nie­szczę­śliwy, nie­winny męż­czy­zna, któ­rego życie mocno doświad­cza. Kom­pli­ka­cje poro­dowe zda­rzają się w każ­dej sfe­rze, deli­katne panny łatwo się prze­zię­biają.

Ale ta kon­kretna dziew­czyna, ich córka… Ona z pew­no­ścią da sobie radę…

Wyścig zaczy­nał się od nowa.

Wiel­kie pie­nią­dze mają ogromną moc i nie­wielu potrafi się oprzeć poku­sie.

Hra­bia Alek­san­der sły­nął z tego, że szybko podej­mo­wał decy­zje w spra­wach oso­bi­stych. Łatwo się zako­chi­wał i ni­gdy nie można było prze­wi­dzieć, w jakich oko­licz­no­ściach to się sta­nie. Zapo­bie­gliwe matki panien na wyda­niu po pierw­szym szoku spo­wo­do­wa­nym śmier­cią czwar­tej żony Alek­san­dra szybko zwarły szyki i zaczęły ukła­dać tak­tyczne plany, sza­cu­jąc szanse swo­ich córek na powo­dze­nie. Pierw­szych ostroż­nych posu­nięć doko­nano na wio­sen­nym balu, który dopiero co się odbył. Jesz­cze nie zdą­żono go dobrze omó­wić, wycią­gnąć wnio­sków ani opra­co­wać dal­szych kro­ków, gdy znie­nacka gruch­nęła wstrzą­sa­jąca wieść.

Hra­bia się zarę­czył.

– To nie­moż­liwe… – Lady Met­calf powta­rzała te słowa jak zaklę­cie. Ona też pod­jęła pewne sta­ra­nia. Zamó­wiła wyjąt­kowo piękną sukienkę dla swo­jej córki na wio­senny bal, snu­jąc nie­śmiałe plany i dopiesz­cza­jąc w głębi serca marze­nia o wiel­kiej miło­ści, jakiej ona sama ni­gdy nie zaznała. Z tego snu została wyrwana wyjąt­kowo bru­tal­nie.

– Hra­bia zarę­czył się z Kate Mil­ton! – Te słowa usły­szane przy­pad­kiem na targu pozba­wiły lady Mar­ga­ret tchu. Nie spo­sób było posta­wić krok, by nie usły­szeć kolej­nych szcze­gó­łów. Nie mówiono dzi­siaj o niczym innym, a sen­sa­cyjna wieść powo­do­wała, że kupcy mylili się w rachun­kach, zaś kobiety zapo­mi­nały, po co przy­szły do sklepu.

Lady Met­calf ode­szła na bok, rozej­rzała się wokół, a potem oparła dłoń o pień drzewa. Czuła, że bra­kuje jej tchu. Przez całe życie dbała o zacho­wy­wa­nie pozo­rów, wier­ność kon­we­nan­som. Dni pły­nęły jej w prze­wi­dy­walny, bez­pieczny, ale pozba­wiony więk­szych emo­cji spo­sób. Zawsze prze­strze­gała norm, nie zawal­czyła o naj­mniej­sze nawet pra­gnie­nie, które mogłoby kogoś zbul­wer­so­wać, na jej temat ni­gdy nie poja­wiła się żadna plotka.

I jaką dostała za to nagrodę?!

Wia­do­mość, że to rudo­włose ladaco, córka nie­do­szłego ban­kruta, zwy­kłego dzier­żawcy bez majątku i wła­snego domu, ta dziew­czyna, która wsia­dła z męż­czy­zną do powozu bez przy­zwo­itki, dostała to, o czym inne bez­sku­tecz­nie marzyły przez całe życie – miłość wyjąt­ko­wego czło­wieka – ode­brała jej wiarę w sens wszel­kich zasad tego świata. Kate Mil­ton zdo­była nie tylko hra­biego Alek­san­dra Can­ten­dorfa jako przy­szłego męża, lecz także zapewne praw­dziwe uczu­cie. Miłość. Cóż innego mogło bowiem skło­nić tego wpły­wo­wego czło­wieka do ofi­cjal­nych zarę­czyn?

– Nie­moż­liwe – wyszep­tała Mar­ga­ret po raz kolejny i otarła malut­kie kro­pelki potu z czoła. Ta wia­do­mość wstrzą­snęła nią nie tylko ze względu na plany wobec córki. Naru­szyła coś o wiele poważ­niej­szego – fun­da­menty jej świata, który opie­rał się na posłu­szeń­stwie zasa­dom i rezy­gna­cji z wła­snych marzeń dla dobra rodziny oraz nazwi­ska.

Mar­ga­ret ni­gdy nie zdo­była się na pro­test, nie­kon­wen­cjo­nalne dzia­ła­nie czy cho­ciaż gło­śne wyra­że­nie wła­snego zda­nia. Myślała, że życie wyna­gro­dzi jej to umiar­ko­wa­nie. Tym­cza­sem ono poszło z wor­kiem peł­nym darów do nie­po­kor­nej dziew­czyny, balan­su­ją­cej na gra­nicy przy­zwo­ito­ści, dziew­czyny, która ryzy­ko­wała utratę dobrego imie­nia, wciąż poja­wiała się w miej­scach, gdzie nie powinno jej być, i wypo­wia­dała się w spo­sób, jaki nie przy­stoi oso­bie w jej wieku.

Kate nie liczyła się z zasa­dami. Była odważna i się­gnęła po to, czego pra­gnęła.

Lady Mar­ga­ret się zachwiała. Łap­czy­wie nabie­rała powie­trza i sta­rała się oddy­chać tak głę­boko, jak tylko pozwa­lał cia­sno zasznu­ro­wany gor­set. Gdy tro­chę doszła do sie­bie, zauwa­żyła, że przy­pad­kowi prze­chod­nie już się jej przy­glą­dają z daleka. Nie chciała, by ktoś się zanie­po­koił jej sta­nem i zapro­po­no­wał pomoc. Wło­żyła więc sporo wysiłku w to, by opa­no­wać emo­cje.

Na drżą­cych nogach weszła do chłod­nego wnę­trza sklepu z kape­lu­szami, po czym odwró­ciła się tyłem do sprze­dawcy i pozo­sta­łych klien­tów, by unik­nąć uprzej­mej poga­wędki, jaką musia­łaby toczyć. Uda­wała, że pil­nie ogląda jeden z naj­now­szych modeli nakry­cia głowy, a tak naprawdę nie widziała ani gład­kiego atłasu, ani wyjąt­kowo dobrze skom­po­no­wa­nej deko­ra­cji z kwia­tów. Przed oczami miała tylko swoje życie i setki zmar­no­wa­nych oka­zji, by zro­bić to, czego naprawdę pra­gnęła.

– Czy mogę w czymś pomóc? – Wła­ści­ciel sklepu zgiął się pra­wie do ziemi. Pod­szedł oso­bi­ście, by obsłu­żyć zamożną klientkę.

– Dzię­kuję. Dzi­siaj niczego dla sie­bie nie zna­la­złam – odpo­wie­działa szybko, po czym wyszła. Nie chciała już sły­szeć kolej­nych komen­ta­rzy na ten sam temat. Bo i tutaj dys­ku­to­wano o zarę­czy­nach hra­biego. Nie­do­wie­rza­nie mie­szało się z pierw­szymi ostroż­nymi spe­ku­la­cjami doty­czą­cymi przy­szło­ści. Nie miała ochoty słu­chać dywa­ga­cji, co teraz będzie. Jak bar­dzo to wyda­rze­nie zmieni układy towa­rzy­skie. Pra­gnęła tylko zamknąć się we wła­snym pokoju i ochło­nąć. Ruszyła w stronę powozu o wiele szyb­ciej, niż przy­stało praw­dzi­wej damie.

***

W tym cza­sie Kate Mil­ton, któ­rej od momentu zarę­czyn nie wypusz­czano z domu, koń­czyła czwartą już godzinę ćwi­czeń gry na for­te­pia­nie. Madame Ele­anor, jej surowa opie­kunka, była jedyną osobą w całym hrab­stwie, która przy­jęła wieść o oświad­czy­nach hra­biego z chłod­nym spo­ko­jem.

– Dobrze, że nie zgo­dzi­łaś się na szybki ślub – powie­działa łaska­wie, wysłu­chaw­szy całej rela­cji. – Ale kar­na­wał to też nie­zbyt odle­gły ter­min. Naj­le­piej brać się do pracy od razu – zarzą­dziła i tego samego wie­czoru naka­zała hafto­wa­nie dla uspo­ko­je­nia emo­cji, a rano, bla­dym świ­tem, dosko­na­le­nie gry na instru­men­cie.

Nikt nie zapro­te­sto­wał. W tym wyjąt­ko­wym momen­cie rodzina Mil­to­nów była wdzięczna losowi za obec­ność madame Ele­anor. Nie mieli poję­cia, co robić. Wiele osób pra­gnie nagłej, rady­kal­nej odmiany losu, ale kiedy ich marze­nia zaczy­nają się speł­niać, ogar­nia je strach, bo widzą, że brak im przy­go­to­wa­nia do nowej roli.

Ostat­niej nocy nikt w domu Mil­to­nów nie spał. We wszyst­kich sypial­niach pano­wała jed­nak cisza. Nie było rado­snych roz­mów ani peł­nych emo­cji spe­ku­la­cji. Te krą­żyły po mia­steczku, roz­pa­la­jąc wyobraź­nię miesz­kań­ców, ale sami zain­te­re­so­wani nie mogli zna­leźć odpo­wied­nich słów na sko­men­to­wa­nie nowej sytu­acji.

Kate przez całą noc wpa­try­wała się w sufit swo­jej sypialni. Księ­życ w pełni oświe­tlał jej pokój. Jego świa­tło wpa­dało przez otwarte na oścież okno. Cie­pła wio­senna noc pobu­dzała siły życiowe, spra­wiała, że krew burzyła się w żyłach, a całe ciało rwało się do męż­czy­zny, któ­rego dotyk odczu­wało wszyst­kimi zmy­słami.

Wciąż pamię­tała zapach wody per­fu­mo­wa­nej, którą kamer­dy­ner skra­piał ubra­nia hra­biego, i dotyk ręki Alek­san­dra. Podob­nie jak smak jego ust, to nie­po­wta­rzalne dozna­nie pierw­szego razu.

Potra­fiła odtwo­rzyć każde słowo, które mię­dzy nimi padło, wraz z into­na­cją i wszyst­kimi pau­zami. Szepty oraz woła­nia. Dotyk. Jego deli­kat­ność, jego natar­czy­wość. Każdy cal skóry, który miał stycz­ność z jego dłońmi i ustami, zda­wał się róż­nić od tych jesz­cze wol­nych od tego przej­mu­ją­cego dozna­nia. Jej ciało stało się mapą dzie­lącą się na dwa nie­rów­no­mierne obszary, ze wszyst­kich sił doma­ga­jące się ujed­no­li­ce­nia.

Na to jed­nak trzeba było cze­kać przez wiele mie­sięcy. Do ślubu.

Zapro­po­no­wała odle­gły ter­min wbrew wła­snym pra­gnie­niom, za to zgod­nie z radami dwóch nie­zwy­kłych opie­ku­nek, które bez­piecz­nie dopro­wa­dziły ją do tego zupeł­nie nie­praw­do­po­dob­nego punku – zarę­czyn z hra­bią Can­ten­dor­fem.

Dwie kobiety różne pod każ­dym wzglę­dem sta­no­wiły duet, o któ­rym nikt nie wie­dział. Ele­gancka, zawsze opa­no­wana madame Ele­anor, bona wycho­wu­jąca dziew­czynki z naj­bar­dziej uty­tu­ło­wa­nych rodzin, oraz osoba poza wszel­kimi towa­rzy­skimi krę­gami, czyli zie­larka zwana czę­sto mniej życz­li­wie wiedźmą. Stwo­rzyły kobiecą frak­cję o dużej mocy oraz impo­nu­ją­cej sku­tecz­no­ści.

Ich usługi miały jed­nak swoją cenę.

Kate nagle poczuła chłód noc­nego powie­trza. Wysko­czyła z łóżka, po czym zatrza­snęła okien­nice.

W jed­nym momen­cie ochło­nęła. Ze świata roz­ma­rzo­nej, zako­cha­nej dziew­czyny wró­ciła do zim­nej rze­czy­wi­sto­ści. Wciąż znaj­do­wała się we dwo­rze dzier­ża­wio­nym od hra­biego. W świe­cie dłu­gów, które wpraw­dzie zostały anu­lo­wane, ale wciąż wszystko zale­żało od jed­nego słowa Alek­san­dra Can­ten­dorfa. Mogło się to w każ­dej chwili zmie­nić.

Zadrżała. Przez cały czas pamię­tała o obiet­nicy, którą zło­żyła w ciemno, nie mając poję­cia, jaką cenę przyj­dzie jej zapła­cić za nie­spo­dzie­wa­nie poda­ro­waną miłość.

Ale czy takie szczę­ście może mieć zbyt wysoką cenę?

Kate wró­ciła pod koł­drę. Otu­liła policzki dłońmi, na któ­rych wciąż czuła ślady poca­łun­ków. W tej chwili nie wie­rzyła w złe zakoń­cze­nia.

***

Caro­line Mil­ton, matka Kate, rów­nież wpa­try­wała się w sufit nad swoim łóż­kiem. Nie było chyba w oko­licy dru­giego domu, w któ­rym stropy zosta­łyby tej nocy tak dokład­nie obej­rzane. Ale Caro­line nie mogła się teraz sku­pić na niczym bar­dziej wyma­ga­ją­cym niż biała powierzch­nia z nie­licz­nymi pęk­nię­ciami. Musiała się uspo­koić. Miała wra­że­nie, że cały świat wiruje, nic już nie jest na swoim miej­scu.

Prze­su­nięć poja­wiło się za wiele.

Przy­czyną naj­więk­szego zamie­sza­nia stała się oczy­wi­ście Kate. Nie­po­słuszna córka. Ta, która nie słu­chała dobrych rad, nie pano­wała nad swoim języ­kiem, zbyt czę­sto mówiła, co naprawdę myśli. Taka tak­tyka zwy­kle źle się koń­czyła. Zwłasz­cza dla mło­dych panie­nek. Życie dostar­czało na to dosta­tecz­nie dużo dowo­dów. To wła­śnie dla­tego doro­śli kar­mili dora­sta­jące dzieci ostrze­że­niami, zaka­zami i poucze­niami – by je uchro­nić przed klę­ską. Jed­nak w tym przy­padku wszystko wymy­kało się zna­nym zasa­dom. Kate została wyna­gro­dzona za swoje nie­kon­wen­cjo­nalne dzia­ła­nia.

Było już wyraź­nie widać, że młod­sza córka nie tylko naj­pierw ura­to­wała rodzinę przed ban­kruc­twem, lecz także otwo­rzyła przed bli­skimi nie­wia­ry­godne per­spek­tywy.

Zarę­czyny z hra­bią Alek­san­drem Can­ten­dor­fem!

Brzmiało to cał­ko­wi­cie nie­moż­li­wie, a jed­nak oka­zało się prawdą.

Caro­line widziała na wła­sne oczy, jak hra­bia zapro­sił jej męża – nie­udacz­nika na skraju ban­kruc­twa – do swo­jego gabi­netu, oka­zu­jąc mu daleko idącą uprzej­mość. A następ­nie popro­sił go o rękę córki, jakby Richard miał w tej spra­wie cokol­wiek do powie­dze­nia.

Zasko­czeni byli wszy­scy. Służba zam­kowa na czele z groźną gospo­dy­nią, sama Kate, ale naj­bar­dziej chyba lady Isa­belle, kochanka hra­biego wciąż miesz­ka­jąca pod jego dachem.

Nie­dawno owdo­wiała i z pew­no­ścią liczyła na to, że jej zwią­zek z Alek­san­drem doczeka się wresz­cie for­mal­nego usank­cjo­no­wa­nia. Przez tyle lat miesz­kała na zamku, zno­siła upo­ko­rze­nia i wal­czyła o swoją pozy­cję. A teraz, gdy nie było już praw­nych prze­szkód, by odmie­nić jej poło­że­nie, dostała taki cios.

Zemdlała i długo nie można jej było docu­cić. Potem leżała na kana­pie i pustym wzro­kiem patrzyła w prze­strzeń.

Caro­line nie wie­działa, jak jej pomóc. Sytu­acja oka­zała się wyjąt­kowo nie­zręczna. Przez chwilę nawet żal jej było nie­szczę­snej, mocno pobla­dłej kobiety, o któ­rej kło­po­tach finan­so­wych wszy­scy już wie­dzieli. Pani Mil­ton, upo­jona wła­snym nagłym szczę­ściem i odmianą losu rodziny, chciała dobra dla wszyst­kich. Szybko jed­nak wska­zano jej wła­ściwe miej­sce w sze­regu.

Kiedy tylko Isa­belle otrzą­snęła się z pierw­szego szoku i uświa­do­miła sobie, że to wszystko dzieje się naprawdę, wstała z łóżka, po czym prze­cha­dzała się po zamku, spo­glą­da­jąc na zebra­nych z wyż­szo­ścią osoby przy­zwy­cza­jo­nej myśleć o sobie, że jest kimś lep­szym niż ota­cza­jący ją ludzie.

Choć jej ciemne włosy tro­chę się roz­sy­pały, a policzki wciąż pokry­wała nie­zdrowa bla­dość, wyglą­dała bar­dzo ele­gancko. Jed­nak z pięk­nych oczu wyzie­rała tylko czy­sta nie­na­wiść.

Pod­czas kola­cji na zamku Isa­belle z nikim się nie przy­wi­tała, sta­ran­nie omi­nęła Kate, jakby ta cier­piała na wyjąt­kowo zakaźną cho­robę, po czym skie­ro­wała się ku drzwiom.

Nie wypo­wie­działa ani jed­nego słowa.

Cała jej postawa wyra­żała jed­nak groźbę mani­fe­stu­jącą się w każ­dym geście: dum­nie unie­sio­nej gło­wie, a także wynio­słym, lek­ce­wa­żą­cym mil­cze­niu.

– Co teraz będzie? – wyszep­tała Caro­line, wspo­mi­na­jąc tę nie­przy­jemną scenę. Strach spra­wił, że zadrżała pod cienką koł­drą i – jak tysiąc razy wcze­śniej – zatę­sk­niła za kimś bli­skim, z kim mogłaby dzie­lić sypial­nię. Kiedy wycho­dziła za mąż, miała różne roman­tyczne wyobra­że­nia o tym, co ją czeka. Spo­dzie­wała się wszyst­kiego, ale nie takiej doj­mu­ją­cej samot­no­ści. Nie tylko psy­chicz­nej, wyni­ka­ją­cej z braku zro­zu­mie­nia, lecz także fizycz­nej.

Nikt jej nie doty­kał, nie przy­tu­lał, nie usiadł obok ramię w ramię, nie poszedł na spa­cer, trzy­ma­jąc ją za rękę, nie poca­ło­wał nawet w czoło. I tak od wielu lat. Kiedy dziew­czynki były małe, nie odczu­wała tego braku tak mocno. Miała dzieci, które mogła tulić, koły­sać, cało­wać. Przy­bie­gały do niej w nocy i spra­wiały, że sze­ro­kie mał­żeń­skie łóżko nie wyda­wało się aż takie puste.

Ale córki już doro­sły, a samot­ność tylko cze­kała na ten moment, by poka­zać swoją moc. Na chwilę przy­dep­tana dzie­cię­cymi sto­pami, zdu­szona rado­snym śmie­chem córe­czek musiała się wyco­fać. Nie pod­dała się jed­nak. Wró­ciła.

W ciągu tych lat, kiedy Caro­line w cało­ści poświę­cała się dzie­ciom, pro­blemy mał­żeń­skie odsu­wa­jąc naj­da­lej, jak to tylko było moż­liwe, poczu­cie osa­mot­nie­nia się wzmoc­niło i teraz spra­wiało wra­że­nie nie­po­ko­na­nego.

Kate była silną dziew­czyną. Doko­nała rze­czy wiel­kich. Uchro­niła rodzinę przed poni­ża­ją­cym ban­kruc­twem, otwo­rzyła przed nią moż­li­wo­ści, o jakich inni mogli tylko śnić. Ale jed­nego nie była w sta­nie zro­bić – spro­wa­dzić pod dach tego domu szczę­ścia.

Wszystko, co rado­sne, zaraz stąd znik­nie – pomy­ślała Caro­line, zaci­ska­jąc dło­nie na chłod­nej koł­drze. – Kate prze­pro­wa­dzi się do męża. Mie­siące narze­czeń­stwa miną prę­dzej, niż kto­kol­wiek się spo­dziewa. Ame­lia weź­mie ślub jesz­cze szyb­ciej. Ojciec Alfreda, jej narze­czo­nego, tak mocno zaciera ręce z zado­wo­le­nia, że chyba już nie­długo jego dło­nie będą wyma­gać inter­wen­cji leka­rza.

Stary wyja­dacz – pomy­ślała ze zło­ścią. – Szczwany lis! Kom­bi­no­wał, zwle­kał, krę­cił przy usta­la­niu ter­minu ślubu i, nie ma co ukry­wać, docze­kał się. Takiego pre­zentu od losu z pew­no­ścią się nie spo­dzie­wał. Znaj­dzie się bli­sko rodziny Can­ten­dor­fów, która dotąd była dla niego cał­ko­wi­cie nie­do­stępna. Po ślu­bie Kate te rela­cje się zmie­nią. Korzy­ści pły­nące z nowego sta­tusu jej córki nie miały końca.

A może nie? – pomy­ślała Caro­line i zaci­snęła dło­nie na zim­nej koł­drze.

Miała ogromną ochotę zerwać zarę­czyny Ame­lii. Nie było wąt­pli­wo­ści, że ojciec Alfreda nie cof­nąłby się przed takim kro­kiem, gdyby Mil­to­no­wie nie roz­wią­zali swo­ich kło­po­tów finan­so­wych. Nie trwał przy nich w trud­nym cza­sie, nie zasłu­żył więc, by spi­jać śmie­tankę w okre­sie pro­spe­rity.

Mil­to­no­wie mogli sobie teraz pozwo­lić na dzia­ła­nia, o jakich wcze­śniej nie odwa­ży­liby się nawet myśleć. Ale Caro­line nie uśmie­chała się tak ocho­czo do nowego życia, jak można by się spo­dzie­wać. Nio­sło ono nie tylko szansę, lecz także cię­żar. Mil­to­no­wie staną się ważną w spo­łecz­no­ści rodziną. Ich sprawy, dotych­czas ważne tylko dla nich – wła­sno­ścią publiczną. Będą bacz­nie obser­wo­wani. Byle dro­biazg sta­nie się powo­dem fali plo­tek, a Kate ich zakład­ni­kiem. Zadziorna, silna, ale prze­cież wciąż tylko młoda dziew­czyna, która nie pokona całego świata.

Caro­line wie­działa, że od tej pory ona sama też będzie musiała się zacho­wy­wać wzo­rowo. Ozna­czało to życie w wiecz­nym kłam­stwie. Uda­wa­nie, że sza­nuje wła­snego męża, o któ­rego opusz­cze­niu teraz mogła jedy­nie poma­rzyć. Będzie na­dal wieść samotne życie, smu­tek skry­wa­jąc pod maską uprzej­mego uśmie­chu. Do tej pory też tak robiła, ale było jej łatwiej, nikt bowiem nie inte­re­so­wał się jej spra­wami oso­bi­stymi. Nie musiała wkła­dać w uda­wa­nie aż tak wiele wysiłku. Teraz to się zmieni.

Obró­ciła się na bok. Czuła, że się dusi. Pier­ścień kon­we­nan­sów, zasad i ukła­dów ści­skał ją coraz moc­niej. Z trud­no­ścią łapała oddech.

Marzyła o chwili snu, który dałby jej szansę na odpo­czy­nek i zebra­nie sił. Ale wytchnie­nie nie przy­szło nawet na chwilę. Świt zastał ją z otwar­tymi oczami. Powinna była wstać, wydać poranne dys­po­zy­cje, udać się na targ. Jed­nak na samą myśl o tym, że znaj­dzie się w tłu­mie roz­pa­lo­nym cie­ka­wo­ścią, gęstym od natar­czy­wych pytań, poczuła, jak opusz­cza ją odwaga. Nie wie­dzia­łaby, co powie­dzieć. Nie miała poję­cia, kim teraz jest. Z żony ban­kruta w krót­kim cza­sie prze­mie­niła się w matkę narze­czo­nej hra­biego Alek­san­dra Can­ten­dorfa. Nie czuła się sobą w żad­nej z tych ról.

Wes­tchnęła, po czym z cięż­kim ser­cem pod­nio­sła się z łóżka.

W tym cza­sie na targu aż huczało od spe­ku­la­cji, jak bar­dzo wiel­kie szczę­ście spo­tkało rodzinę Mil­to­nów.

Zza ściany zaczęły pły­nąć dźwięki męczo­nego od rana for­te­pianu. Madame Ele­anor nie sypiała chyba ni­gdy, a każda pora wyda­wała jej się odpo­wied­nia, by cze­goś nauczyć swoją pod­opieczną.

Rozdział 2

Wiedźma Alice stała pod roz­ło­ży­stym dębem na szczy­cie nie­wiel­kiego wznie­sie­nia. Patrzyła na zamek. Wiatr tar­gał jej sukienką i wło­sami. Nie przej­mo­wała się tym. Ona jedna w oko­licy nie musiała dbać o ucze­sa­nie. Nawet lepiej, jeśli cza­sem miała nie­dbałą fry­zurę. Lepiej, żeby ludzie nie wie­dzieli, że w grun­cie rze­czy jest taką samą kobietą jak inne, choć para się lecze­niem zio­łami, zna tajne spo­soby na życiowe kło­poty i jest nazy­wana wiedźmą.

Prze­chod­nie roz­stę­po­wali się na boki, kiedy szła przez targ. Może nawet szyb­ciej, niż gdy w tym samym miej­scu poja­wiał się hra­bia Can­ten­dorf. Strach zwy­kle działa lepiej ani­żeli sza­cu­nek. Wiedźmy oba­wiano się powszech­nie. Szep­tano, że jeśli się zde­ner­wuje, jej zemsta bywa straszna. Potrafi pozba­wić męsko­ści, szczę­ścia w inte­re­sach, spo­koj­nego snu. Jed­no­cze­śnie nikt nie mógł sobie pozwo­lić na to, by jaw­nie oka­zać jej lek­ce­wa­że­nie. Ni­gdy nie wia­domo, kiedy cho­roba zapuka do drzwi i trzeba będzie biec zachwasz­czoną ścieżką do domu na skraju mia­steczka, by pro­sić o pomoc.

Te uwa­run­ko­wa­nia spra­wiały, że Alice była dla miesz­kań­ców ważną, a jed­nak w miarę moż­li­wo­ści sta­ran­nie omi­janą osobą. Żyła poza spo­łecz­nymi ukła­dami. Nie bał się jej tylko hra­bia Alek­san­der, ale z nim nie utrzy­my­wała bliż­szych kon­tak­tów. Zbyt wiele ich dzie­liło, a bogaty dzie­dzic w razie potrzeby miał się do kogo zwró­cić. Nie musiał szu­kać pomocy u wiedźmy.

Czę­ściej zamie­niała kilka słów z miej­sco­wym pasto­rem. Był inte­li­gent­nym czło­wie­kiem i roz­mowa z nim spra­wiała jej przy­jem­ność. Jed­nak Alice sta­no­wiła dla niego naj­więk­szą kon­ku­ren­cję. Pozy­cja zobo­wią­zy­wała go do sprze­ci­wia­nia się ludo­wym gusłom. Jeśli nawet czuł do niej sym­pa­tię, nie dawał tego po sobie poznać.

Była jesz­cze madame Ele­anor. Poznały się wiele lat temu i w pewien spe­cy­ficzny spo­sób przy­jaź­niły. Wymie­niały listy, a odkąd luk­su­sowa guwer­nantka przy­była do hrab­stwa Can­ten­dorf, by opie­ko­wać się Kate, regu­lar­nie się spo­ty­kały.

Isa­belle ura­to­wała kie­dyś syna Ele­anor od nie­chyb­nej śmierci i ta obie­cała się odwdzię­czyć. Dla­tego zja­wiła się w skrom­nym domu Mil­to­nów, by pod­jąć się kar­ko­łom­nego zada­nia prze­miany ich młod­szej córki w praw­dziwą damę. I wyko­nała to zada­nie z bar­dzo dobrym rezul­ta­tem.

Wczo­raj wie­czo­rem hra­bia Alek­san­der popro­sił ich pod­opieczną o rękę, wywo­łu­jąc tym samym naj­więk­szy skan­dal w swoim peł­nym sen­sa­cji życiu. Spe­ku­lo­wano zawzię­cie na temat przy­czyn tego zda­rze­nia, ale nikt nie łączył go z osobą Alice. Tym­cza­sem to wła­śnie ona wyko­rzy­stała dar od losu, jakim stała się dla niej pozor­nie zwy­kła dziew­czyna.

Kate.

Jedna z nie­licz­nych osób, które – choć bały się wiedźmy – nie kie­ro­wały się w życiu wyłącz­nie uprze­dze­niami, ale kiedy działy się ważne rze­czy, wyra­biały sobie o nich wła­sną opi­nię.

Miała szansę.

Tak sądziła Alice. I bar­dzo jej zale­żało, by Kate prze­trwała na zamku. W tym celu musiała zbu­do­wać dobry, praw­dziwy zawią­zek z hra­bią. Zwy­kły układ matry­mo­nialny nie wystar­czał. Tutaj była potrzebna praw­dziwa miłość, zdolna ochro­nić młodą żonę przed miesz­ka­ją­cym w wie­ko­wych murach tajem­ni­czym złem, które bez skru­pu­łów eli­mi­no­wało kolejne prze­kra­cza­jące próg zamku kobiety.

Szczere uczu­cie mogło się oka­zać jedyną szansą na wygraną.

Alice wes­tchnęła.

Alche­micy poświę­cili wiele czasu, by zna­leźć spo­sób pro­duk­cji złota. Sądzili, że to bogac­two da im wła­dzę i wszystko, czego pra­gną. Odda­wali się cał­ko­wi­cie tej jed­nej spra­wie. Mylili się jed­nak. Praw­dziwą wła­dzę może zyskać ten, kto pozna spo­sób two­rze­nia cze­goś, co ma o wiele więk­szą moc. Miło­ści.

Alice znała recep­turę. Nie stwo­rzyła jej oczy­wi­ście samo­dziel­nie. Miała dostęp do sta­rych ksiąg i mądro­ści prze­ka­zy­wa­nych przez kobiety z poko­le­nia na poko­le­nie. Do tego była bystra i obda­rzona zmy­słem obser­wa­cji. Do daw­nych prawd doda­wała nowe spo­strze­że­nia. Teraz zamie­rzała wyko­rzy­stać swoją wie­dzę, prze­pis na tajny amu­let cen­niej­szy niż złoto, by pomóc Kate zbu­do­wać praw­dziwą miłość.

Oczy­wi­ście za tę przy­sługę ktoś będzie musiał zapła­cić. Przede wszyst­kim inte­li­gentna, ale wciąż bar­dzo naiwna Kate.

Niczego prócz miło­ści matki nie dostaje się na tym świe­cie za darmo. Alice dobrze o tym wie­działa. A tym razem wikłała się w wyjąt­kowo skom­pli­ko­waną histo­rię. Skoro kolejne młode mężatki ginęły na zamku, był jakiś istotny powód, dla któ­rego żadne mał­żeń­stwo Alek­san­dra Can­ten­dorfa nie mogło prze­trwać.

Począt­kowo Alice sądziła, że infor­ma­cja, któ­rej potrze­buje, nie ma związku z serią tajem­ni­czych śmierci, ale teraz doszła do wnio­sku, że musi to być jedna zawiła histo­ria, która wraz z upły­wem lat pochła­nia kolejne ofiary. Tajem­nica tak ważna, że jej ukry­cie wymaga od straż­nika coraz wię­cej siły i sta­rań.

Alice zeszła ze wzgó­rza. Skie­ro­wała się ku oto­czo­nemu wyso­kim murem zam­ko­wemu par­kowi. Prze­szła przez ukrytą w zaro­ślach dziurę i przy­sta­nęła na chwilę. Zawsze się tutaj zatrzy­my­wała. Jeśli wzy­wano ją w przy­padku cho­roby, tylko na moment, a gdy w spra­wach mniej pil­nych, dłu­żej. Za każ­dym razem roz­po­ście­ra­jący się przed nią widok zachwy­cał tak samo mocno. W miej­scu, gdzie się znaj­do­wała, park rósł pra­wie dziko, choć czujny ogrod­nik dys­cy­pli­no­wał bar­dziej wybu­jałe okazy, dbał o zacho­wa­nie pro­por­cji oraz utrzy­ma­nie ście­żek. Im bli­żej zamku, tym bar­dziej ogród oraz park sta­wały się wzo­rem angiel­skiej dys­cy­pliny i umiaru, by tuż pod jego murami oka­zać się ide­ałem pro­por­cji, a także geo­me­trycz­nego wręcz ładu.

W tym jed­nym miej­scu, daleko od zam­ko­wego wej­ścia, było ina­czej. Stare drzewa oto­czone zie­le­nią krze­wów, nie­ko­szoną trawą i polnymi kwia­tami wyglą­dały zja­wi­skowo. Poprzed­nie żony Alek­san­dra ni­gdy się tak daleko nie zapusz­czały, wolały spa­ce­ro­wać pro­stymi alej­kami tuż przy zam­ko­wych murach, obsa­dzo­nymi rów­nymi rzę­dami róż oraz syme­trycz­nie przy­cię­tego buksz­panu.

Ponoć matka Alek­san­dra bar­dzo lubiła to miej­sce i nie pozwo­liła pozba­wić go dzi­kiego uroku, więc hra­bia zacho­wał je w nie­zmie­nio­nej for­mie ze względu na nią. Alice czuła, że będzie to także ulu­bione miej­sce Kate. Wła­śnie tutaj odbędą się wszyst­kie ważne roz­mowy.

Teraz zamie­rzała doko­nać małego reko­ne­sansu na zamku. Spraw­dzić, co sły­chać w tym stra­te­gicz­nym miej­scu po wczo­raj­szych tak brze­mien­nych w skutki wyda­rze­niach. Pod­słu­chać, o czym mówią ogrod­nicy i służba. Może zadać komuś kilka pytań. Zawsze była zda­nia, że infor­ma­cja to potęga.

Ale nie zdą­żyła. Ledwo poko­nała roz­le­gły park ota­cza­jący zamek od połu­dnio­wej strony, na wąskiej ścieżce zoba­czyła wynio­słą postać w ciem­nej sukni. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że stoi przed nią gospo­dyni. Kobieta peł­niąca o wiele waż­niej­szą funk­cję, niż powinno to wyni­kać z ofi­cjal­nie pia­sto­wa­nego sta­no­wi­ska. Po śmierci rodzi­ców wycho­wy­wała Alek­san­dra i trak­to­wała go tro­chę jak wła­sne dziecko, a on od lat na zbyt wiele jej pozwa­lał. Ten nie­zdrowy układ gene­ro­wał coraz wię­cej kło­po­tów.

Alice się zatrzy­mała. Kobiety zmie­rzyły się wzro­kiem. Gospo­dyni zwy­kle liczyła się z wiedźmą. Od czasu do czasu jak każdy potrze­bo­wała jej pomocy. Ale coś się chyba w tym ukła­dzie zmie­niło. Pani Ham­mond spra­wiała wra­że­nie bar­dzo zde­ter­mi­no­wa­nej, jakby nie miała nic do stra­ce­nia. Alice wyco­fała się bez słowa. Była mądrą kobietą, wie­działa, jakich gra­nic prze­kra­czać nie warto.

Wró­ciła do domu. Otwo­rzyła sze­roko okno i wpu­ściła nasy­cone słoń­cem powie­trze. Pach­niało upoj­nie. W ogro­dzie pięły się ku górze świeże pędy ziół. Ich aro­mat uno­sił się nad wil­gotną, żyzną zie­mią. Nie bez powodu poprzed­nia wła­ści­cielka, praw­dziwa groźna wiedźma, wybrała dla sie­bie i dziew­czynki, którą przy­gar­nęła, aku­rat to miej­sce. Dom leżał na ubo­czu, ale był wyko­nany solid­nie i – co ważne – z miło­ścią. Zbu­do­wał go facho­wiec, dobry cie­śla, dla uko­cha­nych żony i syna. Kiedy wyje­chał, nie­ru­cho­mość wysta­wiono na sprze­daż i zamiesz­kały w nim dwie nie­zwy­kłe loka­torki. Stara kobieta oraz mała dziew­czynka. Znajda, o któ­rej nie­wiele było wia­domo.

Po śmierci opie­kunki Alice prze­jęła jej obo­wiązki. Zaj­mo­wała się zie­lar­stwem, a także tak zwa­nym gasze­niem życio­wych poża­rów. Dora­dzała, poma­gała, cza­sem rato­wała z poważ­nych opre­sji.

Nie była typową zie­larką. Jej mądrość się­gała głę­biej. Lubiła obser­wo­wać ludzi, spraw­dzać, jakie tajemne powią­za­nia spra­wiają, że podej­mują takie, a nie inne decy­zje. Co nimi kie­ruje, czego się boją, o co wal­czą. Zbie­rała te infor­ma­cje od dziecka. Wiedźma, która ją wycho­wała, ni­gdy jej nie chro­niła przed trud­nymi prze­ży­ciami. Już jako kil­ku­latka Alice była świad­kiem trud­nych poro­dów, śmierci, zdrad, kno­wań, szan­taży. Wraz ze swoją opie­kunką zno­siła pogardę miesz­kań­ców mia­steczka i patrzyła, jak te same osoby, które rzu­cały w nią kamie­niami na targu, kilka tygo­dni póź­niej zgi­nały się w pas, bła­ga­jąc o pomoc.

Dzie­ciń­stwo Alice było wyjąt­kowo trudne. Wiedźma nie ceniła higieny. Piękny dom szybko stał się zanie­dbany, a pogarda ludzi mocno dawała się dziew­czynce we znaki. Sytu­acja finan­sowa też nie była łatwa. Cza­sem, zwłasz­cza na początku, gło­do­wały. Kupno domu pochło­nęło całą gotówkę, a wiedźma pra­co­wała tylko tyle, by zapew­nić im naj­skrom­niej­szy byt. Leczyła bie­dotę. Odbie­rała porody za kilka jajek czy torbę jabłek. I nie­na­wi­dziła ludzi, a oni odpła­cali jej tym samym uczu­ciem.

Po jej śmierci Alice zmie­niła zasady. Wysprzą­tała dom i spra­wiła, że znów stał się pięk­nym, przy­tul­nym, choć scho­wa­nym przed ludz­kim spoj­rze­niem zakąt­kiem. Uczyła się. Czy­tała stare księgi i zama­wiała nowe.

Szybko stała się lep­szym fachow­cem niż opie­kunka i wieść o tym roze­szła się po oko­licy. Zaczęła poma­gać ludziom ze wszyst­kich sfer, także tym bar­dzo zamoż­nym, któ­rzy za zatu­szo­wa­nie skan­dalu lub wyle­cze­nie dziecka byli gotowi zapła­cić naprawdę wysoką cenę. Nikomu o tym nie mówiła, bo to by zaszko­dziło jej mrocz­nej repu­ta­cji, ale chęt­nie poma­gała boga­tym także dla­tego, że dzięki temu mogła leczyć ubo­gich za darmo i żyć spo­koj­nie, na wła­snych warun­kach.

Byłaby cał­kiem szczę­śliwa, bo samotne życie wcale jej nie prze­szka­dzało, gdyby nie pra­gnie­nie, które drę­czyło ją każ­dego dnia. Cza­sem mocno, innym razem lżej. Ale nie dawało o sobie zapo­mnieć.

Chciała wie­dzieć, kim jest. Pew­nej nocy, tuż przed śmier­cią, jej opie­kunka osła­biona bólem i długo trwa­jącą cho­robą prze­rwała swój opór i odpo­wie­działa na wciąż zada­wane przez dziew­czynkę pyta­nie. O matkę. Nie usły­szała wiele, ale była wdzięczna za każdy trop. Ponoć roz­wią­za­nie zagadki znaj­do­wało się na zamku Can­ten­dorf.

Od tej pory czuj­nie spo­glą­dała na zamek, inte­re­so­wała się losami miesz­ka­ją­cej tam rodziny. Szu­kała sprzy­mie­rzeń­ców. Jed­nak wszystko na próżno. Nikt niczego nie wie­dział, nie umiał jej pomóc.

Wie­rzyła jed­nak, że roz­wią­za­nie ist­nieje.

Kate musi je zna­leźć! Z tym posta­no­wie­niem Alice wró­ciła do domu.

Rozdział 3

Hra­bia Alek­san­der Can­ten­dorf obu­dził się na kana­pie w gabi­ne­cie. Poprzed­niego wie­czoru nawet nie dotarł do swo­jego łóżka. Długo sie­dział przy biurku, prze­glą­dał doku­menty i popi­jał gorzką nalewkę z żura­winy. Od momentu, kiedy rodzina Mil­to­nów opu­ściła mury zamku, nie wyszedł z pokoju. Chciał być sam ze swo­imi myślami. Odmó­wił zje­dze­nia kola­cji, a potem ode­słał kamer­dy­nera, który chciał mu pomóc się prze­brać.

Nie miał ochoty na żadne spo­tka­nia ani roz­mowy. Teraz, kiedy już wpro­wa­dził w czyn swoją spon­ta­niczną myśl i zdo­był Kate, nada­jąc ich związ­kowi ofi­cjalny sta­tus, pró­bo­wał uspo­koić umysł i zasta­no­wić się, czy słusz­nie postą­pił. W końcu był jedy­nym dzie­dzi­cem wiel­kiego rodu, cią­żyła na nim duża odpo­wie­dzial­ność. Wpa­jano mu to od wcze­snego dzie­ciń­stwa. Nie umiał się pozbyć tej myśli na dłu­żej.

Z wyso­kich por­tre­tów wiszą­cych na ścia­nach spo­glą­dali na niego rodzice. Wyda­wało mu się, że ojciec surowo, a mama jak zwy­kle smutno.

Pod­niósł szklankę z napo­jem wysoko w ich stronę.

– Dobrze zro­bi­łem? Wznie­sie­cie ze mną toast? – zapy­tał.

Szu­miało mu w gło­wie. Od nad­miaru emo­cji i wypi­tego alko­holu. Czuł się bar­dzo dziw­nie. Był szczę­śliwy i prze­ko­nany, że wresz­cie doko­nał słusz­nego wyboru, a jed­no­cze­śnie miał wra­że­nie, że wkra­cza na jakąś nie­bez­pieczną ścieżkę, z któ­rej nie ma już odwrotu.

Prze­czu­cia to nie była jego mocna strona. Cza­sem wła­śnie w tym upa­try­wał przy­czynę swo­ich nie­szczę­śli­wych związ­ków. Żadne ukłu­cie w sercu ni­gdy go nie ostrze­gło, żeby się zatrzy­mał. Ten brak być może spra­wiał rów­nież, że choć znaj­do­wał się w samym cen­trum zda­rzeń, nie zdo­łał sobie ni­gdy odpo­wie­dzieć na pyta­nie, czy jego żony zmarły w spo­sób natu­ralny, czy też rze­czy­wi­ście – jak głosi miej­scowa plotka – ktoś pomógł im opu­ścić ten świat. Ta ostat­nia teo­ria wyda­wała mu się jed­nak nie­praw­do­po­dobna.

Zamek był dobrze strze­żo­nym miej­scem. Służba zaufana, dobie­rana sta­ran­nie. Od wielu lat pra­co­wała bez zarzutu. Na zamku odby­wały się wiel­kie bale i wykwintne kola­cje. Przyj­mo­wano gości, orga­ni­zo­wano spo­tka­nia. Ni­gdy nie doszło do żad­nych uchy­bień, nie zda­rzały się wpadki, opóź­nie­nia ani kra­dzieże. Nad wszyst­kim czu­wała gospo­dyni. Alek­san­der miał do niej pełne zaufa­nie. Wie­dział, że poświę­ciła życie, odło­żyła na bok wszyst­kie pry­watne plany, by być tutaj w dzień i w nocy. Pil­no­wać, chro­nić.

Gdyby tajem­nica miała swoje roz­wią­za­nie, pani Ham­mond z pew­no­ścią by je znała.

Był prze­ko­nany, że kolejne nie­szczę­ścia, które spa­dały na jego rodzinę, miały swoją natu­ralną przy­czynę, ale i tak czuł się winny. Z całą pew­no­ścią jego nie­upo­rząd­ko­wane życie uczu­ciowe było przy­czyną braku spo­koju i szczę­ścia w tym miej­scu.

Obec­ność kochanki jaw­nie nie­ak­cep­to­wa­nej przez towa­rzy­stwo, a skry­cie przez służbę. Szybko podej­mo­wane decy­zje o ślu­bie. Jak się potem oka­zało, wszyst­kie błędne, choć sta­rał się dobrze wybrać.

Teraz to się zmieni. – Alek­san­der wzniósł w stronę por­tre­tów kolejną pełną szklankę. Ojciec patrzył na niego z cie­płą akcep­ta­cją. Pew­nie wychy­liłby z synem toast. Może miałby jakieś obiek­cje co do pocho­dze­nia narze­czo­nej, ale z pew­no­ścią kie­ro­wałby się przede wszyst­kim dobrem syna. A mama? Ta wiecz­nie smutna kobieta, tęsk­niąca za czymś, o czym ni­gdy nie mówiła. Pew­nie nie byłaby szczę­śliwa. Ale czy to w ogóle było moż­liwe w jej przy­padku? Alek­san­der nie wie­dział. Stra­cił rodzi­ców tak wcze­śnie. Nie zdą­żył ich poznać. Opie­rał się tylko na wspo­mnie­niach innych, na opo­wie­ściach.

Śmierć ojca napeł­niała go mniej­szym bólem. Hra­bia zmarł z powodu cięż­kiego zapa­le­nia płuc. Wal­czył o życie, jed­nak cho­roba go poko­nała. Ale mama? Nie wska­zano żad­nej kon­kret­nej przy­czyny jej śmierci. Ludzie mówili, że ode­szła za mężem z tęsk­noty, ze smutku. Zabra­kło w niej woli życia. Jakby jej kil­ku­letni synek nie był wystar­cza­ją­cym powo­dem, by żyć!

To bar­dzo bolało. Łamało serce.

Alek­san­der wychy­lił zawar­tość szklanki do ostat­niej kro­pli. Od dawna był już doro­słym czło­wie­kiem. Samo­dziel­nym. Świet­nie zarzą­dzał mająt­kiem rodo­wym, sza­no­wali go służba, a także miesz­kańcy hrab­stwa. Wiele osią­gnął i gdyby nie kło­poty mał­żeń­skie, cie­szyłby się wyjąt­ko­wym powa­ża­niem. Cza­sem jed­nak dopa­dał go tam­ten ból. Osie­ro­co­nego chłopca.

Poło­żył się na kana­pie i zaci­snął dło­nie na czole. Czuł, jak tęt­nią mu skro­nie. Zasnął ze smut­nymi wspo­mnie­niami.

Jed­nak rano obu­dził się w lep­szym nastroju. Posta­no­wił zamknąć stary roz­dział. Był prze­ko­nany, że w końcu zna­lazł w swoim życiu to, czego tak długo szu­kał.

Rozdział 4

Pani Ham­mond sta­ran­nie myła ręce. Powoli płu­kała je w zim­nej wodzie, naprze­mien­nie zanu­rza­jąc i wycią­ga­jąc, jakby była auto­ma­tem. Kucharki zaj­mo­wały się swo­imi obo­wiąz­kami i nawet nie spo­glą­dały w jej stronę. To prze­dłu­ża­jące się mil­cze­nie gospo­dyni nie wró­żyło niczego dobrego.

Rze­czy­wi­ście, źle by się to skoń­czyło dla każ­dego, kto teraz prze­rwałby jej zamy­śle­nie. Miała bar­dzo poważny pro­blem. Ście­rały się w niej dwa żywioły. Dwie naj­więk­sze obawy. Strach przed odkry­ciem tajem­nicy oraz wcale nie mniej­szy lęk o szczę­ście dziecka, które wycho­wała i kochała jak swoje.

Alek­san­der był ambitny, odważny, parł do przodu, dążył do pełni w każ­dej dzie­dzi­nie. To nie był czło­wiek, który odpusz­cza w poło­wie drogi, pod­daje się, bo jest za trudno, albo już na wstę­pie nie wie­rzy w sie­bie. Gdy był chłop­cem, tyle razy pró­bo­wał się wspiąć na naj­wyż­sze drzewa w parku, aż mu się udało. Na nic się zdały ostrze­że­nia oraz zakazy, a nawet groźne upadki. Zawsze zna­lazł spo­sób, żeby się wymknąć ciot­kom i opie­kun­kom, po to by pod­jąć kolejną próbę.

Z szu­ka­niem żony było tak samo. Przez wiele lat temat ożenku inte­re­so­wał go raczej umiar­ko­wa­nie. Zaj­mo­wał się zarzą­dza­niem mająt­kiem i prze­lot­nymi miłost­kami, ale kiedy naprawdę tego zapra­gnął, żadna siła nie mogła go powstrzy­mać. Nie uspo­koi się, dopóki jego zapal­czywe poszu­ki­wa­nia naj­bliż­szej osoby nie zakoń­czą się szczę­śli­wie.

Pani Ham­mond wes­tchnęła z roz­go­ry­cze­niem. Sama go tak wycho­wała. Na wraż­li­wego, myślą­cego męż­czy­znę. I teraz miała za swoje.

Ręce jej zdrę­twiały od zim­nej wody, ale jesz­cze raz je zanu­rzyła i oparła o dno meta­lo­wej miski. Miała ochotę cała się w ten spo­sób ochło­dzić, bo wyda­wało jej się, że ina­czej nie zdoła opa­no­wać roz­sza­la­łych myśli.

Co robić? – gło­wiła się. – Co robić?

W takich chwi­lach szcze­gól­nie mocno odczu­wała, że jest w zam­ko­wej hie­rar­chii na samym szczy­cie. Jej wła­dza się­gała daleko, ale jed­no­cze­śnie kobieta nie miała obok sie­bie nikogo, kto byłby jej równy, do kogo mogłaby mieć pełne zaufa­nie. Musiała radzić sobie sama i zwy­kle sta­wała na wyso­ko­ści zada­nia. Jeśli chciała z kimś poroz­ma­wiać, co było tro­chę mylą­cym okre­śle­niem jej dłu­gich, despo­tycz­nych mono­lo­gów, to wybie­rała towa­rzy­stwo kamer­dy­nera hra­biego, który był jed­no­cze­śnie jej powier­ni­kiem i kochan­kiem. Ale choć znał wiele jej sekre­tów, do tych naj­waż­niej­szych ni­gdy nie był dopusz­czany. Naj­gor­sze jed­nak, że ten męż­czy­zna nada­wał się wyłącz­nie do wyko­ny­wa­nia pole­ceń. Sam nie był w sta­nie opra­co­wać stra­te­gii ani pod­jąć decy­zji. Nie potra­fił jej niczego dora­dzić, a ona pil­nie potrze­bo­wała pod­po­wie­dzi.

– Co robić? – wyszep­tała po raz kolejny, wycie­ra­jąc dło­nie, a potem rozej­rzała się wokół, by spraw­dzić, czy ktoś nie sły­szał, jak mówi do sie­bie. Nawet jeśli tak było, nikt nie dał po sobie poznać. Kucharki pochy­lały się nad sto­łem. Pra­co­wi­cie kro­iły, szat­ko­wały i ucie­rały. Pani Ham­mond zarzą­dziła na dzi­siaj obfitą kola­cję. Czuła, że przy­będą goście. Taka wieść jak zarę­czyny roz­nosi się lotem bły­ska­wicy.

Trzy ciotki Alek­san­dra, jego jedyne żyjące krewne, miały wśród zam­ko­wej służby swo­ich szpie­gów, któ­rych gospo­dyni znała, akcep­to­wała i któ­rym pozwa­lała dzia­łać, sta­ran­nie czy­ta­jąc wszyst­kie pisane przez nich listy. Nie­za­apro­bo­wana przez nią infor­ma­cja ni­gdy nie opu­ściła tych murów. Wia­do­mo­ści o naj­now­szych wyda­rze­niach nie było sensu blo­ko­wać. I tak doszłyby do uszu krew­nych powta­rzane przez dzie­siątki ust.

Star­sze panie zapewne natych­miast wsiądą do powozu i przy­będą na zamek zatro­skane o losy bra­tanka. Nie miały w tej spra­wie tak naprawdę nic do powie­dze­nia, ale ni­gdy nie prze­stały podej­mo­wać prób wtło­cze­nia życia jedy­nego dzie­dzica rodu w jakieś spo­kojne, bar­dziej prze­wi­dy­walne ramy.

Alek­san­der sta­rał się oka­zy­wać krew­nym względy należne ich wie­kowi i pozy­cji, ale nie liczył się zbyt­nio z ich zda­niem. Taki układ trwał już od lat i pani Ham­mond nie sądziła, by coś mogło go w naj­bliż­szym cza­sie zmie­nić. Mimo tego wynio­sła Ade­lina, jak rów­nież łasa na zam­kowe fry­kasy pulch­niutka Anna będą pró­bo­wać ukła­dać mu życie, a towa­rzy­sząca im naj­młod­sza Edith, zawsze tro­chę wyco­fana, jakby wiecz­nie pogrą­żona w marze­niach, znów zacznie snuć wła­sne, nie­re­alne już od dawna plany o miło­ści i zamąż­pój­ściu.

Pani Ham­mond wes­tchnęła. Żal jej było tych trzech brzyd­kich panien, samot­nych nie z wła­snego wyboru, ale z powodu ukła­dów spo­łecz­nych. W ich przy­padku nie pomógł nawet wysoki posag. Żadna nie zdo­łała się zarę­czyć.

Przy­naj­mniej są bez­pieczne – pomy­ślała gospo­dyni.

Alek­san­der zapew­niał im byt. Nale­żały do tych osób, które w szcze­gól­nym napię­ciu cze­kały wiele lat temu na naro­dziny dzie­dzica rodu Can­ten­dor­fów. Gdyby nie on, ich los byłby o wiele trud­niej­szy. Rodzina stra­ci­łaby cały mają­tek. Samotna sta­rość bez pie­nię­dzy jest bar­dzo trudna.

Ciotki z pew­no­ścią przy­będą tutaj naj­póź­niej dzi­siaj wie­czo­rem, zmie­nia­jąc konie w każ­dej karcz­mie – domy­śliła się pani Ham­mond. Wokół spraw jedy­nego bra­tanka toczyło się całe ich życie. Jak wszy­scy zwią­zani z rodziną mar­twiły się o niego i z nie­po­ko­jem przyj­mo­wały kolejne wie­ści. Ta naj­now­sza z pew­no­ścią nimi wstrzą­śnie.

Ade­lina będzie się dener­wo­wać, a jej cera sta­nie się jesz­cze bled­sza niż zwy­kle. Anna zacznie szu­kać roz­wią­zań, nama­wiać sio­stry do dzia­łań i podej­mo­wać próby prze­mó­wie­nia bra­tan­kowi do roz­sądku, choć wszyst­kie te sta­ra­nia są z góry ska­zane na nie­po­wo­dze­nie. Pulchna Edith kolejny raz opo­wie o pla­nach zało­że­nia wła­snej rodziny, które zapewne ni­gdy się nie speł­nią.

Pani Ham­mond wes­tchnęła.

Lubiła panienki, jak je wszy­scy nazy­wali, choć brzmiało to smutno w sto­sunku do trzech doj­rza­łych kobiet. Dwie star­sze nie miały więk­szego pro­blemu ze swoim sta­nem cywil­nym, ale naj­młod­sza, Edith, nie przyj­mo­wała do wia­do­mo­ści ani swo­jego wieku, ani nie­do­stat­ków urody, które od początku obni­żały jej szanse na gieł­dzie matry­mo­nial­nej mimo posagu.

Który ja jej ura­to­wa­łam – wes­tchnęła znowu gospo­dyni. – Zabez­pie­czy­łam sta­rość i utrzy­ma­nie.

Powta­rzała sobie te słowa wie­lo­krot­nie, dzięki czemu cię­żar tajem­nicy sta­wał się tro­chę łatwiej­szy do nie­sie­nia.

O tym jed­nak nikt nie wie­dział. Nie było więc co liczyć na żadną wdzięcz­ność ze strony rodziny, dla któ­rej gospo­dyni tak wiele zro­biła. Pozo­sta­wało tylko na­dal chro­nić jej człon­ków. Pani Ham­mond była gotowa na wszystko, by ukryć zarówno swój udział w całej spra­wie, jak i w ogóle fakt, że cokol­wiek nie­zwy­kłego się wtedy wyda­rzyło.

To pra­gnie­nie krą­żyło w jej żyłach wraz z krwią. Stało się inte­gralną czę­ścią orga­ni­zmu. Ni­gdy się nie zapo­mi­nała, wciąż zacie­rała ślady i chro­niła sekret. Ale sta­wało się to coraz trud­niej­sze. Wyma­gało kolej­nych poświę­ceń.

Co robić? – zasta­na­wiała się, opusz­cza­jąc sze­roką zam­kową kuch­nię. Jej śro­dek zaj­mo­wał wielki stół, po bokach od roz­grza­nych blach muro­wa­nego pale­ni­ska bił żar, na ścia­nach wisiały ron­dle, a pomię­dzy tym wszyst­kim mio­tała się zaafe­ro­wana kucharka, popę­dza­jąc swoje pomoc­nice. Mimo iż w zamku miesz­kało wię­cej służby niż pań­stwa, a ostat­nio z powodu per­ma­nent­nej żałoby po kolejno odcho­dzą­cych paniach Can­ten­dorf nie urzą­dzano wiel­kich przy­jęć, w tym pomiesz­cze­niu wiecz­nie pano­wał pośpiech. Jakby był nie­od­łączną czę­ścią kuli­nar­nej pro­ce­dury, dzięki któ­rej potrawy, które opusz­czały to miej­sce, zachwy­cały sma­kiem, kom­po­zy­cją oraz aro­ma­tem.

Sze­ro­kie schody popro­wa­dziły gospo­dy­nię na wyż­szy poziom. Zamek był ogromny, a ona była jedyną osobą, która tak dobrze go znała. Nawet hra­bia Alek­san­der nie zapusz­czał się zbyt czę­sto do bocz­nych skrzy­deł. Znaj­do­wały się tutaj pokoje gościnne, składy, maga­zyny oraz wiele pomiesz­czeń o nie­oczy­wi­stym prze­zna­cze­niu cze­ka­ją­cych, aż to miej­sce znów zacznie tęt­nić życiem i trzeba będzie wie­trzyć nie­uży­wane pokoje, zama­wiać nowe meble, pościele i obrazy, by przy­jąć licz­nych gości.

Na razie jed­nak wszę­dzie pano­wała cisza.

Ten piękny zamek umie­rał.

Nie­stety, pomóc tutaj mogła tylko kobieta – pani na zamku. Gospo­dyni nie miała takiej mocy. Wyda­wa­łoby się, że wobec wyda­rzeń wczo­raj­szego dnia roz­wią­za­nie jest na wycią­gnię­cie dłoni, ale to nie takie pro­ste.

Gospo­dyni nie spała przez całą noc. Uży­wała naj­gor­szych słów, jakie tylko znała, myśląc o rudo­wło­sej uzur­pa­torce – Kate Mil­ton – która z całą bez­czel­no­ścią weszła w świat, do któ­rego nie nale­żała. Hra­bia ją kochał na swój dziwny, spon­ta­niczny, mocno emo­cjo­nalny spo­sób. Będzie się upie­rał przy swoim. Nie było co do tego wąt­pli­wo­ści.

Pani Ham­mond w ciągu ostat­nich godzin prze­my­ślała i dopie­ściła wiele spo­so­bów na szyb­kie pozby­cie się Kate, jeśli ta zdo­ła­łaby dotrwać do ślubu i była na tyle śmiała, by marzyć o sta­tu­sie lady Can­ten­dorf. Ale teraz, idąc pustymi zam­ko­wymi kory­ta­rzami, poczuła, że życie wymaga od niej innych dzia­łań. Z licz­nych por­tre­tów spo­glą­dali na nią przod­ko­wie rodziny.

Can­ten­dor­fo­wie szczy­cili się tym, że potra­fią udo­ku­men­to­wać drzewo gene­alo­giczne od Karola Wiel­kiego. Z pew­no­ścią był w tym ele­ment legendy, a także tro­chę nacią­gnię­tych fak­tów, nie­mniej ród był stary i zasłu­żony. Nie powi­nien się skoń­czyć tak mar­nie. Trzy stare panny i jeden dzie­dzic, który nie potrafi prze­ka­zać nazwi­ska dalej.

Ale nie to oka­zało się decy­du­ją­cym argu­men­tem, który spra­wił, że posta­no­wiła zmie­nić nasta­wie­nie do Kate. Pani Ham­mond kochała Alek­san­dra. Do tego stop­nia, że odczu­wała jego nastroje z taką samą siłą jak bio­lo­giczna matka. Nawet jeśli nie znała szcze­gó­łów, wie­działa, że on czymś się mar­twi, choć nikomu o tym nie mówi. Domy­ślała się też bez trudu, kiedy w jakiejś spra­wie dobrze mu poszło, nawet jeśli ukry­wał objawy zado­wo­le­nia.

Teraz też wie­działa, co Alek­san­der czuje. Zako­chał się. Być może po raz pierw­szy w życiu praw­dzi­wie. To dla­tego od początku gospo­dyni czuła tak głę­boką nie­chęć do Kate. Miała świa­do­mość, że to kobieta, która może osła­bić jej pozy­cję jak każda uko­chana żona, która odsuwa w cień matkę. To natu­ralny porzą­dek rze­czy, ale bar­dzo trudno się z nim pogo­dzić.

Pani Ham­mond nie była jed­nak z tych, co się nad sobą uża­lają.

Każde zda­rze­nie można tak odwró­cić, żeby słu­żyło naszym celom. Taką miała dewizę i dobrze na tym wycho­dziła.

Dla­tego teraz jej roz­my­śla­nia nabrały wresz­cie upra­gnio­nych cech zim­nego spo­koju. Obmy­ślała spo­sób, by zacho­wać tajem­nicę i uchro­nić Alek­san­dra.

Siłą Kate było jej praw­dziwe uczu­cie do hra­biego, choć z całą pew­no­ścią na razie opie­rało się głów­nie na zauro­cze­niu. Pani Ham­mond domy­ślała się, że tym, co wyróż­niało Kate, był fakt, że – nawet jeśli tej dziew­czy­nie podo­bały się zamek i mają­tek Can­ten­dor­fów – zako­chała się przede wszyst­kim w czło­wieku.

Hra­bia odwza­jem­nił to szczere uczu­cie.

Ale praw­dziwa miłość będzie też naj­słab­szym punk­tem narze­czo­nej hra­biego. Kiedy już cała histo­ria nabie­rze roz­pędu, a Kate sta­nie się żoną Alek­san­dra, jego dobro będzie dla niej naj­waż­niej­sze, jak dla każ­dej zako­cha­nej kobiety. Będzie chciała go chro­nić, być może za wszelką cenę. Dokład­nie tak jak pani Ham­mond.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki