Wrzesień 1939. Sprawcy polskiej klęski - Andrzej Ceglarski - ebook

Wrzesień 1939. Sprawcy polskiej klęski ebook

Ceglarski Andrzej

4,1

Opis

Klęska Polski we wrześniu 1939 roku w starciu z hitlerowskimi Niemcami i stalinowskim Związkiem Sowieckim wstrząsnęła polskim społeczeństwem. Państwo odrodzone zaledwie przed 20 laty upadło błyskawicznie, wbrew zapowiedziom władz, że jesteśmy „Silni, zwarci, gotowi” i „Nie oddamy nawet guzika”. Oczywiście Polska nie mogła sama obronić się przed dwiema totalitarnymi potęgami. Ale ‒ jak twierdzi autor książki, Andrzej Ceglarski ‒ „stracono ją wskutek nieuctwa, nieudolności i bylejakości. […]

Prawdziwą przyczyną klęski wrześniowej, jej skali, jej hekatombicznych rozmiarów była bowiem niekompetencja dowódców i nieudolność dowodzenia”. Ta książka jest przyczynkiem do sprawiedliwej ‒ krytycznej oceny ludzi współodpowiedzialnych za tragedię Września ’39: Naczelnego Wodza, marszałka Edwarda Rydz-Śmigłego i licznych generałów WP, którzy nie zdali bojowego egzaminu, a czasem wręcz zhańbili noszone mundury i odznaczenia. Ceglarski dowodzi, że był to efekt porządków wprowadzonych w armii przez marszałka Piłsudskiego po zamachu majowym w 1926 roku – awansowania oficerów wywodzących się z tzw. mafii legionowo-sanacyjnej. Pokazuje też, nie unikając nazwisk i zdecydowanych ocen, bulwersujące przykłady niekompetencji czy tchórzostwa we wrześniu 1939 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (17 ocen)
8
5
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
skafander

Dobrze spędzony czas

O tym, jak Polak jest głupi przed szkoda i po szkodzie.
00
legomor

Nie oderwiesz się od lektury

Warta przeczytania.
00
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Kontrowersyjna? Tak. Czy czytać? Oczywiście. Ale trzeba to robić z otwartą głową, nie bać się obalać mitów. I takie ksiażki trzeba czytać-które pobudzają do myślenia, nie zależnie od tego czy się zgadzamy z poglądami w niej zawartymi czy nie. I taka jest ta książka. Bardzo polecam!
00
Jaro1967

Nie oderwiesz się od lektury

książka pokazuje prawdę o okresie międzywojennym i działaniach wojenny w 1939 roku. Autor sprawnie przeanalizował okres z uwzględnieniem dowodzenia, zarówno przez Piłsudskiego jak i Śmigłego Rydza. Polecam dla osób, które chcą zapoznać się z tematem obronności przed wybuchem II wojny światowej. Polecam
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Pod datą 1 paź­dzier­nika 1930 roku ówcze­sny puł­kow­nik, a przy­szły gene­rał Józef Kor­dian Zamor­ski, na ten czas zastępca Szefa Sztabu Głów­nego, zapi­sał (Dzien­niki 1930‒1938, War­szawa 2011, s. 52): Dusza naszego woj­ska cho­ruje i nic na to pora­dzić nie możemy. Woj­sko chore żad­nej wojny nie wygrało.

Smut­nej prawdy o zże­ra­nym cho­robą sana­cyj­nym woj­sku darem­nie byłoby jed­nak szu­kać w powszech­nie dostęp­nej lite­ra­tu­rze przed­miotu. Ow­szem gdzie­nie­gdzie prze­fru­nie jaskółka histo­rycz­nej prawdy, wio­sny jed­nak nie przy­no­sząc. Prawda histo­ryczna cią­gle prze­grywa z poli­tyką histo­ryczną, także teraz w wol­nej Pol­sce. Tak, co zupeł­nie oczy­wi­ste, było tym bar­dziej w cza­sach oku­pa­cji hitle­row­skiej, sowiec­kiej i w epoce PRL.

Pol­ska Ludowa zdy­stan­so­wała się wobec sana­cyj­nej tra­dy­cji, przy czym wbrew lan­so­wa­nej cza­sem obec­nie wizji histo­rii komu­ni­styczni pisa­rze i histo­rycy raczej mało inte­re­so­wali się sana­cją, a już zwłasz­cza sana­cyj­nym woj­skiem.

Legio­ni­ści jako przed­sta­wi­ciele sze­roko rozu­mia­nej lewicy (zazwy­czaj) czy cza­sem wprost socja­li­ści byli zaś im w tym woj­sku przed­wrze­śnio­wym sto­sun­kowo i tak naj­bliżsi. W końcu w maju 1926 roku przej­mu­ją­cego wła­dzę w pań­stwie na dro­dze zbroj­nej Józefa Pił­sud­skiego czyn­nie wsparli także komu­ni­ści. Wów­czas ich wspól­nym prze­ciw­ni­kiem byli wierni przy­się­dze, gene­ra­ło­wie, ofi­ce­ro­wie i żoł­nie­rze. Tak naprawdę jed­nak pro­blem bur­żu­azyj­nego woj­ska kapi­ta­li­stycz­nej przed­wo­jen­nej Pol­ski jako taki wła­dzy ludo­wej i jej histo­rycz­nej pro­pa­gandy spe­cjal­nie nie inte­re­so­wał. Odpo­wia­dała im dosko­nale fata­li­styczna wizja dzie­jów, w któ­rej tamta Pol­ska była ska­zana na klę­skę, a także mit o zdra­dzie zachod­nich alian­tów, po woj­nie znaj­du­ją­cych się po dru­giej stro­nie żela­znej kur­tyny.

Mar­sza­łek Edward Rydz-Śmi­gły (po lewej) wraz z pre­mie­rem Feli­cja­nem Sła­wo­jem Skład­kow­skim (rów­nież woj­sko­wym w stop­niu gene­rała dywi­zji) należą do głów­nych spraw­ców pol­skiej klę­ski w 1939 roku

Dzi­siaj jed­nak, w erze Trze­ciej Rze­czy­po­spo­li­tej, szczy­cimy się wol­no­ścią, w tym wol­no­ścią badań histo­rycz­nych, w wol­nej i nie­pod­le­głej Pol­sce. W odróż­nie­niu od poli­tyka badacz histo­rii, jeśli nie chce mil­czeć, powi­nien nazy­wać fakty po imie­niu, ina­czej jego praca jest, nie tyle demo­ra­li­zu­jąca, ile w każ­dym razie bez­war­to­ściowa. Jak traf­nie pisał pro­fe­sor Józef Szuj­ski jesz­cze w XIX wieku: Zła histo­ria jest matką złej poli­tyki. Paskudna zaś naro­dowa mania fabry­ko­wa­nia naokoło boha­te­rów, zwłasz­cza wtedy, kiedy reali­zo­wana jest w cał­ko­wi­tym ode­rwa­niu od prawdy histo­rycz­nej, osta­tecz­nie kolejny raz musi nas pro­wa­dzić na manowce. Czyż nie na grun­cie tej złej histo­rii wyro­sła owa szpetna mądrość: Nowe przy­sło­wie Polak sobie kupi, że przed szkodą, jak i po szko­dzie jed­na­kowo głupi? Naj­wyż­szy czas zejść z tego prze­klę­tego ronda histo­rii.

Bie­rze się to upo­rczywe uni­ka­nie zmie­rze­nia się z prawdą histo­ryczną z głę­boko zako­rze­nio­nej w pol­skiej men­tal­no­ści, wszech­ogar­nia­ją­cej kul­tury samo­uspra­wie­dli­wie­nia. Winni naszych klęsk i pora­żek stale są źli sąsie­dzi i nie­wierni sojusz­nicy. W osta­tecz­no­ści winę można zrzu­cić choćby na zrzą­dze­nie losu, uspra­wie­dli­wić się fata­li­zmem dzie­jo­wym, bodaj zaś ni­gdy winni nie jeste­śmy my sami. Fata­lizm dzie­jowy każe nam widzieć się stale w tra­gicz­nej roli boha­ter­skich prze­gra­nych. Doty­czy to także spoj­rze­nia i ocen sro­mot­nie prze­gra­nej wojny obron­nej 1939 roku. Zwa­la­nie winy za klę­skę wrze­śniową tylko na nik­czem­ność i zdradę sąsia­dów oraz zachod­nich sojusz­ni­ków weszło już nie­któ­rym pol­skim histo­ry­kom w krew, stało się nie­mal czę­ścią ich DNA, a prze­cież jest ono szko­dli­wym zakła­my­wa­niem fak­tów. Tym­cza­sem to tylko prawda jest cie­kawa i tylko z niej można wypro­wa­dzać war­to­ściowe wnio­ski na przy­szłość.

Oczy­wi­ście skromne roz­miary tej popu­lar­nej pracy nie pozwa­lają na cało­ściowe odnie­sie­nie się do zagad­nie­nia kam­pa­nii wrze­śnio­wej ‒ to wyma­ga­łoby potęż­nego tomu i bar­dzo wielu lat archi­wal­nych kwe­rend. Niech będzie ona jed­nak przy­czyn­kiem ogni­sku­ją­cym się wokół jed­nego, ale bar­dzo waż­nego, a dotych­czas na ogół pomi­ja­nego zagad­nie­nia, tj. wokół pol­skich spraw­ców klę­ski wrze­śnio­wej. Będzie to gorzka prawda o ówcze­snych przy­wód­cach, zwłasz­cza dowód­cach Woj­ska Pol­skiego, któ­rzy w dużej czę­ści zawie­dli.

Tej prawdy naj­bar­dziej bali się sami zain­te­re­so­wani. Nawet po cał­ko­wi­tej i bez­przy­kład­nej klę­sce wła­snej i całego pań­stwa, za jakie byli prze­cież odpo­wie­dzialni, nie potra­fili się zdo­być na żadną głęb­szą reflek­sję. Nie chcieli sta­nąć w praw­dzie przed lustrem histo­rii, przy­znać się do błę­dów. Naczelny Wódz, mar­sza­łek Edward Rydz-Śmi­gły, winił wszyst­kich naokoło, szcze­gól­nie zdra­dli­wych sojusz­ni­ków, a już naj­bar­dziej swego poprzed­nika, nie­ży­ją­cego od 1935 roku mar­szałka Pił­sud­skiego. Pod­kre­ślał też, a jakże, ten prze­klęty fata­lizm dzie­jów. Głowy popio­łem nie posy­pał. Cała roz­mowa nosiła cha­rak­ter bez­barwny i chwi­lami odno­si­łem wra­że­nie, że w ogóle w Pol­sce nic się nie stało… ‒ pisał major Bor­kow­ski, kom­plet­nie zasko­czony prze­bie­giem roz­mowy ze Rydzem-Śmi­głym odby­tej w Rumu­nii 23 paź­dzier­nika 1939 roku, nieco ponad mie­siąc po jego ucieczce z kraju (Insty­tut Pol­ski i Muzem im. gen. Wła­dy­sława Sikor­skiego w Lon­dy­nie ‒ dalej IPMS ‒ kol. 4/1, k. 37).

Dwa, a może trzy lata potem Rydz-Śmi­gły zmarł (oko­licz­no­ści jego śmierci do dzi­siaj są kwe­stio­no­wane), uni­ka­jąc nie tylko sądu docze­snego, ale i uczci­wego osądu histo­rii. Na próżno doma­gali się choćby tylko pośmiert­nego osą­dze­nia i potę­pie­nia Naczel­nego Wodza jego nie­dawni ofi­ce­ro­wie i żoł­nie­rze, np. boha­ter­ski, a dzi­siaj nie­mal zupeł­nie zapo­mniany puł­kow­nik Alojzy Horak. Nasza histo­rio­gra­fia nie zdo­była się na pełny, spra­wie­dliwy osąd tego, co wyda­rzyło się we wrze­śniu 1939 roku, a przede wszyst­kim ludzi za to odpo­wie­dzial­nych.

Kry­ty­kom sana­cyj­nych wodzów stale zamyka się usta bała­mut­nym pseu­do­ar­gu­men­tem, że tak samo przed­sta­wiali ich komu­ni­ści. Zło komu­ni­zmu, słusz­nie pięt­no­wane, nie powinno być choćby naj­mniej­szym powo­dem ucieczki od rze­tel­nej oceny histo­rycz­nej okresu poprze­dza­ją­cego w pol­skich dzie­jach PRL, a zakoń­czo­nego w grun­cie rze­czy naj­mniej spo­dzie­waną i naj­bar­dziej haniebną klę­ską w całych dzie­jach pań­stwa pol­skiego. Klę­ską, któ­rej win­nych jest prze­cież bar­dzo łatwo wska­zać i posta­wić (już dzi­siaj tylko) pod sąd histo­rii. Nie można akcep­to­wać postawy Naczel­nego Wodza, ucie­ka­ją­cego od wal­czą­cych hero­icz­nie wojsk, czy podob­nych ucie­czek gene­ra­łów w cywil­nych prze­bra­niach, ale nie należy rów­nież takiej postawy okra­szać sfor­mu­ło­wa­niami w rodzaju „nie­jed­no­znaczna” czy „kon­tro­wer­syjna”. Prze­ciw­nie, mówimy o czy­nie (czy­nach) jed­no­znacz­nym i nie­ma­ją­cym zna­mion kon­tro­wer­sji.

Dosko­nale czuli to współ­cze­śni. Przy­czyn szyb­kiego zała­ma­nia się naszego oporu nie należy szu­kać w naszych bra­kach uzbro­je­nia (cho­ciaż są one oczy­wi­ście fak­tem), ale przede wszyst­kim w braku cha­rak­teru, nie­uc­twie i nie­udol­no­ści naszych wodzów legio­no­wych, któ­rych roz­ka­zo­daw­stwo urą­gało ele­men­tar­nym zasa­dom dowo­dze­nia. Nie­udol­ność zaś dowo­dze­nia Naczel­nego Wodza biła wręcz wszel­kie rekordy (Tade­usz Machal­ski, Pod prąd, Lon­dyn 1964, s. 220).

Nastrój ten naj­le­piej oddał w swoim liście z 16 paź­dzier­nika 1939 roku wielki Polak, pia­ni­sta i poli­tyk Ignacy Jan Pade­rew­ski (Archi­wum Akt Nowych ‒ dalej AAN, Archi­wum Pade­rew­skiego, t. 1629) pisząc: Od pierw­szej chwili wojny cały apa­rat pań­stwowy, cały sys­tem poli­cyj­nych rzą­dów roz­sy­pał się w gruzy […]. naród prze­szedł jesz­cze więk­szą tra­ge­dię jak utrata nie­pod­le­gło­ści ‒ na naród spa­dła hańba, hańba opusz­cze­nia armii przez wodza naczel­nego, szefa Sztabu Gene­ral­nego i innych dowód­ców. Tego jesz­cze w naszej histo­rii nie było.

Mniej pate­tycz­nie, acz znacz­nie dosad­niej od mistrza Pade­rew­skiego na ten sam temat pisał w pry­wat­nych notat­kach wspo­mniany już gene­rał Kor­dian Zamor­ski, ówcze­sny komen­dant główny Poli­cji Pań­stwo­wej, sam też nale­żący do wąskiego grona wyso­kich sana­cyj­nych nota­bli (zapi­sek z 18 wrze­śnia 1939 roku, IJPL): Ażeby szlag tra­fił tych wszyst­kich drani, któ­rzy to spo­wo­do­wali, a któ­rych całą noc tylko prze­pusz­cza­łem, żeby opa­no­wani paniką nie wpa­dali jeden na dru­giego i kula­sów sobie nie łamali.

Słowo „klę­ska” dla tego, co wyda­rzyło się we wrze­śniu 1939 roku, brzmi prze­sad­nie deli­kat­nie i nadto dyplo­ma­tycz­nie. Była to kata­strofa naro­dowa na nie­wy­obra­żalną zupeł­nie skalę. Poko­le­nia Pola­ków cze­kały na nie­pod­le­głą Ojczy­znę ponad sto lat, a stra­cono ją wsku­tek nie­uc­twa, nie­udol­no­ści i byle­ja­ko­ści tak naprawdę w rap­tem kil­ka­na­ście wrze­śnio­wych dni 1939 roku. W isto­cie prze­cież z tymi wodzami ta wrze­śniowa wojna była prze­grana, zanim się w ogóle roz­po­częła.

Praw­dziwą przy­czyną klę­ski wrze­śnio­wej, a na pewno jej heka­tom­bicz­nych roz­mia­rów, były bowiem wła­śnie nie­kom­pe­ten­cja dowód­ców i nie­udol­ność dowo­dze­nia. Nie zna­czy to by­naj­mniej, że armia lepiej dowo­dzona samo­dziel­nie wygra­łaby wojnę z Niem­cami. Tego nie wiemy, lecz wszel­kie roz­wa­ża­nia w tym tema­cie to tylko, jak mówił tele­wi­zyjny „pro­fe­sor” Jan Tade­usz Sta­ni­sław­ski, mnie­mo­lo­gia sto­so­wana.

Nato­miast choćby tylko popraw­nie prze­pro­wa­dzona kam­pa­nia obronna musia­łaby trwać na tyle długo, że sojusz­nicy dosta­liby realną oka­zję na udzie­le­nie Pol­sce pomocy, a agre­so­rzy, nie­go­towi do pro­wa­dze­nia dłu­giej kam­pa­nii, tym bar­dziej reali­zo­wa­nej w warun­kach zimo­wych, zdą­ży­liby stra­cić więk­szość swo­ich atu­tów, dzięki któ­rym mogli sku­tecz­nie reali­zo­wać naten­czas zabój­czą stra­te­gię blitz­kriegu.

Nie będziemy pisać kolej­nej histo­rii alter­na­tyw­nej, zbyt wielu już je two­rzy. Praca ta niech będzie nato­miast tym drob­nym przy­czyn­kiem dla spra­wie­dli­wej kry­tycz­nej oceny histo­rycz­nej ludzi dowo­dzą­cych pol­skim woj­skiem w tych tra­gicz­nych wrze­śnio­wych dniach 1939 roku.

Roz­dział I. Maj 1926 roku

Roz­dział I

Maj 1926 roku

Bar­dzo waż­nym momen­tem w dzie­jach Dru­giej Rze­czy­po­spo­li­tej, w tym w histo­rii Woj­ska Pol­skiego okresu mię­dzy­wo­jen­nego, był z pew­no­ścią zamach majowy 1926 roku. Wtedy to mar­sza­łek Józef Pił­sud­ski na dro­dze puczu woj­sko­wego prze­jął fak­tycz­nie wła­dzę cywilną i woj­skową w Pol­sce. Tej raz zdo­by­tej wła­dzy sana­cja już nie odda aż do tra­gicz­nego końca Dru­giej RP. Zamach majowy kosz­to­wał nie tylko setki ofiar pole­głych w walce czy zabi­tych bez­po­śred­nio po jej usta­niu. Polacy strze­lali do Pola­ków, brat do brata ‒ zda­niem wielu li tylko w imię nie­po­ha­mo­wa­nej rzą­dzy wła­dzy jed­nostki, któ­rej za pro­gram słu­żyło prze­cież wedle jej wła­snych słów hasło: bić ku…y i zło­dziei. Zamach majowy prze­trą­cił też moralny krę­go­słup armii. Ofi­ce­ro­wie musieli wybie­rać pomię­dzy wier­no­ścią Pre­zy­den­towi RP i zło­żo­nej przy­się­dze a sta­nię­ciem u boku byłego Naczel­nika Pań­stwa i Naczel­nego Wodza Pił­sud­skiego, przy czym każdy wybór ozna­czał, że będą musieli strze­lać do roda­ków. Ci moral­nie sil­niejsi, któ­rzy opo­wie­dzieli się za wier­no­ścią przy­się­dze żoł­nier­skiej, zapła­cili w dużej czę­ści przed­wcze­snym opusz­cze­niem woj­ska lub przy­naj­mniej skie­ro­wa­niem na tzw. boczny tor. Poza naj­bar­dziej fana­tycz­nymi pił­sud­czy­kami jak gene­rał Ste­fan Dąb-Bier­nacki, czy karie­ro­wi­czami bez krę­go­słupa moral­nego, któ­rych nie mogło przy tej oka­zji zabrak­nąć, dla więk­szo­ści wyż­szych ofi­ce­rów wybór za Pił­sud­skim a prze­ciw Pre­zy­den­towi RP rów­nież czę­sto jawił się jako nad wyraz bole­sny. Bywało, że skut­ko­wało to samo­bój­stwami, jak np. puł­kow­nika Mie­czy­sława Więc­kow­skiego, dowódcy 7. pułku pie­choty Legio­nów. Na wła­sne życie tar­gnął się też gene­rał Kazi­mierz Sosn­kow­ski, dowódca Okręgu Kor­pusu nr VII w Pozna­niu, do nie­dawna naj­bliż­szy współ­pra­cow­nik mar­szałka, przez wielu uwa­żany za jego przy­szłego następcę, ale w tym przy­padku próba samo­bój­cza była nie­udana i skoń­czyło się na wie­lo­mie­sięcz­nej rekon­wa­le­scen­cji.

To wła­śnie ten smutny maj 1926 roku leży u genezy naszej klę­ski wrze­śnio­wej. Wszystko, co wyda­rzyło się w kolej­nych latach w pań­stwie pol­skim i w pol­skiej armii, było już mniej lub bar­dziej pro­stą kon­se­kwen­cją tam­tego zda­rze­nia.

Woj­sko, które dałoby się owład­nąć poli­tycz­nym kote­riom, które by się wdało w poli­tyczne swary, wyko­pa­łoby grób swej sła­wie i swo­jemu pań­stwu ‒ jakże pro­ro­czo zapi­sał jesz­cze przed tym nie­szczę­snym majem gene­rał Wła­dy­sław Sikor­ski (cyt. za: P. Sta­wecki, Poli­tyka woj­skowa Pol­ski 1921‒1926, War­szawa 1981, s. 220). Klę­ska wszak przyj­dzie dopiero za trzy­na­ście lat.

Dla woj­ska Dru­giej RP pierw­szą kon­se­kwen­cją prze­wrotu majo­wego był jakże przy­jemny, gwał­towny wzrost gaży ofi­cer­skich, w szcze­gól­no­ści gene­ral­skich. Mar­sza­łek tymi pod­wyż­kami z miej­sca kupił sobie woj­sko, zwłasz­cza kadrę ofi­cer­ską.

Już z dniem 1 lipca 1926 roku zostały przy­znane rów­nież pierw­sze wyso­kie dodatki służ­bowe. Mie­sięczne ofi­cer­skie upo­sa­że­nia wywin­dują się bar­dzo szybko w górę, a już zwłasz­cza te doty­czące naj­wyż­szych szarż. Za nimi przyjdą jed­nak potworne rugi. Stół został obfi­cie zasta­wiony, ale zapro­szono doń tylko wybrań­ców.

Warto w tym miej­scu zdo­być się na szer­szą reflek­sję. Wbrew bowiem zako­rze­nio­nemu w naszej histo­rii prze­ko­na­niu same walki majowe nie zakoń­czyły się by­naj­mniej jed­no­znacz­nym zwy­cię­stwem i pro­stym prze­ję­ciem wła­dzy przez Pił­sud­skiego. Fak­tycz­nie zostały prze­rwane, kiedy Pił­sud­ski znaj­do­wał się w ofen­sy­wie, a rząd pre­miera Win­cen­tego Witosa, prze­ciwko któ­remu był wymie­rzony zamach stanu, podał się do dymi­sji. Nie­stety na wyso­ko­ści zada­nia nie sta­nął wów­czas nie­for­tunny pre­zy­dent Sta­ni­sław Woj­cie­chow­ski, który nie­pro­szony, wbrew obo­wiąz­kom, które na nim cią­żyły, rów­nież z miej­sca zło­żył rezy­gna­cję z urzędu. Dopiero ten krok stwo­rzył Pił­sud­skiemu szansę na prze­ję­cie wła­dzy, ale też tylko szansę. Wobec dymi­sji pre­zy­denta pierw­szą osobą w pań­stwie i głów­nym decy­den­tem stał się naten­czas mar­sza­łek sejmu Maciej Rataj. Woj­ska oby­dwu stron pozo­sta­wały zaś w goto­wo­ści bojo­wej, przy czym to strona rzą­dowa, do tej pory słab­sza, otrzy­mała wresz­cie długo wycze­ki­wane posiłki z Pozna­nia (grupa gen. Łado­sia). Na te oddziały mar­sza­łek Rataj z pew­no­ścią mógł liczyć jako na instru­ment do wypra­co­wa­nia odpo­wied­niego kom­pro­misu. Nie­stety, powziął naj­ła­twiej­szą dlań, bo zwal­nia­jącą go od dal­szych czyn­no­ści, a jakże fatalną w kon­se­kwen­cjach, decy­zję o powie­rze­niu tzw. likwi­da­cji skut­ków zama­chu wyłącz­nie mar­szał­kowi Pił­sud­skiemu. Dopiero to ozna­czało praw­dziwe zwy­cię­stwo zama­chow­ców i odda­nie wła­dzy w ich ręce. Pił­sud­ski oczy­wi­ście zaczął likwi­do­wać skutki zama­chu poprzez ode­sła­nie wojsk strony prze­ciw­nej ze sto­licy. Dzięki temu stał się bez­względ­nym zwy­cięzcą i wyłącz­nym decy­den­tem.

Tej wła­dzy pił­sud­czycy nie odda­dzą aż do wrze­śnia 1939 roku. Wola spo­łe­czeń­stwa nie będzie miała tutaj żad­nego zna­cze­nia. Wol­nych wybo­rów w Dru­giej RP już ni­gdy nie będzie. Sana­to­rzy nie będą gotowi podzie­lić się odpo­wie­dzial­no­ścią za pań­stwo (lub choćby jej cząstką) z opo­zy­cją, nawet w obli­czu zagro­że­nia nie­miecką agre­sją.

W depe­szy wysła­nej zaraz po bra­to­bój­czych wal­kach w sto­licy, 16 maja 1926 roku, na ręce ówcze­snego p.o. Pre­zy­denta RP Macieja Rataja, gene­rał dywi­zji Wła­dy­sław Sikor­ski, dowódca Okręgu Kor­pusu nr VI we Lwo­wie, pisał prze­wi­du­jąco: Mam obo­wią­zek stwier­dzić, że o ile wszy­scy ci żoł­nie­rze strony rzą­do­wej nie zostaną przy­wró­ceni do pełni praw, pacy­fi­ka­cja zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wa­nych w armii sto­sun­ków nie zosta­nie bez­zwłocz­nie i wiel­ko­dusz­nie pod­jęta, wów­czas zarze­wie wojny domo­wej ugrun­tuje się wraz z jej dla pań­stwa kata­stro­fal­nymi następ­stwami.

Sikor­ski myślał wpraw­dzie pra­wi­dłowo, ale nie prze­wi­dział, że Pił­sud­ski nie zamie­rza się ogra­ni­czyć do repre­sji dla mniej­szej czy więk­szej grupy ofi­ce­rów, ale po pro­stu suk­ce­syw­nie usu­nie z pol­skiej armii cały jej trzon dowód­czy, zastę­pu­jąc go ofi­ce­rami z Legio­nów Pol­skich, przede wszyst­kim z I Bry­gady, któ­rym mógł bez­gra­nicz­nie zaufać.

Sceny z pogrzebu ofiar zama­chu majo­wego Józefa Pił­sud­skiego w 1926 roku

Nie­wąt­pli­wie ma rację Jerzy Hal­bersz­tadt (Józef Pił­sud­ski a mecha­nizm podej­mo­wa­nia decy­zji woj­sko­wych w latach 1926‒1935, [w:] „Prze­gląd Histo­ryczny” nr 4, 1974), pisząc, że z walk majo­wych woj­sko wyszło roz­bite wewnętrz­nie, ze zła­ma­nym poczu­ciem wspól­noty w kor­pu­sie ofi­cer­skim i wśród gene­ra­łów. Był to jed­nak dopiero począ­tek zła, które nastą­piło w kolej­nych latach rzą­dów sana­cji. Nie tylko bowiem nie zro­biono nic, aby kor­pus ofi­cer­ski sca­lić, ale prze­ciw­nie ‒ posta­wiono wyłącz­nie na swo­ich, pozby­wa­jąc się ofi­ce­rów „obcych”. Z cza­sem już nawet nie szu­kano pre­tek­stów dla bez­względ­nych rugów. W woj­sku nastą­pił podział na uprzy­wi­le­jo­wa­nych, tole­ro­wa­nych i nie­wy­god­nych – pisał gene­rał Sta­ni­sław Kopań­ski w książce wspo­mnie­nio­wej Moja służba w Woj­sku Pol­skim 1917‒1939 (Lon­dyn 1965, s. 273).

Kor­pus ofi­cer­ski został roz­bity, a poczu­cie krzywdy nie sprzy­jało jego spo­isto­ści. Ofiarą czy­stek byli ofi­ce­ro­wie zawo­dowi z prze­szło­ścią inną niż legio­nowa. W pierw­szej kolej­no­ści usu­wani byli gene­ra­ło­wie i ofi­ce­ro­wie z armii austriac­kiej oraz dowbor­czycy, czyli słu­żący w latach 1917‒1918 w kor­pu­sach pol­skch w Rosji, zwłasz­cza w I Kor­pusie dowo­dzo­nym przez gene­rała Józefa Dowbora-Muśnic­kiego. W kolej­nych latach czystki nie omi­nęły także począt­kowo tole­ro­wa­nych ofi­ce­rów z armii rosyj­skiej. Spo­śród tych o wyż­szych stop­niach ura­to­wało się w służ­bie czyn­nej naprawdę nie­wielu nie­po­sia­da­ją­cych legio­no­wej pro­we­nien­cji. Rzadko decy­do­wały tutaj przy­pa­dek czy łut szczę­ścia. Pomóc w utrzy­ma­niu się w służ­bie mogły odpo­wied­nie konek­sje rodzinne, cza­sem przy­jaź­nie nawią­zane z kimś z legio­no­wej wier­chuszki lub więzi pod­trzy­my­wane z uwagi na pasje poza­woj­skowe pasje czy pola aktyw­no­ści spo­łecz­nej.

Gene­rał Sta­ni­sław Kwa­śniew­ski na przy­kład, cho­ciaż wywo­dził się z armii austriac­kiej, jesz­cze w cza­sach legio­no­wych jako młody ofi­cer, będąc instruk­to­rem w ośrodku szko­le­nio­wym w Jabłon­nie, pozwo­lił sobie na nie­re­gu­la­mi­nowe przy­cze­pie­nie orzełka do czapki. Tym zaskar­bił sobie ogromną sym­pa­tię legio­ni­stów, z któ­rej potem skwa­pli­wie będzie korzy­stał, aż do końca Dru­giej RP.

Boha­ter wojny z bol­sze­wi­kami, jakim był puł­kow­nik Gustaw Pasz­kie­wicz (dowbor­czyk), skoń­czyłby po maju 1926 roku nie­wąt­pli­wie na szyb­kiej eme­ry­tu­rze, gdyby nie przy­ja­ciel­skie i zażyłe rela­cje z wpły­wo­wym pił­sud­czy­kiem, gene­ra­łem Wacła­wem Sca­evolą-Wie­czor­kie­wi­czem, i wresz­cie napi­sana za tegoż namową publiczna samo­kry­tyka, doko­nana wedle iście bol­sze­wic­kiego wzoru. Została wydru­ko­wana w sana­cyj­nej „Gaze­cie Pol­skiej”, następ­nie była kol­por­to­wana po wszyst­kich gar­ni­zo­nach. Dzięki temu Pasz­kie­wicz prze­trwał w służ­bie czyn­nej, a przed wrze­śniem (w 1938 roku) dostał nawet gene­ral­skie wężyki, acz był to już czło­wiek zła­many, z prze­trą­co­nym krę­go­słu­pem.

Woj­sko Pol­skie wyszło z walk majo­wych podzie­lone jesz­cze moc­niej niż samo spo­łe­czeń­stwo. Bły­ska­wiczne kariery cze­kały na legio­ni­stów (do fami­lii legio­no­wej zali­czano też tych, któ­rzy przed Wielką Wojną nale­żeli do takich przed­le­gio­no­wych orga­ni­za­cji jak Zwią­zek Walki Czyn­nej, Zwią­zek Strze­lecki czy Strze­lec, a potem zostali wcie­leni do c.k. armii, względ­nie nale­żeli już w trak­cie wojny do pił­sud­czy­kow­skiej Pol­skiej Orga­ni­za­cji Woj­skowej). Na resztę cze­kały już tylko biblijny płacz i zgrzy­ta­nie zębów.

Nie mogę się pozbyć uczu­cia, że jestem pod oku­pa­cją, patrząc na te różne dziwne posta­cie i na tych woj­sko­wych róż­nych o takim dziw­nym wyglą­dzie, któ­rzy mi cią­gle stają w pamięci, pro­wa­dzący woj­sko na swo­ich przed rokiem i roz­bi­ja­jący się potem w ekwi­pa­żach i samo­cho­dach po mie­ście ‒ noto­wał Juliusz Zda­now­ski w swym Dzien­niku (t. VI, s 131, zapi­sek z maja 1927 roku).

Z armii usu­nięto wielu doświad­czo­nych, spraw­dzo­nych w bojach dowód­ców i całe zastępy dobrze zapo­wia­da­ją­cych się star­szych i młod­szych ofi­ce­rów. Utrata jed­nych i dru­gich była nie­po­we­to­waną stratą. Od pierw­szych stra­cono moż­li­wość nauki, dru­dzy, dalej szko­leni, byliby natu­ral­nymi lide­rami w bli­skiej przy­szło­ści.

W latach 1926‒1934 czynną służbę woj­skową opu­ściło ponad 6000 ofi­ce­rów (czyli ponad 30 pro­cent ogól­nego stanu), w tym 109 gene­ra­łów. Nie­mal w każ­dym przy­padku były to eme­ry­tury przed­wcze­sne. Naj­młodsi z eme­ry­to­wa­nych gene­ra­łów, jak boha­ter spod Jazłowca, gene­rał bry­gady Kon­stanty Pli­sow­ski, albo gene­rał dywi­zji Marian Janu­szaj­tis, odcho­dzili na eme­ry­turę w wieku zale­d­wie 40 lat.

Ze 143 gene­ra­łów będą­cych w służ­bie czyn­nej w 1924 roku po ośmiu latach, w roku 1932, zostało już tylko 27. W tej licz­bie tylko pię­ciu było innej pro­we­nien­cji niż legio­nowa (gen. dyw. Alek­san­der Osiń­ski, gen. dyw. Daniel Kona­rzew­ski, gen. dyw. Juliusz Róm­mel, gen. bryg. Wik­tor Thommée i gen. dyw. Rudolf Prich), przy czym jesz­cze dwaj z tej piątki, czyli Róm­mel i Thommée, mimo że pocho­dzili z armii rosyj­skiej, byli uwa­żani w woj­sku za woju­ją­cych pił­sud­czy­ków, czo­ło­wych przed­sta­wi­cieli tzw. IV Bry­gady (w Legio­nach Pol­skich były trzy bry­gady, czwartą, nie­for­malną, two­rzyło coraz więk­sze grono lizu­sów wła­dzy). Jak pisał gen. Kor­dian Zamor­ski: Legio­ni­stów z roku na rok jest coraz wię­cej i są coraz młodsi ‒ takie to już są od zawsze magne­tyczne uroki wła­dzy. Także wśród nowo awan­so­wa­nych po maju gene­ra­łów zde­cy­do­waną więk­szość sta­no­wili legio­ni­ści. Każda z tych nie­le­gio­no­wych postaci wyjąt­kowo pozo­sta­wio­nych w poma­jo­wym woj­sku zasłu­gi­wa­łaby na osobne omó­wie­nie, które mogłoby nam wyja­śnić oko­licz­no­ści kon­ty­nu­owa­nia służby. Nie­stety nie były to wyłącz­nie względy mery­to­ryczne.

Zaska­ku­jąca i zna­mienna jest np. poma­jowa kariera gene­rała Daniela Kona­rzew­skiego. Pocho­dził on z armii rosyj­skiej, gdzie rów­nież jego ojciec był ofi­ce­rem. W Woj­sku Pol­skim zaczy­nał karierę u boku Dowbora-Muśnic­kiego, stał na czele 1. Dywi­zji Wiel­ko­pol­skiej, osią­ga­jąc liczne suk­cesy bojowe, także pod­czas wojny z bol­sze­wi­kami. W tym cza­sie słusz­nie mógł być okre­ślany jako czo­łowy dowbor­czyk. Opi­niu­jąc w 1922 roku pol­ską gene­ra­li­cję, Józef Pił­sud­ski nie miał o nim nic dobrego do powie­dze­nia, był bowiem Kona­rzew­ski, pomimo dobrze zna­nych w całej armii suk­ce­sów pod­czas dopiero co zakoń­czo­nej wojny z bol­sze­wi­kami, jed­nym z tych przed­sta­wi­cieli gene­ra­li­cji, któ­rych mar­sza­łek z zasady zwal­czał naj­usil­niej. Kiedy mini­strem spraw woj­sko­wych w 1925 roku został gene­rał broni Lucjan Żeli­gow­ski, zawo­łany pił­sud­czyk, Kona­rzew­ski został jego zastępcą i naj­bliż­szym współ­pra­cow­ni­kiem. Od tam­tej pory nawią­zał bliż­sze kon­takty z mar­szał­kiem, m.in. czę­sto bywa­jąc u niego w gości­nie w Sule­jówku. Pił­sud­ski zaś czuł się dobrze w towa­rzy­stwie gene­rałów zbli­żo­nych doń wie­kiem i pocho­dzą­cych, podob­nie jak on, z Wilna czy sze­rzej – z Kre­sów. Tam­ten czas i pro­tek­cja Żeli­gow­skiego zade­cy­do­wały o przy­szłej karie­rze Kona­rzew­skiego. Kiedy wkrótce po maju 1926 roku Żeli­gow­ski uznał, że jego czas w woj­sku dobiegł kresu, Kona­rzew­ski nie­jako natu­ral­nie zajął jego miej­sce, awan­su­jąc na wyso­kie sta­no­wi­sko zastępcy Pił­sud­skiego w Mini­ster­stwie Spraw Woj­sko­wych. Ba!, będzie tym mini­ster­stwem samo­dziel­nie kie­ro­wać pod­czas coraz dłuż­szych urlo­pów mar­szałka, np. pod­czas jego waka­cji na por­tu­gal­skiej Made­rze.

Tole­ro­wa­nych ofi­ce­rów, któ­rych przy­naj­mniej cza­sowo pozo­sta­wiono w woj­sku, ale jed­nak nie cał­kiem swo­ich, legio­ni­ści uży­wali zwy­kle do funk­cji nie­bo­jo­wych. To nimi wypeł­niano komi­sje uzu­peł­nień, remon­tów czy inspek­to­raty poboru koni. Naj­waż­niej­sze funk­cje dowód­cze obej­mo­wała z małymi tylko wyjąt­kami star­szy­zna legio­nowa. Te głę­bo­kie zmiany trwały przez kilka lat. Woj­sko zna­la­zło się w sta­nie per­ma­nent­nej rewo­lu­cji kadro­wej.

Armia i admi­ni­stra­cja cała była w rękach tej bandy. Usu­wano wszyst­kich porząd­nych a nie­wy­god­nych ludzi. […]. Zaczęła się istna orgia posy­ła­nia ludzi mło­dych, zdol­nych i facho­wych na eme­ry­turę. […] na miej­sce facho­wych ludzi przy­cho­dzili byli legio­ni­ści z wojenną maturą, a nawet i bez niej (Roman Żaba, Wspo­mnie­nia z lat ubie­głych, Kra­ków 2009, s. 336).

Każdy z nas budząc się rano, może nagle wyczy­tać w Dzien­niku Per­so­nal­nym, sta­no­wią­cym doda­tek do „Pol­ski Zbroj­nej”, o swoim prze­nie­sie­niu (na przed­wcze­sną eme­ry­turę)… (S. Kopań­ski, Moja służba w Woj­sku Pol­skim 1917‒1939, Lon­dyn 1965).

Morale tak funk­cjo­nu­ją­cej armii nie mogło być wyso­kie. W takich warun­kach żadne zaklę­cia i piękne słowa, od któ­rych nie były wolne pate­tyczne prze­mowy nowych „wład­ców” Pol­ski, nie mogły pomóc. Armia bez łączą­cego jej kadry poczu­cia wspól­noty jest wewnętrz­nie słaba, nawet wów­czas kiedy jest dobrze zaopa­trzona tech­nicz­nie i mate­ria­łowo, a na jej czele stoją dosko­nale wyszko­leni dowódcy. W woj­sku przed­wrze­śnio­wym żaden z tych warun­ków nie był speł­niony i nie był to przy­pa­dek. Braki tech­niczne i mate­ria­łowe miały tu wtórny cha­rak­ter. Jak słusz­nie zauwa­żył znany sowiecki dyk­ta­tor, w końcu to „kadry decy­dują”.

W 1927 roku wśród wielu innych odcho­dził w stan spo­czynku, także cza­sowy dowódca Okręgu Kor­pusu nr VII w Pozna­niu, gene­rał dywi­zji Edmund Hau­ser, jeden z boha­te­rów wojny z bol­sze­wi­kami, odważny i pełen fan­ta­zji obrońca Toru­nia, powszech­nie znany jako wróg wszel­kiego opor­tu­ni­zmu i karie­ro­wi­czo­stwa. Hau­ser wywo­dził się z armii Austro-Węgier. Ujął nie­zwy­kle traf­nie ówcze­sną sytu­ację w woj­sku i doko­ny­wane w nim zmiany kadrowe, kiedy tylko dopusz­czono go do głosu pod­czas uro­czy­sto­ści poże­gnal­nej. Gene­rał mówił dono­śnym gło­sem po sali nie­wol­nej nie­wąt­pli­wie od usłuż­nych dono­si­cieli: Nie mam na myśli poru­szać przy­czyn, dla któ­rych ustę­puję, ponie­waż każdy karny żoł­nierz ma stać tak długo na swoim poste­runku, aż zosta­nie odwo­łany, i nie może nad tem deba­to­wać, czy mógłby stać dłu­żej lub nie. Ale ponie­waż opusz­cza armię razem ze mną około 600 ofi­ce­rów, i to pra­wie wyłącz­nie pocho­dzą­cych z armii zabor­czych, chcę powie­dzieć kilka słów o roli ofi­ce­rów z armii zabor­czych w armii pol­skiej, tak jak ja ją poj­muję. Twier­dzę sta­now­czo, że bez udziału ofi­ce­rów z armii zabor­czych nie byłaby Pol­ska w sta­nie w cza­sie two­rze­nia się Pań­stwa zor­ga­ni­zo­wać tak potęż­nej kadry armii naro­do­wej, jaka była konieczną, ponie­waż armia musiała się two­rzyć i rów­no­cze­śnie wal­czyć. A to już z tego powodu, że ilość ofi­ce­rów oso­bli­wie wyż­szych z pol­skich for­ma­cji, nawet przy naj­więk­szym zapale, do pracy, ofiar­no­ści, wyso­kiej ide­olo­gii i wiel­kiej zdol­no­ści, co chęt­nie zawsze uznaję, była sta­now­czo za mała, aby stwo­rzyć te liczne kadry i oddziały, które były nie­odzowne do wywal­cze­nia gra­nic Pań­stwa i obrony Nie­pod­le­gło­ści. Oprócz tego nie posia­dały for­ma­cje pol­skie tak waż­nych oddzia­łów tech­nicz­nych, jak wojsk lot­ni­czych, samo­cho­do­wych, sape­rów, kole­jo­wych itd., bez któ­rych nie można było stwo­rzyć nowo­cze­snej armii. Te for­ma­cje stwo­rzyli wyłącz­nie ofi­ce­ro­wie z armii zabor­czych. Po liście eme­ry­to­wa­nych zosta­nie zapewne ogło­szona lista awan­sów. Wów­czas spo­łe­czeń­stwo będzie mogło osą­dzić, czy na opróż­nio­nych eta­tach zabły­sną gwiazdy eru­dy­cji woj­sko­wej, zasługi rze­tel­nej pracy i poświę­ce­nia.

Gene­rała Hau­sera poże­gnano w 1927 roku ‒ wtedy jesz­cze takie publiczne wystą­pie­nie było moż­liwe. Trzy lata potem było ono już nie do pomy­śle­nia. Sana­cyjna pre­sja i cen­zura nara­stały z każ­dym rokiem.

Legio­nowa brać zajęła po zama­chu majo­wym nie­mal wszyst­kie wyż­sze sta­no­wi­ska w woj­sku. Podział na uprzy­wi­le­jo­wa­nych i tole­ro­wa­nych utrwa­lił się.

Nie­chciani fachowcy znajdą się przed­wcze­snych gło­do­wych eme­ry­tu­rach, bez jakie­go­kol­wiek bacze­nia na kwa­li­fi­ka­cje, umie­jęt­no­ści, wiek czy zasługi. Jak mówił wprost legio­nowy gene­rał Janusz Głu­chow­ski puł­kow­ni­kowi Tade­uszowi Machal­skiemu, pocho­dzą­cemu z armii austro-węgier­skiej: Wystar­czy, żeby pań­ski nos się nie spodo­bał (cyt. za: T. Machal­ski, Co widzia­łem i prze­ży­łem, Lon­dyn 1980, s. 153). Sytu­acja pod tym wzglę­dem ule­gła nie­wiel­kiej zmia­nie w ostat­nich latach przed wrze­śniem 1939 roku, kiedy masowe zwol­nie­nia już się skoń­czyły, ale stało się tak głów­nie dla­tego, że w woj­sku zostali nie­mal wyłącz­nie „sami swoi”.

Gene­ra­łów usu­nię­tych przez mar­szałka Pił­sud­skiego kolejny mar­sza­łek Edward Rydz-Śmi­gły nie przy­wró­cił – z jed­nym wyjąt­kiem ‒ swo­jego dobrego kolegi gene­rała Dąb­kow­skiego, aku­rat legio­ni­sty, któ­remu znu­dziła się intratna syne­kura dyrek­tora Pol­skiego Radia i zaży­czył sobie znowu zało­żyć mun­dur. Pozbył się za to Rydz m.in. dosko­na­łego znawcy arty­le­rii, wie­lo­let­niego komen­danta Cen­trum Wyszko­le­nia Arty­le­rii w Toru­niu, gene­rała Pri­cha, nielegio­ni­sty, wysła­nego na przed­wcze­sną eme­ry­turę nie­jako za karę za nie­obec­ność na pogrze­bie mar­szałka Pił­sud­skiego (Prich aku­rat był na urlo­pie w Wied­niu).

Zasady prze­no­sze­nia gene­ra­łów w stan spo­czynku przed wojną regu­lo­wał dekret o służ­bie woj­sko­wej ofi­ce­rów wydany przez Pre­zy­denta RP Igna­cego Mościc­kiego 12 marca 1937 roku, uszcze­gó­ło­wiony roz­po­rzą­dze­niem mini­stra spraw woj­sko­wych z 9 wrze­śnia 1937 roku. Zgod­nie z tymi prze­pi­sami gene­rał bry­gady prze­cho­dził w stan spo­czynku w wieku 58 lat, gene­rał dywi­zji ‒ 60 lat, a gene­rał broni ‒ 62 lat. Tych zapi­sów w prak­tyce jed­nak nie prze­strze­gano. Przy­kła­dowo jed­nym z wice­mi­ni­strów spraw woj­sko­wych, aż do końca Dru­giej RP będzie 60-letni w 1939 roku gene­rał bry­gady Alek­san­der Litwi­no­wicz, inten­dent, oczy­wi­ście legio­ni­sta. W mię­dzy­cza­sie za to na­dal wysy­łano w stan spo­czynku gene­ra­łów bry­gady nie­speł­nia­ją­cych wyżej wymie­nio­nego limitu wieku, m.in.: Zahor­skiego, Prze­ździec­kiego i Woł­ko­wic­kiego ‒ wszy­scy pocho­dzili z armii rosyj­skiej.

Losy pań­stwa i woj­ska zna­la­zły się więc w jed­nym tylko, legio­no­wym ręku, które wień­czyła naj­pierw silna pięść Pił­sud­skiego, a potem piąstka Rydza-Śmi­głego. Nie spo­sób uczci­wie przy­znać, aby było to praw­dzi­wie woj­sko naro­dowe. Woj­sko to czer­pało swoją siłę wła­śnie z prze­ciw­sta­wie­nia się woli narodu, czego efek­tem był maj 1926 roku, i opie­rało się w ogrom­nej więk­szo­ści na bar­dzo wąskim gro­nie legio­no­wym, dla­tego uży­wane w tej pracy zwroty „sana­cyjne” względ­nie „legio­nowe” woj­sko są jak naj­bar­dziej upraw­nione. W niczym to nie uchy­bia patrio­ty­zmowi i bez­gra­nicz­nemu odda­niu służ­bie dla pań­stwa tysięcy słu­żą­cych w nim ze szczyt­nego powo­ła­nia ofi­ce­rów, podofi­ce­rów i żoł­nie­rzy ‒ nie spo­sób tego pod­wa­żać, kwe­stio­no­wać ani poda­wać w wąt­pli­wość. Prawdą jest prze­cież, że spora część spo­łe­czeń­stwa poparła zamach majowy, a woj­sko ‒ nawet pił­sud­czy­kow­skie ‒ na­dal cie­szyło się wielką aten­cją Pola­ków.

Podział na trium­fu­ją­cych legio­ni­stów i poko­naną resztę utrwa­lił się, prze­trwał zmar­łego nijako sym­bo­licz­nie dokład­nie w dzie­wiątą rocz­nicę prze­wrotu majo­wego mar­szałka Pił­sud­skiego. W liście 16 gene­ra­łów w sta­nie spo­czynku (wśród nich był m.in. gene­rał dywi­zji Wła­dy­sław Jędrze­jew­ski, dowódca jed­nej z armii w cza­sie walk z bol­sze­wi­kami w 1920 roku) z 9 czerwca 1936 roku, opie­ra­jąc się na wie­lo­let­nich doświad­cze­niach ze służby woj­sko­wej, pisało: Nale­ża­łoby wytę­żyć wszyst­kie siły Rządu, by usu­nąć dwu­to­ro­wość w kwa­li­fi­ka­cji oby­wa­teli Pań­stwa na bliż­szych i dal­szych sercu Ojczy­zny, należy zaprze­stać cią­głego dzie­le­nia Pola­ków na gor­szych i lep­szych.

Takie apele pra­sowe nie były czę­ste, wyma­gały nie lada cywil­nej odwagi, ich efekt był jed­nak mizerny, by nie napi­sać, że żaden. Sana­cyjna wła­dza nie była spe­cjal­nie skłonna do kry­tycz­nej auto­re­flek­sji. Uzna­wano, że praw­dzi­wie bojowi, pre­dy­sty­no­wani do peł­nie­nia funk­cji dowód­czych są nie­mal wyłącz­nie byli legio­ni­ści. Oni zatem w ogrom­nej więk­szo­ści objęli naj­wyż­sze sta­no­wi­ska dowód­ców dywi­zji pie­choty, pie­choty dywi­zyj­nej w ramach dywi­zji, bry­gad kawa­le­rii. Brak mery­to­rycz­nego przy­go­to­wa­nia uznano para­dok­sal­nie wła­śnie za atut.

Walory naukowe opa­try­wano w poma­jo­wej armii pogar­dli­wie mia­nem „szkol­niac­twa” albo, co gor­sza, „awstriac­ko­ści”. Epi­tet „bubek szta­bowy” nisz­czył bez­względ­nie każdą karierę. Sam Pił­sud­ski mówił, a nawet krzy­czał dosłow­nie: „Sztab do dupy!”, „Sztab to gówno!”, i z cza­sem dopro­wa­dził do cał­ko­wi­tej atro­fii jego dzia­łal­no­ści (poza wywia­dem i kontrwywia­dem woj­sko­wym, czyli tzw. dwójką).

Bojo­wość w sana­cyj­nym woj­sku ozna­czała nie­malże z zało­że­nia porzu­ce­nie wie­dzy książ­ko­wej i przy­go­to­wa­nia teo­re­tycz­nego. Z takim podej­ściem do zdo­by­wa­nia wie­dzy i szko­le­nia kadr woj­sko ska­zane było na degren­go­ladę. Facho­wość w tym woj­sku prze­stała być atu­tem, mogła za to szko­dzić ‒ atu­tem było pocho­dze­nie legio­nowe i dobre plecy, raczej nic ponadto. Zalet dowód­ców upa­try­wano przede wszyst­kim na płasz­czyź­nie ide­owej. Roz­dział czyn­nika dowo­dze­nia od admi­ni­stra­cji dopro­wa­dził do roz­gry­wa­nia sytu­acji tak­tycz­nych w warun­kach wręcz nie­ży­cio­wych i nie­praw­do­po­dob­nych. Woj­ska masze­rują i biją się, jedząc, nie wia­domo co i strze­la­jąc, nie wia­domo jaką amu­ni­cją. […] Pogarda pro­pa­go­wana przez długi czas dla dobrze spo­rzą­dzo­nego szkicu i wyraź­nego pisma, co uwa­żano za nie­omylny znak pocho­dze­nia z armii zabor­czej, wydała rezul­taty. Ofi­cer nasz, nie chcąc ucho­dzić za stre­bera lub Austriaka, przy­wykł do nie­chluj­nej pracy… (J. Kor­dian Zamor­ski, Dzien­niki, k. 226).

Fachow­ców potę­piano w czam­buł. Być fachow­cem było jed­no­znaczne nie­mal z poję­ciem głupca i stu­pajki. Tylko ci, któ­rzy byli wolni od wszel­kich obcych nale­cia­ło­ści, posia­dali jakoby wszel­kie zalety… (Pamięt­niki gene­rała broni Lucjana Żeli­gow­skiego, War­szawa 2014, s. 176).

Facho­wość i wie­dzę zali­czono zatem do owych „obcych nale­cia­ło­ści”. Wobec takich kry­te­riów oceny naj­le­piej pre­zen­to­wali się legio­nowi ama­to­rzy bez pre­dys­po­zy­cji dowód­czych, „nie­ska­żeni” tymi szko­dli­wymi cechami.

W uprzy­wi­le­jo­wa­nej gru­pie dowód­ców znaj­do­wali się zwy­kle ci, któ­rzy żad­nej wie­dzy woj­sko­wej na pozio­mie choćby tak­tycz­nym sobie nie przy­swo­ili, czyli na ogół legio­ni­ści. Niektó­rzy z nich nawet dobrze radzili sobie na fron­tach wojny 1920 roku, ale zwy­kle jako dowódcy niż­szego szcze­bla. Nie­liczni dowo­dzili więk­szymi związ­kami tak­tycz­nymi z powo­dze­niem ‒ zwy­kle tam, gdzie korzy­stali z wie­dzy i doświad­cze­nia ofi­ce­rów zawo­do­wych, któ­rych wykształ­ciły armie zabor­cze. Część z nich, prze­cho­dząc nor­malne szcze­ble kariery woj­sko­wej, zapewne wykształ­ci­łaby się w końcu na bar­dzo dobrych dowód­ców tak­tycz­nych, a może i ope­ra­cyj­nych. Awan­su­jąc w tem­pie szyb­szym, jak ponad sto lat wcze­śniej Napo­leon Bona­parte, nie nabyli jed­nak nie­zbęd­nej prak­tyki dowo­dze­nia, nie stu­dio­wali i nie roz­wi­jali swo­jej wie­dzy. Był to rezul­tat selek­cji nega­tyw­nej.

Pozo­sta­wieni w armii dowódcy admi­ni­stra­cyjni wywo­dzący się z zawo­do­wej kadry woj­sko­wej i tak mogli się cie­szyć, bo choć mar­gi­na­li­zo­wani, słu­żyli dalej, korzy­sta­jąc z wyso­kich wyna­gro­dzeń i licz­nych innych przy­wi­le­jów. Z bie­giem lat, zwłasz­cza po śmierci pierw­szego mar­szałka, ten podział prze­stał być aż tak zero­je­dyn­kowy. Nie­wąt­pli­wie, gdyby Boże Miło­sier­dzie na to pozwo­liło i Druga RP prze­trwała, zapewne 20 lat po 1939 roku zatarłby się on zupeł­nie i zdez­ak­tu­ali­zo­wał (choćby tylko z przy­czyn bio­lo­gicz­nych).

Jed­nak real­nie te 13 lat złej poli­tyki per­so­nal­nej zebrało krwawe żniwo na polach bitew i poty­czek we wrze­śniu 1939 roku. Dowódz­twa armii i dywi­zji były we wrze­śniu 1939 roku fatal­nie obsa­dzone. Na ich czele stali czę­sto nie­przy­go­to­wani woj­skowi ama­to­rzy, zajęci dzie­siąt­kami innych aktyw­no­ści spo­łeczno-poli­tycz­nych, na doda­tek zwy­kle zupeł­nie nie­świa­domi swo­ich bra­ków i cze­ka­ją­cych na nich wyzwań. Niski poziom wie­dzy wszak zwy­kle osła­bia poczu­cie jej defi­cytu.

Stary gene­rał z armii austriac­kiej Jan Romer, który nota­bene do tego stanu rze­czy sam się przy­czy­nił, wysłu­gu­jąc się całymi latami pił­sud­czy­kom, pisał z obawą: Młode siły nie tylko nie mają oka­zji do wydo­sko­na­le­nia się pod kie­row­nic­twem star­szych, ale, co wię­cej, zaśle­piają się i zaskle­piają w wyobra­że­niu swej nie­omyl­no­ści. Zakosz­to­waw­szy w dodatku wła­dzy w bar­dzo mło­dym wieku nie tylko nie cofną się w hie­rar­chii, gdyby nawet zacho­dziła nie­odzowna potrzeba tego, ale po kilku latach i na obec­nych sta­no­wi­skach zużyją się i skost­nieją. […] Juści skład kor­pusu ofi­cer­skiego jest przede wszyst­kim owo­cem poli­tyki… I doda­wał dalej: Co do spraw woj­sko­wych, […] per­so­na­lia są pod domi­nu­ją­cym zna­kiem pił­sud­czy­zny, nie są szczę­śli­wie zała­twiane. Pozbyto się nie­jed­nej dobrej siły, a zastą­piono je czę­ściowo mier­no­tami. Oba­wiam się, czy kama­ryla nie działa nawet pod głową mar­szałka. (J.E. Romer, Pamięt­niki, War­szawa 2011, s. 327).

Z kolei inny pamięt­ni­karz w mun­du­rze, Adam Zakrzew­ski, zano­to­wał: Pomię­dzy legio­ni­stami było dużo zdol­nych, lecz łatwość osią­gnię­cia w bar­dzo mło­dym wieku i bez przy­go­to­wa­nia naj­wyż­szych sta­no­wisk w pań­stwie oszo­ło­miła ich i prze­wró­ciła im w gło­wie (Wspo­mnie­nia. Wrze­sień 1939, War­szawa 1958, s. 8).

Mło­dzi legio­ni­ści w mun­du­rach i po cywil­nemu tło­czą się wokół stołu, przy któ­rym sie­dzi legio­nowa star­szy­zna (w dużej czę­ści też prze­cież bar­dzo młoda) z Józe­fem Pił­sud­skim na czele. Kto wtedy, w 1916 roku, mógł przy­pusz­czać, że sfo­to­gra­fo­wano kil­ku­na­stu przy­szłych gene­ra­łów, kilku pre­mie­rów i innych dostoj­ni­ków pań­stwo­wych z cza­sów rzą­dów sana­cji?

Tak jak przy­pusz­czał gene­rał Romer, legio­nowa kama­ryla dzia­łała ponad głową sta­rze­ją­cego się w szyb­kim tem­pie, coraz bar­dziej scho­ro­wa­nego Pił­sud­skiego. Dowo­dzą tego np. wspo­mnie­nia bodaj naj­le­piej poin­for­mo­wa­nego spo­wied­nika mar­szałka i innych sana­cyj­nych dygni­ta­rzy, księ­dza Mariana Toka­rzew­skiego. Jego zda­niem w miarę jak siły Pił­sud­skiego sła­bły, jego oto­cze­nie coraz czę­ściej per­fid­nie wyko­rzy­sty­wało ogra­ni­czoną per­cep­cję przy­wódcy do wła­snych celów, posu­wa­jąc się nawet do fał­szo­wa­nia doku­men­tów. Przede wszyst­kim owa kama­ryla (trzy­ma­jąc się jesz­cze przez chwilę tego hisz­pań­skiego ter­minu) miała nie­skrę­po­wany dostęp do mar­szałka, sta­jąc się jego jedy­nym źró­dłem infor­ma­cji w nie­jed­nej spra­wie i wpły­wa­jąc na jego decy­zje, np. w spra­wach per­so­nal­nych.

W taki spo­sób poże­gnano z woj­ska pol­skiego boha­te­rów wojny 1920 roku, tych, któ­rzy poko­nali nawałę bol­sze­wicką. Wielu spo­śród z nich ode­słano na żebra­cze eme­ry­tury, nie­je­den popeł­nił samo­bój­stwo, nie­je­den zatra­cił się, nie mogąc pogo­dzić się z takim okru­cień­stwem losu, pozo­stali pomi­jani w awan­sach, ode­słani na boczny tor żyli i funk­cjo­no­wali w armii z uczu­ciem potwor­nej i nie­za­słu­żo­nej krzywdy.

Naj­gor­sze może było to, iż krzywdę tę wyrzą­dzili nie­dawni towa­rzy­sze broni, a teraz zwy­cięzcy w woj­nie domo­wej, na szczę­ście krót­kiej. Efekty takiej poli­tyki per­so­nal­nej, z zało­że­nia poza­me­ry­to­rycz­nej, przy­szły szybko. Armia bez­myśl­nie pozby­wa­jąca się swo­ich naj­lep­szych dowód­ców prze­po­jona została poczu­ciem krzywdy i nie­spra­wie­dli­wo­ści, a także wszech­ogar­nia­ją­cym stra­chem, by nie podzie­lić losu przed­wcze­snych eme­ry­tów.

Woj­sko to wielki nie­mowa. Spo­łe­czeń­stwo pol­skie oddzie­lone grubą cen­zurą od wszel­kiej nie­za­leż­nej infor­ma­cji o tym wszyst­kim nie wie­działo. Pró­bo­wano o poli­tyce kadro­wej sana­cji w woj­sku pisać w nie­za­leż­nym perio­dyku o jakże sym­bo­licz­nej nazwie „Sza­niec”, gdzie pisy­wali m.in. gene­ra­ło­wie w sta­nie nie­czyn­nym Kukiel i Sikor­ski, ale nie miało ono szans na szer­szy kol­por­taż, a jego kolejne wyda­nia nosiły ślady coraz bru­tal­niej­szych inge­ren­cji cen­zo­rów, aż osta­tecz­nie druku „Szańca” w ogóle zaka­zano. Nato­miast sąsie­dzi, zwłasz­cza Niemcy, zda­wali sobie sprawę z tego nie­mego dra­matu pol­skiej armii. W jej oce­nie doko­na­nej przez nie­miecką Abwehrę można prze­czy­tać wiele traf­nych spo­strze­żeń, m.in., że: Do kor­pusu ofi­cer­skiego należą jed­nostki, które ni­gdy wcze­śniej ofi­ce­rami zawo­do­wymi nie były, a swoje szlify ofi­cer­skie zdo­by­wały w Legio­nach. Do kor­pusu tego należą, także ofi­ce­ro­wie armii zabo­rów austriac­kiego i rosyj­skiego, a także tylko nie­liczni z zaboru nie­miec­kiego […] Ze względu na mierne zdol­no­ści dowód­cze [armia pol­ska – przyp. A.C.] nie jest zdolna do więk­szych ope­ra­cji prze­ciwko współ­cze­snemu prze­ciw­ni­kowi.

Nie­me­ry­to­ryczna poli­tyka per­so­nalna pro­wa­dziła czę­sto do rezul­ta­tów jaw­nie prze­kra­cza­ją­cych gra­nice zdro­wego roz­sądku. Zda­rzało się np., że dowódcą bata­lionu, a nawet pułku, w któ­rym było wielu doświad­czo­nych i wypró­bo­wa­nych na nie­jed­nej woj­nie ofi­ce­rów, zosta­wał dwu­dzie­sto­pa­ro­letni mło­kos, nie­zna­jący nawet dobrze ter­mi­no­lo­gii woj­sko­wej. Ba!, zda­rzało się, że ofi­ce­ro­wie ucie­kali z takiej jed­nostki, także dosłow­nie. W skraj­nych przy­pad­kach ucie­kali rów­nież żoł­nie­rze. W takich sytu­acjach dla ich pil­no­wa­nia korzy­stano z uzbro­jo­nych patroli zło­żo­nych z żoł­nie­rzy jed­no­stek legio­no­wych.

Żadne prze­szkody ani gesty pro­te­stu nie mogły odmie­nić poli­tyki per­so­nal­nej mar­szałka i jego wyznaw­ców zmie­nia­ją­cych kon­se­kwent­nie dzień po dniu jesz­cze w latach przed­ma­jo­wych (z prze­rwą w okre­sie lato 1923 ‒ jesień 1925, cho­ciaż i wtedy Pił­sud­ski, prze­by­wa­jący na poli­tycz­nej eme­ry­tu­rze, zacho­wał duży wpływ na armię, bar­dzo wielu zmian kadro­wych na­dal doko­ny­wano z jego inspi­ra­cji) zawo­dowe woj­sko w umun­du­ro­waną par­tię poli­tyczną.

Ode­sła­nych na eme­ry­tury zasłu­żo­nych dowód­ców zastą­piła legio­nowa brać. Nie tak trudno było naszyć sobie gwiazdki, zało­żyć wspa­niałe gene­ral­skie stroje, odbie­rać hołdy, przyj­mo­wać zaszczyty, korzy­stać z roz­licz­nych przy­wi­le­jów, znacz­nie trud­niej przy­cho­dziło jed­nak peł­nić gene­ral­skie obo­wiązki, zwłasz­cza na praw­dzi­wej, bez­względ­nej woj­nie, jaka wdarła się w gra­nice Dru­giej RP we wrze­śniu 1939 roku.

Roz­dział II. Genialni ama­to­rzy

Roz­dział II

Genialni ama­to­rzy

Roman­tyczna tra­dy­cja zako­rze­niona głę­boko w pol­skiej kul­tu­rze i men­tal­no­ści kształ­tuje też rze­czy­wi­stość kolej­nych poko­leń. W tej tra­dy­cji naczelna rola przy­pada dowódcy woj­ska naro­do­wego, natu­ral­nemu przy­wódcy, takiemu wła­śnie jak Gospo­darz z Wesela Sta­ni­sława Wyspiań­skiego. Zostaje on nie­jako z miej­sca pre­dy­sty­no­wany do roli boha­tera naro­do­wego; oczy­wi­ście dzieje się to bez związku z jaki­mi­kol­wiek wery­fi­ko­wal­nymi umie­jęt­no­ściami czy wykształ­ce­niem, w tym woj­sko­wym. Pol­ski boha­ter naro­dowy, żeby sta­nąć na czele któ­re­go­kol­wiek z licz­nych powstań, by­naj­mniej nie musiał latami uczyć się woj­sko­wego rze­mio­sła. Ow­szem, taki Romu­ald Trau­gutt kształ­cił się na ofi­cera i słu­żył w armii rosyj­skiej, ale już np. Ludwik Mie­ro­sław­ski, któ­rego można uznać za swo­isty pro­to­typ Józefa Pił­sud­skiego, skoń­czył tylko szkołę kade­tów, a mimo to dwu­krot­nie sta­wał na czele powstań naro­dowych (naj­pierw powsta­nia wiel­ko­pol­skiego z 1848 roku, a potem powsta­nia stycz­nio­wego, każ­do­ra­zowo z fatal­nym skut­kiem).

W XX wieku wsku­tek roz­woju sztuki i tech­niki woj­sko­wej w Euro­pie pol­scy gene­ra­ło­wie ama­to­rzy sta­no­wili już swo­iste dzi­wo­wi­sko, ana­chro­nizm z epok dawno minio­nych. Nawet Adolf Hitler, docho­dząc rap­tem kilka lat po Józe­fie Pił­sud­skim do dyk­ta­tor­skiej wła­dzy w Niem­czech, nie odwa­żył się na zastą­pie­nie zawo­do­wego kor­pusu ofi­cer­skiego pre­to­ria­nami z SA czy SS. Prze­ciw­nie, tych, któ­rzy nawo­ły­wali go do tego, pozbył się, i to w sen­sie dosłow­nym (słynna noc dłu­gich noży). Dopóki zaś jako Wódz Naczelny choć tro­chę słu­chał swo­ich gene­ra­łów, odno­sił suk­cesy, które skoń­czyły się wtedy, kiedy ten kapral rezerwy uwie­rzył w szczę­śliwą gwiazdę i zaczął zupeł­nie samo­dziel­nie wdra­żać w życie plany wiel­kich ope­ra­cji woj­sko­wych, do czego pchała go abso­lut­nie nie­po­ha­mo­wana ambi­cja wbrew mizer­nym kwa­li­fi­ka­cjom.

Józef Pił­sud­ski nie był woj­sko­wym, nawet kapra­lem, nie skoń­czył jak Mie­ro­sław­ski choćby szkoły kade­tów, do 1914 roku w ogóle w woj­sku nie słu­żył. Jedy­nym pol­skim stop­niem woj­sko­wym, jaki otrzy­mał, był sto­pień pierw­szego mar­szałka Pol­ski, który zresztą… sam sobie nadał. Hen­ryk Min­kie­wicz (póź­niej­szy gene­rał, ofiara zbrodni katyń­skiej) pisał jesz­cze przed Wielką Wojną o Pił­sud­skim, wów­czas dopiero marzą­cym o przy­szłej karie­rze: Sam komen­dant główny nie jest w sta­nie wykształ­cić ofi­ce­rów linio­wych, polo­wych, nie jest w sta­nie skwa­li­fi­ko­wać, czy ktoś posiada dosta­teczny zasób wie­dzy do pia­sto­wa­nia stop­nia ofi­cer­skiego. Nie jest w sta­nie, bo sam ofi­ce­rem i woj­sko­wym nie jest. […] ale komen­dan­tem głów­nym jest oby­wa­tel, który nie dowo­dził w polu plu­to­nem, kom­pa­nią, bata­lio­nem i który, co gor­sza, dotych­czas nie zdra­dza chęci naucze­nia się tego.

Autor tych słów nie nale­żał by­naj­mniej do wro­gów Pił­sud­skiego (ich drogi rozejdą się dopiero kil­ka­na­ście lat po napi­sa­niu przy­to­czo­nych słów), prze­ciw­nie – przez lata był bli­skim jego powier­ni­kiem. To wła­śnie on na zle­ce­nie Pił­sud­skiego doko­nał wespół z Kazi­mie­rzem Puża­kiem gło­śnego mor­der­stwa na kom­pa­nie z Pol­skiej Par­tii Socja­li­stycz­nej Edmun­dzie Tara­no­wi­czu, któ­rego wszy­scy trzej podej­rze­wali o współ­pracę z car­ską poli­cją poli­tyczną ‒ ochraną. To on też w maju 1926 roku towa­rzy­szył gene­ra­łowi Roma­nowi Górec­kiemu w bał­wo­chwal­czym mel­dunku przed pomni­kiem księ­cia Józefa Ponia­tow­skiego, w któ­rym zawia­do­mili uro­czy­ście… tenże pomnik o wybo­rze Józefa Pił­sud­skiego na urząd Pre­zy­denta RP po zama­chu majo­wym. Przy­wo­łana ocena w żad­nym razie nie jest emo­cjo­nalna czy zło­śliwa. Wszyst­kie zaś jej skła­dowe należy opa­trzyć mia­nem fak­tów.

Podob­nych opi­nii oczy­wi­ście nie można było publicz­nie wygła­szać w pań­stwie, w któ­rym Józef Pił­sud­ski stał się naj­pierw kon­tro­lo­wa­nym (listo­pad 1918 ‒ gru­dzień 1922), a potem już zupeł­nie samo­wład­nym dyk­ta­to­rem (po maju 1926 roku). W pisa­nych do szu­flady zapi­skach stary gene­rał Lucjan Żeli­gow­ski (AAN, Akta L. Żeli­gow­skiego, t . 48, s. 70) kon­sta­to­wał: Co do mnie, to albo ja już zaczy­nam wario­wać, albo wedle mnie Mar­sza­łek na woj­sku się nie zna, oprócz dowo­dze­nia goto­wymi jed­nost­kami na niczym się nie rozu­mie. Jed­nym sło­wem, chciał krzyk­nąć stary gene­rał za boha­te­rem jed­nej z baśni Ander­sena: król jest nagi!

Wie­dza woj­skowa Józefa Pił­sud­skiego z istoty rze­czy była na pewno ułomna, bar­dzo wybra­ko­wana. Mar­sza­łek ope­ro­wał, i to słabo, prze­sta­rzałą siatką poję­ciową. Nie był mu dostępny zasób infor­ma­cji, który pozy­skuje się w szkole ofi­cer­skiej czy tym bar­dziej w aka­de­mii woj­sko­wej. Nie znał reguł prak­tycz­nego funk­cjo­no­wa­nia ogrom­nej machiny woj­sko­wej, zwłasz­cza dowództw i szta­bów wyż­szego szcze­bla. Nie nawią­zał też po maju 1926 roku bliż­szego kon­taktu z życiem woj­ska. Nie znaj­do­wał czasu na inspek­cje, prze­glądy czy choćby grzecz­no­ściowe wizyty w puł­kach, bry­ga­dach kawa­le­rii, dywi­zjach pie­choty, dowódz­twach okrę­gów kor­pusu. Nie był ni­gdy w Wyż­szej Szkole Wojen­nej, nie zaszczy­cił obec­no­ścią żad­nego z kur­sów w Cen­trum Wyż­szych Stu­diów Woj­sko­wych. Dla woj­ska tam­tych lat był Pił­sud­ski posta­cią na poły mityczną, mimo że legio­nowi gene­ra­ło­wie cią­gle ocze­ki­wali na jego nie­nad­cho­dzące wytyczne.

Nie­mniej Pił­sud­ski praw­dzi­wie inte­re­so­wał się histo­rią wiel­kich bitew, lubo­wał się w dys­ku­sjach o histo­rii woj­sko­wo­ści, znał dosko­nale dzieje kam­pa­nii napo­le­oń­skich i na tym polu rze­czy­wi­ście mógł impo­no­wać roz­le­głą wie­dzą. Z lubo­ścią więc wie­dzę tę wyko­rzy­sty­wał, także orga­ni­zu­jąc swo­iste spraw­dziany z tej dzie­dziny dla przy­szłych dowód­ców szcze­bli tak­tycz­nego i ope­ra­cyj­nego.

Na bro­niach nowo­cze­snych, takiej jak lot­nic­two czy czołgi, nie znał się wcale, do czego przy­zna­wał się zresztą wprost, negli­żu­jąc ich zna­cze­nie. Nie rozu­miał zupeł­nie pracy szta­bów, nisko cenił wszel­kie służby woj­skowe, inne niż te zwią­zane z bez­po­śred­nim dowo­dze­niem na polu walki. Toteż w woj­sku sana­cyj­nym klu­czem do szyb­kiego awansu było li tylko dowo­dze­nie liniowe. Czas spę­dzony na wyż­szej nauce się nie liczył. Sztaby i bro­nie tech­niczne były zaś tylko obcią­że­niem w karie­rze. Od strony prak­tycz­nej mar­sza­łek Pił­sud­ski wyży­wał się w per­so­na­liach. Tutaj żadna wie­dza teo­re­tyczna nie była mu potrzebna.

Praw­dziwy zwy­cięzca bitwy war­szaw­skiej, gene­rał broni Tade­usz Roz­wa­dow­ski, który tra­fił po zama­chu majo­wym jako dowódca wojsk wier­nych rzą­dowi i Pre­zy­den­towi RP do cięż­kiego wię­zie­nia na wileń­skim Anto­kolu, po wyj­ściu zeń scho­ro­wany i zgorzk­niały kon­sta­to­wał gorzko, pisząc o poli­tyce per­so­nal­nej mar­szałka: Jeste­śmy więc tak jak w praw­dzi­wym żan­darm­sko-rosyj­skiem wię­zie­niu, a histo­ryczne fakty powta­rzają się co sto lat efek­tyw­nie z nie­ubła­ganą kon­se­kwen­cją. Prze­cież dokład­nie przed stu laty, bo w 1826, roz­po­czął i wielki książę Kon­stanty rugi swoje wariac­kie i prze­śla­do­wa­nia naj­lep­szych ofi­ce­rów, znaj­du­jąc rów­nież, iż napo­le­oń­scy żoł­nie­rze byli już zbyt sta­rymi, by jego szopki woj­skowe brać na serio i uro­kowi ich pod­le­gać.

Nasz BONA­PAR­STEK […], chcąc się bawić w woj­sko, także pozbywa się tych, co by kry­tycz­niej na te różne jego bzdury i kawały patrzeć i sądzić mogli, a pousu­waw­szy za karę róż­nych nie­bło­go­na­dioż­nych [z rosyj­skiego: nie­pra­wo­myśl­nych – przyp. red.] jako nie­zda­łych [nie­zdol­nych ‒ przyp. red.] do zro­zu­mie­nia tych jego mądro­ści, poza­trzy­my­wał naj­głup­szych sta­rych ‒ lub naj­bar­dziej zwa­rio­wa­nych.

Surowa była ocena sta­rego gene­rała doty­cząca tego, co działo się w poma­jo­wym woj­sku, a prze­cież kiedy Roz­wa­dow­ski noto­wał te słowa, był dopiero rok 1927, czyli sam począ­tek czy­stek w armii. Boha­te­rów wojny z bol­sze­wi­kami wysy­łano potem latami jesz­cze nie­mal hur­towo na skromne eme­ry­turki; nie­któ­rzy nie mieli jesz­cze nawet 40 lat. Ich miej­sca zajęli głów­nie legio­nowi pierw­szo­bry­ga­dowcy.

Alek­san­der Pra­głow­ski (Od Wied­nia do Lon­dynu, Lon­dyn 1968, s. 116) pisał: W wyniku coraz to rosną­cych uprzy­wi­le­jo­wań legio­no­wej góry ofi­ce­ro­wie pozo­stali byli spy­chani do kate­go­rii oby­wa­teli dru­giej klasy, któ­rej pozo­sta­wiano jedy­nie ochłapki z nie­koń­czą­cej się uczty odzna­czeń awan­sów i syne­kur legio­no­wych panów, któ­rych ochrzci­li­śmy mia­nem arcy­ksią­żąt. Podob­nie postrze­gał sytu­ację poli­tyk Związku Ludowo-Naro­do­wego, sena­tor Juliusz Zda­now­ski (Dzien­nik Juliu­sza Zda­now­skiego, t. VI, Szcze­cin 2015, s. 34): Za gar­dło chwyta roz­mowa z ofi­ce­rami degra­do­wa­nymi dziś za sta­nie przy pra­wo­wi­tym rzą­dzie. Im który wię­cej oka­zał się wier­nym, odważ­nym i czyn­nym, im wier­niej i z nara­że­niem sie­bie speł­nił obo­wią­zek, tym gorzej jest trak­to­wany. Takie rze­czy muszą wywo­łać głę­bo­kie psy­chiczne fer­menty i to wła­śnie u ludzi czynu.

Mar­sza­łek Pił­sud­ski nie cze­kał ze zmia­nami długo, szybko uznał, że jego mło­dzież legio­nowa nauczyła się już dosyć i w kolej­nych poma­jo­wych latach usu­nął nawet tych gene­ra­łów z armii zabor­czych, któ­rych sam mia­no­wał wkrótce po maju na naj­wyż­sze sta­no­wi­ska w armii. Jak sam przy­zna­wał, nie potra­fił i nie chciał już w tym cza­sie dys­ku­to­wać, słu­chać innych argu­men­tów, prze­ko­ny­wać do racji, od swo­jego oto­cze­nia wyma­gał już tylko słu­cha­nia i bez­względ­nego posłu­szeń­stwa: Mar­sza­łek, jak prze­wi­dy­wa­łem, nie chciał się dać prze­ko­nać [do pozo­sta­wie­nia w armii po maju 1926 roku gene­rała broni Sta­ni­sława Szep­tyc­kiego ‒ przyp. A.C.], moty­wu­jąc to w ten spo­sób, że się stał wygod­nym, nie mógłby przeto pra­co­wać z gen. Szep­tyc­kim (J.E. Romer, Pamięt­niki, War­szawa 2011, s. 454).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki